1
Cowie Vera
Klejnot bez skazy
1
Pogrzeb zaszczyciło swą obecnością trzech Rockefellerów, dwóch Vanderbiltów, jeden Mellon, jeden Whitney,
garstka sędziów Sądu NajwyŜszego, spora ropa senatorów, kilkunastu szacownych członków Izby Lordów, a takŜe
waŜny przedstawiciel rządu pani Margaret Thatcher, lecz zdecydowaną większość stanowiły kobiety - liczne
przyjaciółki zmarłej. Niewielki kościół pod wezwaniem świętego Jana został zbudowany w tysiąc siedemset
czternastym roku jako rodzinna kaplica Randolphów. Trzysta metrów dalej znajdował się wielki, pochodzący z
tych samych czasów dom. Obie budowle oddzielał od rzeki Rappahannock pas drzew i trawnika. Billy Bancroft
zwykł mawiać, Ŝe są równie zgodne z naturą jak wszystko inne w jego rodzinnym kraju, czyli w Anglii. Jednak ci,
którzy dobrze go znali, uwaŜali to za zabawne, trudno było bowiem znaleźć trawę w Whitechapel, gdzie się
urodził.
- BoŜe, ale upał - mruknęła jakaś kobieta do swej sąsiadki. - Woń tych kwiatów jest odurzająca.
Wszystkie były białe; Livy dokładnie określiła ich kolor w szczegółowych instrukcjach dotyczących własnego
pogrzebu. Kwiaty ułoŜono na sposób francuski, i duŜych bukietach ustawionych w rodzinnych kryształach -
derenie, irysy, narcyzy, stokrotki o kosmatych kielichach i wielkich złotych środkach, róŜe, goździki, lilie. KaŜdy
kwiat pochodził z ogromnych szkłami Królewskiego Daru. Tak nazwano ziemie, jakie John Randolph otrzymał od
króla Karola II w dowód wdzięczności za dostarczenie Jego Wysokości niezwykle ponętnej damy dworu, której
cnotę niełatwo było zdobyć. Randolphowie długo ukrywali ów fakt, głosząc legendę, Ŝe John Randolph uratował
królowi Ŝycie podczas próby zamachu. Livy, juŜ jako małŜonka Rohna Peytona Randolpha VI, często określała
załoŜyciela dynastii mianem „Jurnego Randolpha” i bez ogródek ujawniała pochodzenie rodzinnej fortuny.
Pomimo starannego wychowania i dobrego smaku zawsze stąpała twardo po ziemi.
- Będzie mi jej brakowało - westchnęła ze wzruszeniem pierwsza kobieta. - Cały czas mi się wydaje, Ŝe lada
chwila się tu pojawi i jak zwykle skupi na sobie powszechną uwagę.
- Była wyjątkowa - przyznała jej towarzyszka, lecz bez cienia zazdrości, którą odczuwała, ilekroć słyszała te
słowa. Teraz, gdy Livy juŜ odeszła, pojawiła się szansa, by zaznaczyć swą obecność, co było niemoŜliwe w
oślepiającym blasku, jaki roztaczała wokół siebie zmarła. - Biedna Diana jest strasznie przybita - ciągnęła,
spoglądając ze współczuciem na najmłodszą córkę Livy, która łkała spazmatycznie i chowała twarz w któraś z
licznych chusteczek, przygotowanych zawczasu przez przewidującego męŜa.
Pozostałe dzieci z dwóch małŜeństw Livy stały z kamiennymi twarzami, podobnie jak ich ojciec, który zajął
miejsce przy brzegu ławki znajdującej się najbliŜej trumny. Wykonano ją z angielskiego dębu, poniewaŜ Livy
zmarła w Anglii, gdzie mieszkała od czasu, gdy przed dwudziestoma pięcioma laty poślubiła Billy’ego Bancrofta.
- Diana zawsze była niezwykle uczuciowa. Ros jest zupełnie inna. To Randolph w kaŜdym calu. Być moŜe
dlatego nigdy nie miała dobrych stosunków z ojczymem. Ros jest podobna do babki. Pamiętasz starą Doily
Randolph? Chodząca skała. Przypominam sobie pogrzeb tego biedaka Johnny’ego. Jej jedyny syn zmarł w wieku
trzydziestu czterech lat, a ona nawet nie drgnęła, podczas gdy Livy była zdruzgotana...
W kościele rozległ się szmer - to wszyscy powstali do odśpiewania hymnu.
- Oczywiście! Nie wolno zapominać, Ŝe Livy ubóstwiała zmarłego pierwszego męŜa...
Czterdzieści pięć minut później ogromny salon Królewskiego Daru otworzył się na ocieniony portykiem taras i
rozległy trawnik. SłuŜący w białych rękawiczkach krąŜyli ze srebrnymi tacami, roznosząc ulubione szampany Livy
- Blanc de Blancs i Clos du Mesnil - Ŝałobnicy natomiast raczyli się przy bufecie pod gołym niebem. Okrągłe stoły
zastawiono wielkimi wazami z chińskiej porcelany, pełnymi brzoskwiń, czereśni i truskawek, które pochodziły,
podobnie jak kwiaty wypełniające kościół, z ogrodów i szkłami domowych. Na podgrzewanych tacach serwowano
pieczone kurczaki, przepiórcze jaja z majonezem estragonowym, bogaty garnitur surówek i jeden z tych
ogromnych tortów, które tak lubiła Livy - z domieszką kawy i koniaku sprowadzonego samolotem aŜ z Fauchon.
Wszystko - jak wyraziła się z pełnym zazdrości westchnieniem przyjaciółka zmarłej, Abby Singleton - absolutnie,
absolutnie doskonałe. Livy kaŜdą rzecz robiła perfekcyjnie.
- Czy istniał kiedykolwiek ktoś choć odrobinę do niej podobny? - spytała retorycznie.
Zebrani na trawniku teŜ prowadzili rozmowy.
- Biedny Billy - zauwaŜył jeden z jego wieloletnich przyjaciół, zwracając się do drugiego. - Co on teraz będzie
robił? Przez cały czas trwania ich małŜeństwa Livy zabiegała o to, Ŝeby był wpływowy.
Obaj skierowali spojrzenie tam, gdzie stał ów wybitny człowiek, Bili Bancroft - juŜ od trzech lat pierwszy baron
Bancroft. Z niezwykłą godnością przyjmował kondolencje tych, którzy pozostawali najdłuŜej w przyjacielskich
stosunkach z jego Ŝoną i których obecności Ŝyczyła sobie podczas swego ostatniego występu, nawet jeśli miał on
charakter bardziej duchowy niŜ cielesny.
2
- Niezwykła kobieta - stwierdził drugi męŜczyzna, tak samo jak Billy członek Izby Lordów. - Nigdy nie
widziałem, by zachowała się choć trochę niewłaściwie. Zawsze prezentowała się nienagannie. Moja Ŝona mówi, Ŝe
wymaga to ogromnego wysiłku i właściwej organizacji.
- Taka była Livy. Największa spośród perfekcjonistek. Z drugiej jednak strony... - zawiesił głos, wzruszając
ramionami. - Wyszła za samo wcielenie perfekcji.
- Ale to przecieŜ posiadłość rodzinna jej pierwszego męŜa?
Amerykanin spojrzał ponad trawnikiem na dom, którego czerwone cegły przybrały kolor spłowiałego róŜu,
kontrastującego z bielą frontonu i okien.
- Tak - uśmiechnął się konspiracyjnie. - Chyba zawsze pragnęła być tu pochowana. Przypuszczam, Ŝe Billy był
wściekły.
Wszyscy wiedzieli o mauzoleum, które zbudował dla siebie i Ŝony - zamierzał spędzić wieczność w taki sam
sposób, w jaki spędził Ŝycie. Decyzja Livy, by spocząć na zawsze u boku pierwszego męŜa, wyglądała na akt
buntu, niezwykły u kobiety, która nigdy nie podniosła głosu.
Po drugiej stronie trawnika dwie przyjaciółki szkolne Livy rozmawiały o dzieciach Bancrofta. Lulu de Fries
powiedziała Abby Singelton, iŜ widziała, Ŝe Diana zniknęła na górze ze swoim męŜem, gdy tylko wyszli z
kościoła. Później zszedł sam, bez Ŝony, która „odpoczywała” - jak się wyraził.
- Raczej wypłakuje sobie oczy - mruknęła. - Diana wprost uwielbiała matkę.
- No cóŜ, jeśli mierzyć uwielbienie skłonnością do naśladownictwa, to owszem.
- Na tym polega kłopot - przyznała Lulu. - Livy Bancroft nie sposób naśladować, ale to nie powstrzymało Diany,
wciąŜ próbowała...
- Rosalind nie musi tego robić. Kiedy zobaczyłam, jak wchodzi do kościoła, doznałam wstrząsu.
- Tak. Ros to wykapana matka.
- Bez tych swoich hippisowskich ciuchów. Przypuszczam, Ŝe juŜ jej przeszło.
- Oby. Ma przecieŜ trzydzieści cztery lata!
Abby skrzywiła się, bo przypomniała sobie, ile sama ma lat, a zawsze tak starannie to tuszowała. Nie uszło to
uwagi Lulu, która z premedytacją trafiła w jej czuły punkt.
- Livy nie wyglądała na swój wiek, nie zmienia to jednak faktu, Ŝe miała pięćdziesiąt cztery lata, kiedy zmarła,
ani Ŝe wszystkie chodziłyśmy razem do szkoły...
Obie kobiety rozglądały się za siostrami Livy. Dostrzegły Delię rozmawiającą z brytyjskim ambasadorem i
Roehamptonem, od którego Billy właśnie kupił - za bardzo duŜą sumę - ostatni obraz Gainsborougha. Toni
natomiast prowadziła intymną pogawędkę z lordem Anonimem. NajświeŜsza plotka głosiła, Ŝe łączy ją z nim coś
więcej niŜ tylko przyjaźń. Rozglądając się dalej, Lulu dostrzegła męŜa Toni tam, gdzie się spodziewała - rozmawiał
z najładniejszą i najmłodszą kobietą. - Dzięki Bogu - pomyślała z westchnieniem ulgi. - Pewne rzeczy nigdy się nie
zmieniają.
Brooks Hamilton zdołał w końcu zamienić na osobności kilka słów z Billym.
- Dobrze się czujesz? - spytał.
OŜeniony z Dianą Brooks darzył przesadnym podziwem swego teścia. Teraz był zatroskany, poniewaŜ Billy miał
bladą cerę i łatwo się męczył. Nic dziwnego, skoro był o piętnaście lat starszy od swojej Ŝony.
- Świetnie - odparł Billy, jednakŜe bez tego szorstkiego zniecierpliwienia, jakie od razu pojawiłoby się w jego
głosie, gdyby rozmawiał z kimś innym, nie tolerował bowiem tak intymnych pytań.
Zdrowie człowieka było jego prywatną sprawą. Niejeden z przyjaciół jego Ŝony uwaŜał, Ŝe gdyby Livy potrafiła
wzbudzić w nim większe poczucie męŜowskiej troski, to moŜe udałoby się w porę wykryć raka, który w końcu ją
zabił.
