ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Colette Sidonie-Gabrielle - Klaudyna 04 - Klaudyna odchodzi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :582.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Colette Sidonie-Gabrielle - Klaudyna 04 - Klaudyna odchodzi.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Colette Sidonie-Gabrielle - Klaudyna PAKIET
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 124 stron)

Colette Klaudyna odchodzi Przełożyła Krystyna Dolatowska

Nie ma go! Nie ma go! Powtarzam to, piszę, żeby dowieść sobie, że to prawda, żeby się przekonać, czy mnie to będzie bardzo bolało. Dopóki był ze mną, nie zdawałam sobie sprawy, że wyjedzie. Mimo że podniecony, wszystko robił dokładnie. Dawał mi szczegółowe polecenia, mówił: „Annie, pamiętaj koniecznie... " i nagle przerywał: „Boże, jaką ty robisz żałosną minę! Bardziej niż sam wyjazd zasmuca mnie twój smutek!" Czy naprawdę robiłam tak żałosną minę? Nie gnębiło mnie nic, bo był jeszcze ze mną. Słysząc jego współczujące słowa wzdrygałam się w skrytości, zatrwo­ żona, i zadawalam sobie pytanie: „Więc rzeczywiście będę cierpieć tak, jak on mówi? To straszne!" Teraz już się stało: Wyjechał! Boję się poruszyć, odetchnąć, żyć. Mąż nie powinien opuszczać żony, kiedy to jest taki mąż i taka żona. Nie miałam jeszcze trzynastu lat, gdy był już panem mego życia. Taki był piękny! Rudy, bielszy od jajka, i niebieskooki. Wyczekiwałam jego wakacji u babci Lajarrisse- innej rodziny nie miałam-i liczyłam dni. Wreszcie nadchodził ranek, kiedy zjawiając się w mojej białoszarej celi (ze względu na niemiłosierną spiekotę ściany bieli się tam wapnem i w cieniu żaluzji wyglądają chłodno i świeżo) babcia mówiła:,, U Alaina okno otwarte, kucharka widziała wracając z miasta. " Oznajmiała mi to spokojnie i nie domyślała się nawet, że na te słowa kuliłam się, drobniutka, pod kołdrą i podkurczałam nogi aż pod brodę... Ach, ten Alain! Mając lat dwanaście kochałam go tak, jak kocham go dzisiaj, miłością nieporadną i lękliwą, bez kokieterii i wybiegów. Co roku

spędzaliśmy razem blisko cztery miesiące (bo Alain wychowywał się w Normandii, w jednej z tych szkół na modłę anglosaską, gdzie wakacje są długie). Przyjeżdżał biały i złoty, z pięcioma czy sześcioma planikami piegów pod niebieskimi oczami, i otwierał furtkę do naszego ogrodu, jak­ by wywieszał chorągiew na cytadeli. Czekałam na niego w mojej codziennej sukience, gdyż nie śmiałam ubrać się odświętnie na jego przybycie z obawy, że mógłby to zauważyć. Zabierał mnie ze sobą, czytaliśmy książki, bawiliśmy się. Alain nie pytał mnie o zdanie, wyśmiewał się często, dyrygował: „Potrzymaj drabinę, teraz nadstaw fartuch: będę ci rzucał jabłka... " Kładł mi ręce na ramionach i rozglądał się wkoło z zadziorną miną, jakby mówił: „Niech ktoś spróbuje mi ją wziąć!" Miał szesnaście lat, a ja dwanaście. Czasem - wczoraj zrobiłam to także, z pokorą kładłam na jego białej dłoni moją smagłą dłoń i wzdychałam: „Jaka ja jestem czarna!" W uśmiechu pełnym dumy ukazywał swe kwadratowe zęby i odpowiadał: „Sed formosa droga Annie. " Oto fotografia z tamtych czasów. Jestem na niej ciemna i szczupła jak teraz, głowę mam lekko odchyloną pod ciężarem włosów czarnych i obfitych, wargi wysunięte w błagalnym: „Już nie będę więcej", i-pod abażurem bardzo długich, prostych jak sztabki rzęs - oczy o błękicie tak wodnym, że krępują mnie aż, widzę je w lustrze, oczy śmiesznie jasne przy tej cerze malej Kabylki. Ale skoro spodobały się Alainowi... Zachowywaliśmy się zawsze bardzo skromnie, bez żadnych pocałun­ ków ani brzydkich gestów. Och, to nie moja wina. Ja byłabym powiedziała „tak" nawet milcząc. Nieraz nad wieczorem, gdy siedziałam przy nim, woń jaśminów wydawała mi się zbyt ciężka, oddychałam z trudem, czując tam ucisk w piersiach... Ponieważ brakowało mi słów, by wyznać Alainowi: „Jaśmin, wieczór, meszek na ręce, który pieszczę wargami, to ty... ", zamykałam usta i przysłaniałam zbyt jasne oczy rzęsami w sposób tak naturalny, że nigdy nie spostrzegł niczego, nigdy... Jest równie uczciwy jak piękny. Kiedy miał dwadzieścia cztery lata, oświadczył: „Teraz się pobierze­ my", tak jak jedenaście lat wcześniej powiedziałby: „A teraz będziemy się bawić w dzikich ludzi. "

Tak dobrze wiedział zawsze, co powinnam robić, że teraz, bez niego, jestem jak niepotrzebna nikomu nakręcana zabawka, od której zgu­ biono kluczyk. Skąd będę wiedziała, co jest złe, a co dobre? Biedna, biedna mała Annie, samolubna i słaba! To nad sobą roztkli- wiam się myśląc o nim. Błagałam go, żeby nie jechał... w krótkich słowach, gdyż sam zawsze opanowany, choć serdeczny, nie lubi wylewu uczuć: „Ten spadek nie jest może taki znaczny... Mamy dosyć pieniędzy, po cóż więc aż tak daleko szukać majątku, który nie jest zbyt pewien... Czy nie mógłbyś powierzyć komuś... " Zdziwienie jego brwi przerwało wpół słowa moje niezręczne wywody; lecz ponownie zebrałam odwagę: „W takim razie, Alainie, zabierz mnie ze sobą. " Uśmiech pełen politowania odebrał mi wszelką nadzieję: „Ciebie, moje biedactwo, taką delikatną i taką, nie gniewaj się, kiepską podróżniczkę? Jakże ty sobie wyobrażasz przeprawę aż do Buenos- Aires? Pomyśl o swym zdrowiu, pomyśl-a wiem, że ten argument przemówi do ciebie - jaki kłopot mógłbym mieć z tobą w drodze. " Spuściłam powieki, co oznacza u mnie zamknięcie się w sobie, i przeklinałam w milczeniu wujka Etchevaraya, postrzeleńca, po którym piętnaście lat temu wszelki słuch zaginął. Paskudnikowi zachciało się umrzeć bogaczem w jakichś nieznanych stronach i zostawić nam... co?... estancje, gdzie się hoduje byki, „byki, które można sprzedać po sześć tysięcy piastrów za sztukę, Annie". Nawet już sobie nie przypominam, ile to jest we frankach... Dzień jego wyjazdu nie dobiegł jeszcze końca, a ja już zapisuję ukradkiem, w moim pokoju, stronice pięknego zeszytu, który dał mi bym prowadziła tam Dziennik jego podróży, i odczytuję „Rozkład zajęć" jaki zostawił mi w swej stanowczej troskliwości. Czerwiec. -Złożyć wizytę pani X..., pani Z... i pani T... (ważne). Tylko jedna wizyta u Renauda i Klaudyny, pary doprawdy zbyt ekscentrycznej dla młodej kobiety, której mąż jest w dalekiej podró­ ży- Zapłacić tapicerowi za pokrycie dużych berżerek w salonie i za łóżko trzcinowe. N i e t a r g o w a ć się, bo ten sam tapicer wykonuje roboty dla naszych przyjaciół G... Mogłyby być plotki.

