ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Cowie Vera - Ci dla których świeci słońce

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Cowie Vera - Ci dla których świeci słońce.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK C Cowie Vera
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

1 Cowie Vera CI, DLA KTÓRYCH ŚWIECI SŁOŃCE

2 Prolog Kiedy Elizabeth Sheridan obudziła się, stwierdziła, że jej mały podróżny zegarek wskazuje czwartą czterdzieści pięć. Po raz kolejny, na przekór różnicy czasu, wewnętrzne wyczucie nie zawiodło Elizabeth. Zanim usnęła, wielokrotnie powtarzała sobie tę właśnie godzinę. Zegarek, który miała w głowie, dokonał reszty. Przeciągnęła się, ziewnęła szeroko i nogą odrzuciła prześcieradło. Było to jej jedyne przykrycie, oczywiście poza siatką chroniącą przed moskitami. Na tej wyspie w archipelagu Bahama owady paskudnie cięły, pozostawiając takie ślady po ukąszeniach, że dla modelki były one pocałunkiem śmierci. Żółtawe smugi światła przenikały przez szpary w żaluzjach i padały na jej nagie ciało. W małym pokoju, przepełnionym złocistą poświatą wczesnego rana, było cicho i spokojnie. Z zewnątrz dobiegał tylko delikatny świergot ptaków i stały kojący szum morza. Bungalow znajdował się na samej plaży, więc dlatego właśnie go wybrała. Poza tym bardzo jej się spodobał różowy, choć nieco spłowiały kolor domku. Elizabeth wyskoczyła lekko z łóżka i podciągnęła żaluzje w oknach. Promienie słońca, odbite od płaszczyzny morza, natychmiast wypełniły pokój. Zrobiło się tak jasno, że musiała zmrużyć oczy. Te zaś były wielkie, głęboko osadzone, zielone, z małymi, żółtymi cętkami i tak wrażliwe na ostre światło, jak oczy kota. Mimo wczesnej godziny, czuła ciepło słońca oblewającego jej nagą postać. Uniosła twarz wystawiając ją na rozkoszny dotyk promieni. Przymknęła oczy i wydawało się jej, że szum morza to jakby szelest przesypywanych cekinów. Zapowiadał się kolejny piękny dzień. Podeszła do wyblakłej, mszczącej się komody i spojrzała badawczo w powiększające lustro. Zobaczyła odbicie bez skazy. Bez jednej wady. Swoje odbicie. Upięła starannie grube blond włosy, a potem z dużego porcelanowego dzbana w czerwone róże do takiej samej miski nalała wody. Bungalow nie miał bieżącej wody. Wysepka, zamieszkana tylko przez parę rodzin hodujących kozy i uprawiających przydomowe ogródki, była tak mała, że omijała ją fala turystów. Wszystkie pozostałe wyspy archipelagu ta fala już ogarnęła. Woda pochodziła z lokalnego źródła, była czysta i orzeźwiająca. Dziewczyna stanęła na ręczniku i oblewała ciało rozkosznym strumieniem. Potem całe dwie minuty myła zęby. Na koniec przetarła twarz tamponem nasączonym oliwką dla dzieci, usunęła jej nadmiar wodą różaną i wklepała nie wywołujący uczulenia krem nawilżający. Wiązała właśnie ramiączka kostiumu kąpielowego, gdy rozległo się pukanie do drzwi i usłyszała słowa: - Zgłasza się twój ulubiony ekspert od makijażu. Jesteś już przyzwoicie ubrana? Nie czekając na odpowiedź, mężczyzna wszedł do pokoju. - Dobry dzionek. Czy jesteś gotowa do zabiegu? Harry Parkers był visagiste Elizabeth od chwili, kiedy zaczęła występować w serii reklam polecających kosmetyki „Bezbłędny makijaż”. Mówiło się, że Harry Parkers nawet z córki Draculi był w stanie uczynić dziewczynę marzeń każdego mężczyzny. Harry postawił na podłodze podręczny kuferek z przyborami do makijażu i powiedział z pogodnym uśmiechem: - Jaki bajeczny poranek, i to pod każdym względem. Zgadnij, kto właśnie wykończył się? - Mam nadzieję, że nie nasz kamerzysta. - Uchowaj Boże, dziecinko... Ale właśnie ktoś w rodzaju samego Pana Boga. - Reżyser?! Harry skrzywił się. Dziewczyna miała szczególnie poczucie humoru. - Nie... Wykończył się „król” Tempest. We własnej osobie. Mówili o tym w radiu. - Harry nigdzie się nie ruszał bez tranzystorowego odbiornika. - Przerwali program, żeby podać tę wiadomość. Robią to chyba co godzina. Był panem na całych Bahamach, ta wyspa, którą widać, też należała do niego... Tempest Cay. Harry podszedł do okna i spojrzał pożądliwie na wynurzającą się z morskich fal większą, bardziej zieloną, odległą mniej więcej o milę wyspę. - Dałbym niejedno, żeby postawić na niej stopę... ale wpuszczają tylko za zaproszeniami. Na szczycie wzgórza jest jego rezydencja... widać ją między drzewami... prawdziwy pałac. Znacznie większy i okazalszy niż siedziba naszej firmy. Elizabeth, wyższa od mężczyzny o sześć cali, popatrzyła ponad jego głową na turkusowe pasmo wody, skrzące się w złotym słońcu, i na pobliską wyspę, gdzie wśród konarów potężnych drzew dostrzegła okazałą budowlę. Okna odbijały blask słońca, a biel ścian jaśniała wspaniale. - Nikt nie wie, jak bogaty był Tempest. W każdym razie ludzie mówią, że miał więcej forsy niż ktokolwiek inny. Miliardy... tak twierdzą... całe miliardy. Był właścicielem także tej wyspy, gdzie teraz mieszkasz, innej położonej dalej na pomoc, no i Tempest Cay - mówiąc to, Harry głęboko, zazdrośnie westchnął. - Niezła rzecz taki majątek. Wszyscy wiedzieli, że Harry był zapamiętałym czytelnikiem towarzyskich kronik plotkarskich tygodników. Orientował się doskonale w tym kto się z kim rozwodził i dlaczego, kto z kim śpi i kiedy, kto kogo zdradza i jak. Poczynania elit śledził z nieposkromioną ciekawością. Gdy wyglądali przez okno, przeleciał nad nimi samolot z wypuszczonym już podwoziem, zmierzający wyraźnie ku wyspie Tempest Cay.

3 - Założę się, że to ktoś z rodziny - powiedział Harry. Jego oczy błyszczały z podniecenia. - Oni wszyscy mają prywatne samoloty. - Harry Parkers był zadowolony, że jest naocznym świadkiem tego, o czym nazajutrz będą pisały gazety. - Och, jakże chciałbym zobaczyć to wszystko z bliska! - Niestety, teraz ekipa filmowa chciałaby zobaczyć mnie - przypomniała mu Elizabeth, odwracając się od okna. Harry skrzywił się z niechęcią. - Dobrze, już dobrze - odparł. Elizabeth ustawiła fotel przy oknie, tak by promienie słońca padały wprost na nią. Harry otworzył kuferek i rozłożył „narzędzia pracy”: słoiki, pędzle, tubki, pomadki, kredki. Umiał przemienić Elizabeth Sheridan, której uroda była darem niebios, w istotę boską, nadludzką. Ona sama zresztą jest istotą nadludzką, pomyślał Harry z goryczą. Jednej cechy ziemskiej jednak nie można było jej odmówić, tej mianowicie, że była profesjonalistką. Teraz chciała, aby jego zabiegi objęły skórę twarzy i całego ciała poza dekoltem, który miał być poddany działaniu fryzjerki Bess. Elizabeth miała na sobie kostium kąpielowy, ponieważ film reklamowy, w którym występowała, kręcono nad morzem. Miała zachwalać walory nowych produktów z serii „Bezbłędny makijaż”, czyli kosmetyków odpornych na działanie wody. Zdjęcia miały się zacząć o szóstej, reżyser chciał bowiem wykorzystać łagodne poranne światło. Harry zabrał się wreszcie do pracy, w trakcie której także lubił dużo mówić. - Zastanawiam się, kto dostanie po nim te pieniądze? Myślę, że pasierbowie. Córka jego żony zawsze wyciągała po nie rękę, jeśli tylko nie trzymała jej w czyichś portkach! Lubieżna taka. Mówią o niej, że jest nienasycona! Opowiedziałbym ci niesamowite historie z jej życia, ale nie chcę kalać twoich uszu, kochanie. - Ta odżywka była szelmowskim docinkiem, bowiem wszyscy wiedzieli, że Elizabeth Sheridan nie była łasa na tego rodzaju wiadomości. - Widziałem ją kiedyś na własne oczy - mówił dalej Harry - pokazała wtedy niejedno. Suknię miała wyciętą do pępka i była bez majtek... ociekała brylantami i dosłownie ziała seksem! Jest też w tej rodzince najmłodszy pasierb... najstarszy to pijaczek... Otóż ten najmłodszy to prawdziwy playboy! Jeden z moich przyjaciół, który pracuje w krawieckiej firmie, mówi, że ten gówniarz chodzi w garniturach, z których każdy kosztuje tysiąc dolarów. Tysiąc dolarów! - Harry znowu westchnął głęboko, zazdrośnie. Sam także lubił się dobrze ubrać. - Za pieniądze, które ten młody odziedziczy, będzie kupował ubrania ze złota... Przechyl trochę główkę, kochanie, proszę... o tak, doskonale... No, a poza tym jeszcze ten dom! Wypełniony skarbami... Chyba wiesz, że są Anglikami z pochodzenia. Część rodziny, ta, która ma prawo do tytułu rodowego, nadal mieszka w Anglii. Jak mówią o sobie, nie mają centa przy duszy... Stracili wszystko, płacąc latami podatki spadkowe. Idę o zakład, że modlą się teraz, żeby chociaż słowem wspomniano o nich w testamencie... Elizabeth pozwoliła, aby głos Harry’ego płynął jak woda z kranu. Gdyby chciała, sama mogłaby opowiedzieć wszystko o angielskiej gałęzi Tempestów. Tak się złożyło, że jako dziewczynka znalazła się w domu dziecka prowadzonym przez Henriettę Fielding, znajdującym się naprzeciw bramy wjazdowej do parku otaczającego posiadłość Tempestów. Każdego lata Elizabeth uczestniczyła ze wszystkimi dziećmi z tego domu w dorocznej uroczystości rozdania nagród po zakończeniu zawodów konnych. Działo się to na terenie rezydencji. Po gonitwach koni, pokazach tańców ludowych i po podwieczorku, na który składały się kanapki z szynką, ciastka z kremem i lody, dzieci ustawiały się w szeregu i hrabina Tempest, która była przewodniczącą rady nadzorczej domu dziecka, witała się z wychowankami. Rozdawała na prawo i lewo uśmiechy, poklepywała przyjaźnie, a potem wręczała grzecznie dygającym dziewczętom nagrody za postępy w nauce. Panna Henrietta Fielding, niegdyś guwernantka w rodzinie Tempestów, była zagorzałą feministką i nie dostrzegała jakiejkolwiek przydatności osobników płci męskiej. W swojej biblioteczce Elizabeth do dziś przechowuje książki, które dostawała w nagrodę, zwykle za najlepszą średnią z różnych przedmiotów. Na półce stoją takie utwory, jak „Małe kobietki”, „Co zrobiła Katy”, „Bardzo wielki świat”, „Robinson Crusoe” i tym podobne. Brak tylko ostatniej książka, którą Elizabeth otrzymała tuż przed opuszczeniem domu dziecka, gdy miała szesnaście lat. Był to pięknie ilustrowany album, przedstawiający Tempest Towers, czyli lordowską rezydencję. Elizabeth ślęczała nad albumem wiele godzin, przyglądając się fotografiom i temu wszystkiemu, czego dzieciom z ich domu nigdy nie pozwolono obejrzeć. Lektura ta rozniecała jej apetyt; chciała zobaczyć więcej, stała się też entuzjastką wiejskich rezydencji, domostw podobnych do tamtego. Wiele lat później znowu udała się do Tempest Towers, ale już jako turystka. Zapłaciła pół korony za bilet wstępu i z przewodnikiem obeszła pokoje udostępnione publiczności. Zdała sobie wtedy sprawę, jak wielka była różnica między tym, co przedstawiały fotografie w starym albumie, a co widziała w rzeczywistości. Odczuła bolesną prawdę. Nastały ciężkie czasy! Na jedwabnych tapetach pokrywających ściany widać było ciemniejsze miejsca, co wskazywało, że kiedyś wisiały tam obrazy. Brakowało także wielu mebli, które tak jej się podobały na zdjęciach w albumie. Wszystko w rezydencji było podniszczone i zapuszczone. Sytuacja odwróciła się. Ona, która kiedyś była opuszczonym dzieckiem, jest teraz sławną, rozchwytywaną modelką, zarabiającą spore pieniądze, a rodzinę Tempestów niedostatek zmusił do otwarcia swojej posiadłości dla zwiedzających. Elizabeth wydawało się w tamtym momencie, że los wynagrodził jej trudne dzieciństwo. Dom dziecka Henrietty Fielding także wywołał u niej szok. Elizabeth pamiętała go jako posępny i groźny.

4 Obecnie miała przed oczyma starą, mroczną wiktoriańską willę, która kiedyś była plebanią i dla której nastały także lepsze dni. Znajdowały się w niej biura wydziału opieki społecznej miejscowej rady. Ściany pomalowane kiedyś na zielono, teraz były błękitne. Przez szeroko otwarte okna dochodziły do Elizabeth odgłosy maszyn do pisania i dźwięki telefonu. Był to zupełnie inny dzwonek niż ten, który pamiętała z tamtych czasów. Jej pierwsze wspomnienie z tego domu wiązało się właśnie z dzwonkiem. Z tym, który obudził ją pierwszego dnia... Wciąż miała w uszach jego dźwięk. Był dla niej dziwny, straszny, oszałamiający. W krótkim czasie uświadomiła sobie, że w domu Henrietty Fielding wszystko odbywało się na komendę. Wstawało się z łóżka, myło, jadło, uczyło się na dźwięk dzwonka. Cisza poprzedzała go i cisza następowała po nim. Panna Henrietta była typową przedstawicielką swego czasu, to znaczy epoki wiktoriańskiej. Dom dziecka powstał w roku 1890 i wiktoriańskie zasady były tymi, które założycielka wpajała podległym jej dzieciom. Te życiowe sentencje dziewczęta wyhaftowywały, oprawiały w ramki i zawieszały we wszystkich pomieszczeniach. Milczenie jest złotem, taka wyszywanka upiększała sypialnie. Zaszyj dziurkę, póki mała, to hasło można było znaleźć w pokoju do robót ręcznych. Czystość to cnota najbliższa pobożności, to z kolei wskazanie kłuło w oczy ze ścian łazienki. Dziewczęta uczono, aby wypełniały owe nakazy i ostrzegano przed ich lekceważeniem. Elizabeth wiele się nauczyła w domu Henrietty Fielding, ale natychmiast po opuszczeniu jego murów uwolniła od tych przykazań i wreszcie poczuła się wolna. Odtrącała, na przykład, wszelkie formy wspólnego bytowania. Nigdy od tamtego czasu niczym nie dzieliła się z innymi. Samotność była dla niej cenniejsza niż najpiękniejsze szafiry, a zacisze domowe równało się szczytowi doskonałości. Wydała walkę wszelkim dzwonkom. U drzwi wejściowych miała kołatkę, żadnego dzwonka. Nienawidziła dzwonów... Nagle zdała sobie sprawę, że właśnie dochodzi do niej taki dźwięk. Harry zatrzymał się z pędzlem wpół drogi i uniósł głowę. - Czy słyszysz? Ten dźwięk pochodzi z Tempest Cay. Oni zawsze biją w dzwony, gdy ktoś z rodziny umrze... i nie przestają, aż pogrzeb dobiegnie końca. Harry powrócił do pracy, lecz nagle wykrzyknął: - Czy dobrze się czujesz, kochanie? - Elizabeth bowiem zzieleniała na twarzy. Był to kolor nadzwyczaj pasujący do jej karnacji, ale wyjątkowo nie ten odcień. Zobaczył, że drży. - Nie cierpię dzwonów... a zwłaszcza tych oznajmiających śmierć. Doprowadzają mnie do dreszczy. Harry był wyraźnie zdumiony. Dawno już bowiem doszedł do wniosku, że obce są jej wszelkie uczucia. A w każdym razie był przekonany, że potrafi ona nad nimi doskonale panować. Tym razem wyglądała jednak dziwnie... - Niestety - powiedział z sympatią, ale bez nadmiaru uczucia. - Musisz się do tego przyzwyczaić. Wielki człowiek umarł... Jego ludzie pogrążeni są w smutku. Nazywali go, jak wiesz, królem, i nie przestaną bić w dzwon dlatego tylko, żeby ci sprawić ulgę. Harry znowu powrócił do pracy. - Czy utraciłeś już jakąś bliską osobę? - zapytała, co było dla niego kolejnym zaskoczeniem. Był przekonany, że Elizabeth jest jak najdalsza od takich spraw. - Bo ja nie mam nikogo, kogo bałabym się stracić - dorzuciła po chwili ciszy. - Co mówisz?! Nikogo w ogóle? - Tak, nikogo. - Ja jestem jeden z ośmiorga rodzeństwa - odparł jakby rozbawiony. - I nieraz sobie myślę, że to zbyt wiele przyjemności - przerwał na chwilę i postąpił krok w tył. - Położyłem ci trzy warstwy makijażu. Ludzie na pewno są przekonani, że jedna warstwa w twoim przypadku powinna wystarczyć. Ale my wiemy lepiej, prawda dziecino? A ty ponadto znasz perfekcjonizm Pete’a. Będzie cię wprowadzał do wody i wyciągał z niej setki razy. Przy tych słowach Harry wziął do ręki powiększające lustro i przytrzymał je tak, żeby mogła się w nim przejrzeć. Zrobiła to beznamiętnie. Harry wykonał swą pracę, jak zwykle bez zarzutu. Jej twarz była pełna blasku, złociście połyskująca. Tusz przedłużył jeszcze bardziej i bez tego imponujące rzęsy, spoza których patrzyły tajemniczo zachwycające oczy w kolorze morskiej zieleni. Piękno jej rysów wyrzeźbionych przez samą naturę zostało jeszcze podkreślone nieprzeciętnym talentem Harry’ego. Chociażby jej wydanie, ale ślicznie ukształtowane usta kusiły teraz swym blaskiem. - W porządku - powiedziała z ożywieniem i skinęła głową. Pomyślał, że jest inna. Nigdy nie dostrzegł w jej oczach podziwu dla własnego piękna. Odnosił wrażenie, jakby była kawałkiem jakiejś maszynerii, o którą należało dbać, ale tylko dlatego, żeby dobrze wykonywała swą pracę. - Bess już czeka, chce zrobić ci fryzurę - bąknął Harry zbierając swój kram. Fryzjerka weszła do pokoju, gderając jak zwykle. - Boże, jak ja nienawidzę takich wezwań skoro świt! - Ale w zamian masz małe związane z tym przyjemności - upomniał ją Harry. - Lepsza jest chyba poranna praca tutaj, niż nawet o przyzwoitej godzinie, ale w lodowatym studiu. Elizabeth umyła włosy poprzedniego wieczoru. Gdy teraz wyjęła spinki, złota kaskada opadła, sięgając prawie do