- Niedługo wszyscy odjadą - zauwaŜył z nadzieją w głosie Brooks. - Wtedy zabierzemy cię do Farm. Przyda ci
się parę tygodni odpoczynku. Minione miesiące musiały być dla ciebie piekłem.
- Bywały lepsze - przyznał Billy. - Ale nie chcę chować się w skorupie, rozumiesz. To nie w moim stylu. Poza
tym muszę znów zabrać się za ksiąŜkę....
Billy pisał (piórem literackiego pomagiera) swoją autobiografię, która osiągnęła półmetek, gdy jego Ŝona weszła
w ostatnie stadium choroby. Jak zawsze dał o sobie znać jego pragmatyzm. Kiedy dobiegała końca jedna rzecz,
naleŜało zabrać się za następną.
Spoglądając na piękny półwysep, jedna z członkiń artystycznego kółka Livy - jak mawiał jej mąŜ - zwróciła się
do drugiej:
- Kiedy tak patrzę na to wszystko, nie mogę oprzeć się wraŜeniu, Ŝe Livy wyrzekła się mnóstwa rzeczy dla
Billy’ego Bancrofta.
- To Ŝadna nowina. W końcu tego oczekiwał.
- Znałaś Johnny’ego Randolpha?
- Nie, ale mówiono mi, Ŝe był równie przystojny jak bogaty, a był bardzo bogaty. - Po chwili dodała: - Ale miał
3
niewiele w głowie.
- Jedyne, czego nie moŜna powiedzieć o Billym.
- A jest w ogóle coś, czego nie moŜna powiedzieć o Billym Bancrofcie?
- Jeśli jest, to ja nic o tym nie wiem.
- Nigdy nie mogłam pojąć, jak temu człowiekowi udawało się zdobywać kaŜdą kobietę, jakiej tylko zapragnął.
- Pieniądze i władza - padła natychmiastowa odpowiedź, której towarzyszyło wzruszenie ramion. - To najlepsze
afrodyzjaki.
- Nie bez znaczenia jest teŜ fakt, Ŝe potrafi dogodzić.
- MoŜe to potwierdzić kaŜda z obecnych tu kobiet z wyjątkiem jego krewnych.
- Nie wykluczaj ich tak szybko.
- A zatem to prawda, Ŝe on i Toni von Anhalt...?
- Z tą róŜnicą, Ŝe wówczas nie nazywała się jeszcze Toni von Anhalt. Była zamęŜna z tym dupkiem Juniorem
Standishem, co tym lepiej tłumaczy jej związek z Billym.
- Myślisz, Ŝe Livy wiedziała?
- Wątpię. A nawet gdyby, to i tak nigdy by się do tego nie przyznała. Wiesz, jak była... Lojalność ponad
wszystko. A to mi przypomina, by nalać sobie jeszcze jeden kieliszek tego cudownego szampana, któremu
pozostała wierna całe Ŝycie. Zdajesz sobie sprawę, Ŝe od tej chwili nieczęsto będziemy miały okazję się nim
delektować...
- Nie są podobni do Billy’ego, prawda?
- Kto, moja droga?
- Jego synowie. Rupert i Jeremy.
- Ach, oni. Nie... Nie całkiem. Wydaje mi się, Ŝe przypominają bardziej matkę, pierwszą Ŝonę Billy’ego.
- Kim ona właściwie była?
- Nikim. Niczym. Podobnie jak Billy w owym czasie. Ale on juŜ szukał swojej Livy.
Stwierdzeniu temu towarzyszył pogardliwy uśmiech świadczący o znajomości tematu.
- Czy moŜesz sobie wyobrazić, gdzie i czym byłby teraz, gdyby jej nie znalazł? To ona stworzyła Billy’ego
Bancrofta.
- W sensie towarzyskim, chcesz powiedzieć.
- Oczywiście! KaŜdy głupiec potrafi zarabiać pieniądze, a Bili nie jest w ciemię bity. Ale oŜenić się z Olivią
Gaylord Randolph! Trzeba mieć tupet!
- Często się zastanawiałam, co ona w nim widziała. Chodzi mi o to, Ŝe po
Johnnym Randolphie...
- Johny był słodki, ale nigdy nie dojrzał. Zawsze odnosiłam wraŜenie, Ŝe on i Livy są dziećmi, które bawią się w
dorosłych. Byli tacy młodzi, kiedy się pobrali, lecz Livy w końcu dorosła. Wątpię, czy kiedykolwiek udałoby się to
Johnny’emu. Wszystko przychodziło mu zbyt łatwo. Nazwisko, pieniądze, ten wspaniały dom i plantacja, tylko Ŝe
tak naprawdę nigdy nie był niczym więcej niŜ tylko bardzo słodkim chłopcem. Właśnie chłopcem. Nigdy nie
przestanie mnie zdumiewać, Ŝe spłodził Ros i Johnny’ego. Miałam wraŜenie, Ŝe nie ma zielonego pojęcia, jak to
zrobić. - Nastąpiła chwila milczenia. - Ale kiedy ma się matkę taką jak Doily Randolph. Nie była zachwycona,
kiedy Livy poznała Billy’ego Bancrofta, który, jeśli chcesz znać moje zdanie, nigdy nie był dzieckiem!
- Ale uczynił z Livy lady Bancroft. Wielokrotnie zasiadała obok samej Margaret Thatcher!
- Mimo wszystko nigdy nie zrozumiem, co ją opętało, Ŝe poślubiła Billy’ego Bancrofta. Nigdy!
Rosalind Randolph zobaczyła, jak Diana, blada ale wreszcie opanowana, wchodzi na taras i zbliŜa się do niej.
- Jesteś pewna, Ŝe dasz radę? - spytała, orientując się doskonale, Ŝe jej przyrodnia siostra jest w fatalnym stanie
emocjonalnym.
Diana zademonstrowała uśmiech, który ćwiczyła latami, aŜ w końcu opanowała go bezbłędnie. Uśmiech, jakim
posługiwała się jej matka, gdy chciała ukryć prawdziwe uczucia.
- Oczywiście, Ŝe tak. Nie mogę przecieŜ zwalać wszystkiego na twoje barki. To byłoby nie w porządku.
Mówiła szczerze, ale z niechęcią. Głos jej drŜał, oczy świeciły nienaturalnie. Diana balansowała na krawędzi
histerii i juŜ zaczęła się niebezpiecznie przechylać.
Wodząc wzrokiem po tłumie, Ros zdołała uchwycić spojrzenie Brooksa Hamiltona i przywołać go skinieniem
głowy. Zmarszczył brwi - wciąŜ rozmawiał z teściem - ale Ros wpatrywała się w niego twardo, aŜ w końcu
zobaczyła, Ŝe mruknął coś do Billy’ego, a potem ruszył w ich kierunku.
Kiedy zobaczył Ŝonę, zmarszczył czoło.
- Czy to mądre? - spytał.
Diana pominęła pytanie milczeniem. Nadal gorączkowo lustrowała spojrzeniem tłum.
- Sama o tym decyduję - zgasiła go. - Idź i popracuj nad tymi ludźmi, Brooks. Masz mnóstwo okazji do
świetnych interesów. - Odwróciła się w jego stronę. - A wiemy obydwoje, jak waŜny jest dla ciebie biznes, prawda,
kochanie?
4
Słodycz w jej głosie przyprawiała Ros o ból zębów, ale poniewaŜ wiedziała, Ŝe jej przyrodnia siostra próbuje za
wszelką cenę poradzić sobie z cierpieniem, nie odezwała się. Poza tym nie obchodziło jej, Ŝe Diana i jej mąŜ
znowu mają ze sobą na pieńku.
Diana dostrzegła w końcu kilka znajomych postaci, uśmiechnęła się, po czym ruszyła w ich stronę
wyprostowana, z wysoko uniesioną głową. MąŜ odprowadził ją wzrokiem, a jego regularne rysy wykrzywiał
grymas złości. Po chwili zwrócił się do szwagierki.
- Jest bardzo zdenerwowana - zauwaŜył, jakby tonem wyjaśnienia.
- Jak my wszyscy - przypomniała mu Ros.
- Owszem, ale Diana była bardzo zŜyta z matką - odparował złośliwie.
Byli starymi wrogami. Ros wytrzymała jego spojrzenie. To on pierwszy odwrócił głowę i popatrzył na ogród.
PodąŜając za jego wzrokiem, otworzyła oczy ze zdumienia, a potem zwróciła się do niego grzecznie:
- Zechcesz mi wybaczyć, Brooks, ale muszę przywitać kilku spóźnionych gości.
Zostawiła go samego i ruszyła zdecydowanie w stronę kobiety, która weszła właśnie na trawnik i nalewała sobie
kieliszek szampana.
- Suka - mruknął Brooks Hamilton.
Nigdy nie lubił Rosalind Randolph. UwaŜał, Ŝe szwagierka jest za sprytna i Ŝe wykorzystuje to dla własnej
korzyści. Jedyną rysą na marmurowym pomniku, i jaki w przekonaniu Brooksa Hamiltona stanowił jego teść, było
to, Ŝe z jakichś niejasnych powodów Billy Bancroft czuł przed swoją pasierbicą respekt.
- Jak się tu dostałaś? - spytała Ros blondynkę. - MoŜna się tu dostać tylko na zaproszenie, a nie przypominam
sobie, bym ci je wysyłała.
Kobieta popatrzyła na nią bezczelnie.
- Nie będziesz zwracała się do mnie w ten sposób. Jestem lady Bancroft.
Ros wybałuszyła oczy.
- Kim jesteś?
- Billy ci jeszcze nie mówił?
- JuŜ dawno minęły czasy, gdy wierzyłam w to, co mówi.
- Ale w to moŜesz uwierzyć. Zamierzam go poślubić. Po przyzwoitym okresie Ŝałoby, oczywiście - dodała
pospiesznie.
Ros wybuchnęła śmiechem.
- Od kiedy to robisz cokolwiek przyzwoitego? Masz pół minuty na to, Ŝeby zejść z tego trawnika i wynieść się
terenu tej posiadłości albo kaŜę cię stąd wyprowadzić i najesz się wstydu. Dziś pochowano moją matkę, Ŝonę
twojego kochanka. Nie pozwolę, by twoja obecność zbrukała jej pamięć. A teraz wynoś się stąd!
Ros nie mówiła podniesionym głosem. KaŜde słowo było jak uderzenie.
Kobieta szarpnęła dumnie głową, ale odstawiła szampana, poprawiła na sobie futro z norek - dziwaczny strój,
zwaŜywszy, Ŝe nie było zimno - po czym wkładając ciemne okulary, ruszyła pospiesznie wybrukowaną ścieŜką,
która ginęła wśród dębów, by dalej połączyć się z głównym podjazdem.