Zamówić stroje letnie dla Annie. Nie za dużo kostiumów, sukienki jasne i proste. Niech moja kochana Annie nie upiera się, że czerwony i jaskrawopomarańczowy rozjaśniają jej cerę. Co sobota wieczór sprawdzać książeczki rachunkowe służby. Niech Juliusz nie zapomni zdjąć zielonych obić u mnie w palarni, niech je zwinie i przesypie pieprzem i tytoniem. To poczciwy chłopak, ale niedbały i nie zrobi tego porządnie, jeżeli Annie sama nie dopilnuje. Annie będzie chodzić na spacery i nie będzie rozczytywać się za bardzo w rozmaitych niedorzecznościach, romansach naturalistycznych czy innych. Uprzedzić w Miejskim Zakładzie Ubezpieczeń, że od 1 lipca przesta­ jemy płacić. W ciągu ostatnich pięciu dni przed wyjazdem do Arriege wynajmować co dzień wiktorię. Moja kochana Annie zrobi mi wielką przyjemność zasięgając często rady mojej siostry Marty i widując się z nią często. Mimo swobodnego nieco sposobu bycia Marta ma wiele zdrowego rozsądku, a nawet zmysłu praktycznego. Pomyślał o wszystkim! A mnie czy ani przez chwilę nie wstyd mojej... mojej niezaradności? Inercja, bierność byłoby tu zresztą właściwszym słowem. Czujna zapobiegliwość Alaina rozciąga się na wszystko i oddala ode mnie najdrobniejsze nawet z codziennych trosk. W pierwszym roku po ślubie usiłowałam otrząsnąć się z mej milczącej, tropikalnej bezczyn­ ności. Lecz Alain natychmiast ukrócił moje szlachetne zapędy: „Zostaw, Annie, to już zrobione, już się tym zająłem... Ależ nie, Annie, nie orientujesz się, nie masz najmniejszego pojęcia!... " Umiem tylko słuchać - nic więcej. Słuchać on mnie nauczył i wywią­ zuję się z tego jako z jedynego zadania w mym życiu, gorliwie, z radością. Moja giętka szyja, moje opuszczone ręce, cała postać trochę zbyt szczupła i łamliwa, nawet powieki, które łatwo opadają i mówią „tak", nawet kolor skóry małej niewolnicy, wszystko predestynowało mnie do posłuszeństwa. Alain często nazywa mnie „małą niewolnicą". Mówi to oczywiście bez żadnej złośliwości, z leciutką jedynie pogardą dla mojej ciemnej rasy. On sam jest taki biały! Dobrze, kochany „Rozkładzie zajęć", który kierujesz moimi krokami

pod jego nieobecność i zanim dostanę pierwszy list, dobrze, zawiadomię Zakład Ubezpieczeń, będę pilnować Juliusza, sprawdzać książeczki służby, składać wizyty i odwiedzać często Martę. Marta to moja szwagierka, siostra Alaina. Choć ma jej za złe, że wyszła za romansopisarza - mimo nawet, że znanego - mój mąż przy­ znaje, że jest bystra i wojownicza, niespokojna duchem i bardzo przewidująca. Powiada często: „Ona zawsze dopnie swego. " Nie potrafię dokładnie ocenić wartości tego komplementu. W każdym razie Marta umie owinąć sobie brata dookoła palca i mam wrażenie, że Alain wcale sobie z tego nie zdaje sprawy. Jak zręcznie potrafi uratować sytuację, gdy wymknie jej się jakieś ryzykowne słówko, jak po mistrzowsku odwraca rozmowę, gdy ta staje się niebezpieczna! Ja, gdy rozgniewam czymś mego pana i władcę, pogrą­ żam się w smutku i nie błagam nawet o przebaczenie; Marta śmieje mu się w nos albo w odpowiedniej chwili wyraża zachwyt nad jakąś zrobioną przez niego uwagą, lub też wykpiwa w zabawny sposób jakiegoś szczególnie nieznośnego nudziarza - aż Alain rozsuwa wreszcie swoje szorstkie brwi. Tak, jest zręczna, i w słowie, i w ręku. Przyglądam się nieraz z podziwem, jak w trakcie pogawędki rozkwita pod jej palcami prze­ śliczny kapelusz lub koronkowy żabot, równie elegancki, jakby go robiła „panna" z najlepszej firmy. Marta nie ma jednak w sobie nic z dziewczątka na posyłki. Nieduża, pulchna, w talii ściśnięta i bardzo wąska, w zadeczku miła i ruchliwa, nosi prosto swą płomienną głowę o złotorudych włosach (włosy Alaina). Twarz małej podpalaczki-w tym sensie, jaki miało to słowo dla komunardów - ugładza ślicznie na modłę osiemnastowieczną. Upudrowana, usta umalowane, suknie z szeleszczą­ cego jedwabiu malowanego w wianuszki, dekolt w szpic i bardzo wysokie obcasy. Klaudyna (zabawna Klaudyna, której nie mam widywać zbyt często) nazywają nieraz „barykadową markizą". Ta rewolucyjna Ninon umiała wziąć w niewolę - w tym także widzę podobieństwo rodzinne z Alainem - męża, którego zdobyła po krótkiej walce: Leon to trochę taka Annie Marty. W myślach nazywam go zawsze „biednym Leonem". Chociaż wcale na nieszczęśliwego nie wygląda. Brunet o regularnych rysach, przystojny, wąsik przystrzyżony, oczy o wykroju migdałów, włosy miękkie i ulizane. Klasyczny typ francuski i