5 pasa. Bess wyszczotkowała najpierw ten pięknie połyskujący gąszcz, a potem kunsztownie upięła i przyozdobiła włosy olbrzymim szkarłatnym kwiatem, lokując go tuż za uchem dziewczyny. - Tak będzie dobrze - powiedziała Bess zadowolona z siebie. - A teraz uzupełnijmy jeszcze co trzeba w makijażu. Harry wiedział, że przyszedł czas, aby się wyniósł. Inne modelki nie miały żadnych oporów ani skrupułów i stawały nagie przed nim oraz innymi mężczyznami. Z Elizabeth było inaczej. - Do zobaczenia na plaży - powiedział. - Pa, pa. Gdy drzwi się zamknęły, Elizabeth wstała i ściągnęła kostium kąpielowy do pasa. Bess podeszła do niej i wysmarowała nie tknięte przez Harry’ego fragmenty ciała dziewczyny połyskliwym, złotawym płynem, który po wyschnięciu nadawał skórze wygląd pięknej opalenizny. - Okay... to już wszystko - stwierdziła Bess i zaczęła myć ręce. - Pamiętaj, co mówi Pete - mruknęła. - Nie wolno ci wchodzić pod bieżącą wodę, wystawiać się na światło elektryczne i w ogóle nic ci nie wolno. Powiedz, dlaczego on wybrał tę bezludną wyspę? - Ponieważ w założeniu, ta reklama ma pokazywać... - ...niemal bezludną wyspę. Nie ma tu nikogo, oprócz kilku niezaradnych tubylców. Jest natomiast ten cholerny dzwon. Dostaję od niego bzika, a mówią, że nie przestanie bić, dopóki nie pochowają tego umarlaka. Całe ciało Elizabeth przeszedł dreszcz. Ale opanowała się. Bess tymczasem zawiązała ramiączka jej kostiumu kąpielowego. Uczyniła to ostrożnie, aby nie uszkodzić efektów swojej pracy. Kostium był koloru porcelany Wedgwooda, to znaczy szaroniebieskiego. Szwy biegły przez biust - rozmiar misek 38B - i kończyły się z tyłu, w miejscu, gdzie zaczynały się pośladki. Bess obrzuciła dziewczynę ostatnim krytycznym spojrzeniem. - Nawet Pete nie będzie mógł narzekać... Tak więc skończymy już, wszystko jest dobrze. Trzy godziny później Elizabeth wyszła z wody po raz ostami i opadła ciężko na piasek, twarzą do dom. Teraz nie było już ważne, czy ziarenka przywrą do jej ciała. Pete na koniec oświadczył, że jest usatysfakcjonowany. Zanurzyła się w morzu i wynurzyła dziesiątki razy. Wspinała się na łódź, wyskakiwała z fali z okrzykiem zachwytu. Woda ściekała po jej pięknym ciele. A wszystko się działo pod czujnym okiem kamery, tak że nakręco- ne sceny mogły przekonać każdego potencjalnego klienta, że kosmetyki z serii „Bezbłędny makijaż” są rzeczywiście niezawodne. Nie rozpływa się tusz do rzęs, podkład trzyma się na policzkach, nie rozmazuje się pomadka do ust. Z jakiegoś powodu z Elizabeth opadła energia. Po chwili zrozumiała, że winien tego był ten cholerny dzwon... Ani na chwilę nie ustało jego donośne, żałosne bicie. Ktoś stanął obok niej. Był to Pete, reżyser. - Wybieramy się do Nassau, chcemy trochę połazić po miasteczku. Pojedziesz z nami? - Dziękuję bardzo za propozycję, ale nie. - Nie masz przecież nic do roboty... - I to mnie właśnie zachwyca. - Możesz zrobić w Nassau jakieś zakupy... Trafiają się całkiem ładne rzeczy. - Ale mnie niczego nie potrzeba. Pete jednak nie ustępował. Bóg wie dlaczego. Nigdy przecież nie udało mu się nakłonić jej do czegokolwiek, ale pomyślał, że dziewczyna ma w sobie coś... - Myślimy wpaść także do kasyna... zaryzykujemy parę dolców, może nawet coś wygramy... - Życzę szczęścia. - Rób, co chcesz, twoja sprawa - Pete rzucił krótko, pełen złości. - Ale bądź gotowa o dziewiątej. Musimy dokręcić parę scen wieczornych. - Jestem zawsze gotowa. Tak, pomyślał wzburzony, odchodząc szybkim krokiem. Gotowa, lecz tylko do pracy... Z pewnego dystansu obserwował tę scenę Harry. Podszedł teraz do Pete’a i powiedział: - Tracisz tylko czas, jest zimna jak lód. Bóg wie, ilu facetów próbowało jak ty, ale nie widziałem ani jednego, który by coś wskórał. Wiesz przecież jak ją nazywają; lodowata Liz. Żyje we własnym zamkniętym świecie i mężczyźni nie mają w nim czego szukać. Elizabeth leżała na plaży tak długo, aż zupełnie wyschła. Próbowała odciąć się, odgrodzić od uporczywie bijącego dzwonu. Ale bez skutku. Wydawało jej się, że ten dźwięk wciska się w każdą cząstkę ciała. Nawet mały różowy bungalow drżał pod jego naporem. W domku ktoś posprzątał. Posłał łóżko, nalał świeżej wody do dzbanka oraz płynu pachnącego ananasem do innego naczynia. Elizabeth wypiła duszkiem dwie szklanki owego płynu, a potem zdjęła kostium kąpielowy, starła ręcznikiem resztki piasku z całego ciała, wyjęła kwiat z włosów i włożyła go do szklanki z wodą. Włożyła inny kostium kąpielowy, a ten pierwszy wypłukała w wodzie i rozłożyła na okiennym parapecie, żeby wysechł. Na koniec usunęła z całego ciała make-up nałożony przez Harry’ego i Bess, natarła skórę płynem nawilżającym i wysmarowała się olejkiem do opalania. Wszystko to zrobiła ze zwykłą u niej precyzją. Pomyślała jednak, że nie czuje się dobrze. Była poirytowana, wewnętrznie spięta, myśli jej były rozproszone. A wszystko z powodu tego cholernego dzwonu... Wzięła ręcznik,

6 okulary przeciwsłoneczne i jeszcze raz wyszła z bungalowu. Chciała pójść do najbardziej odległego miejsca na wyspie, po jej drugiej stronie. Może tam dźwięk dzwonu będzie przytłumiony i nie tak drażniący nerwy. Wysepka nie liczyła więcej niż milę kwadratową. Cała pokryta była różową ziemią, na której rosło mnóstwo palm. Wyspę zamieszkiwały dwa tuziny tubylców, żyjących w chatkach krytych strzechą. Chaty pomalowane były na różowo, niebiesko lub żółto. Widać było tylko kobiety. Mężczyźni wypłynęli na połów ryb. Z tego żyli, co złapali sprzedając w Nassau. Elizabeth dotarła do najodleglejszego zakątka plaży. Wzięła ze sobą książkę. Zawsze miała jakąś przy sobie. Chciała poopalać się, popróżnować i, jeśli się uda, trochę pospać. Bardzo wiele sypiała. Nawet po ośmiu godzinach snu w nocy, zawsze mogła podrzemać jeszcze dwie, trzy godziny po południu. Ale teraz dzwon wciąż wyprowadzał ją z równowagi... Dziwna rzecz z tymi dzwonami. Naprawdę nie chodziło wyłącznie o te, które rygorystycznie kierowały jej dzieciństwem. Tamte dzwonki były ręczne, małe, właściwie tylko brzęczały. Nie. Chodziło o coś innego. O wielkie dzwony z potężnym głosem, w kościele... Nawet jeśli biły radośnie, również ich nie lubiła. Pamiętała, jak pewnego razu zabrano ją zemdloną z katedry w Sewilli. W chwili, kiedy cieszyła się jej wspaniałym chłodem i pięknym wnętrzem, nagle zaczęły bić dzwony... Teraz, na szczęście, im dłużej szła, tym bardziej głos dzwonu stawał się przytłumiony. Poczuła się odprężona. Zastanawiała się, o co właściwie chodzi. Dlaczego pozwala, aby coś tak przecież błahego. Jak bicie dzwonu, rozkładało ją. Pracowała nad sobą długo i ciężko, aby dojść wreszcie do niemal całkowitej obojętności wobec świata, obojętności wobec tego, co znajdowało się na zewnętrz. Po jakimś czasie zdrowy rozsądek stał się głównym motorem jej postępowania. Rozsądek i logika. Cokolwiek chciała uczynić, przepuszczała przez owe bliźniacze filtry i w ten sposób mogła panować nad wszystkim. Pomyślała więc, że z dzwonem poradzi sobie również. To przecież tylko dokuczliwa drobnostka powodująca małe rozdrażnienie. Nie pozwoli, aby taki drobiazg zakłócił jej spokój. Po chwili znalazła miejsce, jakiego szukała. Było spokojne, wielka palma rzucała chłodny cień. Rozłożyła ręcznik, oczy przysłoniła przeciwsłonecznymi okularami, położyła się na brzuchu i otworzyła książkę. Uświadomiła sobie nagle, że czeka w napięciu na każde następne, żałosne uderzenie tego potwornie denerwujące- go dzwonu. Nie mogła przeczytać ani słowa. Patrzyła na kolejną stronę w książce, ale myśl jej popychana tym dźwiękiem biegła zupełnie innym torem. Ku śmierci, pogrzebom, cmentarzom. Nienawidziła cmentarzy. Odczuwała przed nimi strach. Nie mogła nawet przechodzić obok nich. Zaczęło się to, gdy miała dwanaście lat i gdy dom dziecka przeżywał epidemię odry. Jedna z dziewcząt, o słabym sercu, tak ciężko zachorowała, że umarła. Elizabeth szła za karawanem ze spuszczoną głową, wylewając stosowne, krokodyle łzy. W pewnej chwili uniosła powieki i popatrzyła przed siebie. Nagle zobaczyła okazałą żelazną bramę, żelazne ogrodzenie, a za nim kamienie nagrobne, ziemne groby, kwiaty... Ogarnął ją niemożliwy do opanowania strach, wręcz panika. Miała trudności z oddychaniem, serce biło jak oszalałe, nogi dygotały. Zaciskała zęby, z trudem tłumiła płacz, który rozsadzał jej piersi. Zrobiła z siebie pośmiewisko. Gdy kondukt doszedł do bramy, chwyciła się jej kurczowo, z oczami szeroko rozwartymi, zupełnie już bez tchu. Kiedy zaś próbowano rozewrzeć zaciśnięte palce, z gardła wyrwał się jej krzyk tak rozdzierający i ogłuszający, jak dźwięk pobliskiego dzwonu, który właśnie zaczął bić... Elizabeth zszokowana wspomnieniami nagle usiadła, gubiąc okulary. Głęboko oddychała, aby zapanować nad dreszczami, które wstrząsały jej ciałem. Zwróciła twarz ku życiodajnemu słońcu. Nie staraj się zgadywać, komu bije dzwon, przemknęła jej myśl. A potem powiedziała na głos: w każdym razie nie bije dla mnie. Ja sama sobie jestem wyspą, wyłącznie sobie... Starała się o to od chwili, kiedy opuściła dom Henrietty Fielding. Była wreszcie na swoim i postanowiła solennie, że nigdy, przenigdy nie będzie cząstką tego szczególnego rodzaju ludzkiego labiryntu bez wyjścia. Miała szesnaście lat i mierzyła już sześć stóp, ważyła dużo, bo aż sto pięćdziesiąt funtów. Mimo idącej z tym w parze wielkiej siły, nie wzięto jej do pracy w kuchni pałacu Tempest Towers, dokąd trafiało sporo dziewcząt z domu dziecka. Dom Henrietty Fielding był zawsze źródłem taniej siły roboczej dla hrabiowskiej rodziny, która wspomagała ów dom finansowo. Ale panna Keller wymyśliła dla Elizabeth inną drogę życiową. Dzięki jej staraniom dziewczyna otrzymała stypendium wystarczające na naukę w dobrej szkole średniej, chociaż rada nadzorcza uważała, że jest to marnotrawienie czasu i pieniędzy. Dziewczęta od Henrietty Fielding uczono szycia, gotowania i sprzątania. Umiejętność czytania służyła tylko do posługiwania się książką kucharską, a pisania umożliwiała sporządzanie listy zakupów żywnościowych. Francuski i łacinę, a także dalszą edukację, uznawano za wręcz niestosowne. Elizabeth była jednak zdolna, inteligentna. Jej nazwisko zajmowało jedną z pierwszych pozycji na liście dziewcząt, które ubiegały się o wspomniane stypendium, i panna Keller zdołała przekonać dyrekcję, że sukces Elizabeth, jeśli będzie się ją popierać, może wpłynąć na podniesienie rangi domu. Uświadamiała również, że dziewczyna pod koniec edukacji opanuje pisanie na maszynie i stenografię. Pozwoli to na pracę w administracji domu, co będzie przecież równie pożyteczne, jak sprawność w czynnościach czysto domowych.

7 Natomiast samej Elizabeth, która przygotowywała się do nauki w szkole średniej im. Króla Henryka, panna Keller doradziła przyjaźnie: ucz się wszystkiego, co tylko możliwe, i wszędzie, gdzie to możliwe. Bowiem wiedza to potęga. Panna Keller zachęcała Elizabeth, aby czytała jak najwięcej, co sprawiło, że czytanie również weszło w krew dziewczynie i do dziś połykała książkę za książką. Pochłanianie kolejnych tomów w takim tempie stało się dla Elizabeth ucieczką w świat wyobraźni. A kiedy odkryła, że istnieje także muzyka, poszerzyła ten świat o dodatkowe doznania. Opuściła dom Henrietty Fielding bardzo już oczytana i pozbawiona wielu zahamowań. W krótkim czasie miała w garści zaświadczenie, że potrafi stenografować z szybkością stu dwudziestu i pisać sześćdziesiąt słów na minutę na maszynie. Umożliwiało jej to uzyskanie pierwszej pracy, gdy miała siedemnaście lat. Co prawda, tylko w charakterze „dziewczyny do wszystkiego”, gdyż wykonywała ciężkie i niewdzięczne obowiązki w studiu, gdzie pracowali fotografowie z dużymi aspiracjami; działali w świecie mody. Jej duch opiekuńczy, panna Keller, pomogła Elizabeth wynająć pokój w domu dwu niezamężnych pań, zagorzałych feministek. Owe damy początkowo skrupulatnie ją obserwowały, ale po krótkim czasie przekonały się, że jest równie niezależna jak one i nigdy nie wychodzi z chłopakiem. Elizabeth wracała z pracy o szóstej piętnaście wieczorem i szła prosto do swego pokoju. Nigdy nie nastawiała zbyt głośno muzyki, łazienkę zawsze zostawiała w idealnym stanie. Czynsz płaciła z regularnością zegarka i zawsze była nad wyraz uprzejma. Starsze panie odetchnęły z ulgą. Modelką została przez przypadek. Po czterech latach pracy szef zostawił na głowie Elizabeth prawie wszystko. Była odpowiedzialna za rezerwację miejsca w studiu, pilnowała, płaciła rachunki, a wszystko robiła tak umiejętnie, że nie było żadnych skarg ani narzekań. Pewnego dnia, gdy niosła całe naręcze filtrów do obiektywów, potknęła się o kabel leżący na podłodze i wyłożyła na ziemi jak długa, na dodatek uderzając głową o statyw fotograficzny. Ktoś pomógł jej wstać, ktoś otrzepał z niej kurz, natarł jej obolałą głowę, rujnując jednak przy okazji kunsztownie ułożony kok. Wszystkie spinki wypadły jej z włosów i piękna kaskada opadła aż na ramiona, zmieniając zupełnie jej wygląd. Gdy chciała ponownie upiąć włosy, jeden z fotografów, który obserwował całe wydarzenie, powstrzymał ją. - Zaczekaj - wykrzyknął. - Podejdź tutaj i pozwól mi przyjrzeć ci się dokładniej. - Ów fotograf przeżywał właśnie trudne chwile. Modelka, z którą był umówiony na serię kolorowych zdjęć reklamujących cenne futra, złamała nogę na narciarskim stoku w St. Moritz, co wprawiło go w czarną rozpacz. Widok Elizabeth Sheridan, pozbawionej codziennego, biurowego kamuflażu, podziałał na niego, jak środek przeciwbólowy. Zaciągnął ją do światła jupiterów i ujął pod brodę, chcąc odpowiednio ustawić profil. Obrzuciła go karcącym, wyniosłym spojrzeniem, które było jej stałą, wypróbowaną metodą obrony. - Pokaż, co jeszcze chowasz w zanadrzu, kochanie - powiedział nie zrażony fotograf. - Zaczekaj w tym miejscu chwilkę... niech spojrzę na ciebie przez obiektyw. W ten sposób ów fotograf odkrył jej wspaniałą cerę, błyszczące zielone oczy i burzę złocistoblond włosów, z osobliwym zielonkawym połyskiem. Mój Boże, pomyślał mężczyzna z zachwytem, mam szczęście. Ona jest przecież wprost niewiarygodnie piękna. - Jak się nazywasz, kochanie? - zapytał. - Elizabeth Sheridan - usłyszał krótką, suchą odpowiedź. Znowu do niej podszedł i musnął delikatnie palcami jej włosy. Dziewczyna odsunęła się gwałtownie, obrzucając go jeszcze raz karcącym spojrzeniem. On jednak nadal się nie zrażał. - Jesteś dokładnie taka, jakiej poszukuję - powiedział z najgłębszym przekonaniem. Zdecydowanie zbyt wielka, była zbudowana jak słup ogłoszeniowy. To jasne. Ale jaką miała twarz, bez odrobiny makijażu, jakie oczy, jakie kości policzkowe? Właściwie umalowana byłaby fascynująca! Rzeczywiście miał ogromne szczęście. Widywał ją, gdy kręciła się po studiu, teraz natomiast naprawdę po raz pierwszy zwrócił na nią uwagę. Przedtem wydawała mu się ponurą, zwalistą, niegodną uwagi postacią, zwłaszcza w zestawieniu ze wspaniałymi modelkami, z którymi miał do czynienia. I które ona mu proponowała. Były zawsze o połowę od niej mniejsze. Gdy jednak teraz zobaczył ją au natural, zrozumiał, że żadna z tamtych dziewcząt nie dorównywała jej pięknością. Wszystkiemu winne było to paskudne uczesanie, pomyślał. Wcześniej podejrzewał, że jest starą panną z pobliskiej wsi. Teraz dostrzegł, że jest młoda; nie mogła mieć więcej niż dwadzieścia, dwadzieścia jeden lat. Rozochocił się. Trzeba ją wziąć na dietę, żeby schudła, ale jak dalece? Dwadzieścia funtów? Nadal byłaby zbyt ciężka do prezentowania ubiorów. Zmniejszenie wagi wyszłoby jednak również na korzyść twarzy. W każdym razie głowa mu odpowiada. Firmy kosmetyczne wciąż uganiają się za atrakcyjnymi buziami... Podobnie wytwórcy preparatów do włosów. A ona ma przecież znakomite włosy. Mój Boże, pomyślał. Dlaczego nie? To wprawdzie zawsze jest loteria. Ale jeśli pomysł wypali, to ja... - Zrobimy parę ujęć - zaproponował. - Zobaczymy czy kamera cię polubi? No i polubiła. Dziewczyna zachowywała się przed obiektywem wyjątkowo naturalnie i swobodnie. O jej zachowaniu wobec fotografa natomiast nie można było powiedzieć nic dobrego. Wykazywała pogardę, lekceważenie i otwartą niewiarę w to, co mówił, a wszystko wynikało z podejrzenia, że chce ją po prostu ośmieszyć.