Ros odwróciła się i wlepiła wzrok w ojczyma stojącego pośrodku grupki kobiet. Nic nowego - pomyślała i
roześmiała się szyderczo w duchu. Bili podniósł głowę, jakby odczuwał na sobie Ŝar jej gniewu, poszukał
pasierbicy wzrokiem i napotkał jej oczy. Ujrzała jego nieodgadnioną twarz, która zawsze przybierała taki wyraz,
gdy stykał się z czymś nieprzyjemnym. Jednak to on odwrócił się pierwszy.
Ros podeszła do stojącego najbliŜej słuŜącego, wzięła z tacy wysoki kryształowy kielich i opróŜniła jednym
haustem.
- Spokojnie, dzieciaku - odezwał się za jej plecami jakiś głos. - To mocny trunek. Tego się nie pije jak colę.
Odwróciła się i ujrzała ciotkę Toni - Antonię Gaylord Lancaster Standish von Anhalt - młodszą siostrę matki,
która uśmiechała się do niej szeroko. Jej twarz przybrała jednak szybko zatroskany wyraz.
- O co chodzi. Ros? Wyglądasz, jakbyś straciła fortunę, a znalazła pensa!
- Właśnie usłyszałam coś tak absolutnie niesłychanego... tak niesmacznego, Ŝe wciąŜ nie mogę w to uwierzyć!
Ros opowiedziała ciotce, co przed chwilą powiedziała jej tamta kobieta.
Toni von Anhalt otworzyła ściągnięte usta, po czym odchyliła głowę i parsknęła swoim słynnym śmiechem.
- To juŜ druga! - zapiała.
Teraz Ros zdębiała.
- Co...
- Niespełna pięć minut temu usłyszałam to samo od Sissy Bainbridge.
- Sissy Bainbridge! - wyrwało się z ust Ros jak pocisk.
- Nie Ŝartuję. Wiesz, Ŝe ona i Billy spotykają się od lat.
- Tak, ale...
- śadnych ale. Była śmiertelnie powaŜna... a to nie przychodzi Sissy łatwo, wierz mi.
- Mój BoŜe, nie wiem, która jest gorsza...
5
- Ja wiem! Ta utleniona. Sissy jest przynajmniej jedną z Nas... Nie miej takiej oburzonej miny, wiesz doskonale,
o co mi chodzi. Co więcej, Billy teŜ wie. Sądzisz, Ŝe po małŜeństwie z Livy zniŜyłby się kiedykolwiek do poziomu
tej blondyny?
Ros nie odpowiedziała, ale wyraz jej twarzy mówił wszystko.
- No dobrze, więc Billy w ogóle się nie zniŜy, jeśli o to chodzi. Doprawdy, Ros, nie wiesz, Ŝe Billy rozdaje
kobietom obietnice, jak rozdawano bukieciki, kiedy byłam młodą dziewczyną? To coś w rodzaju hołdu, nic więcej.
- Nie interesuje mnie, ilu kobietom się oświadcza. Chodzi o moment, w jakim to robi! Dopiero co pochowaliśmy
moją matkę, jego Ŝonę!
Toni spojrzała na nią.
- Kochanie, Billy jest impulsywny. To stary, biedny, jurny kozioł, który nie moŜe się powstrzymać. To u niego
naturalny odruch. Czy nie lepiej mieć nadzieję i modlić się, by natknął się na kogoś, kto nie będzie tolerował jego
wybryków i zrobi mu piekło, jeśli Billy skoczy sobie w bok? To naprawdę zaspokoiłoby moje poczucie
sprawiedliwości!
Ros, widząc twarde spojrzenie zielonych oczu ciotki, wybuchnęła śmiechem.
- Tak lepiej. Pamiętaj, Ŝe twoja matka wiedziała, jaki był Billy, i przymykała oczy.
- Ty byś tak nie robiła.
- Owszem, ale Livy nienawidziła awantur, dobrze o tym wiesz. - O czym? - usłyszały pytanie.
Odwróciły się obie i ujrzały najstarszą siostrę Gaylordów, Cordelię Winslow, zwaną Delią, która zbliŜyła się do
nich niepostrzeŜenie.
W przeciwieństwie do swoich sióstr Delia zaczęła siwieć około czterdziestki i teraz jej włosy miały barwę
czystego srebra. Livy uniknęła tego dzięki specjalnej farbie. Toni natomiast pozostała blondynką przez długie lata.
Delia miała ich teraz sześćdziesiąt trzy, Toni pięćdziesiąt dziewięć, ale Ŝadna nie wyglądała na osobę, która
przekroczyła czterdziestkę - no, powiedzmy czterdzieści pięć lat. Obie doskonale prezentowały się w czarnych
sukniach, lecz Ŝadna nigdy nie dorównała zmarłej siostrze.
- O tym, Ŝe Livy nienawidziła awantur - wyjaśniła Toni.
- U Livy wszystko musiało przebiegać gładko - przyznała Delia, sięgając pamięcią wiele lat wstecz. - Nawet jako
dziecko nie umiała radzić sobie z przykrymi sytuacjami.
- Jak juŜ jesteśmy przy takich sytuacjach... - Toni opowiedziała siostrze o dwóch kobietach i ich identycznych
oświadczeniach.
- Oczywiście - stwierdziła nieporuszona Delia, wznosząc rękę w wymownym geście. - Usłyszałam dokładnie to
samo od Marguerite Barnard i nie zdziwiłabym się, gdyby z czymś takim wystąpiło jeszcze kilka innych.
- Ale mówić takie rzeczy na pogrzebie mojej matki! - zawołała Ros niskim, stłumionym z gniewu głosem.
- Billy to smaczny kąsek, moja droga siostrzenico - zauwaŜyła pragmatycznie Toni.
- Myślę, Ŝe to okropne! MoŜe sobie poślubić, kogo tylko zechce, ale nie pozwolę, by jego kobiety wrzaskiem
obwieszczały swój triumf. Nie tutaj, w kaŜdym razie. A teraz wybaczcie, muszę się zająć gośćmi...
- Gdyby tylko Livy miała choć odrobinę siły, jaką odznacza się Ros - westchnęła w ślad za nią Toni.
- W takich chwilach Ros przypomina mi naszą matkę - rozmarzyła się Delia.
- BoŜe, aleŜ ona była twarda.
- Twarda, bo tyle chciała zrobić dla swoich dzieci... Zwłaszcza dla Livy. Wiesz, Ŝe ją ubóstwiała.
- Jak tato. Uwielbiał swojego białego łabędzia. Pamiętasz, Ŝe ją tak nazywał? - w głosie Toni nie było zazdrości.
Ros upewniła się, Ŝe wynajęci pracownicy posprzątali wszystko jak naleŜy, Ŝe zgadza się liczba porcelany i szkła,
które im powierzono; Ŝe adamaszkowe obrusy - szyte ręcznie i niezastąpione - odłoŜono na właściwe miejsce, by
mogła zająć się nimi praczka; Ŝe chińską porcelanę z odpowiednią starannością umieszczono w zmywarce.
- Wykapana matka - zauwaŜyła Diana, opierając się o drzwi rozległej kuchni, zawieszonej mosięŜnymi
patelniami i pachnącej świeŜym estragonem. - Dlaczego ja nigdy nie byłam tak zorganizowana... Choć ty teŜ nie
przywiązywałaś specjalnej wagi do perfekcjonizmu matki, ale jak patrzę na ciebie teraz... „Zrobiłaś to? Jesteś
pewna, Ŝe to zrobiłaś? Niech sprawdzę”. Zmieniłaś się.
- Mam nadzieję - odparła Ros, nie zwracając uwagi na sarkazm w głosie przyrodniej siostry. - To chyba
normalne, gdy się dojrzewa.
- Chcesz powiedzieć, Ŝe ja nie dojrzałam?
Ros przerwała liczenie sreber.
- Diano... Nie zaczynajmy tego, z czym juŜ skończyłyśmy. Jeśli chcesz, bym uwierzyła, Ŝe wreszcie dorosłaś, to
mi to pokaŜ.
Diana trzymała pusty kieliszek, teraz podniosła drugą dłoń, by pokazać butelkę szampana, nim sobie nalała.
- A gdybym się upiła? I to szampanem... Trunkiem mamy, jak mawiał tata.
- Matka lubiła szampana, ale nigdy się nie upijała.
- Matka nigdy nie zrobiła mnóstwa rzeczy... Zwłaszcza takich, jakie według ciebie powinna była zrobić. - Diana
opróŜniła kieliszek jednym haustem. - Nie zaprosiłaby na przykład tej Ŝałosnej blondynki. To ktoś z tej twojej
6
komuny kalifornijskiej?
- Pojawiła się bez zaproszenia... chyba Ŝe przyszła za radą twojego ojca.
Diana potrząsnęła głową.
- Zawsze to „mój” ojciec! Twój takŜe, wiesz o tym. Jest nim od dnia, w którym poślubił twoją matkę!
Ros zawijała cięŜkie, srebrne sztućce georgiańskie w zielony ryps i wiązała w pęki przed schowaniem do
specjalnych pojemników z drzewa palisandrowego, które miały z kolei powędrować do srebrnego kufra.
Przerywając na chwilę pracę, spojrzała na przyrodnią siostrę.
- Nigdy - rzekła cicho, ale tak dobitnie, Ŝe Diana oblała się szkarłatnym rumieńcem.
- Hej! - zakłócił dzwoniącą w uszach ciszę jakiś głos. - Czy przerwałem kolejne spotkanie kółka dyskusyjnego?
Ros zobaczyła brata Diany, Davida, który w sobie tylko właściwy sposób opierał się o framugę drzwi. Uśmiechał
się ciepło. David odznaczał się urokiem, którego brakowało Dianie, był teŜ przystojniejszy. No i bardziej lubiany.
Zarówno przez męŜczyzn, jak kobiety. Jak jego matka.
- No więc gdzie jest reszta naszej Szczęśliwej Rodziny?
- Johnny rozmawia przez telefon z Sally...
- Jakieś wieści?
- O ile się orientuję, to nie. - śona Johnny’ego Randolpha juniora spodziewała się w kaŜdej chwili bliźniąt, co
tłumaczyło jej nieobecność na pogrzebie. - Bliźniacy przycupnęli gdzieś ze swoimi telefonami komórkowymi i
sprawdzają, czy z miliardami taty jest wszystko w porządku, podczas gdy Lord - tak nazywała Billy’ego, od kiedy
został baronem - krąŜy w pobliŜu, dzieląc się refleksjami z naturą i swoim faworytem.
- Napiłbym się tej kawy, którą przyrządza Celestine. Przesadziłem z szampanem. Zostało trochę?
- Idź i spytaj ją. Jest w pokoju kredensowym.
David juŜ zamierzał odejść, ale odwrócił się, jakby coś sobie przypomniał.
- Kim był ten męŜczyzna z diamentowym kolczykiem w uchu?
- Nazywa się Julio Herńandez i jest artystą. Matka chodziła do jego pracowni na lekcje. Potem była juŜ zbyt
chora, by jeździć aŜ do Bayswater.
- Ach... - odparł David i ruszył na poszukiwanie Celestine.
- Coś takiego! - stwierdziła z urazą Diana. - Kiedy to matka nabrała chęci, by zostać malarką?
- Całe Ŝycie tego pragnęła - odparła Ros.