umiarkowany. Chciałoby się, żeby miał coś ostrzejszego w profilu, coś bardziej zdecydowanego w linii brody, coś bardziej gwałtownego w zarysie brwi i mniej pobłażania w czarnych oczach. Przypomina trochę - to złośliwe, co chcę napisać - przypomina trochę subiekta w dziale bławatnym, jak twierdzi ta nieznośna Klaudyna, która przezy­ wała go kiedyś: „Czym mogę służyć?" I już to do niego przylgnę­ ło - biedny Leonek, którego Marta traktuje jak własność dochodową. Zamyka go regularnie na trzy lub cztery godziny dziennie i tym sposobem, jak mi się zwierzyła, mąż dostarcza średnio jedną i dwie trzecie powieści rocznie, „tyle, że jest z czego pokryć najniezbędniejsze wydatki", dodaje Marta. Że są kobiety wystarczająco obdarzone inicjatywą, wolą - a także i okrucieństwem - by zbudować i utrzymywać budżet, dom na pochylo­ nych plecach mężczyzny, który pisze, pisze i nie umiera od tego, to przechodzi moje pojęcie. Czasem mam to Marcie za złe, a czasem podziwiam ją z pewnym przerażeniem. Stwierdziwszy, jak z męską władczością potrafiła wykorzystać ule­ głość Leona, powiedziałam do niej kiedyś w przypływie odwagi: - Marto, ty i twój mąż jesteście małżeństwem wbrew naturze. Spojrzała na mnie zdumiona, a później o mało nie zemdlała ze śmiechu. - Nie, ta Annie miewa czasem powiedzonka! Nie powinnaś nigdzie się ruszać bez Larousse'a. „Małżeństwo wbrew naturze!" Dobrze, że tylko ja cię słyszę, przy tej obecnej modzie na... Ale Alaina nie ma! Nie potrafię na długo zapomnieć o nim w mojej paplaninie. Co robić? Ciężar życia samej przytłacza mnie... A gdybym tak wyjechała na wieś, do Casamene, do starego domu zostawionego nam przez babcię Lajarrisse, i nie widywała nikogo, nikogo, aż do jego powrotu? Weszła Marta i swymi sztywnymi spódnicami, bufami rękawów zmiotła moje piękne, śmieszne plany. Prędziutko schowałam zeszyt. - Sama? Pójdziesz ze mną do krawca? Sama jak palec w tej smutnej sypialni! Wdowa niepocieszona, co?

Jej niewczesne żarty-a także podobieństwo do brata, mimo pudru, kapelusza Trianon i wysokiej umbrelki- ponownie doprowadzają mnie do łez. - Masz ci los! Annie, jesteś ostatnią już chyba z... Penelop. Nie bój się, on wróci! A ja sobie wyobrażałam, ja, prosta duchem, ja, niegodna, że jego nieobecność (przynajmniej przez pierwsze tygodnie) da ci poczucie wakacyjnego odpoczynku, eskapady... - Eskapady? Och, Marto!... - Co „och Marto"... Inna sprawa, że tu rzeczywiście pusto-mówi kręcąc się po pokoju, po moim pokoju, w którym wyjazd Alaina nic przecież nie zmienił. Ocieram oczy, co zajmuje zawsze trochę czasu, bo rzęsy mam bardzo gęste. Marta pokpiwa, że mam „owłosione oczy". Stoi teraz oparta łokciami o kominek, tyłem do mnie. Suknię ma - trochę, moim zdaniem, za wcześnie jak na tę porę roku - z szarego woalu w małe różyczki, już niemodne, podwyższoną i marszczoną w pasie i fichu-to wszystko, na podobieństwo pani Vigee-Lebrun, gdy tymczasem rude włosy odsłaniające szyję przywodzą na myśl Helleu. Troszkę to się ze sobą kłóci, nie pozbawione jest jednak wdzięku. Lecz uwagi te chowam dla siebie. Czy kiedykolwiek zresztą robię inaczej? - Na co tak patrzysz, Marto? - Wpatruję się z zachwytem w portret mego brata. - Alaina? - Rzekłaś. - I co takiego zobaczyłaś? Nie odpowiada od razu. Potem wybucha śmiechem i odwraca się. - To nadzwyczajne, jaki on jest podobny do koguta! - Do koguta? - Tak, do koguta. Spójrz. Brak mi tchu, machinalnie biorę portrecik robiony sangwiną podług fotografii, który bardzo mi się podoba: na tle ogrodu, latem, stoi mój mąż z gołą głową, rude włosy zaczesane na jeża, spojrzenie wyniosłe, łydki wyprężone... To jego zwykła postawa. Przypomina... ładnego, rosłego chłopca, który nie pozwoli sobie w kaszę dmuchać i skory jest do gniewu; przypomina także koguta. Marta ma rację. Tak, koguta, rudego,

połyskliwego, grzebiastego, czupurnego... Zrozpaczona, jakby opuścił mnie po raz drugi, znów wybucham płaczem. Moja szwagierka wznosi ręce, skonsternowana. - Nie, no wiesz, jeżeli nawet mówić o nim nie można! Stanowisz szczególny przypadek, moja droga. Jak ty się pokażesz u krawca z takimi oczami? Czy zrobiłam ci przykrość? Nie, nie, to ja sama... To przejdzie... Nie mogę przecież przyznać się jej, że rozpaczam, iż Alain przypomina koguta, a przede wszystkim dlatego, że sobie to uświadomiłam. Koguta! Musiała akurat zwrócić mi na to uwagę...

Jaśnie pani źle spala? - Nie, Leonio. - Jaśnie pani ma oczy podkrążone... Jaśnie pani powinna napić się kieliszeczek koniaku. - Nie, dziękuję, wolę kakao. Leonia jedno tylko zna lekarstwo na wszystkie dolegliwości: kieliszek koniaku. Mam wrażenie, że co dzień wypróbowuje jego zbawienne działanie. Onieśmiela mnie trochę, ponieważ jest duża, ruchy ma zdecydowane, zamyka drzwi w sposób nieodwołalny, a reperując bie­ liznę pogwizduje melodie wojskowe jak woźnica, który niedawno opuścił koszary. Jest to zresztą serce zdolne do przywiązania i służy mi od mego zamążpójścia, od czterech lat, z czułą pogardą. Sama po przebudzeniu, sama wobec faktu, że to już dzień i noc upłynęła od wyjazdu Alaina, sama wobec konieczności zebrania całej odwagi, na jaką mnie stać, by zadysponować posiłki, zatelefonować do Zakładu Ubezpieczeń, przejrzeć rachunki służby!... Nawet uczniak, który nie odrobił zadań wakacyjnych, nie budzi się w bardziej ponurym nastroju w pierwszym dniu roku szkolnego. Wczoraj nie poszłam z moją szwagierka do miary. Miałam do niej żal o tego koguta... Wymówiłam się zmęczeniem, tym, że mam zaczerwienione powieki. Dziś chcę otrząsnąć się z przygnębienia i - ponieważ Alain mi tak kazał - złożyć wizytę Marcie w jej dniu przyjęć, chociaż przejście samej, bez oparcia, przez olbrzymi salon, dźwięczny od głosów kobiecych, jest