8 - Nie mam bynajmniej takiego zamiaru, przysięgam. Czy nigdy nie patrzyłaś w lustro? Czy nigdy nie zdawałaś sobie sprawy, co nosisz na tych szerokich barkach? Mogę cię uczynić sławną. I co ważniejsze, mogę cię zrobić bogatą. Dostaniesz honorarium już za tę pierwszą sesję zdjęciową, nawet jeśli ostatecznie nic z tego nie wyjdzie. Obiecuję. Wzmianka o pieniądzach wywołała w niej zmianę. Ten argument trafił jej wreszcie do przekonania. Była jednak wciąż podejrzliwa. Nawet gdy pokazał jej pierwszy czek, nie była w pełni przekonana. - Jeśli tego chcesz ode mnie - powiedziała tylko tyle, ale bankowym dokumentem była zainteresowana. - To nie chodzi o moją zachciankę. Wszyscy będą się za tobą uganiać, gdy uda nam się ten pierwszy krok. Jak ci już mówiłem, mój aparat fotograficzny ma chrapkę na ciebie. Oko kamery przemieniło tę twarz, oczywiście po odpowiednim makijażu, z maski wyrzeźbionej w marmurze w coś wspaniałego. Wręcz doskonale nadawała się do fotografii poszukiwanych przez miesięczniki prezentujące najbardziej wyszukaną modę. A takie właśnie były jego aspiracje. Elizabeth powiedziała mu, że ma dwadzieścia jeden lat, ale obiektyw kamery widział ją jako kobietę ponad przedziałami wieku, po prostu jako uosobienie kobiecości. Miał już dość rozbitków życiowych, wykolejeńców rodzaju żeńskiego, które dominowały w londyńskim świecie mody. Był znudzony fryzurami przyciętymi na wzór figur geometrycznych, twarzami wymalowanymi, jak maski klaunów, miał dość chudych nóg w białych pończochach i pantoflach na płaskim obcasie. Pragnął modelek wypielęgnowanych, starannie ubranych. I taką właśnie dojrzał w Elizabeth Sheridan. W późniejszym okresie, gdy był już w świecie mody sławny, lubił chełpić się opowiastką o tym, jak odkrył tę dziewczynę. On także był autorem zdjęcia Elizabeth, które znalazło się na okładce amerykańskiego wydania „Harpera”, i ten właśnie numer miesięcznika trafił na biurko człowieka kierującego reklamą w firmie produkującej kosmetyki „Bezbłędny makijaż”. Na tej fotografii, w dużym zbliżeniu, Elizabeth pokazała się w wielkim czarnym kapeluszu, którego rondo rzucało tajemniczy cień na twarz. Z półmroku wyłaniało się jaśniejące jak porcelana oblicze, z oczami jak szmaragdy. Kosmetyki z tej serii miały wysoką cenę i przeznaczone były dla kobiet starszych, o wyszukanym guście. Gdy jednak zareklamowała je Elizabeth Sheridan, sprzedaż zwiększyła się rekordowo i produkt przełamał bariery wiekowe. Potem ta sama firma wypuściła na rynek nowe perfumy i nazwała je Sheridan, aby łatwiej kojarzyły się z serią „Bezbłędny makijaż”. Elizabeth mogła teraz żądać tysiąca funtów za godzinę pozowania, a jej kontrakt z „Bezbłędnym makijażem” opiewał na sumę sześciocyfrową. Kupiła sobie mieszkanie w zabytkowym budynku. W latach trzydziestych poddano je modernizacji, ale pokoje zachowały dawną wielkość. Nie wymieniono też parkietów i ogromnych okien. Elizabeth pozbywszy się starego auta, kupionego na giełdzie używanych samochodów, jeździła teraz nowym. Mogła też pozwolić sobie na najlepsze miejsca na koncertach i w operze. Oszczędności lokowała na rachunkach. Po siedmiu latach pracy w charakterze modelki była wciąż przekonana, że tym, co ją wyróżniało był pokaźny wzrost i w ogóle imponujące rozmiary. Nie dopuszczała myśli, że sukces zawdzięczała urodzie. W jej przekonaniu twarz była bogactwem, fortuną, ale też czystym przypadkiem, szczęśliwym trafem. Nie robił na niej także wrażenia fakt, że uprawiając ten zawód została zaliczona do pewnego rodzaju śmietanki społecznej. Jeśli chodziła na szeroko reklamowane przyjęcia do dobrych restauracji lub na inauguracje prestiżowych imprez, był to rezultat jej pozycji zawodowej i zawsze wówczas towarzyszył jej ktoś z agencji. Nigdy nie chodziła z mężczyzną z własnego wyboru. Sądzono więc, że jest dziwadłem. Jednocześnie uznawano ją za bardzo dobrego pracownika, profesjonalistkę. Zawsze była w pełni przygotowana do działania i wykonywała perfekcyjnie to, czego od niej oczekiwano. Gdy tylko sesja zdjęciowa kończyła się, zmywała makijaż, oddawała wypożyczoną garderobę i wracała do własnego prywatnego świata. Mężczyźni, którzy mieli odwagę zapukać do jej drzwi, nigdy nie zostali wpuszczeni do środka. Z zemsty rozpuścili złośliwą plotkę, że jest lesbijką. Gdy okazało się to kompletną bzdurą, ci sami mężczyźni orzekli, że jest bezpłciowa, rodzaju nijakiego. I ostatecznie pozostawili ją w spokoju, czego też pragnęła najbardziej. Elizabeth Sheridan nigdy nie tęskniła do towarzystwa. Miała siebie i to jej wystarczało. Za każdym razem, gdy wracała do swego mieszkania, czystego i w idealnym porządku, oddychała z zadowoleniem. Mogła spać w swym obszernym łożu w całkowitej ciszy, którą uwielbiała, i z pełnym przekonaniem, że nie będzie się musiała budzić na dźwięk dzwonka ani też. zajmować się towarzystwem. Dzwony... Elizabeth wróciła do rzeczywistości i od razu zdała sobie sprawę, że dzwon z pobliskiej wyspy Tempest Cay nadal bije. Jej nerwy już tego nie wytrzymywały. - Przestań natychmiast, zamknij się - krzyknęła rozdzierająco i zerwała się na równe nogi. Głos jej wzniósł się ku niebiosom, spłoszył jednak tylko morskie ptaki. Bicie dzwonu rozlegało się nadal z przerażającą monotonią. W przystępie furii Elizabeth pobiegła plażą i rzuciła się gwałtownie do wody. Szybko płynęła crawlem z zanurzoną głową. Po pewnym czasie w płucach zabrakło jej powietrza, uniosła więc głowę ponad wodę i zobaczyła, że znajduje się pięćdziesiąt metrów od wyspy Tempest Cay i wciąż bijącego dzwonu. Jego głos był teraz mocniejszy, bezlitosny, jakby z precyzją odmierzał czas. Każde uderzenie Elizabeth odbierała niczym cios zadany w głowę. Wstrząsało to całym jej ciałem.

9 Dziewczyna poczuła intensywny zapach kwiatów. Musiało ich być na wyspie mnóstwo. Plaże były czyste, puste. W regularnych odstępach wzdłuż linii brzegowej wbite były w piasek ostrzegawcze napisy. Znajdowały się zbyt daleko od niej, żeby mogła je przeczytać, ale wiedziała, co głoszą: PRYWATNA WŁASNOŚĆ. Co oczywiście znaczyło, że wstęp na wyspę jest wzbroniony. Kawałek dalej, jakby przyklejony do przybrzeżnej skały, stał mały, biały domek. Zamknięte okiennice świadczyły, że nikogo w nim nie ma. Niedaleko znajdowała się mała przystań. Była także pusta, bez jednej łodzi, bez śladu człowieka. Elizabeth zanurzyła się ponownie w wodzie i z wysiłkiem popłynęła z powrotem do swojej wysepki. Gdy wyszła na piasek, osunęła się nań bezwładnie. Po chwili zasłoniła uszy rękami. Nie przyniosło to jednak uspokojenia. Zdesperowana ostatecznie, odnalazła kilka papierowych chusteczek, które wcześniej przyniosła z bungalowu. Podarła jedną z nich w paski, zgniotła w kulki i włożyła do uszu. Wreszcie poczuła ulgę. Dźwięk dzwonu był teraz przytłumiony, przypominał uderzenia żałobnego bębna. Krańcowo wyczerpana przymknęła oczy. Zmęczenie było zapewne rezultatem napięcia nerwowego, a nie forsownego pływania. Błagam, przestań dzwonić, pomyślała z desperacją. Błagam... Zasłaniając uszy, mimo że były w nich tamponiki, z głową owiniętą ręcznikiem, z zamkniętymi oczami, po jakimś czasie zapadła wreszcie w sen. Niespokojny, z majakami. Znowu nawiedził ją dawny koszmar. Znajdowała się w zupełnie ciemnym miejscu. Zamkniętym, bez dostępu światła. Przepełniona potęgującym się strachem, zdała sobie sprawę, że jest pogrzebana. A jednak nadal słyszała bicie dzwonu. Próbowała poruszyć się, nie była jednak w stanie. Przestrzeń wokół niej jakby się kurczyła, zaczynało brakować jej powietrza, wewnętrzne napięcie rosło. Zrozumiała, że ten dzwon właśnie ją żegnał. Próbowała krzyczeć, ale z jej szeroko otwartych ust nie wydobył się żaden dźwięk. - Wypuśćcie mnie. Proszę, wypuśćcie mnie, nie chcę być zakopana w ziemi, nie chcę być taka, jak moja matka, proszę, proszę - wiedziała, że krzyczy, słyszała to wołanie w głębi własnego umysłu, z jej ust jednak nadal nie wydobywał się żaden dźwięk. Dlatego właśnie nikt nie mógł jej usłyszeć. Wysilała się coraz bardziej, tak że nabrzmiały mięśnie jej szyi, mimo to krzyk był obecny tylko w jej świadomości. Zbudziły ją z tego koszmaru własne jęki. Otrzeźwiała w pełni i uświadomiła sobie, że dzwon bił nadal, żałośnie, bezlitośnie. Wiele lat upłynęło, od kiedy ten sen zaczął ją prześladować. Ale wciąż był w stanie przyprawić ją o mdłości, wpędzić w strach. Kiedy była dzieckiem, majaczenia te nawiedzały ją tak często, że panna Keller przeniosła ją do osobnego pokoju, zostawiając drzwi szeroko otwarte, aby Elizabeth w każdej chwili mogła widzieć światło z holu. Ciemność bowiem przerażała dziewczynkę najbardziej. Potrafiła zerwać się w środku nocy z takim krzykiem, że budziła wszystkie inne dzieci i stawiała na nogi cały personel. Kiedy zdarzyło się to po raz pierwszy, panny Keller nie było na dyżurze, a jej zastępczyni ogromnie się rozłościła, uderzyła mocno dziewczynkę i powiedziała, żeby zachowywała się jak należy i nie robiła z siebie pośmiewiska. Jednocześnie zamknęła drzwi izolatki na głucho, doprowadzając Elizabeth do stanu histerii. Następnym razem panna Keller pozostawiła drzwi otwarte i dziewczynka usłyszała rozgniewane głosy. - Wiem doskonale, że Elizabeth Sheridan traktujesz w szczególny, uprzywilejowany sposób - napastliwie oświadczyła zastępczyni. - Ale to naprawdę zbyt wiele, aby zezwalać jej na wybijanie ze snu pozostałych dzieci. - Nie mam żadnych faworytek - panna Keller zareagowała lodowato. - Jeśli pozwalam Elizabeth na coś więcej, to tylko z tej racji, że ona tego potrzebuje, a także, by naprawić twój błąd. Nie powinnaś podejmować szczególnych kroków bez mojego pozwolenia. - Musiałam coś zrobić, przecież strasznie jęczała i wzywała swoją matkę. Wszyscy mieliśmy tego dość. Nie wytrzymywaliśmy nerwowo. - Ona również. To, co teraz widzimy i słyszymy, jest konsekwencją twego postępowania. W przyszłości, jeśli znowu będą ją prześladowały mary nocne, zostanie przeniesiona do izolatki, ale drzwi do niej będą otwarte. Otwarte, czy rozumiesz, co mówię? To jest polecenie służbowe! Rozgniewane głosy zagubiły się w głębi korytarza, a Elizabeth zdała sobie jeszcze raz sprawę, że to ona jest przyczyną tych niepokojów. Zrobiła z siebie pośmiewisko. Poczucie winy zwielokrotnione zostało później przez zastępczynię panny Keller, która nigdy nie przestała wypominać Elizabeth jej nagannego zachowania. Zwracała się do niej zawsze jako do „niepohamowanej dziewczyny” i naśmiewała się z niej w obecności innych dzieci. - Naucz się kontrolować, trzymać w ryzach, moja panno - ostrzegała ją. - Robienie takich scen doprowadzi cię nie gdzie indziej, jak tylko na Queer Street, to znaczy do zakładu dla zbzikowanych... W efekcie przerażona pięcioletnia dziewczynka, która oczywiście nie miała pojęcia, gdzie znajduje się Queer Street, ale jak ognia bała się kolejnych przenosin, narzuciła sobie takie rygory, że w krótkim czasie zupełnie przeistoczyła się, zmieniła swój charakter. Nikt nigdy nie widział, żeby dorosła Elizabeth Sheridan urządzała jakieś sceny. Niezależnie od tego, co czuła w duszy, w sercu, zewnętrznie trzymała się zawsze w ryzach, całkowicie się kontrolowała. Działo się to niejako automatycznie. Nigdy więcej nie płakała przy ludziach, nigdy więcej nie ujawniała publicznie swych uczuć. Zamknęła je w sobie i skazała na zagładę. Ale teraz, na tej pięknej wysepce, ów starannie wypracowany chłód rozpadł się na kawałki. Czuła, że kruszy się wewnętrznie, obraca w ruinę. A wszystko za sprawą diabelskiego dzwonu... Wszystko z powodu człowieka o

10 nazwisku Richard Tempest, człowieka, który umarł. Tak, był to Tempest. Po tylu latach nazwisko to wróciło do jej życia, żeby ją prześladować, straszyć. Po całym dzieciństwie zdominowanym przez nie. Elizabeth zdawało się, że pozostawiła Tempestów w przeszłości wraz z całym dzieciństwem. Ponowne odwiedziny w Tempest Towers w charakterze turystki były czymś w rodzaju egzorcyzmu, wypędzania diabła. Dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Wypędzenie jednak nie powiodło się. Nie poddam się, nie ulegnę temu koszmarowi, pomyślała Elizabeth. Zmusiła się do kilku głębokich oddechów w nadziei, że dopływ tlenu złagodzi, ostudzi, uspokoi jej wewnętrzne rozedrganie. Ale nie dostrzegła zmiany na lepsze. Nadal czuła miałkość i duży niepokój. Nie było sensu pozostawać tu dłużej. Mimo wszystko szkoda, że nie pojechała do Nassau. Bogu dzięki, że pozostało do nakręcenia jedynie kilka wieczornych ujęć. Gdybyż tylko mogła odzyskać wewnętrzny spokój! Wiedziała doskonale, że nie wykona swego zadania, jeśli nie weźmie się w garść. Zapragnęła, żeby to wszystko już się skończyło. Chciała się spakować, powrócić łodzią do Nassau, a stamtąd samolotem do Londynu. Uciec od tego poczucia zatracenia, od tego dzwonu, który nieubłaganie, bezlitośnie przypominał o śmierci. Pragnęła powrotu do bezpiecznej kryjówki, do swojej oazy spokoju, ciszy i odpoczynku. Nic podobnego nie przydarzyło się jej od tamtego okropnego pogrzebu i nie mogła tego po prostu pojąć. Myślała, że jest w stanie ze wszystkim sobie poradzić, tymczasem wyraźnie przeliczyła się, bo przecież uległa temu potwornemu, ohydnemu, odrażającemu dzwonowi. Chwyciła ręcznik i zaczęła biec tak szybko, jakby goniły ją duchy przeszłości. Popłynie do Nassau, namówi jednego z właścicieli łódek, aby ją tam zabrał. I nie wróci tak długo, aż będzie to konieczne. Może do tego czasu odzyska równowagę ducha. Miała taką nadzieję, modliła się o to. A jeśli nie da sobie z tym rady, to Co wtedy...? 1 Dan Godfrey pojawił się pierwszy. Cass zasiadła właśnie do bardzo wczesnego, spożywanego w całkowitej samotności śniadania (zawsze sięgała po jedzenie, kiedy przeżywała jakieś niepokoje). I wtedy usłyszała łoskot przelatującego nad domem odrzutowca. Skierował się nad morze, aby po chwili zawrócić i podejść ostatecznie do lądowania. Rzuciła okiem na zegarek. Była piąta trzydzieści rano. Komuś bardzo się spieszyło. Poranne słońce nie grzało jeszcze w pełni. Bryza wiejąca od morza wpadała przez otwarte okna południowego salonu. Sprawiała wrażenie chłodnej i orzeźwiającej i przynosiła mieszaninę zapachów, które wydzielały wyszukane odmiany kwiatów, posadzone przez Helen w kamiennych pojemnikach wzdłuż ścian domu. Wiatr przynosił także poranne odgłosy. Do Cass docierały odgłosy sprzątania tarasów okalających rezydencję, słyszała dalekie ujadanie psa, przyciszone ludzkie głosy oraz warkot samochodu, który spotęgował się, gdy auto zaczęło wjeżdżać pod górę. Potem dało się słyszeć chrobotanie ziaren żwiru i pisk hamulców, ostre trzaśniecie drzwi samochodu i wreszcie szybkie kroki. Cass uniosła oczy w chwili, gdy wchodził przez oszklone drzwi. Był wciąż w smokingu, na który miał niedbale narzucone lekkie palto z kaszmirowej wełny. Przez wiele lat uczył się z wdziękiem je nosić. - Przyjechałem natychmiast, gdy tylko dostałem od ciebie depeszę - powiedział bez długiego wstępu. - Co się stało? Cass grubo smarowała masłem porannego rogalika. Nie przerywając tej czynności, odparła: - Dostał ataku serca, schodząc na kolację wczoraj wieczorem. Upadł jak kłoda. Stoczył się aż na sam dół. W chwili gdy Moses podbiegł do niego, był już martwy. Stało się to o siódmej czterdzieści osiem - po tych słowach Cass ugryzła kawałek rogalika. Błyszczące, wodnistego koloru oczy obrzuciły ją spojrzeniem, które kojarzyło się z zimnym prysznicem. Cass zacisnęła zęby i opanowała jakoś nerwowy dreszcz. Patrząc na niego niezbyt przyjaźnie, uzmysłowiła sobie jednak, że wszystkie fotografie, które zamieszczano w „Town and Country” pomniejszały jego walory. Nie pokazywały należycie, jak jest smukły i elegancki, jak błyszczące są jego jasnoniebieskie oczy, jak połyskliwe żółtawe, gęste włosy. Jednym słowem, jak bardzo z wyglądu jest apolliński. Zdjęcia nie oddawały jego legendarnego czaru i gładkości manier, reputacji. Dan z tonu jej głosu, spojrzenia chabrowych oczu, wywnioskował, że Cass tego poranka nie była sobą. Zwykle prezentowała się jako pierwszorzędna krzyżówka samych dodatnich żeńskich cech. Dziś daleka była od tego. No, ale przecież okoliczności ją usprawiedliwiały, pomyślał Dan z życzliwością, na którą mógł sobie teraz pozwolić. - Biedna Cass... - jego głos był miodowo słodki; czekała na żądło w nim ukryte. - Pozbawiona pracy, czy mam rację? Co zrobisz teraz ze sobą, biedactwo? - Jeszcze nie wiem - odparła, unosząc kubek z kawą i patrząc w zamyśleniu na Dana. - Być może zabiorę się do pisania pamiętników. Być może... Znam trochę interesujących historyjek. Mogłabym coś napisać, na przykład coś w rodzaju: „Sekrety sekretarki” albo „Moje trzydzieści lat z Richardem Tempestem”. Chcę przez to powiedzieć, że mogę całkiem nieźle zarobić na mojej słoniowej pamięci. Dan zmierzył ją przenikliwym wzrokiem, w wyniku czego kolejny raz zdała sobie sprawę ze swojej trzydziestofuntowej nadwagi. Także „słoniowej”. Dan rzucił palto na krzesło, przysunął sobie drugie, na którym