- Nigdy mi nie mówiła.
Ros wzruszyła ramionami w taki sposób, Ŝe Diana znów oblała się rumieńcem.
- Idę poszukać taty i Brooksa - oświadczyła wyniośle, ale sama popsuła cały efekt, gdyŜ ruszając ku drzwiom
zatoczyła się nagle. Wyciągnęła dłoń, by zachować równowagę, i upuściła przy okazji kieliszek. - Oj! - stwierdziła
bez Ŝenady. - No i zniknęła kolejna rzecz z rodzinnych zbiorów, ale w końcu nie brakuje ich w tym domu, prawda?
Tata mówi, Ŝe to bardzo nierozwaŜnie pokazywać wszystkim swoje dziedzictwo.
- Powinien o tym wiedzieć - mruknęła Ros.
- Zjawiło się tu dziś tylu lordów i tyle dystyngowanych dam, Ŝe potęŜny ród Randolphów musiał poczuć się
usatysfakcjonowany! A wszyscy byli przyjaciółmi taty!
- CzyŜby?
- No cóŜ, nie moŜesz zaprzeczyć, Ŝe było to niezłe towarzystwo! Lordowie i damy, senatorowie i kongresmeni, w
ogóle wszyscy bez wyjątku... - Diana łyknęła jeszcze szampana. Jakby pragnęła za wszelką cenę się upić, a nie
mogła przekroczyć pewnego punktu. Oczy jej błyszczały, ale tylko trochę, a kolejne drinki nie odnosiły
poŜądanego skutku. - Nigdy nie przepadałam za tym miejscem, bo w końcu nie pochodzę z Randolphów. Jestem
Bancroft, co mi dawano odczuć, gdy Ŝyła jeszcze twoja droga babka. Byliście Randolphami, ty i Johnny, więc was
traktowała wyrozumiale. Mnie i Davida tylko znosiła, ale dzięki mamie nie miała wyboru, musiała nas tolerować.
- Była starą damą, czasem upartą.
- Podobnie jak mama, zdaje się. Inaczej dlaczego chciałaby być pochowana tutaj, u boku pierwszego męŜa?
Jakby pragnęła wymazać te wszystkie lata spędzone z tatą.
- MoŜe o to chodziło - zauwaŜyła Ros.
Czując na sobie gniewne spojrzenie Diany, podniosła wzrok i napotkała jej oczy, a Diana znów poczuła, jak
zalewa ją fala zazdrości. To niesprawiedliwe! Dlaczego właśnie Ros, która tak zawzięcie przeciwstawiała się
matce, wyglądała jak ona, mówiła jak ona, odznaczała się taką samą wytworną, szczupłą sylwetką? Dlaczego, och,
dlaczego los zdecydował, Ŝe ona, Diana, jest podobna do ojca? Nienawidziła się za to, Ŝe jest tylko nijaką
blondynką, Ŝe musi bezustannie pilnować wagi - charakterystyczna cecha Bancroftów - i Ŝe jest niska. Zawsze
nosiła pantofle na wysokim obcasie, podobnie jak jej ojciec nosił specjalne buty o podwyŜszonej podeszwie, gdyŜ
w przeciwnym wypadku jego Ŝona byłaby wyŜsza. Nie zmieniało to faktu istnienia Ros, która odznaczała się
wzrostem, urodą i tym czymś nieokreślonym, czego Diana, choć za wszelką cenę próbowała - BoŜe, jak bardzo
próbowała - nigdy by nie osiągnęła. O czym przypominał jej bezustannie mąŜ. Drań! - pomyślała nienawistnie,
opróŜniając kieliszek. Był pewnie gdzieś w pobliŜu i jak zwykle lizał komuś tyłek.
7
Ros wróciła do liczenia sztućców. Diana otrząsnęła się juŜ z wywołanego Ŝalem przygnębienia, by wsiąść na
ulubionego konika „Dlaczego nikt mnie nie kocha”. Zawsze była zepsutym dzieciakiem i takim pozostała -
pomyślała Ros. - Ale jeśli wypije więcej, to na pewno będą kłopoty.
W tym momencie wrócił Johnny.
- Bez zmian - poinformował. - Kilka skurczów, ale nic ponad to. Chyba czas na mnie. Dziś wieczorem chcę
wrócić do Bostonu. Obiecałem Sally, Ŝe przyjadę. Gdybym tu został, to dałaby mi popalić. Nie mówiąc juŜ o tym,
Ŝe niewielu męŜczyzn ma okazję oglądać poród dwojga dzieci jednocześnie!
Ros uśmiechnęła się ciepło. Tak samo jak ojciec, ten chłopak był sympatycznym, dobrodusznym głuptasem, ale
miał trzeźwą, odpowiednią Ŝonę rodem z Bostonu, która mocno dzierŜyła ster. Ojciec uwielbiał szybkie
samochody, on z kolei szalał na punkcie łodzi, do których miał wrodzony talent. Właśnie projektował i budował
jacht - wierzył, Ŝe zdobędzie na nim puchar Ameryki. Kosztowało go to fortunę, ale odkąd Doily Randolph
uczyniła go swoim głównym spadkobiercą, mógł sobie pozwolić na budowę nowej łodzi na kolejne regaty. Jego
Ŝonie teŜ nie brakowało pieniędzy.
- Czym wracasz? - spytała Ros.
- Na lądowisku czeka helikopter Billy’ego, a w Norfolk firmowy samolot. Podszedł do siostry, by ją uściskać i
pocałować na poŜegnanie.
- Zadzwonisz, jak tylko będziesz coś wiedział? - poprosiła Ros.
- Pewnie. Zostajesz tu?
- W kaŜdym razie na dzisiejszą noc.
- Jeśli do rana nie będę ojcem, to chyba umrę! - Nagle uświadomił sobie, co powiedział, i skrzywił się. -
Przepraszam... - wymamrotał.
Ros, przyzwyczajona do jego gaf, potrząsnęła głową, a potem stwierdziła uspokajająco:
- Nie przejmuj się. Duch matki Ŝyje w tym miejscu.
Johnny przytaknął, ale wciąŜ miał zakłopotaną minę. Ros była dla niego zbyt skomplikowana, zbyt uczuciowa,
zbyt mądra - od zawsze. Jego Ŝona Polly twierdziła, Ŝe właśnie dlatego Ros nigdy nie wyszła za mąŜ. śaden
męŜczyzna nie potrafiłby sobie z nią poradzić.
Billy stał na urwisku znanym jako Sunset Point, poniewaŜ moŜna było Stamtąd obserwować słońce, które swym
miękkim blaskiem gasiło bezkres ciemnego jak czerwone wino morza. Jak zawsze towarzyszył mu jego zięć,
Brooks Hamilton.
Billy’ego ogarnęła melancholia, co było zmianą na lepsze. Przez miniony tydzień wściekał się na wszystko.
Teraz, gdy najgorsze miał juŜ za sobą, odczuwał potrzebę obcowania z kojącym nerwy krajobrazem. Musiał
przyznać, Ŝe Królewski Dar to zapewnia. Musiał teŜ przyznać, Ŝe był to udany pogrzeb. Livy wiedziała, jak
urządzać takie imprezy. Niewielki kościółek pękał w szwach, lista gości zaś prezentowała się imponująco. Przyszło
mu do głowy, Ŝe odegrał swoją rolę doskonale. Było oczywiście trochę gadania, ale nie przywiązywał do tego
wagi. PrzecieŜ pragnęła być tu pochowana, a kaŜdy wiedział, Ŝe mąŜ jest gotów spełnić kaŜde Ŝyczenie Livy
Bancroft.
Znów zaczął się zastanawiać, jak poradzi sobie bez niej, i stwierdził, Ŝe przyszłość nie wygląda zachęcająco.
Musiał na przykład zająć się podziałem majątku Ŝony. Był wściekły, kiedy odkrył, Ŝe sporządziła testament nie
zasięgając jego opinii. Livy pozostawiła pieniądze Randolphów swoim dzieciom z pierwszego małŜeństwa.
UwaŜał, Ŝe to wystarczająco uczciwe; sam nie zapisał im ze swoich ani pensa. Livy rozdzieliła meble, obrazy,
kryształy, swoją porcelanę pomiędzy tych przyjaciół, którym według niej by się spodobały, pozostawiając
szczegółową listę, kto co ma dostać, z podaniem wartości dla celów proceduralnych. ZałoŜyła fundusze dla Diany i
Davida; podzieliła biŜuterię między Dianę i synowe, gdyŜ bliźniacy Billy’ego teŜ mieli Ŝony. Ros nie dostała
Ŝadnych kosztowności, poniewaŜ nigdy ich nie nosiła. Futro Livy, w tym i legendarne rosyjskie sobole do samej
ziemi, prezent gwiazdkowy od Billy’ego, oddała na aukcję, z której dochód przeznaczono na walkę z rakiem.
Pozostawiła takŜe pewną sumę na świeŜe kwiaty, które miały zdobić codziennie jej grób, gdzie spoczęła u boku
pierwszego męŜa.
Billy pomyślał po raz nie wiadomo który, Ŝe napawa go to goryczą. Ten upór Livy, by zostać pochowaną jako
pani Randolph, a nie Bancroft, choć wszyscy wiedzieli, Ŝe Livy ulegała swemu męŜowi przez cały czas ich
małŜeństwa. Wyszedł na kompletnego głupca.
Billy wstał tak szybko, Ŝe Brooks omal nie spadł z krzesła.
- Co się stało? - spytał.
- Zimno mi. Wracajmy do domu.
2
Według klasycznych norm piękna, była daleka od ideału, jeśli przyjrzeć się jej krytycznie. Wargi miała za
wąskie, a usta za szerokie; nos zbyt długi i spłaszczony na czubku, brodę zaś o wiele za duŜą. Lecz miała teŜ bez-
błędnie osadzone, lekko skośne, czarne jak smoła oczy, skórę, która zdawała się być oświetlona od wewnątrz,
grzywę jedwabistych, czarnych włosów i długą, kształtną szyję.
8
Postawa - wpojona przez matkę - była doskonała, kości długie. Nogi zaczynały się, by tak rzec, bardzo wysoko.
Jako całość, owe zasadniczo odmienne elementy tworzyły dzieło sztuki. Odznaczała się lekkim, czystym głosem,
który mógł być wzruszająco miękki albo melodyjnie dźwięczny, lecz nikt nigdy nie słyszał, by kiedykolwiek go
podnosiła. Jej urok, podobnie jak szyk, stał się legendarny. W samych pończochach miała sto siedemdziesiąt pięć
centymetrów wzrostu i odznaczała się idealną sylwetką. Nie musiała stosować Ŝadnej diety; nie przejawiała
specjalnego zainteresowania jedzeniem, ale kaŜdego dnia wypijała kilka filiŜanek diabelnie mocnej czarnej kawy. I
paliła jak smok, gdy była sama.