dla mnie zawsze torturą. A gdybym, jak powiada Klaudyna, „nagle zaniemogła"? Och, nie, muszę przecież słuchać męża! - Jaką suknię jaśnie pani włoży? Rzeczywiście, jaką suknię? Alain wiedziałby od razu! Rzuciłby tylko okiem, by się przekonać, jaka jest pogoda, jak wyglądam i kto jest na liście gości, i nieomylny w swym wyborze umiałby znaleźć coś odpowied- niego pod każdym względem... - Tę z szarej krepy, Leonio, i kapelusz z motylami... Z tymi zabawnymi motylami o skrzydłach z piórek przyprószonych popiołem, w łąkotki pomarańczowe i róż. Muszę stwierdzić, że z moim wielkim smutkiem zupełnie mi jest do twarzy. Kapelusz z motylami włożony prosto, włosy lśniące, obfite, przedziałek z prawej strony, węzeł nisko, niebieskie oczy żenujące i blade, jeszcze bardziej wodne od niedawnych łez - jest czym napsuć krwi Walentynie Chessenet, jednej z bywalczyń salonu mojej szwagierki; Walentyna mnie nie cierpi, bo (czuję to) nie miałaby nic przeciwko temu, by przekonać mego męża, iż jest zupełnie w jej guście. Jest to istota, którą, rzekłbyś, zanurzono w jakimś odbarwiającym roztworze. Włosy, skóra, rzęsy, wszystko ma ten sam odcień różowopłowy. Różuje się, czerni sobie rzęsy (wiem od Marty), ale to i tak nic nie pomaga, zawsze jednakowy z niej wymoczek. Zastanę ją na posterunku, tyłem do światła, bo to maskuje worki pod oczami, z dala od Rose-Chou, gdyż boi się jej zdrowego, głupawego blasku, i stamtąd, nad głowami wszystkich, przywita mnie głośnymi uszczypliwościami, na które nie będę wiedziała, co odpowiedzieć; moje onieśmielone milczenie rozśmieszy inne papużki, znów zyskam sobie miano „czarnej gąski"; Alainie, nieubłagalny Alainie, to dla ciebie narażam się na tyle bolesnych ukłuć! Już w przedpokoju, gdy tylko dobiegł mnie ten rozhowor ptasi, któremu niby stukanie dziobków towarzyszy brzękot łyżeczek, poczu­ łam, że dłonie mam zimne. Jest tam ta Chessenet! Są wszystkie i wszystkie paplą prócz Candeur, dziecka-poetki, której milcząca dusza rozkwita tylko w pięknych wierszach. Ta nie mówi nic, obraca powoli połyskliwe źrenice i zagryza usta z wyrazem tak grzesznej rozkoszy, jak by to były nie jej usta, lecz którejś innej... Jest też miss Flossie, która, gdy odmawia napicia się herbaty,

dziękuje za nią „nie" tak przeciągłym, tak chrapliwym i głębokim, jak by oddawała się cała. Alain nie chce (dlaczego?), żebym zawierała znajomość z tą Amerykanką bardziej giętką niżli szarfa, o roziskrzonej twarzy połyskującej złotem włosów, morskim błękitem źrenic i nieska­ zitelnymi zębami. Uśmiecha się do mnie bez skrępowania, patrzy mi uparcie prosto w oczy, aż wreszcie dziwne drżenie jej lewej brwi, żenujące jak przyzwanie, każe mi odwrócić wzrok... Miss Flossie uśmiecha się wtedy bardziej nerwowo, a przycupnięta w jej cieniu szczupła, ruda dziewuszka godzi we mnie, nie wiem dlaczego, niena­ wistnym spojrzeniem głębokich oczu... Maugis - gruby krytyk muzyczny-o oczach wyłupiastych i rzucają­ cych krótkie, żywe błyski, przygląda się tej amerykańskiej parze z bliska i tak bezczelnie, że warto by go spoliczkować, i napełniając whisky kieliszek od bordeaux mamroce prawie niezrozumiale: - Może być i Safo, byle było wesoło! Nie rozumiem; ledwo śmiem spojrzeć na wszystkie te twarze nagle zakrzepłe w nieżyczliwej drętwocie, gdyż moja suknia jest ładna. Jakże chciałabym uciec! Chronię się w pobliże Marty, która rozgrzewa mnie swą małą, ciepłą rączką i zuchwałymi oczami, dzielnymi jak ona sama! Jak ja jej zazdroszczę tej dzielności! Jest prędka w języku i dużo wydaje, to aż nadto wystarcza, by plotkowano na jej temat zjadliwie. Wie o tym, podchwytuje aluzje, dobiera się do skóry perfidnych przyjaciółek i potrząsa nimi z zajadłością i uporem rasowego jamnika. Dzisiaj ucałowałabym ją za odpowiedź, jaką dała pani Chessenet, gdy ta zawołała na mój widok: - Ach, oto wdowa z Malabaru! - Niech jej pani nie dokucza! Ostatecznie, po wyjeździe męża zawsze robi się trochę pusto. Jakiś głos za mną przytakuje z przejęciem, twardo tocząc „r": - Naturrralnie, barrrdzo pusto... ogrrromnie! I wszystkie w śmiech! Oglądam się, zmieszana, i skrępowanie moje wzrasta jeszcze, gdy poznaję Klaudynę, żonę Renauda. „Tylko jedna wizyta u Renauda i Klaudyny, pary zbyt ekscentrycznej... " Nieufność, z jaką odnosi się do nich Alain, sprawia, że w ich obecności głupieję i mam jakby poczucie winy. A przecież wydają mi się godni zazdrości i mili, ten mąż i żona nierozłączni, zespoleni jak kochankowie.

Kiedy któregoś dnia przyznałam się Alainowi, że nie widzę nic złego w tym, że Klaudyna i Renaud zachowują się jak para kochanków, zapytał dość cierpko: - Skąd ci przyszło do głowy, moja droga, że parę kochanków łatwiej poznać niż parę małżonków i że jest to widok przyjemniejszy? - Nie wiem -odpowiedziałam szczerze. Od tej pory w stosunkach z tym „ekscentrycznym małżeństwem" ograniczamy się jedynie do rzadkich wizyt uprzejmościowych. Nie przeszkadza to bynajmniej Klaudynie, której nic nie przeszkadza, ani Renaudowi, dla którego nie istnieje na tym świecie nic oprócz żony. Alain zaś żywi zabobonny lęk przed zbytecznymi zerwaniami. Klaudyna zdaje się w ogóle nie dostrzegać, że rozpętała śmiechy. Spuściwszy oczy zajada kanapkę z homarem, a potem oświadcza z powagą, że „to już szósta". - Tak - odzywa się Marta wesoło - znajomość z panią jest rzeczą rujnującą, osobo, w której zamieszkała dusza pani Beule. - Tylko jej żołądek to jedyne, co warto było po niej odziedziczyć - pro­ stuje Klaudyna. - Niech pani uważa, moja droga - wtrąca zjadliwie pani Ches- sent - jak tak dalej pójdzie, gotowa pani utyć. Ostatnim razem wydało mi się nawet, że pani ramiona przyjemnie, ale niebezpiecznie pookrąg- lały. - Phi - odpowiada Klaudyna z pełnymi ustami - żeby pani uda wyglą­ dały tak jak moje ramiona, na pewno niejednej osobie sprawiłoby to przyjemność. Pani Chessenet, która jest chuda i bardzo nad tym boleje, przełyka tę pigułkę z wielkim trudem, szyja tak się jej nadyma, że boję się małego skandalu. Lecz ona z milczącą wściekłością mierzy tylko wzrokiem zuchwałą postać o krótkich włosach i wstaje. Ja też podrywam się, jak bym chciała wstać, siadam jednak z powrotem, żeby nie wychodzić razem z tą wyblakłą żmiją. Klaudyna śmiało przypuszcza atak do talerza z ciasteczkami migda­ łowymi i częstuje mnie nimi (gdyby tak Alain nas widział!... ) Biorę ciastko i szepczę do niej: - Chessenetowa suchej nitki na pani nie zostawi! - Niech spróbuje! Wszystko, co mogła, już powiedziała. Chyba tylko