11 usiadł naprzeciw niej. - Powiedz mi wobec tego, co się tu działo? - zachęcił. - Gdzie się wszyscy podziali? - Helen jest na górze, przybita i załamana. Hervey trzyma się, jak zawsze, i jest z Helen. David załatwia coś ze swoim przyjacielem Jackiem Danielsem. Podczas gdy ja, jakżeby inaczej, mam na głowie wszystko, co dotyczy ciała zmarłego. Uśmiech Dana ugodził ją do szpiku kości. - No więc, zapewne... zajmiesz się pobieleniem grobu... A gdzie są inni? - Jeszcze nie przyjechali. Margery jest w Wenecji, Mattie w Sydney, Nieves w szkole, a Harry w domu w Toskanii. Do wszystkich wysłałam depesze. - A powiedz mi, jak to wcześniej było z Richardem? - zapytał Dan, unosząc kubek z kawą. - Chodzi mi o to, czy czuł się źle, czy coś mu dolegało? - Nie. Zachowywał się normalnie. Był sobą. - Ale którym „sobą”? - zapytał z drwiną. Cass zignorowała jednak to szyderstwo. - Przylecieliśmy wczoraj rano z Nowego Jorku. Po południu grał w golfa z Herveyem. Przed kolacją przeglądał bardzo interesujące materiały. Absolutnie nie było żadnych niepokojących sygnałów. Wszystko nastąpiło zupełnie niespodziewanie. - Cass strzeliła palcami tak wymownie, że Dan aż podskoczył, oblewając się kawą. - Po prostu zgasł w mgnieniu oka - dorzuciła, uśmiechając się niewinnie, i sięgnęła po pierwszego tego dnia papierosa, pierwszego z dziennej porcji liczącej sześćdziesiąt sztuk. Paznokcie miała obgryzione do żywego ciała, a palce żółte od tytoniowego dymu. Dan nachylił się ku niej z zapalniczką. Cass przytrzymała jego rękę, zachwycona pięknym przedmiotem. - O Boże, jakie to ładne. Prezent? - zapytała. - Od wielbicielki. - Chyba nie wszystkie prezenty są takie? W jego uśmiechu nie było ani trochę zakłopotania. Włożył zapalniczkę z powrotem do kieszeni i powiedział uprzejmie: - Wyglądasz na zmęczoną, Cass. - Miało to znaczyć, że wygląda staro, co też było prawdą, pomyślał bezlitośnie. Nigdy nie myślał o Cass w kategoriach wieku. Ale tego dnia wyglądała na swoje lata. To znaczy na pięćdziesiąt dwa, trzy. Plus jeszcze sześć z uwagi na życiowe przeciwności. Zwykle rumiane policzki były teraz blade i obwisłe, włosy śnieżnobiałe i przycięte „na chryzantemę” robiły wrażenie zwiędłych, jak tygodniowa sałata. Miała cienie pod chabrowymi oczami, a na nosie małe bruzdy odgniecione przez oprawę okularów. Mimo objawów wyczerpania, odzyskiwała już powoli refleks, wysuwała pazurki. - A gdzie on jest teraz? - zapytał. - Na górze. Czy chcesz przyjrzeć się zwłokom? Zapewniam cię, że niewiele z niego zostało. Don wzdrygnął się. - Nie, dziękuję. Wolę zapamiętać go takim, jaki był. - Sam Pan Bóg wie, że masz do tego prawo - mówiąc to Cass, popatrzyła na niego udając naiwną. - Skąd wiedziałaś, gdzie należało mnie szukać? - zapytał jakby od niechcenia. - Daj spokój - powiedziała dmuchając na niego dymem z papierosa. - Przecież wiesz, do diabła, doskonale, że Richard zawsze wiedział, gdzie byłeś i co robiłeś zwłaszcza w domu na Wyspach Dziewiczych. A propos, niech ci się nie wydaje, że nie doceniam ironii w nazwie tego miłego zakątka. Pilnowanie ciebie, zresztą także wszystkich innych należało do moich obowiązków. - Jak rozumiem, z tego właśnie powodu byłaś tak oddana pracy. Jej reakcja na te słowa ubawiła go nieco, więc zanucił niefrasobliwie miłym barytonem: Jakie to czasy, jakże się zmieniają... - I to mnie właśnie martwi - z goryczą powiedziała Cass. Ale nie mnie, pomyślał Dan i pociągnął z lubością łyk doskonałej kawy Marlborough. Gdy doręczono mu depeszę, pomyślał, że jest to odwołanie czyjegoś przyjazdu. Wetknął więc ją do kieszeni. Sądząc, że ma ważniejsze sprawy na głowie. Jak choćby ten stary, gruboziarnisty, czarno-biały, niemy film pornograficzny, który właśnie pokazywano w głównym salonie. Opowiadał on historię dziesięcioletniego chłopaczka, którego ogromny chłop pozbawiał dziewictwa. Gdy projekcja dobiegła końca, rozległo się trochę oklasków, ktoś się zaśmiał. Widownię stanowili goście Dana płci obojga, w pełnym negliżu. I wtedy gospodarz przypomniał sobie o depeszy, którą miał w kieszeni. Partner, siedzący tuż obok, dostrzegł reakcję malującą się na twarzy Dana i zapytał: - Złe wiadomości? - Zmarł właśnie mój ojczym. - Król Tempest? Oj, szkoda go, był wspaniałym facetem, ostatnią z żywych legend. - Mężczyzna powiedział to w pierwszej chwili z wyraźną zazdrością, a potem ze współczuciem. I ta legenda jest teraz martwa, pomyślał Dan zjadliwie. W przypływie uniesienia i triumfu, zmiął depeszę w ręce. - Muszę natychmiast wyjechać - powiedział zdecydowanie.

12 - Chyba żartujesz, Dan! - Głos partnera był pełen niekłamanego przerażenia. - Nie chcesz chyba, żebym sam trzymał wszystkich za jądra? Zaintrygowani goście zwrócili ku nim głowy. Dan popchnął towarzysza w kierunku okien, które wychodziły na wspaniałą srebrzystą plażę, równie srebrzyste, złotem przetykane morze, na bezchmurne niebo. Zasłony nie były potrzebne. Jego dom był jedyny na wyspie i dlatego właśnie go kupił. - To ma być trzydniowa młocka. - Partner Dana jęknął gniewnie. - Cóż z tego, niech się młócą. Tak długo, jak będziesz ich w stanie trzymać w ryzach. Wiesz, jak to robić. Widziałeś mnie w tej roli dostatecznie wiele razy. - Ale tobie nie sprzeciwiają się. Jesteś jednym z nich, a ja nie dorównuję im klasą. Na golasa nikt nie ma klasy. Widać tylko różnicę płci. Nagość wszystko odsłania. I właśnie dlatego tu przychodzą. - Ale ja nigdy nie robiłem tego sam. - Nic nie szkodzi. Tym razem to twoja zabawa. Jeśli ktoś nie będzie przestrzegał jej reguł, wypadnie z gry. Oni wszyscy o tym wiedzą. Musisz tylko trzymać ich twardą ręką, chociaż w jedwabistej, aksamitnej rękawiczce. Dan, jak miał w zwyczaju, upewnił partnera, że wszystko przebiegnie, jak należy. Faktem jednak było, że po raz pierwszy zabawa toczyć się będzie bez jego udziału, bez wodzireja, mistrza hulanki. To dzięki jego nazwisku i reputacji ten dom zapełniał się gośćmi i lista chętnych do zabawy tworzyła się z wyprzedzeniem na cały rok. Lista bardzo ekskluzywna. Chętni do igraszek musieli być bogaci, a także piękni. Ich cielesna powłoka była z reguły bez zarzutu. Dzięki temu ludzie wiedzieli, czego mogą się spodziewać, i nigdy nie byli rozczarowani. Jego pozycja pasierba Richarda Tempesta z pałacem Marlborough w tle i dostępem do nieogarnionych pieniędzy (tak sądzono, a Dan podtrzymywał to przeświadczenie) dawały mu siłę i władzę nad ludźmi. Po prostu znał wszystkich ze swej sfery i wiedział czego są warci. Był wszędzie. Francuskim władał na równi z angielskim. Płynnie mówił po włosku, dobrze po hiszpańsku i niemiecku, był więc w stanie przyciągnąć międzynarodową klientelę. W czasie tego właśnie weekendu zjawił się między innymi francuski reżyser filmowy, włoska gwiazda ekranu, niemiecki pisarz i jeden z mistrzów angielskiej sceny. Gdyby wydarzyło się coś złego, byłby to wręcz sądny dzień. Tak się już raz stało i Dan do tej pory był zadłużony w lombardzie. Ale teraz Richard nie żył, a on sam był bogaty. Teraz nikt już nie mógł mu zagrozić. Natomiast Dan mógł zawładnąć każdym. Poza tym wyspa była prywatną własnością. Nie można było pojawić się na niej bez zaproszenia. Plaża była patrolowana przez strażników z psami. Goście przybywali, aby zrzucić z siebie odzienie i wyzbyć się wszelkich zahamowań. Gdy tylko znaleźli się wewnątrz domu, za solidnymi drzwiami zrobionymi z litego mahoniu, odpornymi na wszelkie huragany, zrzucali z siebie ubrania i zdzierali maski. Nazwiska, te prawdziwe, znane były tylko Danowi. Potem, przez trzy kolejne dni pogrążali się w nagim, niepohamowanym, nie kończącym się seksie. Seksie wszelkiego rodzaju, każdej perwersyjnej odmiany. Było w nim wszystko, wszelkie pozycje i układy grupowe. Rozgrywało się to w dwunastu luksusowych sypialniach i było utrwalane na taśmie magnetofonowej i filmowej. Potem wyselekcjonowane sceny prezentowano szczególnie starannie i ostrożnie wybranym osobom spośród gości. Zawsze płacili i zawsze zachowywali milczenie. Ten proceder dostarczał niemałych zysków, będących znaczącym dodatkiem do tego, co Dan nazywał zasiłkiem od kutwy, dusigrosza Richarda. Sumy te będą jednak niczym w porównaniu z majątkiem, którym Dan miał zamiar teraz zawładnąć. Spodziewał się Fortu Knox przypadającego tylko czterem, może pięciu spadkobiercom. Dom na wyspie będzie wtedy drobnostką. Nie oznaczało to jednak, że już w tej chwili miał zaniedbać ten tłumek zebrany na czas weekendu. Dlatego też metodycznie sprawdził działanie kamer i magnetofonów uruchamianych głosem, skontrolował zapasy trunków i jedzenia oraz przejrzał zbiory filmów pornograficznych. Miał także do dyspozycji wspaniałe pomocnice, włączając w to śliczną japońską dziewczynę, parę odpowiednio dojrzałych bliźniaczek, które budziły uznanie wyczynami, jakich dokonywały i z mężczyznami, i z kobietami. Niezłym towarem był także Mulat o fantastycznej seksualnej żarłoczności i wirtuozerii oraz para gwiazd hollywoodzkich, jedyna w swoim rodzaju. On z naturą ogiera o członku niebywałych rozmiarów i ona biseksualna nimfomanka. Krótko mówiąc, zapowiadał się bardzo interesujący weekend. Czy gdzie indziej można było zebrać lepszą śmietankę... Dan ostatecznie odnalazł Toby Estersa. W wannie typu jacuzzi wraz z bliźniaczkami. Facet zgodził się natychmiast na wypożyczenie odrzutowca, pod warunkiem, że maszyna będzie z powrotem do jego dyspozycji w poniedziałek rano. Na tym stanęło. Teraz Dan zdecydowanym ruchem odsunął krzesło od stołu. - Mimo wszystko pójdę na górę i złożę wyrazy głębokiego współczucia - powiedział. - Już teraz możesz sobie na to pozwolić - odparła Cass z uśmiechem, pokazując wszystkie zęby. Hervey odszedł od okna, przy którym się znalazł, gdy usłyszał podjeżdżający pod dom samochód. Pochylił się zatroskany nad Helen. Leżała bez ruchu na szezlongu. Jej kruche ciało owinięte było rozkosznym szlafroczkiem w morskim kolorze, przybranym obficie koronkami. - Dan przyjechał - cicho powiedział Hervey. Popatrzyła na niego znękanymi, niewiążącymi, zamglonymi oczami. Jej usta ułożyły się w coś na kształt lekkiego uśmiechu. Była jednak bliska płaczu.

13 - Ładnie z jego strony - wyszeptała. Hervey przysunął swoje krzesło. - Czy nie sądzisz, że powinnaś usnąć? Nie zmrużyłaś oka przez całą noc. - Nie jestem w stanie - odpowiedziała po prostu. Odwróciła od niego wzrok i znowu spojrzenie jej stało się nieobecne, jak w chwili, kiedy brat skonał prawie u jej stóp. Po tym strasznym wydarzeniu zachowała jednak zdumiewający spokój, podczas gdy Hervey obawiał się jej całkowitego załamania. Po niedługim czasie wycofała się tylko z życia w swój, jak to nazywał „stan wyobcowania”, kiedy niczego nie widziała, nie słyszała i kiedy komunikowała się tylko ze sobą. Hervey siedział przy niej przez całą noc. Trzymał ją za rękę, pragnąc przyjść z duchową pomocą, wsparciem. Ale nie mógł sforsować atmosfery zobojętnienia, którą się otoczyła. Doktor Bastedo ostrzegł go, aby nie próbował wydobywać jej z tego stanu. - Niech upora się z tym szokiem własnymi siłami i we właściwym czasie - powiedział. Może i racja, pomyślał Hervey, pytanie jednak, kiedy to nastąpi. Znał te chwile załamania z przeszłości. Czasem trwały wiele dni. Odgrodzenie się od świata było dla Helen formą obrony przed przeciwnościami losu. Ale jak można było odciąć się od śmierci Richarda Tempesta, zastanawiał się Hervey. Prędzej czy później będzie się musiała pogodzić z tym faktem, niezależnie od tego, jak był brutalny. Ze świadomością śmierci Richarda będzie musiała żyć do końca swoich dni. Patrzył na nią tęsknym wzrokiem, ale bez nadziei na spełnienie się jego pragnień. Jej wciąż piękna twarz była pozbawiona wszelkiego wyrazu. Cienka, świetliście blada skóra wciąż pozbawiona była zmarszczek. Wygląd Helen nadal odpowiadał pochwałom, jakie zamieścił kiedyś miesięcznik „Vogue” o „Pannie Helen Tempest z Marlborough”. Można w nim było przeczytać, że ma rysy jak wyrzeźbione w kości słoniowej, że jest delikatna jak letni deszczyk i pełna dystynkcji jak rodowe nazwisko. Pisano także, że prezentuje wyjątkową kruchą kobiecość, coś, co sprawia, że mężczyźni otwierają przed nią drzwi na oścież, podsuwają krzesło, aby tylko zasłużyć sobie na jedno spojrzenie wspaniałych, turkusowych, wielkich i głębokich, obrzeżonych gęstymi rzęsami, jak laguna drzewami palmowymi, oczu. Była wzrostu brata, wszyscy Tempestowie byli wysocy, miała drobne kości; zawsze szczupła, o wąskich biodrach i małych piersiach. Teraz, gdy miała pięćdziesiąt cztery lata, piękne kiedyś blond włosy przyprószyła siwizna. Fryzurę miała krótko przyciętą, puszystą. Nadal trzymała się prosto, jak przed laty, kiedy to młody Hervey Grahame, świeżo przybyły ze Stanów Zjednoczonych po pięciu latach tam pobytu, zakochał się w niej od pierwszego wejrzenia i nieodwołalnie. Ona była panną Tempest z Marlborough, a on synem pośrednika w handlu nieruchomościami. Richard przyjrzał mu się i uznał Herveya za obiecującego młodzieńca; wysłał go na wydział prawny do Harvardu. Hervey adorował Helen na odległość, w skrytości ducha, bałwochwalczo, cały czas zdając sobie jednak sprawę ze swego miernego statusu społecznego, co uświadamiał mu nieustannie ojciec, szkocki kalwinista. Dopiero po dłuższym czasie stał się cavaliere servente dla panny Helen, ale tylko dlatego, że chciała być miła i uprzejma dla młodego prawnika, który bez końca nawiedzał pałac Tempestów. Służba wyśmiewała się z niego za plecami. Miał ostry język i bystre oko. Jego pozycja stopniowo rosła, nie tylko w świecie, ale także w oczach panny Tempest i jej brata „pana na wyspie”. Autorytet Herveya tak się wreszcie wzmocnił, że stał się oficjalnym prawnikiem Richarda Tempesta, jego powiernikiem, zaufanym człowiekiem. Dopuszczono go nie tylko do rady rodzinnej, ale także do samej rodziny. I dopiero wtedy zdobył się na odwagę i poprosił Helen o rękę. Popatrzyła na Herveya wspaniałymi zielonymi oczami ze smutnym uśmiechem, który powodował skurcz serca i odpowiedziała: - Małżeństwo nie jest dla mnie, Hervey... - Ale ja ciebie kocham, całym sercem i duszą. Chcę się tobą opiekować, dbać o ciebie ponad wszystko. Popatrzyła na niego jeszcze raz zamyślona, roztargniona i westchnęła lekko, jakby z goryczą. - Mówisz o miłości. A ja, mimo pieniędzy, nie mogę sobie pozwolić na miłość, Hervey. - Ale kochasz przecież Marlborough - powiedział tonem pełnym zazdrości, jakby oskarżającym. - Marlborough zawsze tu pozostanie. Niezawodny, niewymagający, zawsze piękny i taki cichy, spokojny... I to wszystko, czego mi potrzeba. W tym, co powiedziała, dostrzegł symptomy załamania nerwowego, przez które kiedyś przeszła, powrót do lat spędzonych z dala od wyspy, w prywatnej klinice. Były to lata stracone dla niej i dla niego. Lata, o których ani ona nigdy nie wspominała, ani nikt inny. Ale mówiła prawdę. W Marlborough stworzyła dom, który był esencją piękna i który pozostanie radością dla świata po wszystkie czasy. Fascynujący dom, wypełniony wysmakowaną sztuką pościąganą z całej kuli ziemskiej. Meblami, dywanami, firankami, porcelaną, kryształami, przepysznymi tkaninami w bajkowych kolorach. Była to jakby grota Aladyna pełna skarbów, co zdobyło pałacowi miano „najpiękniejszego domu na świecie”. Pisemne zaproszenia do tego cudownego pałacu były obiektem pożądania dla wielu ludzi, a potem przedmiotem dumy, bowiem przyozdabiało się nimi własne ściany. Helen, jako pani domu, była chodzącą legendą. Nawet najmniejszy detal przykuwał jej uwagę. Wszystko, co tworzyło ową niezapomnianą całość, zgrane było wręcz idealnie. Każda proszona kolacja była doskonale zaplanowana. Nawet takie szczegóły, jak odległość między skrajem obrusa a podłogą czy odstęp między krzesłami. Nie mówiąc już o doborze porcelany, którą magazynowano w sześciu pomieszczeniach. Wśród rarytasów znajdował się tam również liczący dwieście sztuk zestaw porcelany miśnieńskiej, a także komplety z Rockigham i