Urodziła się pewnego wrześniowego popołudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku w Filadelfii, jako
najmłodsza z trojga dziewcząt. Jej ojcem był Henry Charlton Gaylord, ostatni męski przedstawiciel rodu osiadłego
tu juŜ w tysiąc siedemset sześćdziesiątym trzecim roku. Jego fortuna podupadła jednak tak bardzo, Ŝe pozostała z
niej tylko rodzinna siedziba, dom przy Walnut Street, przy którym tak zawzięcie trwała jego matka i do którego
sprowadził swą młodą Ŝonę, Millicent Stebbings. Ta rzuciła okiem na niszczejącą rezydencję, po czym wzięła
sprawy w swoje ręce. Pod jej kierunkiem - gdyŜ Henry’emu, choć był znakomitym prawnikiem, brakowało
skuteczności - rodzinna fortuna zaczęła powoli nabierać blasku. Nim urodziła się Gaylordom pierwsza córka,
Henry był juŜ młodszym wspólnikiem w niewielkiej, ale dobrze prosperującej firmie prawniczej. Nim przyszła na
świat druga, stał się pełnoprawnym wspólnikiem, a gdy trzódkę uzupełniła trzecia i ostatnia, a przy tym najbliŜsza
jego sercu Olivia, został juŜ głównym wspólnikiem.
Kiedy Ameryka przystąpiła do wojny, Henry miał czterdzieści pięć lat, poza tym cierpiał na wrodzone szmery w
sercu. śona dopilnowała, by walczył o pokój gdzie indziej niŜ na polu bitewnym, toteŜ nim Olivia skończyła
jedenaście lat, jej ojciec został sędzią w Sądzie NajwyŜszym Pensylwanii, w którym w końcu znalazł dla siebie
miejsce i zaczął wykuwać swe nazwisko na kawałku marmuru dostarczonym mu przez Ŝonę.
Millicent była niezmordowana w poświęceniu dla spraw męŜa i rozwoju córek. Dopingowana wspomnieniami
naznaczonego biedą dzieciństwa (co starannie ukrywała, wraz z prawdziwym nazwiskiem - Maria Steblinskaja) na
farmie w Ohio, odznaczała się niebywałą wręcz ambicją towarzyską i pragnęła za wszelką cenę wyszukać dla
córek najlepszych męŜów; ideał stanowił męŜczyzna, który zajmowałby wysoką pozycję społeczną oraz był
dostatecznie zamoŜny, by bez problemów utrzymać ów status.
Wszystkie trzy dziewczyny odznaczały się urodą. Cordelia była przystojna i dystyngowana - prawdziwa panna
Gaylord, zwykła mawiać z dumą jej babka ze strony ojca - miała ciemne włosy i oczy. Antonia z kolei była
blondynką jak matka, lecz erotyczny czar zawdzięczała juŜ tylko sobie. Olivia równieŜ była inna. Gdy przeszła juŜ
wiek młodzieńczy - w jej przypadku bez jakichkolwiek kłopotów - Millicent zrozumiała, Ŝe jest oto w posiadaniu
klasycznej i bezcennej perły, jej ambicje zaś poszybowały w górę niczym rakiety, o których rozpisywano się w
gazetach. Od samego początku starała się zaszczepić córkom skłonność do perfekcjonizmu, a Ŝe budziła w nich
ogromny respekt - uczucia swe rezerwowały głównie dla ojca, który kupował im zakazane batony, zabierał na
wodę sodową i pozwalał bawić się na ulicy skakanką, co było surowo zabronione - przyjmowały jej słowa jak
ewangelię. Ojciec pełnił czasem rolę bufora między dziewczynkami a nieposkromioną ambicją ich matki.
„Pewnego dnia - pocieszał je po jakiejś szczególnie surowej lekcji - zrozumiecie, Ŝe wszystko, co robi, robi dla
waszego dobra”. „Bądź co bądź - myślał z przekąsem, w jego przypadku metoda ta okazała się niezwykle
skuteczna.”
Henry Gaylord, spokojny człowiek o refleksyjnej naturze, był jednak szczerze oddany tej silnej kobiecie, która
kierowała jego Ŝyciem. Czasem ulegał niepohamowanym napadom czarnej rozpaczy; wówczas Ŝona otaczała go
troskliwą opieką i wszystkim po cichu kierowała. Nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. W oczach świata to on był
panem domowego ogniska. Millicent, pytana o cokolwiek, odpowiadała nieodmiennie: „Musimy skonsultować to z
sędzią”. Robiła to z taką pokorą, Ŝe wszyscy się dziwili, jak ten spokojny, grzeczny człowiek jest w stanie zapano-
wać nad takim wulkanem energii. W miarę jak byt rodziny się poprawiał, Millicent pokazywała, co potrafi. Zawsze
ubierała się elegancko, stół w jej domu był odpowiednio nakryty, a przyjęcia udane. I nic dziwnego, gdyŜ znano ją
z wymagającego stosunku do słuŜby. Równie wymagająca była dla córek.
W wieku siedmiu lat Livy wiedziała juŜ, jak odpowiednio nakryć do stołu, jak dobrać obrus do zastawy,
sztućców i kwiatów; wiedziała, Ŝe wygląd potraw jest równie waŜny jak ich smak. Umiała pozostawiać ojca
samemu sobie, gdy znajdował się w stanie depresji, ale wiedziała teŜ, co robić, gdy zaczynał wracać do siebie, jak
podsunąć mu pluszowe kapcie i popielniczkę - palił trzy paczki papierosów dziennie - i podać najnowszy numer
filadelfijskiej „Daily Record”.
Millicent szczerze wierzyła, Ŝe kaŜdy mąŜ ma prawo oczekiwać od Ŝony perfekcji, a jej obowiązkiem jest spełnić
owo oczekiwanie. W końcu to on był Ŝywicielem rodziny, to dzięki jego trudowi i pieniądzom mogli cieszyć się
takim dobrobytem. Nie wspominała o wysiłkach ze swej strony, bez których Henry wciąŜ harowałby w jakiejś
firmie prawniczej jako nisko opłacany wyrobnik.
Miała wybuchowy charakter, ale nigdy tego nie okazywała w obecności męŜa. „Człowiek, który pracuje cięŜko
cały dzień, powinien po powrocie do domu zaznać spokoju, pełnego miłości uśmiechu, ciepłego słowa. Na tym
właśnie polega rola kobiety” - uczyła córki. Od pierwszej chwili, w której mogły zrozumieć, o czym mówi,
przygotowywała je do jedynego celu, jaki powinien im przyświecać: dobrego wyjścia za mąŜ. Bardzo dobrego.
9
Naprawdę dobrego. Millicent zamierzała umieścić swe córki na samym szczycie drabiny towarzyskiej.
Cordelia spełniła swój obowiązek jako pierwsza. W tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku udało jej
się schwytać w sidła Edwarda Winslowa, jedynego syna i spadkobiercę niezwykle bogatej rodziny Winslowów. Ze
starego Nowego Jorku. Nie tylko siedzieli na samym szczycie, ale jeszcze mieli na własność całą górę.
Cztery lata później Toni złowiła Hugha Lancastera, nie tak bogatego, ale zajmującego równie wysoką pozycję
społeczną - moŜe nawet wyŜszą, poniewaŜ pochodził od jednego z generałów Waszyngtona.
Millicent dosłownie promieniała, pełniąc rolę mistrza ślubnej ceremonii i to nie na jednym, lecz na dwóch
obrzydliwie kosztownych weselach z kręgu wyŜszych sfer. Oznaczało to równieŜ, Ŝe gdy przyjdzie czas na debiut
Olivii, zostanie zaprezentowana przez jedną z sióstr na jakimś wspaniałym przyjęciu w Nowym Jorku.
Olivia wkroczyła do wyŜszych sfer z siedziby Winslowów przy Piątej Alei dosłownie z hukiem, gdyŜ nad
rozległymi ogrodami, które w owym czasie - w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku - jeszcze istniały
na tyłach domu, ku głośnym zachwytom około czterystu gości jako przerywnik w tańcach i muzyce rozbłysły setki
sztucznych ogni.
- CzyŜ nie są piękne! - zachwycała się Livy, klaszcząc w dłonie, gdy nad jej głową eksplodował rój szkarłatnych i
złotych gwiazd.
- Nie tak jak pani! - oświadczył z galanterią jej towarzysz.
Livy odwróciła się do niego z uśmiechem. Naprawdę jest zbyt przystojny - pomyślała rozpromieniona. Tak
wymuskany, jakby ktoś go dosłownie wyrzeźbił. Jego rodzina, w której Ŝyłach płynęła błękitna krew Wirginii, o
linii godnej jakiegoś ksiąŜątka ze środkowej Europy, mieszkała w domu określonym przez „Great Houses of
America” jako ideał rezydencji. Jej matka uznała tego męŜczyznę za doskonałą partię.
John Peyton Randolph VI po raz pierwszy spotkał Livy tydzień wcześniej, na uroczystym obiedzie u jej siostry
Toni i od razu poczuł się nią oczarowany. Lecz Olivia Gaylord nie była osobą, jaką dla swego jedynego,
ukochanego syna wymarzyła Doily Randolph. Aprobowała co prawda jej pochodzenie i status, przymykając nawet
oko na fakt, iŜ dziewczyna kompletnie nie miała pieniędzy (choć miała dwie siostry, które posiadały ich więcej niŜ
duŜo), to jednak nie była w stanie pominąć Millicent Gaylord. BliŜsze poznanie tej damy uświadomiło Doily
boleśnie, dlaczego matka Olivii tak entuzjastycznie popiera ten związek. Poszło jej znacznie lepiej, niŜ mogła tego
oczekiwać jakakolwiek matka trzech córek. JuŜ udało jej się wydać dwie z nich za męŜczyzn pochodzących z
dwóch najstarszych rodzin Ameryki. Doily Randolph nie zamierzała pozwolić na to, by Millicent wtargnęła do
trzeciej, nawet jeśli Olivia Gaylord była niezaprzeczalną gwiazdą sezonu, korzystającą w pełni z uroków Ŝycia -
przyjęć, tańców, nowych strojów i weekendów na wsi.
Millicent Gaylord bardzo starannie przygotowała swą najmłodszą córkę do wyjścia z domu rodzinnego. Przede
wszystkim nauczyła ją, jak postępować z męŜczyznami. Olivia potrafiła oprzeć brodę o zwiniętą dłoń, skupić
spojrzenie swych cudownych oczu na osobniku, który akurat z nią rozmawiał, i sprawiać wraŜenie, Ŝe poświęca mu
całą uwagę, a wszystko po to, by przekonać go, iŜ jest najatrakcyjniejszym męŜczyzną, jakiego kiedykolwiek
spotkała w swym Ŝyciu. A John Randolph, najbardziej poŜądany kawaler roku, nie interesował się nikim oprócz
niej.
Tego samego wieczoru, kiedy juŜ poŜegnali ostatnich gości, Livy siedziała w swojej sypialni, rozczesując
starannie ułoŜone włosy. Do drzwi zapukała jej siostra Toni.
- Jesteś w odpowiednim stroju? Mogę wejść?
- Zawsze jestem w odpowiednim stroju - odparła Livy, rzucając złośliwe spojrzenie na odbijającą się w lustrze
postać siostry w półprzeźroczystym negliŜu. - Czego nie moŜna powiedzieć o tobie.