dzieciobójstwem jeszcze mnie nie uczęstowała, a i tego nie jestem całkiem pewna. - Ona pani nie lubi? - wypytuję nieśmiało. - Ale skądże! Lubi, tylko się z tym kryje. - I pani się tym nie przejmuje? - Ani trochę! - Dlaczego? Śliczne tytoniowe oczy Klaudyny patrzą na mnie z uwagą. - Dlaczego? Bo ja wiem? Dlatego... Zbliża się jej mąż i Klaudyna urywa. Uśmiechając się, nieznacznym gestem mąż wskazuje jej drzwi. Klaudyna podnosi się, zwinna i cicha, jak kotka. Nie dowiem się dlaczego. A jednak wydaje mi się, że spojrzenie, jakim go objęła, było odpowiedzią... Ja też chcę już iść. Sama, otoczona kręgiem kobiet i mężczyzn, tak jestem zakłopotana, że robi mi się słabo. Klaudyna widzi mój lęk i wraca; jej nerwowa dłoń chwyta moją i trzyma ją mocno, a tymczasem Marta pyta mnie: - Nie miałaś jeszcze wiadomości od Alaina? - Nie, jeszcze nie. Może zastanę telegram w domu. - Oby nie ominęło cię to szczęście. Do widzenia, Annie. - Gdzie spędzi pani wakacje? - pyta mnie cichutko Klaudyna. - W Arriege, z Martą i Leonem. - Ach, jeżeli z Martą!... Alain może podróżować spokojnie. - Czy myśli pani, że nawet bez Marty... Czuję, że się czerwienię; Klaudyna wzrusza ramionami i podchodząc do męża, który czeka na nią przy drzwiach bez zniecierpliwienia, odpowiada: Och, nie, za dobrą dał pani szkołę!

Liścik od Marty wprawia mnie w wielkie zakłopotanie: „Nie mogę przyjechać po ciebie przed miarą u Taylora. Wstąp po mnie o czwartej do Klaudyny. " Nawet nieskromny obrazek nie poruszyłby mnie bardziej niż ten pneumatyk. Do Klaudyny! Marta często o niej wspomina; lecz „Rozkład zajęć" powiada... Czego on nie powiada! Czy spotkanie wyznaczone przez Martę mam uważać za oficjalną wizytę u Renauda-Klaudyny? Nie... Tak... Wiercę się, szukam wykrę­ tów, boję się rozgniewać szwagierkę, lękam się Alaina i własnego sumienia. Lecz moje sumienie, zbłąkane i pozbawione oparcia, ulega wpływowi tych, co są najbliżej, ulega przede wszystkim pokusie zobaczenia Klaudyny, której mi wzbraniają jak książki swobodnej i zbyt szczerej... - Na ulicę Bassano, Karolu. Włożyłam skromną, ciemną sukienkę, zasłoniłam twarz gładką tiulową woalką, wzięłam jasne rękawiczki, dbała o to, by moje „kroki" nie miały, broń Boże, „charakteru oficjalnego". Korzystając z doświad­ czeń Alaina umiem posługiwać się tym zwrotem i wiem, że nasze „kroki" raz powinny mieć „charakter oficjalny", a drugi raz nie. Kiedy wypowiadam w myśli te słowa, układają mi się w podpis do dziwacznego i naiwnego rysunku-rebusa... Owe „kroki", malutka postać o rączkach i nóżkach jak niteczki, wyciąga ramionka ku wysuwającym się w jej stronę rękawom stroju akademika, ozdobionego na kołnierzu delika­ tnym haftem: „charakteroficjalnycharakteroficjalnycharak... " Co za głuptas ze mnie, by pisać o tym wszystkim! To tylko taka drobna

wstawka. Więcej już nie będę. Gdybym odczytała to potem, zeszyt wypadłby mi z rąk... Na schodach u Klaudyny spoglądam na zegarek: dziesięć po czwartej, Marta na pewno już jest i zajada słodkości w tym dziwnym salonie, po którym w czasie pierwszych wizyt ledwo śmiałam się rozejrzeć, tak byłam oszołomiona... - Czy pani Payet już jest? Stara, naburmuszona służąca spogląda na mnie z roztargnieniem, gdyż całą jej uwagę pochłania wielki kot w płowe i czarne pasy, który chciałby się wymknąć. - Ślimaczek, spuszczę ci takie lanie, że popamiętasz!... Pani Pay... jak? To pewno o piętro wyżej. - Nie, chciałam powiedzieć... Czy pani Klaudyna w domu? - Teraz znów pani Klaudyna? Coś się pani nie może zdecydować. Tak, Klaudyna to tu... Ale wyszła... - Ty kłamczucho! - woła jakiś radosny, chłopięcy głos. - Właśnie że jestem! Zła czegoś jesteś, co, Melanio? - Nie jestem wcale zła - odpowiada Melania z niewzruszonym spoko­ jem - ale na drugi raz otwieraj sobie sama. I odchodzi godnym krokiem, a pręgowaty kot za nią. Stoję w przedpokoju i czekam, aż z mroku wynurzy się ktoś i zechce mnie wprowadzić... Czy to dom Baby J a g i ? , , 0 domku z piernika, śliczny domku z piernika... " Tak śpiewali Hansel i Gretel przed czarodziejską chatką... - Proszę, jestem w salonie, ale w tej chwili nie mogę się ruszyć! - woła ten sam głos. Jakiś wysoki cień podnosi się i zasłania okno. To Renaud wychodzi mi naprzeciw. - Proszę, niech pani pozwoli, mała tak jest zajęta, że nie może się w tej chwili z panią przywitać. Mała? Ach, widzę: przycupnięta, ginie niemal w kominku, gdzie mimo lata pali się ogień. Zaintrygowana, podchodzę bliżej: Klaudyna wyciąga w stronę ognia jakiś nieokreślony przedmiot - znów jak czarownica z bajek, które przejmowały rozkoszną grozą moje łatwo­ wierne dzieciństwo... - z lękiem i nadzieją jednocześnie wyobrażam sobie, że w płomieniach złocących krętowłosą głowę Klaudyny ujrzę