14 Sèvres. Do tego z ogromnym smakiem dobierane były szczerozłote sztućce, a w dalszej kolejności kompozycje kwiatowe. Te ostatnie Helen przygotowywała zawsze własnoręcznie. Potrafiła wziąć pęk stokrotek i ułożyć je w alabastrowej misie lub kryształowej wazie w ten sposób, że przypominały obraz z martwą naturą. Każdy detal przygotowany na przyjęcie był wpisany do księgi domowej, oprawnej w marokańską skórę, w ulubionym przez Helen zielonym kolorze. Kolejne rozdziały dotyczyły następujących po sobie lat i w ten sposób Helen była w stanie w każdej chwili ustalić nazwisko gościa i przypomnieć sobie jego upodobania. Gatunek kawy i papierosów, które preferował, pastę do zębów, jakiej używał, ulubione kolory i smak potraw, które szczególnie cenił. Weekend spędzony w Marlborough oznaczał nie kończący się łańcuch sybaryckich uciech i luksusów, które można było porównać z tym, co działo się kiedyś w Pałacu Wersalskim lub na dworze rosyjskich carów. Gdzie można było jeść z pozłacanych talerzy, używając noży i widelców, które służyły Marii Antoninie? Gdzie jeszcze można było spożywać wyszukane potrawy na obrusach tak cienkich, że dałoby się je przeciągnąć przez ucho igielne? Gdzie wystarczyło sięgnąć po haftowaną taśmę do dzwonka, dzieło zresztą samej Helen, z którego była dumna, aby każda twoja zachcianka została spełniona? Goście nigdy nie mogli się nadziwić, że te luksusy zawdzięczali kobiecie, która zawsze wyglądała na krańcowo wyczerpaną. Oczywiście łatwo było domyśleć się, że Helen miała cały sztab ludzi do pomocy. Proporcja liczby gości do służby w Marlborough musiała być, jak jeden do sześciu, ale nikt nigdy nie wątpił, kto ostatecznie był za wszystko odpowiedzialny. Marlborough było własnością Richarda Tempesta, jednak to był dom Helen Tempest. Patrząc na nią, Hervey wpadł na dobry, jak mu się zdawało, pomysł. Ujął z ciepłym uczuciem jej wątłą rękę w swoje dłonie. - Zdajesz sobie sprawę, dlaczego Dan pojawił się? Dlaczego przyjadą wszyscy inni? Oczywiście na pogrzeb Richarda. Trzeba go będzie urządzić z należytą starannością, Helen. I tylko ty potrafisz to zrobić. - Pogrzeb? - zapytała, zwracając głowę ku niemu. - Właśnie tak. Pogrzeb znakomitego i bardzo kochanego człowieka. Będzie oczekiwał tego cały świat, ale, co nawet ważniejsze, ta wyspa będzie go oczekiwać. - Hervey zobaczył, że brwi Helen ściągają się od umysłowego i emocjonalnego wysiłku, dorzucił więc jeszcze: - Richard był słynnym i wspaniałym mężczyzną. Oddał swe życie ludziom i jego śmierć nikomu nie jest obojętna. Jakby podświadomie ręka Helen wyciągnęła się ku stolikowi, który stał obok i na którym leżały okulary. Nosiła je tylko wtedy, gdy pracowała. Była krótkowidzem, ale na tyle była próżna, że nigdy nie zakładała szkieł przy ludziach. Hervey sądził, że w dużym stopniu było to związane z jej uśmiechem. Nie chciała go niczym przysłaniać. Rezultat był taki, że w połowie przypadków nie wiedziała, do kogo mówi. - Tylko ty jesteś w stanie zapewnić mu godny pogrzeb - Hervey nadal nastawa!. - W dobrym guście i okazały, jakiego wyspa będzie oczekiwać. On był mężczyzną z wyspy, Helen, jak ty jesteś kobietą z wyspy. - W stylu godnym wyspy - wyszeptała, i Hervey był przeświadczony, że jego słowa zaczynają docierać. Sięgnął po notes, oprawny w miękką skórkę, z dołączonym do niego złotym ołówkiem. - Dlaczego nie miałabyś zrobić trochę notatek, rozpocząć planowanie wszystkiego. Żeby właśnie pogrzeb był godny tej wyspy, będzie to wymagało dużego wysiłku, i tylko ty możesz dać sobie z tym radę. Richard odszedł, więc ty jesteś panią. - Panią - Helen powtórzyła jak echo, znacznie mocniejszym już głosem. - Tak, jestem nią. Usiadła na szezlongu i przez chwilę patrzyła przed siebie. Ale Hervey był już pewien, że zaprzątnął jej uwagę swoim pomysłem. Wzięła od niego notatnik i zaczęła kaligrafować na nowej stronie; „Pogrzeb Richarda Tempesta VI”. Westchnął z uczuciem ulgi. W ten sposób Helen wyjdzie z depresji. Zgodnie ze swą naturą i przyzwyczajeniami, mimo głębokiego bólu, będzie w stanie zaplanować uroczystości pogrzebowe do najdrobniejszego szczegółu. Od hymnów kościelnych, które powinny być odśpiewane, poprzez dekorację świątyni, kończąc na nazwiskach osób, które trzeba będzie zaprosić na ten smutny obrzęd. Ogromna liczba detali sprawi, że Helen zapomni o przygniatającym ją dramacie, o śmierci brata. Z tym przeświadczeniem Hervey opuścił pokój, czego ona nawet nie zauważyła. Seraphine siedziała, jak zawsze, na stołku za drzwiami Helen. Była jej pokojówką od najdawniejszych czasów. Nikt nie wiedział, ile naprawdę miała lat, wszyscy natomiast byli przekonani, że na wyspie była zawsze. W Marlborough była potęgą, Moses, główny lokaj, miał oczywiście najwyższą pozycję, ale nawet on, po trzydziestu latach służby u Tempestów, czuł wobec niej respekt. Cała służba domowa uważała ją za czarownicę, bo pochodziła z Afryki. Jej przodkowie pojawili się na wyspie razem z Tempestami, jeszcze w dziewiętnastym wieku; panowało przekonanie, że jednym spojrzeniem potrafi zmusić człowieka do milczenia. Nosiła zawsze bladozielonkawe szorstkie, bawełniane sukienki. Włosy ukrywała pod śnieżnobiałą chustą. Poruszała się płynnymi ruchami i zjawiała się zawsze niespodziewanie. Teraz uniosła się spokojnie ze stołka. Ręce miała założone na piersiach; spojrzała na Herveya spod ciężkich powiek z kamiennym wyrazem twarzy. - Namówiłem ją, żeby zajęła się przygotowaniami do pogrzebu - powiedział pełen szacunku. - Wydaje mi się, że pomoże jej to w oderwaniu się od myśli o bracie. Może twój wywar dobrze by jej zrobił. Seraphine kiwnęła głową i powiedziała: - Zajmę się tym. - Jej głos brzmiał jak mosiężny gong. Hervey był pewien, że rzeczywiście dopilnuje

15 wszystkiego. Jeśli chodziło o Helen, Seraphine dokładała największej staranności. Była prostolinijna, ale nigdy nie było wiadomo, co naprawdę myśli. Margery miała pełne usta, gdy ktoś zapukał do drzwi jej sypialni. Zignorowała to, delektując się jedynym w swoim rodzaju przysmakiem pozbawionym kalorii. - Signora, la Contessa... - Margery ponownie zbagatelizowała głos z za drzwi. - Signora, mi dispiace... Kobieta ze złością opróżniła usta, żeby wykrzyknąć. - Chec’e? - Un, telegramme per Lei dagli Stati Uniti, Signora Contessa. Andrea, który jęczał i wił się od pieszczot Margery, otworzył na sekundę oczy i znowu je przymknął, ciężko dysząc. Margery z zapałem wróciła do przerwanej czynności. Andrea uniósł biodra ku górze, rękami ściskał i ugniatał jej piersi. Rzucał głową na boki, jego ciało się prężyło. Margery, z ustami o pełnych wargach i ogromnie aktywnym językiem, była nieprześcignioną, powszechnie znaną mistrzynią w sztuce miłości francuskiej. Po paru sekundach, gdy poczuła, że Andrea zbliżał się do osiągnięcia orgazmu, sama w najwyższym podekscytowaniu, sięgnęła na ślepo i porwała z nocnego stolika ciężką kryształową popielniczkę. Cisnęła nią z rozmachem w drzwi sypialni, tak że popielniczka rozbiła się w drobny mak. Dopiero po jakimś czasie, gdy leżeli obok siebie pełni zmysłowej satysfakcji, Margery przypomniała sobie o depeszy. - Zobacz, o co chodziło, kochanie - mruknęła, prężąc nagie ciało, jak kot nakarmiony śmietanką. - On zostawił chyba coś pod drzwiami? Andrea wrócił po chwili z kopertą obrzeżoną niebieskim paskiem. - O Boże, co to może być, otwórz, proszę. Milczenie mężczyzny było tak wymowne, że Margery ponownie otworzyła oczy, uniosła się gwałtownie i wyrwała mu telegram z ręki. Komunikował on: RICHARD ZMARŁ DZIŚ W NOCY. PRZYJEŻDŻAJ I BIERZ SWOJE. CASS. Margery wydała z siebie krótki okrzyk. - Eureka! Alleluja! I niechaj Panu będą dzięki! Wreszcie, po tak długim wyczekiwaniu, wreszcie! Jej twarz płonęła od niepohamowanej radości i chciwości. Uklękła na łóżku. Wyciągniętą ręką powiewała triumfalnie depeszą, jak ktoś, kto wykonał właśnie mistrzowskie pociągnięcie. - Jestem bogata! Przebogata! Richard umarł, a ja jestem bogata. Andrea, jak na praktycznego, racjonalnego wenecjanina przystało, zapytał: - Jak bogata? - Och Boże, kto to wie. Zbyt bogata, aby można to było policzyć. Mam biliony! Biliony! On miał więcej pieniędzy, niż ktokolwiek inny. - I teraz to wszystko jest twoje? - Andrea zapytał zaskoczony. - A czyjeż? Nie miał żadnych krewnych w linii prostej z wyjątkiem siostry, biednej suki. A ja jestem jego pasierbicą, jedyną pasierbicą. Accidenti! - pomyślał Andrea. Jak to dobrze, że zdecydował się zobaczyć z nią jeszcze raz. Chciał zagrozić jej wprawdzie, że to koniec znajomości, ale sytuacja zmieniła się przecież całkowicie. Teraz, gdy nie żył jej obrzydliwie bogaty ojczym, Andrea miał nawet ochotę przeżegnać się pobożnie, wdzięczny ogromnie, że szczęście nadal mu dopisuje. Pójdzie na mszę, aby za to podziękować. Margery wyskoczyła z łóżka i zaczęła tańczyć wokół bogato urządzonego pokoju, wykrzykując radośnie i roztaczając zapachy niedawnego seksu. - Jestem bogata, bogata, bogata! Ohydnie, wstrętnie bogata! Andrea zaczął odgrywać swoją komedyjkę. Powiedział: - Wydaje mi się, że odejdziesz teraz ode mnie, żeby powrócić na wyspę. Zabrzmiało to, jakby był pełen smutku. Margery zamarła w pół kroku, a potem podbiegła do niego i pełna namiętności zarzuciła mu ręce na szyję. Zaczęła się ocierać o sflaczałego teraz penisa; drażniła sutki, przytulała się do szorstkich włosów pokrywających piersi. - Wyjadę, ale na króciutko, kochanie. Przyrzekam ci. Tylko na tyle, żeby zobaczyć, jak go chowają. Za nic nie przepuściłabym takiej okazji. A poza tym muszę przecież zobaczyć, ile mi zostawił. Ale powrócę do ciebie natychmiast, gdy tylko będę mogła. Wzięłabym cię ze sobą, boję się jednak, że wyglądałoby to nie najlepiej. Musimy przecież zachowywać pozory, przynajmniej w okresie żałoby. Mam rację? A potem, gdy tylko pozbędę się Harry’ego... - Jej pełen miłości wyraz twarzy przyoblekła dzika nienawiść. - To kolejny sukinsyn, którego chętnie zobaczyłabym martwego. Potwornie nudny, ponury człowieczek, na dodatek z mamusią-wiedźmą i dwiema

16 siostrzycami, obrzydliwymi sukami. Powinien wrócić do tych swoich przeklętych, cholernych toskańskich winnic i zapić się na śmierć. I nagle niepohamowana radość opanowała ją znowu. Przywarła ustami do jego warg, przylgnęła całym ciałem do niego, namiętnie chwytając go obiema rękami za pośladki. - Uczcijmy to, kochanie, wiadomo jak. - Margery znała w rzeczywistości tylko jeden sposób. Margery Boscombe, czy też aktualnie, po piątym małżonku, Contessa di Primacelli, miała czterdzieści cztery lata. Kiedyś była cukierkowatą ślicznotką. Ale wielu mężów, jeszcze więcej kochanków, nie przespane noce, alkohol i narkotyki, a także długie i wyczerpujące przebijanie się przez Almanach Gotajski, niewiele pozostawiły z dawnych uroków. Dzisiaj wszystko, co miała, to była elegancja zdobyta w walce na noże. Złociste kiedyś blond włosy stanowiły teraz starannie zmierzwioną grzywę, którą uzupełniała dyskretna treska. Jej twarz odzyskała dawną krągłość tylko dzięki zastrzykom silikonowym i dwu liftingom. Na dodatek zawsze była, opalona. Dbała również o linię, z poświęceniem i bezlitośnie. Ale, co najważniejsze, jej instynktowne wyczucie, jeśli chodzi o dobór strojów, sprawiało, że piękniejsze kobiety zieleniały z zazdrości. Margery Boscombe mogłaby założyć worek po kartoflach i przyprawić konkurentki z dobrego towarzystwa o atak serca. Oczywiście ubierała się w stroje z najlepszych, wiodących domów mody. Nosiła je głównie ze względu na obłąkańcze ceny. Seks, pieniądze, mężczyźni i modne ubrania były jej czterema prawdziwymi namiętnościami, celem życiowym. Sięgała z równą pasją po każdy z nich, a najchętniej po cztery naraz. Można powiedzieć, że była założycielem, oczywiście członkiem nieformalnego stowarzyszenia ludzi bogatych i pełnych życiowych sukcesów. Nosiła też tytuł najlepiej ubranej kobiety świata; zdobyty już po raz szósty. Gdy pozbędzie się wreszcie Harry’ego, hrabiego di Primacelli, wyjdzie za mąż po raz szósty i przejmie kolejny tytuł, księżnej Andrea Farese. W rzeczywistości ekscytował ją inny jeszcze zaszczyt: tytuł najbogatszej kobiety świata, który nagle na nią spadł. Margery pogratulowała sobie. Nie mogło się to wydarzyć w odpowiedniejszym momencie. Stwierdziła, że siły witalne Andrei zaczynały się wyczerpywać. Jako kochanek był najlepszy. No, może drugi na liście. Takie uniesienia miłosne, jak z Andrea, przeżywała z jednym tylko mężczyzną, Z tamtym także nigdy nie było jej dość. Ale Andrea należało ustawicznie wspomagać gotówką. Pieniądze były jego żywiołem. Przypominał automat, do którego, aby działał, trzeba było co chwilę wrzucać jakąś sumę. Ostatecznie kosztował ją więcej, niż mogła sobie pozwolić. Musiała więc sięgać do środków, o których wiedziała, że są wielce niebezpieczne. Ale cóż mogła począć? Andrea stał się koniecznością jej życia, mi więcej z niego miała, tym jeszcze więcej chciała. Mogła usnąć tylko przy nim. Dzięki niemu wyzbywała się frustracji, która wcześniej ją zżerała. Jednym słowem, nie mogła pozwolić, aby od niej odszedł. Myśl, że wymyka się jej z rąk, sprawiała, że trzymała się go kurczowo, jak obłąkana. Przerażało ją, że nie minie parę tygodni, a może tylko dni i ta suka Dillon ze swoimi milionami, które wyciągała z kosmetycznego biznesu, oderwie od niej Andrea. Do łączy go do swego naszyjnika pełnego mężczyzn oprawnych w złoto. Teraz cholerna Dillon może iść do diabła, wypchać się. Dzisiaj ona, Margery di Primacelli, ma dość pieniędzy, by tamta suka swoją forsę mogła wetknąć sobie w tyłek. Andrea będzie mógł wydawać po tysiąc dolarów na minutę do końca życia i nadal nie uszczupli kasy Margery. On będzie należał do niej całkowicie, wyłącznie. Zawsze będzie zaspokojona. Z błogim westchnieniem Margery ujęła w rękę tę część ciała, która miała dla niej niewymierną wartość. Rozmarzona zapadła w sen. Po przebudzeniu się Andrea natychmiast wrócił myślami do swego szczęśliwego losu. Lekko uniósł głowę Margery leżącą na jego piersi. - Musisz wysłać depeszę - ponaglił ją. - I zamówić samolot, który zabierze cię do domu. Margery ziewnęła szeroko. Była po brzegi przepełniona doznaniami miłosnymi. - Wyczarteruj maszynę - powiedziała, jeszcze raz przeciągając się zmysłowo, a potem zsunęła się z niego i usiadła. - Załatw, aby samolot lądował po drodze w Paryżu. Chcę tam kupić jakieś szmatki, które sprawią, że ludzie będą patrzeć na mnie, a nie na zwłoki. Ze zdecydowanym wyrazem twarzy wstała z łóżka i przebiegła do pokoju obok. Zawsze taki miała, dokądkolwiek zaprowadziło ją kolejne małżeństwo. Było to pomieszczenie wypełnione całkowicie szafami, w których mieściły się setki sukienek, spódnic, bluzek, kostiumów, palt i płaszczy. Miała specjalną pokojówkę, której wyłącznym zadaniem było dbanie o ubiory. Inna dziewczyna dbała o samą hrabinę. Kolejna robiła jej masaż, następna dbała o fryzurę jaśnie pani, jeszcze inna troszczyła się o jej paznokcie. Jeśli chodzi o wygląd, Margery była obsesyjną perfekcjonistką. Zdarzało się, że odsyłała sukienkę kilka razy do pracowni, aż rękaw był należycie wszyty. Wszystko musiało pasować dokładnie, co do milimetra. W jej futra można by odziać wszystkich Eskimosów na kuli ziemskiej. Miała także do wyboru co najmniej pół tuzina par butów pasujących do jednej kreacji. Nawet osobista bielizna była krojona na miarę, a potem zszywana ręcznie przez zakonnice z klasztoru w Sienie. Teraz rozsunęła szklane drzwi szafy i zaczęła szybko przeglądać jej zawartość. Nie, nic z tego. Balmain się nie nadaje, jest zanadto koktajlowy, ani Saint Laurent zbyt swobodny, ani Halson, ani Karl Lagerfeld. Nie! To musi