- Ty i Johnny Randolph zwracaliście dziś powszechną uwagę. - Toni usadowiła się na brzegu wielkiego, krytego
baldachimem łoŜa z wiśniowego drewna. - Kiedy zamierzasz uwolnić go od cierpienia?
- Z pewnością nie cierpiał dziś wieczorem! Był daleki od tego!
- Czy mam przez to rozumieć, Ŝe znów cię poprosił o rękę?
- Robi to za kaŜdym razem, gdy się widzimy.
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć „tak”? - Toni zapaliła papierosa z filtrem. - Matka ledwie nad sobą panuje.
- Wiem.
- Więc dlaczego jej nie uwolnisz od cierpienia? Wydawało mi się, Ŝe Johnny robi na tobie wraŜenie.
- Lubię go, bardzo lubię, ale mam dopiero osiemnaście lat. Chcę jeszcze korzystać z Ŝycia, zabawić się, zanim
przyjdzie pora, by się ustatkować.
- MoŜesz być zamęŜna i nadal się bawić.
I znów Livy popatrzyła na odbicie siostry w lustrze.
- Tak jak ty?
Toni, która przyjęła słowa siostry z kamiennym spokojem, wzruszyła ramionami.
- Trzeba tylko... pójść na wzajemne ustępstwa. Livy potrząsnęła zdecydowanie głową.
- Ja tak nie chcę. Chcę tak, jak mama i tata.
Zaciągając się głęboko papierosem, Toni przyglądała się spod długich sztucznych rzęs swojej siostrze. KaŜdy lubi
10
co innego - pomyślała. - Matka odcisnęła na tobie swoje piętno na całe Ŝycie w znacznie większym stopniu niŜ na
Delii czy na mnie. Nie masz zielonego pojęcia, Ŝe ten obraz małŜeńskiego Ŝycia, jaki ci namalowała, nie ma wiele
wspólnego z rzeczywistością. Ale daleka jestem od tego, by uświadomić ci jego prawdziwą naturę. Johnny
Randolph jest jedynakiem. Zanim się urodził, jego matka cztery razy poroniła. I stać ją na to, by przebierać w
kandydatkach jak w ulęgałkach, więc nie bądź taka pewna swego. MoŜe się okazać, Ŝe nic z tego nie wyjdzie.
Drzwi się znów otworzyły - tym razem była to Delia.
- Pomyślałam sobie, Ŝe cię tu znajdę - powiedziała z uśmiechem. - Jak w dawnych czasach.
- To ja wówczas zadawałam pytania - przypomniała sobie Livy. Obróciła się na wyściełanym taborecie i
nachyliła się, by objąć starszą siostrę. - Stokrotne dzięki za cudowne przyjęcie. Bawiłam się doskonale!
- To jedno z ulubionych określeń taty - zauwaŜyła Delia, uśmiechając się szeroko. - Chciałabym tylko, Ŝeby był
tutaj i mógł zobaczyć swojego pięknego łabędzia. Byłby z ciebie taki dumny. Niestety, jak zwykle zastanawia się
nad jakimś werdyktem.
- Nie szkodzi, matka była dumna za nich oboje - odparła Toni w taki sposób, Ŝe najstarsza siostra posłała jej
zdziwione spojrzenie.
Toni była nieustępliwa. Toni była twarda, uparta, a gdy wymagały tego okoliczności, agresywna. Dzieliła je
znacznie mniejsza róŜnica wieku niŜ z Livy i obie pozostały opiekuńcze w stosunku do młodszej siostry, ale
podczas sporadycznych konfliktów to Delia pełniła rolę rozjemczym. Miała naturę ojca; mądrą i rozsądną. Kiedy
Toni przeraziła matkę, zostając kochanką męŜczyzny, którego później poślubiła, to właśnie Delia przyjęła rolę
pośredniczki w konflikcie, jaki się narodził. Gdy Toni powróciła na właściwą drogę, wszystko zostało zapomniane,
choć Millicent, która z pozoru darzyła matczynym uczuciem męŜa swej drugiej córki, nigdy mu nie wybaczyła, Ŝe
zrobił z dziewczyny kochankę, nim wziął ją sobie za Ŝonę.
Toni zgasiła papierosa i zbierała się do wyjścia.
- Rano znów przyniosą ze dwa tuziny róŜ, wspomnisz moje słowa - zwróciła się do Livy. - Posłuchaj mojej rady.
Nie kaŜ mu czekać. Nie tylko róŜe więdną, wierz mi.
Kiedy Toni wyszła, Livy popatrzyła na Delię, która wzruszyła ramionami i przyznała:
- Tak, znów to samo.
- Kto to taki tym razem?
- Jakaś długonoga dziewczyna z rewii.
- Ale dlaczego? Toni zawsze się znakomicie ubiera, a męŜczyźni uwaŜają ją za atrakcyjną... Dlaczego Hugh się
łajdaczy?
- To silniejsze od niego. Niektórzy męŜczyźni tacy są.
- UwaŜam, Ŝe to okropne! - stwierdziła z emfazą Livy, jakby chciała powiedzieć: „To mi się nigdy nie przytrafi.
Moje małŜeństwo będzie inne”.
Rok później w głównej nawie kaplicy rodzinnej Randolphów państwo młodzi pozowali dla „Vogue’a”, gdzie
Livy „pracowała” przed odejściem związanym z przygotowaniami do ślubu. Czasopismo otrzymało wyłączność na
publikację zdjęć z uroczystości, toteŜ juŜ z okładki następnego wydania patrzyła uśmiechnięta Livy ubrana w białą,
jedwabną suknię od Diora i koronkowy welon od Chantilly’ego, ozdobiony wiankiem z białych róŜyczek.
W orszaku ślubnym w parze z najstarszą siostrzenicą Camillą Lancaster, która ściskała w dłoni trzymetrowy tren
sukni, podąŜał jedynie jej najstarszy siostrzeniec, Edward Gaylord Winslow, niosący z powagą jedwabną poduszkę
z obrączką.
Ślub stanowił jedno z najwaŜniejszych wydarzeń sezonu towarzyskiego pięćdziesiątego piątego roku. Po
trwającym sześć tygodni miesiącu miodowym spędzonym w Europie państwo młodzi wrócili do kraju, by urządzić
sobie siedzibę na Upper East Side, w domu będącym częścią rozległej posiadłości naleŜącej do Randolphów.
Potem, gdy Johnny spędzał kaŜdego ranka kilka godzin w rodzinnym banku - męŜczyzna musiał coś robić, jak
mawiała jego matka, poza tym w banku mogli go łatwo zastąpić - Livy, przed pójściem jak zwykle po południu do
klubu tenisowego, myszkowała po sklepach ze starzyzną w poszukiwaniu drobiazgów, które pasowałyby do
wspaniałego kompletu francuskich mebli - prezentu od pani Randolph. Potrafiła wyszukać odpowiednie bibeloty -
małe emaliowane puzderka, srebrne czy porcelanowe świeczniki, figurki i kryształowe Ŝyrandole.
Randolphowie doskonale pasowali do Ŝycia wyŜszych sfer, wyŜszego odcinka East Side i wyŜszych dochodów z
lat pięćdziesiątych. Często podejmowali gości; zaproszenia do ich domu były w cenie. Mieli spory krąg przyjaciół,
którzy liczyli się w wielkim świecie.
Livy, choć wciąŜ bardzo młoda, juŜ zaczęła tworzyć własną legendę. Miała teraz pieniądze i mogła pozwolić
sobie na róŜne luksusy, ale miała teŜ coś, czego nie dało się kupić: styl. Jeśli podczas przyjęcia zdjęła jeden z
wielkich, barokowych kolczyków z pereł, bo ją uwierał, to następnego wieczoru, na innym przyjęciu, większość
kobiet zjawiła się tylko z jednym kolczykiem. Kiedyś szła do fryzjera i obok jakiejś budowy wpadła jej do oka
drobinka gruzu. WłoŜyła więc opaskę z czarnego jedwabiu obszytego perłami i diamentami; od razu stało się to
modnym elementem kobiecej garderoby. Jej matka zawsze urządzała popołudniową herbatkę; to samo robiła Livy,
11
ustanawiając tym samym kolejny modny obyczaj. Rzadko byli sami z Johnnym. Jej mąŜ naleŜał do ludzi
towarzyskich i uwielbiał przyjęcia, więc nieczęsto zdarzały się wieczory, gdy nie mieli co robić czy dokąd pójść.
śycie było - jak określił to entuzjastycznie Johnny - „zabawą”.
Dokładnie w rok po ślubie powiła pierwsze dziecko, córkę, którą ochrzciła imieniem Rosalind, zgodnie z
Ŝyczeniem męŜa, darzącego miłością Szekspira. Była w czwartym miesiącu drugiej ciąŜy, gdy jej ojciec doznał
wylewu, który go zabił.
Livy szczerze go opłakiwała. Jego śmierć była pierwszym prawdziwym nieszczęściem na bezchmurnym
dotychczas horyzoncie jej Ŝycia. Popadła w apatię i spędzała długie godziny w bujanym fotelu ojca - o który
poprosiła - kiwając się i spoglądając przez okno. Zatroskany Johnny zabrał ją w sześciotygodniową podróŜ dookoła
świata, rozpieszczał i opiekował się nią. Jego matka dała mu jasno do zrozumienia, Ŝe to męŜowski obowiązek:
wszak Ŝona spodziewa się być moŜe syna, który będzie stanowił przedłuŜenie rodu Randolphów. Lecz gdy wrócili
do kraju, a Livy wciąŜ była nieobecna myślami i zamknięta w sobie, sprawy wzięła w swe ręce jej matka.
Stwierdziła stanowczo: „Livy musi się czymś zająć. Kiedy was nie było, wyszukałam na wsi taki dom, o jakim
marzyliście, ale trzeba włoŜyć w niego trochę pracy. Coś w sam raz dla Livy. To oderwie ją od tych rozmyślań”.
Dom znajdował się na pomocnym wybrzeŜu Long Island, ziemi starych pieniędzy, starych rodzin i starych
obyczajów. Dwunastopokojowa stróŜówka strzegła wejścia do ogromnej posiadłości z rezydencją o sześćdziesięciu
pokojach, której obecny właściciel - grecki milioner, jak głosiła plotka - nigdy nie odwiedził. Choć pani Randolph
uwaŜała, Ŝe powinni raczej kierować wzrok ku Wirginii niŜ ku Long Island, musiała przyznać, Ŝe konieczność
stworzenia nowego domu ponownie nadała sens Ŝyciu Livy. Niebawem zajmowała się wyborem materiałów,
dobieraniem farb, obrazów, ustawianiem mebli. JuŜ nie wyglądała na przygnębioną, znów zaczęła się uśmiechać, a
takŜe przybierać na wadze zamiast tracić, zaś jej połoŜnik stwierdził z aprobatą: „Tylko tak dalej!”.