wijące się salamandry i konające zwierzęta, których krew zmieszana z winem przyprawia o śmierć z tęsknoty... Klaudyna podnosi się z największym spokojem. - Dzień dobry, Annie. - Dzień dobry pa... dzień dobry, Klaudyno. Wymówiłam jej imię z pewnym trudem. Lecz jakże tytułować „panią" tę małą kobietkę, którą wszyscy nazywają po imieniu! - ... Właśnie dochodziła, więc, rozumie pani, nie mogłam przerwać. Trzyma w ręku srebrny ruszcik, na którym wzdyma się i czernieje kawałek przypiekanej czekolady. - ... Ale wiesz, Renaud, ten ruszt nie jest jeszcze szczytem doskona­ łości! Zrobili za krótką rączkę i spójrz, mam tu bąbel! - Pokaż zaraz! Jej duży mąż schyla się i całuje czule delikatną, rozpaloną dłoń, przesuwa po niej pieszczotliwie palce i usta, jak kochanek... O mnie zapomnieli zupełnie. A gdybym sobie poszła? Ten widok nie nastraja mnie wesoło... - Już nie boli, już nie boli! - wykrzykuje Klaudyna klaszcząc w ręce. - Annie, zjemy przypiekanej czekolady! Mój miły, mój śliczny, będę się teraz bawić w gości. Idź, zobacz u siebie w gabinecie, czy mnie tam nie ma. - Przeszkadzam ci?-pyta pochylony nad nią ten siwowłosy mąż o spojrzeniu tak młodym. -Jego żona wspina się na palce, podnosi oburącz długie wąsy Renauda i głośno całuje go w usta... Och, tak, lepiej pójdę sobie stąd! - Chwileczkę, Annie! Dokąd pani tak pędzi? Despotyczna dłoń chwyta mnie za ramię i zagadkowa twarz Klaudy- ny-drwiące usta i melancholijne powieki- wpatrują się we mnie badawczo. Czerwienię się, jak bym czuła się winna tego pocałunku, na który pat rzyłam... - Bo... ponieważ Marta nie przyszła... - Marta? miała przyjść? Ależ tak! Umówiła się ze mną; gdyby nie to... - Jak to, „gdyby nie to", mała impertynentko! Renaud, wiedziałeś o tym, że Marta ma dziś przyjść?

- Tak, kochanie. - I nic mi nie powiedziałeś! - Przepraszam, córeczko. Przeczytałem ci twoją korespondencję w łóżku, jak zawsze. Ale ty pochłonięta byłaś zabawą z Fanszetką. Kłamstwo bezwstydne! Powiedz raczej, że to ty sam zajęty byłeś łechtaniem mnie pod żebrami... Annie, siedzieć! Do widzenia, mój miły... Renaud zamyka cicho drzwi. Siadam, trochę sztywno, na samym brzeżku kanapy. Klaudyna sadowi się na niej w kucki, nogi podkurcza pod sukienną pomarańczową spódnicę. Biała atłasowa szmizetka, przybrana japońskim haftem w tym samym kolorze co spódnica, rozjaśnia jej matową twarz. O czym myśli, nagle spoważniała i zadumana, w swej haftowanej szmizetce i z krótkimi włosami podobna do małego przewoźnika z Bosforu? - Śliczny jest, prawda? Jej krótkie słowa i ruchy równie nagłe jak przedtem znieruchomienie działają na mnie jak mocny szturchaniec. - Kto? - Renaud, któż by? To bardzo możliwe, że czytał mi list od Marty... Nie zwróciłam uwagi. - On czyta pani listy? Zaabsorbowana, kiwa tylko głową: czekolada przylepiła się do srebr­ nego ruszciku i grozi rozpadnięciem w kawałki... Widząc, że Klaudyna jest tym zaprzątnięta, nabieram odwagi. - I czyta je... przed panią? Szydercze źrenice podnoszą się. - Tak, Moje-Piękne-Oczy. (Chce pani, żebym ją nazywała „Moje- Piękne-Oczy"?) To co? - Och, nic. Tylko mnie by to nie odpowiadało. - Z racji flirtów? - Ja nie mam żadnych flirtów, Klaudyno! Rzuciłam to z takim ogniem, z takim szczerym oburzeniem, że Klaudyna nie posiada się z uciechy. - Dała się złapać! Dała się złapać! O wcielenie niewinności! Otóż ja, Annie, miałam różne flirty... i Renaud czytał mi listy od nich. - I... co mówił?

- Phi... nic. Niewiele. Czasem wzdychał: „To zastanawiające, Klau- dynko, ilu spotyka się ludzi przekonanych, że są i n n i i że... należy o tym pisać... " I to wszystko. - I to wszystko... Mimo woli powtórzyłam za nią tym samym tonem. - ... Więc pani to nie przeszkadza? - Co? Nie, mnie nic nie przeszkadza i nic mnie nie obchodzi prócz jednej jedynej istoty... chociaż (mityguje się) nie. Obchodzi mnie, czy niebo jest czyste i jasne, czy moje lenistwo znajduje oparcie w miękkiej uległości poduszek, czy obrodziły słodziuśkie morele i mączyste kaszta­ ny, czy dach mojego domu w Montigny trzyma się dość mocno, żeby w czasie burzy nie siać łupków haftowanych mchem... - (mówi to śpiewnie i przeciągle, szybko jednak glos jej odzyskuje zwykłe ironiczne brzmie­ nie. ) -Więc widzi pani, Annie, że tak samo jak panią interesuje mnie świat zewnętrzny, czyli - by wyrazić się równie prosto jak pani szwagier w swych światowych romansach: „to, co niesie ze sobą czas-pożerca, falą płynący nierówną". Potrząsam głową niezbyt przekonana; i żeby zrobić przyjemność Klaudynie, biorę kawałeczek przypiekanej czekolady, pachnącej trochę dymem, a bardzo palonymi migdałami. - Pyszne, prawda? To ja sama wynalazłam ruszt do czekolady, ten genialny interesik, który nie bacząc na moje wskazówki sfabrykowano ze zbyt krótką rączką. Wynalazłam też grzebień do wyczesywania pcheł dla Fanszetki, patelnię bez dziurek do pieczenia kasztanów zimą, ananasa w absyncie, tort ze szpinakiem (Melania mówi, że tort wynalazła ona, ale to nieprawda) i ten oto mój salon-kuchnię. Humor Klaudyny przyprawia mnie to o śmiech, to znów o niepokój, czuję się nieswojo, to znów wpadam w zachwyt. Jej tytoniowe oczy, wydłużające się ku skroniom, obwieszczają z równym uniesieniem, w spojrzeniu równie bezpośrednim i czystym, swą miłość do Renauda i swe prawa autorskie do rusztu do czekolady... Salon-kuchnia podtrzymuje we mnie uczucie zaniepokojenia. Chcia­ łabym wiedzieć, czy mam przed sobą istotę naprawdę szaloną, czy też mistyfikatorkę biegłą w swej sztuce. Czy to kuchnia, czy izba w oberży, w smutnej i zadymionej oberży holenderskiej? Lecz gdzie ze ścian oberży, choćby i holenderskiej,