17 być coś całkiem specjalnego. Denerwowała się, czy to, co ostatecznie wybierze, będzie na nią pasowało. Po raz pierwszy nie miała czasu na dopasowywanie. Wprawdzie to, co znajdowało się w szafach, odpowiadało figurze, ale biada, jeśli tu czy tam odbiegało nieco od jej wymiarów. Nie chodziło przy tym o stawienie czoła rywalkom. Nie. Wiedziała, że Cass będzie wyglądała, jakby była w worku. Nieves jest zbyt smarkata, Mattie przesądna, Helen nienawidzi czerni. - Kochanie - zawołała władczym głosem. - Gdy załatwisz sprawę z samolotem, chcę, żebyś zadzwonił do Diora. Poproś do telefonu samego Marca, nie chcę mówić z nikim innym. Powiedz mu, że dzwonisz w moim imieniu i że potrzebne mi jest coś stosownego na bardzo, bardzo ważny pogrzeb...! Andrea rozmawiał właśnie z przedstawicielem Alitalia. - Tak... Tempest Cay, to jest na Bahamach... oczywiście jest tam prawie dwukilometrowy pas startowy. Tak, Cay, to znaczy wyspa... Tempest Cay... wyspa, która jest własnością Richarda Tempesta... tak jest, tego Richarda Tempesta... Króla Tempesta... świetnie, Contessa jest jego pasierbicą... nie, najpierw do Paryża... proszą chwilę zaczekać... - Kiedy chcesz lecieć? - Andrea zawołał do Margery. - Dziś wieczorem - odkrzyknęła. - Dziś wieczorem... około ósmej? Doskonale... tak, rachunek proszę wystawić na Contessę i zaadresować na Tempest Cay. Andrea wysłał także telegram. Margery zarechotała po przeczytaniu go. OGROMNIE WSTRZĄŚNIĘTA I W GŁĘBOKIM ŻALU. PRZYLATUJĘ NATYCHMIAST. MARGERY. - Powinieneś jeszcze dodać: PAMIĘTAJCIE NIE ZAMYKAĆ TRUMNY. CHCĘ BYĆ CAŁKIEM PEWNA, ŻE ON UMARŁ! - Zaśmiała się. Światła już przygaszone rozbłysły ponownie. Ogromnie ekskluzywne audytorium Sydney Opera House zamarło w oczekiwaniu. Śmietanka towarzyska miasta, co więcej kraju, pojawiła się w komplecie, aby wysłuchać boskiej primadonny w jej największej roli: marszałkowej von Werdenherg w „Kawalerze srebrnej róży”. Podniesienie kurtyny było już jednak opóźnione o dwanaście minut. Pojawił się przed nią dyrektor. Podniósł ręce, aby uspokoić widownię. - Panie i panowie! Przykro mi bardzo, ale muszę oświadczyć, że panna Mattie Arden jest niedysponowana i, niestety, nie jest w stanie zaśpiewać tego wieczora. Rozległy się okrzyki: „Och nie!” i „Wstyd! Jak można!” - ludzie zaczęli podnosić się z foteli, gotowi do opuszczenia sali. Ale dyrektor ciągnął dalej. - Naszą primadonnę zastąpi dzisiaj jej dublerka, panna Marta Renson. Ci z państwa, którzy, ze zrozumiałych względów, zechcą opuścić przedstawienie, mogą zgłosić się do kasy po odbiór pieniędzy. Dyrektor wycofał się, a towarzyszyły temu dalsze okrzyki niezadowolenia. Garderobiana Mattie uchyliła drzwi. - Jestem doktorem - powiedział mężczyzna rozkazująco. Kobieta wpuściła go do środka, ale zablokowała wejście dla ciekawskich, którzy tłoczyli się przed garderobą gwiazdy. Po czym zamknęła drzwi na klucz. Była to Polka w nieokreślonym wieku, która towarzyszyła Mattie od lat. Złośliwi utrzymywali, że jest jej matką, w rzeczywistości była tylko krewniaczką. Manie urodziła się jako Matylda Królakowska w Krakowie i miała obecnie czterdzieści lat. Garderobiana zdjęła Mattie perukę, rozwiązała tasiemki jej ekstrawaganckiego kostiumu i ułożyła śpiewaczkę na szezlongu. Spoczywała teraz na nim, jak szmaciana lalka. Z twarzą bladą i bez wyrazu, wstrząśnięta, z włosami upchanymi pod nylonowym nakryciem, które nosiła pod peruką. - Co się stało? - zapytał doktor, pochylając się nad śpiewaczką. Uniósł jej powiekę i ujął w dłoń rękę, żeby zbadać puls. - Dostała telegram. - Ze złymi wiadomościami? Garderobiana trzymała w ręce pomiętą depeszę. - Bardzo złymi - odparła. - Pani przeczytała telegram, patrzyła na niego przez chwilę bez słowa, a potem straszliwie krzyknęła. - Starsza kobieta pochyliła się zakrywając uszy rękoma. - Nigdy nie słyszałam takiego krzyku. Był głośny, jak nie wiem co, a potem jak kłoda zwaliła się na podłogę, niczym martwa. - No więc nie jest martwa, ale w głębokim szoku. Kiedy stało się to wszystko? - Piętnaście minut temu - powiedziała garderobiana po chwili zastanowienia. - Była już gotowa do wyjścia na scenę. - Teraz nigdzie nie wyjdzie - powiedział doktor. - Gdzie jest telefon?

18 Gdy Harry wrócił do domu, czekała na niego matka. Oczekiwała go też depesza. - O co chodzi? - zapytała ostrym tonem i popatrzyła na syna przenikliwie. Podał jej telegram. Angielszczyzna matki była wystarczająca, aby mogła zrozumieć wagę wiadomości. RICHARD ZMARŁ TEJ NOCY. CZUWAMY PRZY ZWŁOKACH. TAKŻE W TWOIM IMIENIU. CASS. Matka przeżegnała się. - Barbaros! Można się tego po nich spodziewać. Sami hipokryci. Ale ty pojedziesz na ten pogrzeb. Jako członek rodziny musisz tam być. - Jakaż to rodzina, mamo? Małżeństwo kupione za pieniądze i już spłacone. - Wiemy doskonale, kto zyskał najbardziej na tym interesie! Ale ty polecisz tam. To jest twoja powinność... i twoje prawo! - dodała z groźbą w głosie. - Mamo, on mi przecież niczego nie zapisał. - A czy ja powiedziałam coś na ten temat? Pamiętaj jednak, że jesteś mężem jego pasierbicy. - Aktualnym, jednym z wielu kolejnych mężów. I to niedługo powinno się zmienić. - Nawet jeśli tak będzie, jesteście wciąż małżeństwem. Będziesz tam. Byłoby źle widziane, gdybyś się nie zjawił. - Nikt by nawet nie zauważył - powiedział Harry. - Ale ja wiedziałabym. Wiedzieliby moi przyjaciele. Polecisz! - to był wyraźny rozkaz. - Zobaczą was razem. - Po raz ostatni. - Ale tym razem będzie to bardzo ważne - powiedziała przebiegle. - Zrozum, mamo, w sytuacji kiedy on nie żyje, nic nie powstrzyma Margery przed wystąpieniem o rozwód i uzyskaniem go. Chciała tego od dawna. Bóg świadkiem. - Na jakiej podstawie? Przecież to ona ciebie opuściła. Czy nie przyprawiała ci rogów po wszystkich sypialniach Europy? - Ona nie potrzebuje żadnych podstaw prawnych do uzyskania rozwodu. Za swoje pieniądze będzie mogła przekupić każdą instytucję. Stanie się teraz niebywale bogata, mamo. - Harry cierpliwie przekonywał matkę. - Wobec tego powinieneś ją zmusić, żeby tobie też zapłaciła. - Matka parsknęła z wściekłością. - Podobnie jak ty zapłaciłeś kiedyś, wcześniej. Jeśli chce rozwodu, tobie także musi zapłacić. - Ciało kobiety przebiegł dreszcz obrzydzenia. Jeszcze raz się przeżegnała. - Dlaczego musiałam przeżywać ten wstyd, kiedy przychodzili do mnie przyjaciele i znosili mi rozmaite plotki o niej? O tym, co się dzieje w jej domu w Wenecji i o tym o połowę od niej młodszym weneckim parweniuszu! Ale czego można się spodziewać od wenecjan? - Cała jej toskańska pogarda zawarta była w tym ostatnim słowie. - I czego można się spodziewać po tej wywłoce, której matka miała niewiarygodne szczęście, że wziął ją za żonę miliarder? Panie świeć nad jego duszą - dorzuciła pospiesznie. - Nawet Pan Bóg nie może tego uczynić, bo Richard Tempest nie miał duszy - mruknął Harry, ale tak cicho, żeby matka nie usłyszała. - Poślę mu kwiaty - powiedziała. - Pamiętam, jak zachwycał się żółtymi różami. Dopilnuję tego, a ty postaraj się wylecieć jak najszybciej. - Podniosła się z fotela, mała, zdecydowana, zasznurowana w gorsecie. - Twoja żona jest teraz w Wenecji. Powinniście razem polecieć na wyspę i oszczędzić w ten sposób na biletach. Zadzwonię do Laury di Vecchio, mieszka także w Wenecji i wie zawsze, co się tam dzieje. - Mamo! - zawołał, ale jej już nie było. Westchnął. Te kobiety? Nawet wtedy, kiedy pozbędzie się ostatecznie żony, nadal będzie miał na głowie, i chyba już na zawsze, matkę, nie mówiąc o dwóch starszych, owdowiałych siostrach. Harry nadal snuł niewesołe refleksje. Kto może wiedzieć, co Richard Tempest zrobił ze swoimi pieniędzmi? Wszystko się może z nimi stać. Z wyjątkiem tego, że nawet on nie potrafił przekupić śmierci. Harry uśmiechnął się do siebie. Bagatelizując zalecenia matki, opuścił dom i powrócił do winnic. One przynajmniej przynosiły owoce. W pokojach zajmowanych przez Helen było chłodno; panował w nich półmrok. Sprawiały to zaciągnięte w oknach kotary, zrobione z irlandzkiego lnu w kolorze kremowym. Nie przepuszczały ostrego słońca. Na dodatek włączona była klimatyzacja. Seraphine wiodła Dana, jakby potrzebował przewodnika, przez cieniste zakola salonu. W końcu zapukała lekko w masywne, wspaniale rzeźbione i pozłacane, podwójne drzwi sypialni. Otworzyła je i zaanonsowała z lokalnym akcentem: - Mister Dan. - I dorzuciła wyłącznie na jego użytek: - Nie trzeba jej niepokoić, dość się już nacierpiała. - Seraphine powiedziała to z kamiennym wyrazem twarzy, jakby chciała na niego rzucić urok. Jej. dolna warga wygięta była pogardliwie. Czarna suka, pomyślał ze złością Dan. Stanowczo za wiele sobie pozwala. Helen była w łóżku; spędzała w nim dużo czasu, toteż było odpowiednio starannie zaprojektowane. Umieszczono je na podium. Łóżko, wykonane z drewna bukowego, było rzeźbione w liście akantu i pozłacane. Wyprodukowano je we Francji w osiemnastym stuleciu, ale ortopedyczny materac pochodził jak najbardziej z dwudziestego wieku. Baldachim rozpięty nad łożem przypominał zawsze Danowi kwiat kamelii. Był kremowy na zewnątrz, delikatnie różowy od środka. Podtrzymywała go czwórka pulchnych cherubinów. Helen opierała się plecami o kilka pękatych poduszek, obleczonych w jedwabne poszewki i zdobionych koronkami. Na sobie miała jeden ze swych bajecznych

19 szlafroków, ten był w kolorze kremowym przybrany jasną koronką. Nad kolanami miała przenośny pulpit do pisania. Wbudowany w oparcie łoża odbiornik radiowy i umieszczony na ruchomym wysięgniku telewizor były włączone. Ukryta lampa rzucała od góry na Helen wyraźnie korzystne, różowawe światło. Gdy Dan zbliżył się do niej, zdjęła okulary, a potem uniosła głowę. Niewiele widziała, ale wyraźnie czekała na rytualny pocałunek. Najpierw w rękę, a potem w oba policzki, po królewsku. Jej uśmiech był dobrotliwy, ale napięty. - Droga Helen, jak się czujesz? - Dan postarał się zrobić wrażenie czułego i sympatycznego. - Jakoś nie tracę ducha. Tylko ty możesz to zrobić, pomyślał. Jedynie Helen Tempest jest w stanie zapomnieć o śmierci, przygotowując pochówek. - Hervey mówi, że zajmujesz się pogrzebem Richarda - mruknął. - Jak sobie to wyobrażasz? Zaplanujesz wszystko tak, żeby odpowiadało jego pozycji za życia, prawda? - Pogrzeb będzie godny naszej wyspy - odpowiedziała krótko. Dan utkwił w niej wzrok. Na Boga, pomyślał, genialny pomysł. - Czuję w tym rękę mistrzyni, twoją rękę - powiedział; był pod wrażeniem. - To będzie coś! Pogrzeb na miarę wyspy. Myślę, że właśnie o to chodzi. - On był człowiekiem z tej wyspy - powiedziała Helen. - Chcesz powiedzieć, że się tu urodził... - Oczywiście! Przecież nie można nazwać kogoś „człowiekiem z wyspy”, jeśli nie przyszedł tu na świat. Dan nie dał poznać po sobie, że przyjął to jako aluzję do siebie. On był przecież urodzony w Paryżu, we Francji, a więc był autsajderem. - A co ze światem spoza wyspy? - Dan dalej drążył temat. - Richard był nie tylko powszechnie znany, ale też szalenie popularny. Będziesz musiała zaprosić wiele osób. - Nie chcę żadnego cyrku - powiedziała Helen marszcząc czoło. Robiła wrażenie urażonej księżniczki. - Oczywiście! Niczego takiego nie miałem na myśli - powiedział Dan, robiąc wrażenie zaskoczonego. Jednocześnie pomyślał, że sama idea „pogrzebu godnego wyspy” jest cyrkowym przedsięwzięciem, skrzyżowaniem tłustego czwartku z dniem Wszystkich Świętych. - Ale pewnych gości będziesz musiała zaprosić. Na przykład, ludzi z organizacji. Co z tymi, którzy nie będą mogli się zjawić osobiście? Będą chcieli obejrzeć uroczystość pogrzebową w telewizji. Dan odniósł wrażenie, jakby Helen wzdrygnęła się z niesmakiem, ale naciskał dalej. - Czy nikt się do was jeszcze z tym nie zwracał? - zapytał. - No, Cass - mruknęła Helen. Czyli, jak zwykle wszystko, co najgorsze zwala się na tę kobietę, pomyślał Dan. - Zostawcie zatem te sprawy mnie - powiedział uspokajająco. - Dopilnuję, żeby wszystko przebiegło jak należy. W przeciwnym wypadku Cass wykorzysta pochówek jako bezpłatną reklamę dla produktów organizacji. Danowi wydało się, że wymizerowana Helen raz jeszcze wzdrygnęła się z niesmakiem. - Ale my naprawdę nie możemy pochować króla Tempesta, jak zwykłego, przeciętnego człowieka. Był znany i bardzo popularny - mówił dalej Dan. - A co z rodziną z Anglii? Z tymi wszystkimi utytułowanymi kuzynami? Przynajmniej jego lordowska mość, jako tytularna głowa całej waszej rodziny, z mocy prawa musi uczestniczyć w pogrzebie - powiedział Dan i pomyślał, że pojawienie się tego nazwiska w gazetach na czele listy uczestników pogrzebu będzie dobrze odebrane przez tych, którym imponują arystokratyczne tytuły i pieniądze. Przecież wiadomo, że Tempestowie są fascynujący dla świata dlatego, że są bogatymi arystokratami, że mieszkają na własnej wyspie i rządzą się jak feudalni książęta. Och tak, pomyślał Dan. Trzeba to będzie pokazać w telewizji w godzinie największej oglądalności. A ja będę mógł odkroić sobie z tego tłusty kąsek. - Zostaw mnie wszystkie te sprawy - powtórzył i pomyślał, że ma nadzieję, że wszystko inne też mu przypadnie. - Jeśli dasz radę - powiedziała Helen, ale ton głosu świadczył, że była już bardzo wyczerpana i niezupełnie przekonana, co do słuszności jego wywodów. - Stanowczo tak! Jestem pewien, że goście ze świata nigdy by ci nie wybaczyli, gdybyś nie pozwoliła im osobiście pożegnać Richarda Tempesta. - Trzeba się z tym liczyć - podkreślił ponownie Dan i szybko przeliczył. Ludność wyspy wynosi około trzystu osób, do tego trzeba dodać choćby tylko śmietankę organizacji, powiedzmy kolejne dwie setki ludzi, następnie zaproszonych gości, sto osób czy coś koło tego, wreszcie ekipy telewizyjne, dziennikarze prasowi... W sumie około tysiąca osób. Skromny pogrzeb! - pomyślał Dan z ironią. - Czy mógłbym jeszcze w czymś pomóc? - zapytał z troską w głosie. - No więc, David... - Helen skrzywiła się i wzięła do ręki pióro. - Rozumiem, ma być trzeźwy. W każdym razie na tyle, żeby trzymał się na nogach. - Chodzi o Nieves... Tych dwoje dzieli nie jakaś tam mała przeszkoda, ale cały Wielki Kanion Colorado, pomyślał Dan bez sentymentów. - Dopilnuję, żeby był trzeźwy jak... jak Hervey - powiedział z przekonaniem.