John Peyton Randolph Junior został ochrzczony w wielkim stylu i z pompą w Wirginii, w kaplicy Królewskiego
Daru, a pani Randolph sprezentowała Livy rodzinne brylanty, wręczane zawsze młodej małŜonce po spełnieniu
obowiązku i wydaniu na świat syna i spadkobiercy.
Rodzina - Johnny, Livy, Rosalind i Spadkobierca - pozowali do malowanego przez modnego artystę portretu,
który później Livy powiesiła w salonie Illyrii, gdyŜ tak właśnie nazwała ich wiejską posiadłość. śycie płynęło im
spokojnym i wolnym od gwałtownych wydarzeń nurtem aŜ do dziesiątej rocznicy ślubu.
Johnny lubił szybkie samochody, więc Livy kupiła mu w prezencie jaguara w ulubionym kolorze Randolphów -
ciemnozielonym. Był tak podekscytowany, Ŝe od razu musiał go wypróbować. Livy poszła popracować do ogrodu,
gdzie sadziła na klęczkach Ŝonkile. ZdąŜyła juŜ urządzić dom, zajęła się więc ogrodem. Dzieci nie było, pojechały
do Cordelii, do posiadłości Winslowów, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów dalej, by Livy i Johnny mogli uczcić
rocznicę sami. Livy była juŜ w połowie pierwszej grządki, kiedy nadbiegł Ito, japoński słuŜący, który kiedyś
opiekował się Johnnym, gdy ten był jeszcze kawalerem, i powiedział, Ŝe chce się z nią widzieć dwóch policjantów.
- Dlaczego? - spytała Livy.
- Nie powiedzieli. Pytali tylko o panią.
Livy popatrzyła w niebo.
- Muszę skończyć tę grządkę, zanim zacznie padać... Powiedz im, Ŝeby tu przyszli, Ito.
Patrzyła na nich spod słomkowego kapelusza o szerokim rondzie. Wystarczyło jedno spojrzenie na ich twarze.
Zerwała się na równe nogi.
- O co chodzi? Co się stało?
- Wypadek, proszę pani.
- O mój BoŜe... Johnny!
- śyje, proszę pani... Ale jest cięŜko ranny.
- Zabierzcie mnie do niego - powiedziała, blada, lecz opanowana.
Był straszliwie pokiereszowany, miał liczne obraŜenia, zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne, bo jaguar odbił się
od drzewa, a potem spadał, koziołkując po stromym zboczu. W końcu zatrzymał się po dachowaniu, zmiaŜdŜony
niczym jakąś gigantyczną dłonią. Lekarze delikatnie, choć stanowczo poinformowali Livy, Ŝe dla jej wiecznie
roześmianego męŜa o chłopięcym uroku nie ma ratunku. Wszystko było kwestią czasu.
A czasu nie pozostało duŜo. Zaledwie czterdzieści minut później skonał - tak jak Ŝył, spokojnie i bez histerii,
oddając Ŝycie z klasą, która podobnie jak promienny uśmiech stanowiła nieodłączną część jego osobowości. To
Livy rozkleiła się zupełnie, krzyczała dziko i nie chciała zaakceptować tego okrutnie przypadkowego ciosu, który
zniszczył jej Ŝycie w nie mniejszym stopniu niŜ jej męŜa. Po raz pierwszy, ku zaskoczeniu wszystkich, przestała
kontrolować emocje i wyła jak śmiertelnie ranne zwierzę, nie chcąc przyjąć do wiadomości, Ŝe Johnny odszedł.
Raz po raz wykrzykiwała tylko jedno słowo: „Nie! Nie! Nie! Nie!”, w końcu zdołali jakoś ją uspokoić. Potem
poruszała się i mówiła jak sterowany na odległość robot.
Pogrzeb Randolpha przebiegał wedle ustalonego rytuału, więc matka Johnny’ego nie miała kłopotów z jego
organizacją. Pomimo własnego bólu zdawała sobie sprawę ze stanu psychicznego synowej i zasugerowała matce
Livy, by jej córka nie brała udziału w uroczystościach Ŝałobnych. Taka nieobecność była w rodzinie czymś
absolutnie normalnym aŜ do pierwszej wojny światowej, kiedy to trzej Randolphowie, w tym pradziad Johnny’ego,
12
zginęli we Francji. Kobiety uparły się wówczas, Ŝe będą uczestniczyć w pogrzebie, by uczcić ich pamięć.
Millicent zareagowała na propozycję Doily z oburzeniem. Jej córka weźmie udział w pogrzebie męŜa, nawet
gdyby trzeba było ją zanieść na cmentarz - oświadczyła. - To nie do pomyślenia, by najwaŜniejszy Ŝałobnik nie
wziął udziału w pochówku. Próbowała więc uzyskać, wydusić z tej marionetki, jaką stała się jej córka, choć cień
reakcji. „Musisz tam być - nalegała bezlitośnie. - Jesteś najwaŜniejszym Ŝałobnikiem. Nie moŜesz pozwolić, by
cała uwaga skupiła się na Doily Randolph, czym byłaby oczywiście zachwycona. Kiedy ludzie mówią o pani
Randolphowej, to ciebie mają na myśli, nie ją. Co by powiedzieli, gdyby ona była na pogrzebie, a ty nie? Wyobraź
sobie te plotki - ciągnęła swoją bezwzględną tyradę. - Zadawaliby pytania, zastanawiali się, czy małŜeństwo było
rzeczywiście tak szczęśliwe, jak się powszechnie przypuszcza. Twoja pozycja wymaga od ciebie trwania na
pierwszej linii. CzyŜ nie wychowałam cię tak, byś zawsze pamiętała, jak waŜne są pozory? Zwłaszcza gdy jest się
osobą publiczną, tak jak ty. Nie po to się dla ciebie poświęcałam, Ŝebyś załamała się kompletnie przy pierwszym
powaŜniejszym nieszczęściu. A teraz weź się w garść. Masz o dziesiątej trzydzieści przymiarkę sukni Ŝałobnej.
Jakie to szczęście, Ŝe ten Francuz jest nie tylko twoim krawcem, ale i bliskim przyjacielem...”.
Zawsze słuchała matki we wszystkim, więc zrobiła to takŜe teraz. Ale zaczęła nocami zaglądać do dziecięcej
sypialni, siadywać przy łóŜeczkach i płakać tak rzewnie, Ŝe Ros, która spała czujniej niŜ jej nieporuszony brat i
która teŜ była przygnębiona, budziła się i próbowała ją pocieszać.
Ros zawsze była blisko związana z ojcem. To z nim łączyło się jej pierwsze wspomnienie z dzieciństwa -
podrzucał ją do góry, a ona krzyczała z radości. Livy nigdy nie baraszkowała na podłodze z dziećmi; nie lubiła,
gdy jej suknie były pogniecione, a włosy w nieładzie, więc Ros zdumiała się, kiedy kobieta, która mówiła głosem
jej matki, ale która nie była do niej podobna, niechlujna i nie umalowana, o opuchniętej twarzy i czerwonych od
płaczu oczach, schyliła się nad jej łóŜkiem, przytuliła do jej buzi i zaczęła łkać tak, jakby pękło jej serce. „Nie
płacz, mamusiu - powiedziała stanowczo, powstrzymując własne łzy i wyczuwając instynktownie, Ŝe matka jej
potrzebuje. - Nadal masz mnie i Johnny’ego. Nigdy cię nie opuścimy. Będzie nas troje zamiast czworga, ale znów
stworzymy rodzinę, zobaczysz... Zaopiekujemy się tobą... Nie płacz... Proszę, nie płacz...”.
W czasie pogrzebu Livy nie płakała. Twarz miała białą jak papier, ale była opanowana dzięki zastrzykowi
zrobionemu przez pewnego doktora, którego Millicent znała osobiście, a który specjalizował się w
przygotowywaniu znanych ludzi, znajdujących się akurat w depresji, do publicznych wystąpień. Kiedy Toni, jako
jedyna z córek nie odczuwająca przed matką respektu, dowiedziała się o jej postępku, tak zrugała Millicent, Ŝe ta
pogrąŜyła się w pełnym urazy milczeniu. Nie przeszkodziło jej to ocenić, jak ogromne wraŜenie zrobiła na
obecnych prosta elegancja córki. Livy miała na sobie niewyszukany, czarny płaszcz skrojony niewątpliwie ręką
mistrza, do tego niewielki, lśniący kapelusz słomkowy z cieniutkim welonem, nie zakrywającym twarzy. PodąŜając
za trumną, trzymała za ręce swoje dzieci - córka była równie opanowana jak matka, syn nie mógł ukryć łez - i
przez całe naboŜeństwo zachowywała postawę „Wielkiej Damy, którą jest”, jak powiedziała z podziwem jedna z
obecnych kobiet do drugiej. Millicent podsłuchała to z zadowoleniem.
Po pogrzebie Livy wycofała się do Illirii, nikogo nie widywała, zmagając się z Ŝałobą na swój sposób - długie
godziny pracowała w ogrodzie. Ani jej, ani siostrom nigdy nie wolno było siedzieć bezczynnie, więc ta odmiana
wypoczynku, jaką zalecili lekarze - nierobienie absolutnie niczego - doprowadziłaby ją do obłędu. Nie miała w
zwyczaju czytać czegokolwiek z wyjątkiem kolumn towarzyskich i magazynów mody, mogła więc tylko
rozmyślać, ale nie była intelektualistką. Pozostać sam na sam z rozwaŜaniami - to było dla niej niepojęte. Poza tym
mogła równie dobrze myśleć podczas pracy. I dzięki Bogu, gdyŜ umysł zajmowały jej wtedy plany związane z
urządzaniem ogrodu i jego przyszłym kształtem. Jej najsilniejszym uczuciem był gniew, mogła więc wyraŜać go do
woli, kopiąc w ziemi i wyrywając chwasty ile tylko sił w dłoniach. Wszystko było nie tak. Powinna mieć przed
sobą długie lata szczęśliwego małŜeństwa. A zamiast tego była dwudziestodziewięcioletnią wdową. Gdzie i kiedy
popełniła błąd? Była dobrą Ŝoną, postępowała zgodnie z zaleceniami matki, dawała Johnny’emu wszystko, czego
oczekiwał.
Byli przecieŜ szczęśliwi. Kochali się. Czerpali radość z Ŝycia. Ona tylko kupiła mu samochód, nic więcej.
Zobaczyła, jak podziwiał go w jakimś magazynie, usłyszała, jak entuzjastycznie o nim mówił. Fascynował go.
Uściskał ją z radości, kiedy zdjęła mu z oczu opaskę, którą kazała mu naciągnąć, nim wzięta go za rękę i
wyprowadziła przed dom, gdzie czekał juŜ jaguar. PrzecieŜ przywykł do szybkich wozów. Los uśpił ich czujność, a
ona za Ŝadne skarby świata nie potrafiła zrozumieć dlaczego.