uśmiechałaby się ta rozkoszna Madonna z XV wieku, dziecięca, krucha, urocza w swej różowej tunice i niebieskim płaszczu, rozmodlona na klęczkach, w trwodze? - Ładne, c o ? - m ó w i Klaudyna. - Ale najbardziej podoba mi się ten rozpustny, tak, właśnie rozpustny, kontrast między różową słodyczą sukni a tym okropnym tłem, tym pejzażem rozpaczy, takiej samej akurat jak pani rozpacz, Annie, w dniu, kiedy szanowny małżonek wyruszył w drogę. Przestała już pani myśleć, co, o tym podróżniku? - Jak to, przestałam o nim myśleć? - No, w każdym razie myśli pani mniej. Och, niech się pani nie czerwieni, to zupełnie zrozumiałe, gdy chodzi o postać równie nieskazi­ telną... O, niech pani spojrzy na ten wdzięczny wyraz skruchy na twarzy Madonny; wydaje się mówić, spoglądając na swego Jezuska: „Napraw­ dę, to mi się zdarzyło po raz pierwszy!" Renaud przypuszcza, że to jest Masolino. - Co? - No, nie dzieciątko przecież, tylko obraz! Osoby kom-pe-tent-ne przypisują go Filippo Lippi. - A pani? - Mnie to jest najzupełniej obojętne. Nie dopytuję się więcej. Ta dość specyficzna krytyka sztuki zbija mnie trochę z tropu. Marmurowa Klaudyna w kącie pokoju powieki ma opuszczone i uśmiecha się jak święty Sebastian, który rozkoszowałby się swą męczarnią. Duża sofa, przykryta ciemną skórą niedźwiedzią, którą gładzi moja dłoń bez rękawiczki, wymyka się i chroni w rodzaju alkowy. Lecz reszta umeblowania wprawia mnie w zdumienie: pięć czy sześć stołów, jak w szynku, z ciemnego, lśniącego dębu-jakby wypolerowa­ nego nieruchomymi łokciami tych, co przychodzą na piwo - tyleż samo gruba ciosanych, ciężkich ław, zegar prowincjonalny i senny, kamion­ kowe dzbanki, przepastny kominek w kształcie wywróconego kosza na plecy, strzeżony przez wysokie wilki kuchenne. A wszystko to pod warstwą efemerycznego nieładu, porozrzucanych książek, rozciętych pism zaścielających gruby dywan matoworóżowy... Zaintrygowana, wszystkiemu przyjrzałam się dokładnie. Napełniło mnie to smu­ tkiem-jak by go określić? - smutkiem morskim, tak jak bym przez

te zielonkawe szybki, za którymi zapada zmierzch, przypatrywała siu długo szarym falom spienionym z lekka w przejrzystym pyle deszczu drobniutkiego jak miałki popiół... Klaudyna towarzyszyła moim myślom i gdy powracam do niej, spoglądamy na siebie podobnym wzrokiem... - Lubi pani ten pokój, Klaudyno? - Tak. Nie znoszę wesołych mieszkań. Tutaj - podróżuję. Zieleń tych ścian ma ten sam ciemny odcień co świat oglądany przez butelkę, a te dębowe lawy wygładziło pewno własnym zrezygnowanym siedzeniem wielu pijaków pijących ze smutkiem... He! Annie, mam wrażenie, że Marta wystawiła panią do wiatru! Jakże gwałtownie, złośliwie, niemal przerwała nić swych melancho­ lijnych marzeń! A tak posłusznie szłam za ich biegiem, że - na tę chwilę jedynie - przestałam martwić się o tego, który jest na morzu... Męczy mnie ta Klaudyna ze swymi przeskokami od dziecinnego rozbawienia do odludkowatości, od łakomstwa do nieskromnych amorów jakiegoś zrozpaczonego pijaczyny, do Marty szeleszczącej sukniami i agresyw­ nej... - Marta... a tak, spóźnia się bardzo. - Coś niecoś! Widocznie Maugis znalazł, by ją zatrzymać, ważkie jakieś argumenty... - Maugis? Miała widzieć się z nim dzisiaj? Klaudyna marszczy nos, przechyla głowę jak zaciekawiony ptak, zagląda mi głęboko w oczy, a później zrywa się na równe nogi, wybuchając śmiechem. - Ja nic nie wiem, ja nic nie widziałam, ja nic nie powiedziałam - ter- kocze jak mała dziewczynka. - Boję się tylko, żeby się pani nie nudziła. Pokazałam już pani ruszt do czekolady, salon-kuchnię, Renauda, moją podobiznę z marmuru, wszystko... Lepiej zawołam teraz Fanszetkę, co? Nie sposób zdążyć z odpowiedzią Klaudynie. Otwiera jakieś drzwi, schyla się i szemrze tajemnicze wezwania: - Moja najśliczniejsza, moja najmniejsza, moja bialuteńka. kici- kici-kici, mru-mru... Kotka zbliża się wolno, jakby we śnie, jak dzikie zwierzątko, na które

rzucono czar; jest biała, bardzo piękna i podnosi na Klaudynę oczy posłuszne i zielone. - ... Moja czarnuszko spod pieca, znów zrobiłaś siusiu na lakierek Renauda, ale nie dowie się o tym, powiem mu, że to skóra była w złym gatunku. A on będzie udawał, że w to wierzy. Chodź, przeczytam ci same śliczności Łucji Delarue-Mardrus. Klaudyna chwyta kotkę za skórę na karku, podnosi ją sobie nad głowę i woła: - Patrzcie, ludzie, patrzcie: utopione kocisko, co wisi na haku (rozwiera palce, a Fanszetka najspokojniej w świecie opada na łapki, miękkie i nieomylne, i czeka... ). Wie pani, Annie, od kiedy moja córuchna jest ze mną w Paryżu, czytuję jej wiersze, zna na pamięć wszystko Baudelaire'a o kotach, a teraz uczę ją wszystkich Do kota Łucji Delarue-Mardrus. Uśmiecham się rozbawiona tą łobuzerską paplaniną. - Myśli pani, że rozumie? Klaudyna rzuca mi przeciągłe spojrzenie, które ma mnie upoko­ rzyć. - Co za głuptas z pani! Przepraszam Annie, chciałam tylko powie­ dzieć: „Jestem tego pewna!" Fanszetka, siad! A teraz niewierny Tomaszu, niech pani patrzy i słucha. To się jeszcze nie ukazało w druku. To jest cudowne! Kocie, mądry monarcho, tajemniczy, skryty - Czyż nasze smukłe palce, ciężkie od pierścieni Godne są twojej czarnej i białej słodyczy I pyszczka z aksamitu i drogich kamieni? Zwijasz się z dziwnym wdziękiem niby gąsienica, Stokroć bardziej gorący niż ptak skryty w dłoni. Twój nos, nagość jedyna w aksamitnych licach. Jest świeży i wilgotny niby kwiat na błoni. Choć się mienisz od wstążek, miękki, kolorowy, Dzikość pręży ci uszy i rozdyma chrapki. Gdy ścigając grzechotkę zabawiasz się w Iowy I zaciskasz na krążku swe zdobywcze łapki. W ujarzmionej małości, w tłumionym pomruku Odzywa się królewskość imć tygrysa - pana.