20 Helen uśmiechnęła się i na jej policzkach pokazały się małe dołeczki. - Bardzo ładnie z twojej strony - powiedziała cicho, ale wciąż bez przekonania. Zawsze przecież przejmował ją strachem. Był zbyt szybki, zanadto bystry i gładki w obejściu. Jednym słowem, zbyt niebezpieczny. Wzięła w rękę okulały; Dan zrozumiał ten gest. Posłuchanie było skończone. Dopiero gdy Seraphine zamknęła za nim drzwi, zdał sobie sprawę, że nie zrobił tego, co zamierzał; nie złożył kondolencji. Ale zrozumiał także, że Helen zupełnie ich nie oczekiwała. Nieves przygładziła włosy, wyprostowała fałdy w spódniczce od mundurka, zaczerpnęła tchu i lekko zapukała do drzwi. - Entrez! - Językiem wykładowym był francuski. Do położonej nad brzegiem Jeziora Czterech Kantonów szkoły chodziło zazwyczaj nie więcej niż dwa tuziny uczennic, wywodzących się z bardzo bogatych domów. Dziewczęta przysyłano tam głównie dla zdobycia poloni życiowego. Uczono je, jak chodzić, mówić, jeść, uśmiechać się, siedzieć, stać i wydawać rodzinne pieniądze. W jakich sklepach robić zakupy, w jakich hotelach się zatrzymywać, jakim osobom kłaniać się, do jakich uśmiechać, jakim podawać rękę. Uczono je także, jak przygotowuje się obiad na sześć osób i przyjęcie na sześćdziesiąt, jak się je karczochy, a jak szparagi, jak rozmawia się z kelnerem, jak z krnąbrnym służącym. Warunkiem przyjęcia do szkoły była umiejętność czytania i pisania w stopniu większym, niż potrzebna do studiowania menu i podpisywania rachunków. Gdy Nieves weszła do dużego, słonecznego pokoju, dorównującemu niejednemu salonowi, madame Laurent, założycielka i dyrektorka szkoły, wyszła zza biurka. - Ach, to ty, Nieves, ma petite. Podejdź bliżej proszę i usiądź. Serce w dziewczynce zamarło. To, że madame Laurent była nad wyraz miła, oznaczało złe wieści. Na szczęście jednak Nieves była przekonana, że nie zrobiła niczego złego. Usiadła więc na kanapie obitej niebieskawobiałym materiałem, Madame trzymała ją cały czas za rękę. - Obawiam się, że mam ci do przekazania bardzo złą wiadomość... - Głos dyrektorki był przyciszony i łagodny, ale kobieta nie traciła słów na próżno. - Chodzi o twojego dziadka - powiedziała. - Zmarł nagle, minionej nocy. Jak mi oświadczono, nie cierpiał. Wszystko stało się niezwykle szybko. Kobieta poczuła, że ręka Nieves drgnęła nerwowo, dziewczynka i tak zwykle blada, pobladła jeszcze bardziej, czekoladowe oczy pociemniały, usta zadrżały. - Musisz udać się natychmiast do domu. Samolot zaraz po ciebie przyleci. Jest to podróż, w którą nie powinnaś wybierać się sama, dlatego zarządziłam, żeby towarzyszyła ci mademoiselle de Lucy. - Madame Laurent nachyliła się, żeby z uczuciem pocałować dziewczynkę w policzek. Jest taka młodziutka, pomyślała, skora do nauki i taka bogata, bardzo bogata. Jaka szkoda, że umarł jej dziadek. Był wyjątkowym człowiekiem. Bardzo przystojny, męski i niezmiernie bogaty. To dziecko miało się teraz stać główną spadkobierczynią; wszyscy będą się za nią uganiać. Już dzisiaj, mając zaledwie osiemnaście lat, roztaczała wokół swój rozkwitający dopiero urok. Jest jak Madonna Murilla, czule pomyślała madame Laurent. Podobieństwo sprawiały długie, wijące się, gęste ciemnobrązowe włosy, śmietankowa karnacja i ocienione gęstymi rzęsami czekoladowe oczy. Jej ciało też zachwycało, chociaż nie było jeszcze w pełni ukształtowane. Nieves Maria de la Paz Boscombe y Barranca nie była obciążona nadmiarem tłuszczu. - Bardzo mi przykro - powiedziała madame Laurent ze współczuciem. Przykro jej było przede wszystkim z uwagi na siebie. Pamiętała, jakby to było dziś, niedwuznaczny wyraz oczu Richarda Tempesta, gdy odwiedzał po raz ostatni swą wnuczkę. Westchnęła raz jeszcze i dodała: - Oczywiście jesteś zwolniona z lekcji; pakują już twoje rzeczy. Jeśli jest jeszcze coś, co mogłabym zrobić dla ciebie, ma petite... Nieves, półprzytomna, zaprzeczyła głową. - Może chcesz pójść do siebie i położyć się na chwilę? - Dyrektorka pogładziła chłodną i sztywną rękę dziewczyny. - Jak wiem, byłaś bardzo oddana swemu grandpère, non? - Był dla mnie wszystkim - odparła Nieves słabym bezdźwięcznym szeptem. Madame Laurent też tak sądziła. Wiedziała, że ojciec dziewczyny był pijakiem. Jedynie dziadek odwiedzał ją tutaj, budząc powszechne poruszenie. - Nie zobaczymy go już więcej - powiedziała madame Laurent ze smutkiem w głosie. Pomogła Nieves, delikatnie, ale zdecydowanie, stanąć na nogi. - Bardzo mi cię żal - powiedziała jeszcze raz ze współczuciem. Dziewczyna podziękowała skinieniem i lekko się zachwiała. - Dz... dziękuję pani - wyszeptała ledwo słyszalnie. Zrobiła krok w stronę drzwi, ponownie się zachwiała i opadła na szafirowy dywan, jak płatek róży. Cztery tysiące mil stamtąd, w specjalnie zbudowanym pełnym światła studiu, jej ojciec, David Boscombe, leżał w pijackim zamroczeniu na stylowej kanapie, którą Helen wyrzuciła z domu, a on uratował od zagłady. Był to jedyny mebel w pomieszczeniu. Pozostała część pokoju była pusta. Zdobiły go tylko piękne, flamandzkie, szesnastowieczne półki, na których David trzymał farby. Nie było żadnych płócien, sztaluga została rozmontowana, kilka do połowy zużytych tub z farbami kompletnie skamieniało. Mężczyzna chrapał, usta miał otwarte, broda poruszała się miarowo w górę i w dół, w rytm oddechu. Brzuszysko,

21 jak stara opona samochodowa, wylewało się spod paska. David miał na sobie brudne poplamione dżinsy i rozchyloną na piersiach koszulę, pod którą widać było bujne owłosienie. Przystrzyżona głowa Davida spoczywała w jednym kącie obszernej kanapy, a stopy leżały na drugiej poręczy. Ramiona luźno zwisały. Pusta butelka po gatunkowej whisky leżała na podłodze. Ostatnie krople trunku wykapały na stertę rozrzuconych gazet. Nasączyły fotografie umieszczone na czołówkach, przedstawiające przystojnego, uśmiechającego się mężczyznę. Podpisy w różnych językach głosiły: „»Król« Tempest zmarł minionej nocy.” 2 Cass zajmowała się w pierwszej kolejności telegramami. Tymi najważniejszymi. Utworzyła coś na kształt Biura Operacji Pogrzebowej, zatrudniając w nim, jak się mówiło „swoje dziewczęta”. Zajmowały się one workami listów, stertami depesz, ogromną ilością kwiatów. Cass mogła skupić się nad korespondencją od i do VIP-ów, osobistości politycznych, biznesmenów, osób po prostu ważnych. To samo dotyczyło połączeń telefonicznych. Rozmawiała tylko z tymi, z którymi należało mówić, dając do zrozumienia, że panna Tempest, pogrążona w smutku, nie jest w stanie odebrać telefonu. Większość czasu pochłaniały jednak Cass rozmowy z przedstawicielami organizacji. Zastanawiali się, kto zajmie teraz najważniejszy fotel w ogromnym gabinecie z napisem na drzwiach: Biuro Prezesa. Na wszystkie podchwytliwe pytania w tej materii odpowiadała ochoczo: - Twoje przypuszczenia są takie same jak moje - co było oczywistym kłamstwem, gdyż w tym szczególnym przypadku niczego się nie domyślała. Obowiązujący od dawna porządek mógł wskazywać, że Roger Kendricks, dotychczasowy wiceprezes organizacji, miał największe szansę na awans i Cass nie podważała takich przypuszczeń. Zwłaszcza w rozmowie z samym Rogerem. Niech myśli, jak uważa, mówiła sobie. Natomiast faktem było, że Richard przed śmiercią mówił o wielu sprawach, ale nigdy o sukcesji. Cass dostrzegała z zadowoleniem, że wszystko toczyło się normalnym trybem, nikt nie wpadł w panikę. Gigantyczne koła organizacji obracały się należycie i gładko. Rozmowy telefoniczne były żywiołem Cass. Telefon był dla niej trzecią ręką, dodatkowym uchem, ulubionym instrumentem oddziaływania na ludzi. Mogła wykręcić numer i po pięciu minutach rozmowy zrobić ze swego słuchacza galaretę. Bardzo jej się to podobało. Oficjalnie była sekretarzem Richarda Tempesta, ale w rzeczywistości odgrywała znacznie ważniejszą rolę. Była jego cieniem, pamięcią, kopalnią faktów i liczb, wykonawcą delikatnych poruczeń, ambasadorem, krótko mówiąc prawą ręką. Nikt, włączając w to Richarda, który organizację stworzył, nie wiedział o niej więcej niż Cass. Było to powodem jej dumy i radości. Ale teraz zawładnął nią wielki niepokój. Siedzi oto w swoim biurze, naprzeciw dotychczasowego gabinetu Richarda, w kłębach dymu papierosowego, otoczona telefonami, z poczuciem, że znajduje się w centrum wydarzeń, a jednak nie wie, co się dalej będzie działo. Cass pracowała w tej niezwykle owocującej winnicy trzydzieści lat. Przyglądała się, pomagała Richardowi Tempestowi tworzyć tego olbrzyma, który rozrastał się, aż przyćmił słońce. Olbrzyma tak bogatego, potężnego, wszechogarniającego, że nawet ona odczuwała przed nim lęk, chociaż brała przecież udział w kierowaniu nim. Ale przede wszystkim cieszyła się. Była zachwycona, że jest, jak to kiedyś nazwała „Time” żelazną dziewicą organizacji Tempesta. Pod wieloma względami panną, ale trwająca w związku małżeńskim ze swą pracą... - Cass wycięła ten fragment z tygodnika i wysłała do rodzinnego Bostonu, lecz oczywiście nie dostała odpowiedzi. Cass wywodziła się ze środowiska małego biznesu, czyli z zupełnie innej sfery niż pryncypał Richard Tempest. On tkwił przecież korzeniami w miniaturowym Wersalu, ulokowanym na jednej z tropikalnych wysp Bahamów. On latał jumbo jetami lub niewiele skromniejszymi odrzutowcami. Latał bezustannie z jednego krańca globu na drugi, wizytując fabryki Tempesta, biura zbytu, magazyny i nawet biura przedstawicielskie. Zawsze z Cass u boku. Zajmowała się wszystkim. Richard mówił dobrotliwie, że jest jego oczami i uszami. I tak też było. Cass mogła wymienić po nazwisku człowieka, który prowadził plantację kauczuku na Borneo lub też takiego, który drukował papiery firmowe organizacji. Wiedziała, kto ile zarabiał, kto z kim sypiał, kto i gdzie spiskował, kto awansował, a kto spadał po szczeblach kariery. Umizgano się do niej, nadskakiwano, prawiono komplementy, kłaniano się głęboko, płaszczono przed nią. Nikt nigdy nie dostał się do Richarda Tempesta bez jej przyzwolenia. A jeśli ktoś spróbował, szybko przekonywał się, że jest to niemożliwe. Należała do Rodziny, przez duże R. Wycierała nosy, osuszała łzy, pożyczała pieniądze i dotrzymywała sekretów. Beształa, ale również uśmierzała bóle, pomagała, była nieodzowna. Jeśli ktokolwiek chciał czegokolwiek, zawsze szedł do Cass. Patrzyła wilkiem, gderała i dmuchała w twarz dymem z papierosa. I przepadała za tym wszystkim. Gdy Hervey wszedł do zadymionego pokoju i wymachując ręką starał się przegonić szarą chmurę, zobaczył Cass w swoim żywiole. Na pozycji szefowej. Oparła się o tył fotela, przesunęła okulary na czoło, gdzie mierzwiły się siwe włosy, i zapytała: - Czyżbym miała audytorium? - Helen nie jest w tej chwili w stanie przyjąć kogokolwiek, Cass. Ale poprosiła mnie, żebym ci to dał - powiedział Hervey i na zawalone dokumentami biurko położył plik grubych kremowych kartek. Cass spuściła na nos okulary, przewertowała dostarczony materiał, w rezultacie czego i na jej twarzy pojawił się wyraz krańcowego rozdrażnienia.

22 - Chryste Panie! Jestem jedynie sekretarzem w tym interesie, ale jak trzeba przeszuflować jakieś gówno, od razu robi się ze mnie przewodniczącą rady nadzorczej. - Przy tych słowach zamachała przed nosem Herveya papierami od Helen. - Telewizja! Reporterzy! Ekipa filmowa! Co to wszystko ma znaczyć? Jakaś nadzwyczajna parada? - Wiesz doskonale, że Helen niczego takiego nie chce. To są tylko luźne propozycje. - Daj spokój, Hervey, wszyscy znamy listy spraw do załatwienia sporządzone przez Helen! Kto, na Boga, podsunął jej myśl, żeby robić transmisję telewizyjną z pogrzebu? - Przypuszczam, że był to Dan - powiedział Hervey wymijająco. - Zaufajcie mu, a jestem przekonana, że niemało na tym zarobi u swych przyjaciół z sieci telewizyjnej. - No tak, ale mimo wszystko ma to być pogrzeb godny wyspy... - podkreślił Hervey z naciskiem. - Zgadza się. A wszystko przy świetle pochodni. Taka mieszanka katolicyzmu i szamańskich praktyk. I każdy złapie swoją cząstkę! - Żyjesz dostatecznie długo na tej wyspie, aby znać i respektować nasze zwyczaje. - Głos Herveya był chłodny. Cass westchnęła i podrapała się po nosie. - Przepraszam. Zawsze zapominam, że ty też masz coś wspólnego z tą wyspą. Ale musisz przyznać, że kiedyś rozstałeś się z nią na czas dłuższy. - Tej wyspy nigdy nie można wykreślić z pamięci. Nigdy, pomyślała Cass. Ale nie ma też sensu, żeby przysłaniała ona człowiekowi wszystko inne. Zgódźmy się, jest to zwariowane miejsce, do kierowania ponadnarodowym, wielomiliardowym konglomeratem. Pamiętajmy jednak, że Richard Tempest był znany z tego, że wprowadzał w życie szalone pomysły, których realizacja przynosiła ogromne sukcesy, powodując u konkurentów zgrzytanie zębami. Hervey miał rację. Wyspa była czymś szczególnym dla Tempestów. Zrobili z niej swoje królestwo. Było to miejsce oddzielone od świata, odseparowane, mimo teleksów, radiotelefonów, lotniska i fantastycznego domu- pałacu, który dominował na wyspie. I dlatego tutaj miał się odbyć pogrzeb, a nie w Anglii, skąd przed ponad trzystu pięćdziesięciu laty przywędrowała rodzina, ani nie w Stanach Zjednoczonych, chociaż Richard był także obywatelem amerykańskim i chociaż właśnie tam kwitły najwspanialej wyszukane kwiaty organizacji. Nie, pochówek miał się odbyć na tej małej liczącej dwieście kilometrów kwadratowych wyspie, mającej niewiele ponad trzystu mieszkańców, odległej o godzinę lotu od Miami i o dziesięć minut od Nassau. W stałej i bezpośredniej łącz- ności z każdą fabryką, biurem, składem towarów organizacji, jak glob długi i szeroki. Cały ten świat będzie oglądał pogrzeb na ekranach telewizorów. I co jeszcze, pomyślała z ironią Cass. Richard Tempest nigdy nie wyjawiał życzenia, aby go pochowano cicho, skromnie. Bóg wie, że przeczyło temu całe jego życie. - A więc pogrzeb będzie godny wyspy - powiedziała Cass, jednocześnie wzruszając ramionami. - Moja droga, jeśli chcesz powiedzieć, że ty i Helen w zgodnym współdziałaniu nie możecie uczynić z niego widowiska, którego nikt nie zapomni do końca życia, to ja nie nazywam się Hervey Wynston Grahame. - Jestem pewna, że jeśli tylko Helen wysunie propozycje, na mnie spadnie cała robota! - Nie pozuj na męczennika - powiedział Hervey bez cienia współczucia. - Wiesz doskonale, że wystarczy, abyś podniosła słuchawkę telefonu, a od razu dostaniesz wszelką pomoc, jaka ci będzie potrzebna. Mężczyzna popatrzył głęboko czarnymi jak guziki oczami w jej bławatkowe. Byli starymi, dobrymi przyjaciółmi, ale w przepychance o główną rolę, o pierwszeństwo na tej estradzie, czasami dochodziło do spięć, do momentów krytycznych. Oboje byli autsajderami. Ale Hervey miał przewagę - urodził się na wyspie. Jego rodzina pracowała dla Tempestów od chwili, gdy pojawiła się na Bahamach, zaraz po amerykańskiej rewolucji. Cass, którą Dan nazywał nieraz bardzo nieudaną córą Bostonu, wciąż nie była uważana za „wyspiarkę”, mimo że mieszkała tutaj od trzydziestu lat. - A teraz muszę cię opuścić - powiedział Hervey. - Dokąd się wybierasz w takiej chwili? - zapytała z agresją w głosie Cass. Tyle tu roboty, a on chce się gdzieś urwać. - Do Londynu - odparł. - Wzywa mnie bank. Mają tam testament Richarda. - Po tych słowach nastąpiła cisza, ale Cass złapała to, co było najważniejsze. Ostatnia wola. Bank. Londyn. - Czy chcesz powiedzieć, że nie było cię przy spisywaniu testamentu? - Kobieta była bardzo, ale to bardzo zaskoczona. - Nie, nie było mnie. Richard sam go napisał. I zostawił u Howarda Wattsa, aż do chwili kiedy będzie... potrzebny. Cass zapaliła kolejnego papierosa od peta z poprzedniego. Niedopałek rozgniotła z wyraźną złością. - Dlaczego to zrobił? - zastanawiała się głośno. - Dlaczego sam spisał ostatnią wolę, nikomu o tym nie powiedział i zadał sobie dużo trudu, żeby złożyć ją w dalekim banku? - Nie podoba mi się to - na koniec powiedziała Cass. - Ale ostatecznie to nie nasza sprawa, żeby szukać wyjaśnień. - Tym razem Hervey wzruszył ramionami. - Masz rację. Można by się założyć, że były jakieś powody. On zawsze postępował racjonalnie. - I dlatego właśnie lecę do Londynu, żeby dowiedzieć się o co mu chodziło. - Wynikną z tego jakieś kłopoty. Czuję to - Cass pokręciła głową wymownie.

23 - W takich sprawach masz rzeczywiście dobre wyczucie. - Nie wiem, skąd się biorą te moje przewidywania, wiem natomiast, że nie zawodzę się na nich. I tak jest w tej chwili. Coś niedobrego nadchodzi. Zapamiętaj moje słowa! - Nie pomylili się, gdy na chrzcie dawali ci to imię, moja ty Cassandro. Jej przepowiednie, także te najgorsze, spełniały się co do joty. Pukanie do drzwi znaczyło, że nadeszły kolejne telegramy. - O Jezu. - Z tymi słowami wręczyła telegram Hervey owi. PANI W SZPITALU. WASZ TELEGRAM WIELKI SZOK. CO ROBIĆ? JANINA. - Sydney. - Hervey zrobił grymas. - Terytorium Roberta Arnolda. To sprawny facet. Skontaktuj się z nim i poproś, żeby śledził sprawę. Z Mattie nigdy nic nie wiadomo. Może to być sprawa poważna albo nic nie znacząca. Ale trzeba się tym zająć, i to szybko. Gdybyśmy pochowali Richarda bez obecności Mattie, nigdy by nam nie wybaczyła. Cass natychmiast sięgnęła po telefon. Rozmówcy przedstawiła obrazowo okoliczności i wydała dyspozycje. - Pilnuj spraw tam u was i bądź w kontakcie z nami. Chcę widzieć, jak ona się czuje i co robi. Pizy jej stanie zdrowia można się spodziewać wszystkiego. Jeśli będzie mogła poruszać się, powinna przylecieć do nas samolotem organizacji z ludźmi z waszego australijskiego oddziału. A jeśli nie, wyślemy po nią specjalną maszynę. O wszystkim proszę mnie informować na bieżąco. Zrozumieliśmy się? Doskonale! Czekam więc na wiadomość od was. Hervey słuchał tego z lekkim uśmiechem na ustach. Cass była wyraźnie w swoim żywiole. W roli szefa wszystkich. Nie miał wątpliwości, że sobie poradzi. Zawsze tak zresztą było. Gdy Hervey odszedł, Cass wróciła do depesz. Ale nie na długo. Usłyszała bowiem jakieś głosy i jeden z nich łatwo rozpoznała. Zaczyna się, pomyślała. W tym właśnie momencie drzwi otworzyły się z rozmachem i ukazała się w nich Margery, cała w głębokiej dostojnej czerni. W żałobnym kolorze była prosta suknia, a także narzucony na nią, podbity sobolami płaszcz. Kapelusz z szerokim rondem rzucał cień na twarz, na której nietrudno było dostrzec wyraz triumfu i radości. Subtelność nigdy nie była mocną stroną Margery. Cass odchyliła się w swoim fotelu, przesunęła okulary znowu na czoło i uniosła brwi. - Jezu - wykrzyknęła ze zdziwieniem. - Opłakujesz kogoś? Richarda Tempesta pochowano wieczorem, bo taki był zwyczaj na wyspie. Od czasu, kiedy żółta febra, sto sześćdziesiąt lat temu, sprawiła, że jej ludność zmalała prawie do zera. Wtedy to ustalono rygorystyczną zasadę, że tych, którzy padali jak muchy, należy chować tego samego dnia wieczorem. Konieczność przerodziła się potem w tradycję. W tym przypadku przestrzegano w kondukcie pogrzebowym wszelkich zwyczajowych nakazów. Po pierwsze rodzina zmarłego przeszła w orszaku, któremu towarzyszyły światła pochodni, do prywatnej kaplicy pod wezwaniem św. Jana. Wybudował ją Jonathan Tempest w roku 1820, pięćset metrów od rodzinnego domu. Tam odprawiono krótkie nabożeństwo dziękczynne, bo na wyspie pochówek raczej celebrowano, niż czyniono z niego obrzęd pełen smutku. Przy okazji pogrzebu dziękowano Bogu za przeżyte lata zmarłego. Po modłach w kaplicy trumnę złożono na ozdobionym kwiatami karawanie i przewieziono ją na miejsce wiecznego spoczynku. Tam odśpiewano hymny kościelne i odczytano fragmenty z Biblii. Na koniec odprowadzono rodzinę do domu, wciąż przy świetle pochodni i nabożnych śpiewach. Teraz w ceremoni nastąpiła przerwa. Dopiero z wybiciem dziewiątej wielkie drzwi Marlborough otworzyły się i ukazała się w nich Helen Tempest, a za nią rodzina i zaproszeni żałobnicy. Helen „kobieta z wyspy”, miała wyspiarski strój. Była to długa bawełniana spódnica w żywych kolorach i biała, plisowana, zapinana pod szyję bluzka. Tak samo ubrane były wszystkie kobiety. Przy świetle pochodni tłum robił wrażenie bardzo kolorowego. Widać było szkarłat i złoto, zieleń i purpurę, a nad wszystkim dominowała śnieżna biel chust na głowach. Mężczyźni mieli na sobie białe spodnie i różnokolorowe koszulę. Czerni w ogóle nie było widać. Margery z wściekłością odrzuciła myśl, że wystąpi w kreacji Diora, gdy uświadomiła sobie, że Richard miał być pochowany wedle zwyczajów panujących na wyspie. Nikt zatem nie będzie oglądać jej wyszukanej czerni. Po chwili zastanowienia postanowiła inaczej zakasować wszystkie kobiety. Jej własna odmiana wyspiarskiego stroju była z jedwabiu, także wprost z Paryża. Składała się ze spódnicy mieniącej się wszystkimi kolorami tęczy, bluzki znakomicie przybranej koronkami z Valenciennes. Cass wyglądała, jakby miała na sobie luźny worek. Nieves robiła wrażenie dziewiczo słodkiej. Jej spódnica miała kolor lodów śmietankowych, a bluzkę uszyto z podobnego w kolorze batystu. Manie, która zjawiła się ostatecznie poprzedniego wieczoru, poruszała się jak trup cudem przywrócony do życia. Ubiór dla niej wybrała Janina. Ostre kolory jej sukienki wyglądały szokująco. Rude włosy sprawiały, że twarz wydawała się jeszcze bledsza, oczy miała zaczerwienione. Biło z niej krańcowe wyczerpanie i ból. David, którego Dan utrzymywał w trzeźwości zastrzykami z jakiejś mikstury, słaniał się na nogach u boku Helen. Dan, w doskonale skrojonym garniturze, od doskonałego krawca w centrum Londynu, kroczył po drugiej

24 strome. Hervey kręcił się tu i tam, a Harry trzymał pod ramię swą żonę. Procesja rozdzieliła się, aby rodzina i jej goście mogli zająć centralną pozycję. Po chwili, na niewidoczny sygnał, rozległ się spontaniczny, głośny śpiew i pochód ruszył ponownie. Posuwał się powoli w dół, poprzez bajkowe ogrody Marlborough. Zmierzał do małego kościółka. Wszystko to obserwowały zachłannie kamery telewizyjne. Trumna ze zwłokami była już w kaplicy. Gdy procesja pojawiła się w progu świątyni, telewidzowie wstrzymali oddech. Wnętrze kościoła urzekało feerią barw i kolorów. Ołtarz połyskiwał od złota. Nad rzędami białych świec w srebrnych świecznikach pyszniło się „Zwiastowanie” Caravaggio. Przy schodach do prezbiterium stała trumna z udrapowaną na niej flagą wyspy, na której widniały herbowe kolory rodu Tempestów - szkarłat, szafir i złoto. Wokół trumny ułożono masę kwiatów: róże, lilie, orchidee, kapryfolium, a także gałązki migdałowca, jaśminu i oleandra. Gdy Helen przekroczyła próg kościoła, parafianie zaintonowali ulubioną pieśń Richarda Tempesta „Składamy dzięki Panu naszemu”. Nabożeństwo było krótkie. Proste w wyrazie i piękne. Było podzięką za życie. Bez przerwy rozlegał się śpiew. Świece płonęły równym blaskiem. Ci, którzy nie znaleźli miejsca w ławkach, toczyli się w przejściach i pod ścianami. Potem mieszkańcy wyspy wynieśli trumnę na swych ramionach do czekającego na zewnątrz karawanu. Ciągnęło go kilku młodych silnych mężczyzn. Procesja uformowała się ponownie. Za trumną kroczyła Helen w otoczeniu rodziny. Wszyscy zmierzali wijącą się drogą w kierunku starego cmentarza, gdzie odmówiono dalsze modlitwy, odczytano kolejne fragmenty z Biblii. Rozbrzmiewały także chóralne śpiewy. Był to już ostatni akord obrzędu, który sprawił, że milionom ludzi obserwujących to pożegnanie ze wzruszenia zawilgotniały oczy. Helen Tempest przeszła do przodu, aby zająć miejsce przy trumnie. Stanęła wyprostowana, z głową uniesioną, pełna dostojnego spokoju (był to efekt paru pastylek valium). Ludzie z wyspy defilowali teraz przed nią i przed trumną. Każdy głęboko się kłaniał i składał kwiaty na trumnie, z której uprzednio zdjęto flagę. Widok był niezrównany, a wszystko odbywało się w kompletnej ciszy. Helen nie było prawie widać spoza stosu odurzających zapachem, bajecznie kolorowych kwiatów. W chwili, gdy procesja gotowa była do odejścia, Mattie z przenikliwym, desperackim krzykiem wyrwała się z rąk podtrzymującego ją Davida oraz Dana i upadła na trumnę, rozrzucając kwiaty na wszystkie strony. Przez cały czas wykrzykiwała imię Richarda; zanosiła się histerycznym szlochem, błagając, by jej nie opuszczał. Wszystkie kamery skierowały się na nią. David i Dan, w pierwszej chwili zaszokowani, chcieli odciągnąć kobietę na bok. Tłum osłonił ją jednak. Nie wiadomo było, kto ostatecznie przyszedł jej z pomocą, w każdym razie, gdy procesja jeszcze raz się uformowała, Mattie już nie było. Helen majestatycznym krokiem opuściła miejsce przy trumnie, za nią ustawili się członkowie rodziny, a dalej zaproszeni żałobnicy. Rozbrzmiała ostatnia pieśń, zgasły wszystkie pochodnie, została tylko czerń nocy i połyskujące na firmamencie gwiazdy. Pogrzeb Richarda Tempesta przeszedł do historii. 3 Schodząc z piętra Cass usłyszała muzykę. Głośną, hałaśliwą, rytmiczną. Herb Alpert w najlepszym wydaniu. Cass skrzywiła się jednak. Czuła, jakby zamiast głowy miała potłuczonego na miazgę melona i jakby na dodatek ktoś przeciągnął jej po gardle metalową szczotką. Za dużo papierosów i drinków, za wiele gadania bez ustanku. Ale uroczystości pogrzebowe były wydarzeniem jedynym w swoim rodzaju i trzeba było w nich uczestniczyć od początku do końca. Pod jednym dachem zebrała się przecież elita organizacji, a wszyscy bardzo poruszeni śmiercią i widowiskowym pogrzebem Richarda Tempesta. Cass miała więc z kim rozmawiać. Pod naciskiem Cass Helen wydała wspaniałą, pożegnalną kolację. Uczestniczenie w niej było dodatkowym wysiłkiem. Cass, śmiertelnie zmęczona, ale zadowolona, znalazła się w łóżku dopiero o czwartej nad ranem. Zerwała się jednak wcześnie i zaraz po śniadaniu pożegnała odlatujących ludzi z organizacji, po czym wróciła do łóżka. Dziesięć minut pod zimnym prysznicem, a również oświadczenie Herveya, że tego wieczoru oznajmi postanowienia testamentu Richarda, przywróciły ją znowu do życia. Z tej ostatniej przyczyny, jak sądziła Cass schodząc z piętra, grała muzyka. Miała rację. W odległym kącie „błękitnego salonu”, który zyskał tę nazwę, gdyż wszystko w nim było w tym kolorze, od sufitu po podłogę, zrolowano cenny dywan z francuskiego Aubusson, odsłaniając parkiet. Margery i Dan mogli się oddać radosnym pląsom. Margery była stosownie ubrana na tę okazję. Miała na sobie obcisłą, krwistoczerwoną z naszytymi błyskotkami sukienkę. Z przodu rozcięta do pasa, prowokująco odsłaniała piersi bez stanika ujędrnione silikonem. Nogi jak u Marleny Dietrich odsłaniało z kolei rozcięcie od pasa i w dół. Miała sandałki z pasków w szkarłatnym kolorze, na wysokim obcasie. Szaleńczej odwagi dodawała Margery myśl o czekającym ją bogactwie. Niemało znaczyły też wypite drinki. Dan, z wymuskaną fryzurą, w czarnym smokingu (czerń to jedyny kolor stosowny dla dżentelmena), był godnym jej partnerem. W każdym innym momencie Cass patrzyłaby na nich z prawdziwą przyjemnością, bo byli wyśmienitymi tancerzami. Ale nie dziś. Było coś wyjątkowo niesmacznego w ich niesamowitej radości. Przecież Richard spoczywał w ziemi zaledwie od dwóch dni.

25 Cass podeszła na sztywnych nogach do stylowej szafki mieszczącej aparaturę stereo i gwałtownie ściszyła muzykę. - Hej, co wyprawiasz? - Margery warknęła i spojrzała pełna oburzenia. - Wiemy wszyscy, że jesteś twarda, jak Scarlett - powiedziała lodowato Cass. - Czy nie jest to jednak mała przesada? - To tylko niewielkie świętowanie. - Dan wyraźnie chciał załagodzić sprawę. - Świętowanie? Czy mam przez to rozumieć, że wiecie o czymś, czego ja nie wiem? - zapytała, a Dan popatrzył na nią z udanym zdumieniem. - Cass! Nie chcesz chyba powiedzieć, że jest coś na świecie, o czym ty nie wiesz. - To będzie wspaniały dzień! - zachichotała Margery. - Każdy kundel kiedyś ma swój dobry dzień - odparła słodziutko Cass, a potem dodała: - Także każda suka... Margery prychnęła tylko i potrząsnęła głową. Dan zaś wykrzywił usta w grymasie i powiedział przymilnie: - Daj spokój, Cass. Wiesz doskonale, że wszyscy czekaliśmy na ten właśnie wspaniały dzień. Nie chcesz nam chyba wmówić, że nie spodziewasz się czegoś małego dla siebie? - Po co? Przecież jej niczego nie potrzeba - grubiańsko burknęła Margery. A propos, gdzie kupiłaś swoją sukienkę? Na jakimś straganie? Przytłumiony śmiech Dana sprawił, że Cass z trudem się opanowała. - Ona jest doskonałą córą Bostonu - dorzucił. - A wszyscy wiedzą, jak bostończycy odnoszą się do pieniędzy. Wydają je tylko wtedy, gdy nie mają innego wyjścia. - Gdybyś sam obchodził się ze swoimi dolarami bardziej rozsądnie, nie musiałbyś uganiać się z wywieszonym jęzorem za pieniędzmi Richarda - powiedziała Cass, odpłacając pięknym za nadobne. - We wszystkim jestem ostrożny - odparł urażony. - Więc nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Może się okazać, że szukasz gruszek na wierzbie. - Po tych słowach Cass podeszła do emaliowanej chińskiej szafki, gdzie mieścił się barek. Stwierdziła, że Martini było już wypite. Zachłanne sukinsyny, pomyślała; przygotowała sobie i wypiła drinka. Z następnym udała się do przeciwległego końca salonu. Tam usadowiła się wygodnie i sięgnęła po papierosy. Mojej kreacji, pomyślała, nic nie można zarzu- cić. Cóż z tego, że miała piętnaście lat. Od urodzenia wpajano Cass szacunek dla kapitału. Natomiast Margery potrafiła tylko pieniądze wydawać. Cass usiłowała bezskutecznie zetrzeć ciemną plamę ze spódnicy. Dobry materiał przetrzyma wszystko, skonstatowała tłumacząc się sama przed sobą. Gdy David wszedł do pokoju, zaparło mu dech na widok Margery. Jezu Chryste, pomyślał. Potrzebna jej tylko broda i mogłaby występować jako Święty Mikołaj. - Daj im spokój - powiedziała Cass do zaskoczonego Davida. - Spodziewają się, że będzie to dla nich pamiętny dzień. Dzień przyjmowania podarków. David podszedł do chińskiej szafki, aby nalać sobie odpowiednio dużą porcję whisky, potem usiadł obok Cass. Wyglądał na trzeźwego, ona jednak wiedziała, jak może to być mylące. Jedno było dla niej wszakże niewątpliwe, że David upije się do nieprzytomności, gdy dowie się, jak jest bogaty. Może nawet wykąpie się w whisky. - Co wiesz na temat testamentu Richarda? - zapytał jakby czytając jej w myślach. - Na razie nic nie wiem. - A ja byłem przekonany, że ty zawsze wszystko wiesz! - Tym razem jest inaczej. - To dlatego jesteś taka opryskliwa. Boisz się, że mógł cię nie uwzględnić w testamencie. - Mam wiele innych zmartwień na głowie - odparła. - Czy myślisz kiedykolwiek o czymś innym niż o organizacji? - A czy jest coś ważniejszego poza nią? Pomyślał, że przewyższała go, jak zawsze, sprawnością umysłu i siłą przekonywania. Zmienił więc temat i wskazał na tańczących. - Ale oni oczywiście są pewni swego? - Powinni mieć świadomość, że po Richardzie Tempescie wszystkiego można się spodziewać. David już miał zapytać, co też miała na myśli, ale powstrzymał się, bo właśnie weszła do pokoju jego córka. Usiadła jednak z dala od ojca w wielkim fotelu przy kominku, a David na wszelki wypadek zagłębił się w jakimś brukowcu. Cass nachmurzona zajrzała do swojej pustej już szklanki. Gdy Hervey wyjawił jej, że Richard sam spisał swój testament, w jej głowie rozdzwoniły się wszystkie dzwonki alarmowe. Owe dzwonki teraz ostrzegały na nowo. Hervey mieszkał przecież w tym samym domu! Richard wprawdzie nikomu nie ufał, ale Hervey był jego prawnikiem, i to, na Boga, przez trzydzieści lat. Wtajemniczonym w najbardziej delikatne sprawy biznesu. Otóż to, pomyślała Cass. Ostatnia wola to jednak coś bardziej osobistego. Obok Cass usiadła na sofie Nieves odziana w słodką białą sukienkę, zapiętą pod brodę. Dziewczyna patrzyła z wyraźną niechęcią na parę wirującą w tańcu. - Jak się masz, kochanie? Gdzie się ukrywałaś?