W twych lędźwiach jak sprężona moc w napiętym luku Śpi nieznanych rozkoszy ziemia obiecana... Dziś wieczór, obojętny na nasze pieszczoty Przycupnąłeś, w marzeniu pogrążony błogim. W twych oczach uśmiech Buddy połyskuje złoty (Idy sobie przypomnisz, że sam jesteś bogiem. 1 Kotka na pół drzemiąc, słabym, przytłumionym mruczeniem wtóruje Klaudynie, której szczególny głos to brzmi głęboko, pełen kamienistych ,, r", to znów staje się tak cichy i niski, że przejmuje drżeniem... Gdy milknie, Fanszetka otwiera swe skośne oczy. Spoglądają na siebie przez chwilę, obydwie jednakowo poważne... Z palcem wskazującym wznie­ sionym koło nosa ku górze, Klaudyna zwraca się w moją stronę, wzdychając. - „Zdobywcze!... " Trafić na to słówko, co? Piękne są te strofy, które pisze Uniesienie, prawda? Ja za to, żeby wpaść na takie „zdobywcze", oddałabym dziesięć lat życia takiej Chessenet! To nazwisko razi tutaj jak tandetny bibelot w nieskazitelnej kolek­ cji. - Nie lubi pani Ches... pani Chessenet, Klaudynko? Klaudyna w pozycji prawie leżącej, ze wzrokiem utkwionym w sufit unosi leniwie rękę. - Mało mnie obchodzi... Burak cukrowy wyrżnięty na kształt czło­ wieka... Równie mało mnie obchodzi co Rose-Chou... - Ach! Rose-Chou... - Róż czy kapusta?1 Pulchne stworzenie o policzkach jak pośladki amorków. - Och! - Co, och? „Pośladek" to nie jest brzydkie słowo. Zresztą Rose-Chou też mnie nic nie obchodzi. - A... Marta? Pulsuje we mnie niedyskretna ciekawość, jak gdybym wypytując Klaudynę miała podpatrzeć jej sekret, jej „receptę" na szczęście, która sprawia, że wszystko jest dla niej bez znaczenia, plotki, mizerne swary, 1 Wiersz Pour le chat D e l a r u e - M a r d r u s w przekładzie W ł o d z i m i e r z a Lewika. Rose (fr. ) - róża, chou kapusta.

nawet konwenanse... Lecz nie jestem dość zręczna i Klaudyna, rybim susem przewróciwszy się na brzuch, śmieje się ze mnie z nosem w srebrnym futerku kotki... - Marcie, mam wrażenie, nie udało się spotkanie... znaczy to, na które umówiła się z nami. Ale... czy to wywiad, Annie? Jest mi wstyd. Rzucam się ku niej w przypływie nagiej szczerości: - Niech się pani nie gniewa, Klaudynko. Kluczę tak, bo nie śmiałam zapytać pani wprost... co pani myśli o Alainie... Od kiedy wyjechał, nie wiem, jak żyć, a nikt nie mówi mi o nim, przynajmniej nie mówi tak, jak ja bym chciała... Czy to taki zwyczaj, w Paryżu, zapominać od razu o tych, co wyjechali? Powiedziałam to wszystko tak, jak myślałam, i sama dziwię się memu poruszeniu. Matowa, trójkątna twarz Klaudyny, wsparta na dwóch piąstkach i rozjaśniona perłowym odblaskiem białej atlasowej szmi- zetki spogląda na mnie nieufnie. - Czy to taki zwyczaj, żeby zapominać?... Ho ja wiem? To chyba zależy od tego, kto wyjeżdża. Pan Samzun, Alain, jak pani powiada, robił na mnie zawsze wrażenie małżonka... nienagannego. Takiego, który chciałby być dystyngowany, a jest poprawny, jak to zwykle bywa... Każde jego słowo brzmi jak wyrocznia, a każdy ruch jest... - „Zdobywczy", u niego także - wtrącam z trwożnym uśmiechem. - Tak, ale on nie ma prawa do „zdobywczości", bo on nie jest kotem. Ach, nie, ani odrobinkę! W sercu tkwi mu snobizm, a w pupie pręt od firanek... Boże, jakaż ja jestem głupia! Annie, nie wolno płakać! Jakby to, co ja mówię, miało jakiekolwiek znaczenie! Wie pani przecież dobrze, biedne niebożątko, że Klaudyna ma pstro w głowie... Masz ci los, zabiera się do wyjścia! Proszę mnie przedtem pocałować na znak, że nie ma pani do mnie żalu. Z tym katoganem, w tej gładziutkiej sukience, z przejrzystymi łzami na czubkach rzęs - istna dziewuszka, którą siłą za mąż wydają. Uśmiecham się, żeby zrobić jej przyjemność, żeby podziękować jej za to, że spod noszonej przez wszystkich liberii kłamstwa pozwala wyjrzeć duszy przekornej i szczerej... - Do widzenia, Klaudynko. Nie gniewam się na panią. - Mam nadzieję! Pocałuje mnie pani? - Och, tak!

Długa i giętka, pochyla się nade mną ręce oparłszy mi na ramio nach. - Daj usta! Co ja wygaduję! To z przyzwyczajenia... Proszę o policzek. O, tak. Do zobaczenia w Arriege, tak? Tędy, do przedpokoju. Ukłony dla tego pędziwiatra, Marty. Nie, nie ma pani czerwonych oczu. Do widzenia, do widzenia... chryzalido! Schodzę ze schodów krok za krokiem, pełna rozterki i niepokoju. „Pręt od firanek... " - powiedziała. Mój Boże, to przecież chyba przenoś­ nia, obraz tego pręta bardziej mnie dotknął niż sam sąd Klaudyny. Dopuściła się bluźnierstwa, a ja pozwoliłam jej na to, gdyż straciłam na chwilę głowę wobec tej dziewuszki, dla której nie istnieją żadne pęta. Kochany Alainie, obiecałam ci, że będę dzielna. Chcę więc być dzielna także i w listach do ciebie i dlatego nie gniewaj się, że o reszcie nie wspomnę-sam domyślasz się jej dobrze. Staram się, jak tylko mogę, żeby nasz dom, w którym tak lubisz ład i porządek, nie odczuł zbytnio twego wyjazdu; książeczki z rachunkami sprawdzam w wyznaczonym dniu, a Leonia jest dla mnie bardzo dobra, w swoich intencjach przynajmniej. Twoja siostra jest czarująca jak zawsze; chciałabym, stykając się z nią teraz częściej, nabrać choć trochę jej życiowej odwagi i siły woli, nie ukrywam jednak, że nie przyjdzie mi to łatwo tobie zresztą nie zależy na tym, a twoja umiejętność podejmowania trafnych decyzji śmiało starczy za nas oboje. Nie wiem, gdzie zastanie cię ten list, i ta niepewność jeszcze bardziej utrudnia mi pisanie. Pisać do ciebie to rzecz tak dla mnie nowa, od której tak dawno odwykłam! Wolałabym nigdy nie przywykać do niej na powrót. Czuję jednak, że w najcięższych chwilach właśnie listy będą dla mnie jedyną pociechą. Na pewno nie będę umiała wyrazić ci w tych paru słowach, jak bardzo towarzyszę ci myślami. Nie zapominaj, proszę, o twojej małej niewolnicy. Annie