Prawda, świat się zmienił. Lata sześćdziesiąte tak bardzo róŜniły się od poprzedniej dekady, kiedy wychodziła za
Johnny’ego w tej wspaniałej sukni od Diora, owiniętej teraz starannie cienkim papierem, przykrytej płatkami
lawendy i schowanej w duŜej skrzyni na strychu. Przestrzegali zasad swojego czasu i nie spali ze sobą aŜ do nocy
poślubnej. Livy nauczono, Ŝe przyzwoite dziewczyny tak właśnie robią, Johnny zaś był dŜentelmenem, który i tak
by tego od niej nie Ŝądał. Nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe panowało wówczas przekonanie o budzącej dreszcz
podniecenia mistyce nocy poślubnej. Był to rytuał, którego nie naleŜało lekcewaŜyć, chyba Ŝe na własne ryzyko.
Teraz zdawało się, Ŝe wszyscy wskakują do łóŜek odruchowo, jakby nalewali sobie drinka. Wszystko miało być
„na luzie”. Pojawili się na świecie nowi ludzie, których raison d‘etre stało się robienie pieniędzy. Hałaśliwi i
13
egoistyczni. Gwiazdy pop. Modne kobietki. Nie lubiła ich, nie aprobowała. Gdyby razem z Johnnym przyłączyli
się do nich, gdyby stali się częścią nowego społeczeństwa, być moŜe zrozumiałaby, dlaczego los obrócił się
przeciwko nim, choć taką karę uznałaby za niewspółmiernie surową do przewinienia. Ale przecieŜ tego nie zrobili.
śyli tak jak zawsze, nie zwracając uwagi na nowy Ŝargon, na gadaninę o „antybohaterach”, „butikach”, „dys-
kotekach”. Nie zniŜyli się do tego poziomu. Dlaczego więc wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło? Co
niewłaściwego uczynili? Livy zastanawiała się nad tym, wbijając łopatkę głęboko w ziemię, którą zdąŜyła juŜ
dokładnie przekopać: obsadzała właśnie starannie zaplanowaną grządkę wielobarwnych wiosennych kwiatów -
Ŝonkili, hiacyntów, pierwiosnków, krokusów, dzwonków, tulipanów i przebiśniegów.
W nocy leŜała w podwójnym łoŜu - jej matka była przeciwna pojedynczym - wsłuchana w muzykę świerszczy i
odległy warkot jakiegoś samochodu i tęskniła za Johnnym. Nie tyle za rozmową z nim, bo nie był specjalnie
interesującym rozmówcą, ale za jego obecnością w wielkim francuskim łoŜu. Tak spokojnie sobie leŜał; to Livy
wierciła się przez całą noc. KaŜde z nich miało po swojej stronie odpowiednio nachylaną lampkę, by nie
przeszkadzać drugiemu. Czasem kartkowała „Vogue’a” albo „Harpersa”, pokazując mu od czasu do czasu jakąś
sukienkę. „Co o tym myślisz?” - pytała, on zaś przekręcał głowę, wysuwał z namysłem wargi i mówił: „Tak, w
sam raz dla ciebie, Livy” albo „Mhmmm... Lekka przesada, nie uwaŜasz?”. Johnny miał kiedyś angielską nianię i
jego mowa przyprawiona była angielskimi powiedzonkami. Tak jak wtedy, gdy czytając magazyn motoryzacyjny,
pokazywał Livy zdjęcie jakiegoś samochodu i szeptał zauroczony: „Ekstra maszyna, co?”. Mówił nawet z
angielskim akcentem.
Były jeszcze naturalnie dzieci, ale opiekowała się nimi niania, takŜe Angielka, wyjątkowo pedantyczna. Po raz
pierwszy od dziesięciu lat Livy nie wiedziała, co robić z czasem. Dziesięć minut dłuŜyło się bardziej niŜ te dziesięć
lat. Gdzie one się podziały?
Teraz czytała gazety i magazyny niegdyś zamówione dla Johnny’ego. Nie miała serca odwoływać prenumeraty,
poniewaŜ pisma stanowiły ogniwo, którego nie chciała zrywać. Uświadomiła sobie, jak wiele rzeczy działo się
wokół niej. Niepokoje społeczne, protesty, wojna, pokój, ruchy wyzwoleńcze (w tym i ruch wyzwolenia kobiet).
śycie Livy koncentrowało się dotychczas wokół rodziny. Jej uwagę zaprzątały dwa domy, Johnny i dzieci - ich
lekcje tańca, jazdy konnej i wizyty u pediatry. Odbywały się długie dyskusje, do jakich szkół najlepiej je posłać
albo czy John junior potrzebuje juŜ szelek czy teŜ jest na to za wcześnie. Było aktywne i wypełnione co do minuty
Ŝycie towarzyskie - koktajle, kolacje, pokazy, premiery, przyjęcia dobroczynne. Trzy razy w tygodniu lunch z
„koleŜankami” i bardziej prywatne spotkania z siostrami, a takŜe regularne wizyty w Filadelfii u jednej babki i
wakacje w Wirginii u drugiej. Teraz było inaczej - stała się tylko statystką. Powrót do towarzystwa niczego by nie
zmienił.
- Prędzej czy później będziesz musiała wrócić - trzeźwo zauwaŜyła pewnego popołudnia jej siostra Toni. -
Chowałaś się w tej swojej skorupie zbyt długo. Czas wracać do prawdziwego świata.
- To jest mój prawdziwy świat - odparła Livy, zataczając ramieniem krąg, którym objęła zielony trawnik,
pieczołowicie pielęgnowane dolinki, jeziorko, drzewa, kwiaty.
- Tak, jeśli nadal będziesz się w nim ukrywać.
- Nie ukrywam się. Nie mam po prostu ochoty go opuszczać.
- Boisz się?
- Nie, tylko nie jestem specjalnie zainteresowana tym, co jest poza nim.
- Potrzebujesz męŜczyzny, który byłby tobą zainteresowany... Gdy minie juŜ oczywiście okres Ŝałoby - dodała
pospiesznie Toni, widząc wyraz twarzy siostry.
- Nikt nigdy nie dorówna Johnny’emu.
- Był taki wspaniały? - zdziwiła się z niewinną miną Toni, a po chwili, spostrzegłszy grymas niechęci,
wybuchnęła śmiechem.
W głębi duszy uwaŜała Johnny’ego Randolpha za uroczego nastolatka, a nie prawdziwego męŜczyznę.
Najwidoczniej jego Ŝona miała inne zdanie. Ale tak naprawdę byli naiwni jak dzieci we mgle - pomyślała Toni. -
Pokrewne dusze. Bardziej przyjaciele niŜ kochankowie. Livy nigdy nie sprawiała wraŜenia kogoś, kto interesuje się
seksem, ale Toni zastanawiała się, jeszcze nim Johnny poślubił jej siostrę, czy on nie jest przypadkiem bezpłciowy.
Ale spłodzili dwójkę dzieci, więc musieli wiedzieć, jak to się robi.
A więc to nie za seksem tęskni - znów pomyślała Toni, wpatrując się w nieruchomą jak kamea twarz siostry. -
Właściwie nie sądzę, by Livy wiedziała, jak naprawdę się to robi. Potrzebuje teraz prawdziwego męŜczyzny, który
ją nauczy.
Toni po rozwodzie z pierwszym męŜem - przyczyną była jego niewierność, Toni zaś ukryła własną, dzięki czemu
zawarła bardzo korzystne porozumienie - wyszła za mąŜ po raz drugi, jeszcze korzystniej pod względem
finansowym. Z tego drugiego związku miała przez dwa lata więcej uciechy niŜ z pierwszego przez dziesięć.
Tego właśnie potrzebowała Livy. Uciechy. Poznania nowych ludzi. Z Johnnym nie wychodzili poza krąg sobie
podobnych. Toni za to miała przyjaciół wszędzie, we wszystkich środowiskach. Tego właśnie potrzebowała Livy.
NaleŜało nią potrząsnąć. Świat się zmieniał, chwilami w oszałamiającym tempie. W obecnych czasach wszystko
było dozwolone - dopóki się za to płaciło. Toni płaciła, więc korzystała ze wszystkiego, co było do zaoferowania.
14
Musi tylko przekonać Livy, by wychyliła się trochę ze swojej skorupy. WciąŜ nie skończyła trzydziestki i
odznaczała się dostojną urodą. CóŜ by to była za strata, gdyby ten niezwykły szyk miał więdnąć niezauwaŜony.
Poza tym miała mnóstwo pieniędzy. Johnny dopilnował, by po jego śmierci nie pozostała bez grosza.
Nowe stroje, moŜe jakaś podróŜ, a kto wie, co się wydarzy? Muszę o tym pomyśleć - zadecydowała, gdy szofer
wiózł ją z powrotem do Nowego Jorku. Musi istnieć jakiś sposób, by wyrwać ją z domu. Livy potrafiła być
irytująco uparta. Na szczęście dwa dni później nadarzyła się znakomita okazja. MąŜ Cordelii został mianowany
ambasadorem w Wielkiej Brytanii i miał wyjechać w ciągu dwóch tygodni, by złoŜyć listy uwierzytelniające.
- Tak, oczywiście, musisz sprowadzić Livy do Londynu - zgodziła się Delia, gdy Toni przedstawiła jej sprawę. -
Musi wyjść z tej swojej skorupy, poznać kilku miłych ludzi. Edward to nieprawdopodobny wręcz anglofil, jak
wiesz, zwłaszcza od czasów Oxfordu, i zna tam wszystkich. Sporządzę z jego pomocą listę najbardziej
odpowiednich i, ma się rozumieć, przystojnych kandydatów. Wiemy doskonale, jak drobiazgowa jest Livy. Jak juŜ
na dobre zainstalujemy się w tej ambasadzie, to urządzę kilka koktajli i przyjęć.
- Najpierw muszę ją namówić do tej podróŜy, a potem zorientować się, czy matka zechce przyjechać z Filadelfii,
Ŝeby zająć się dziećmi.
- Spróbuj ją tu ściągnąć i zatrzymać - stwierdziła sucho Delia.
Toni zaczęła od tego, Ŝe poprosiła Livy, by przyjechała do niej i pomogła wybrać garderobę na planowaną podróŜ
do Europy. „Masz taki wyborny gust - stwierdziła z przekonaniem. - Bardzo mi się przyda twoja rada i sugestie”.
PoniewaŜ Livy uwielbiała stroje, zgodziła się i po raz pierwszy od wielu miesięcy pojechała do Nowego Jorku,
gdzie zatrzymała się u Toni w Sutton Place, a potem poszła z nią do jej ulubionego projektanta. W przeciwieństwie
do sióstr, ale na podobieństwo matki, Toni była raczej niska i nie mogła pochwalić się tak jak one smukłym
kośćcem z odpowiednią ilością ciała. Toni miała krągłą sylwetkę, obfite łono, które odgrywało w jej seksualnych
podbojach niepoślednią rolę, i pośladki wywołujące w męskim oku błysk poŜądania. Modne stroje, jakie nosiła
Livy, nie nadawały się dla niej, gdyŜ źle leŜały na „cyckach i tyłku” - jak mawiała (ale nie w obecności matki).
Toni załatwiła dyskretnie, by przynoszono jej takŜe stroje z innych pracowni - nazywała je „haute Livy” - po
czym stwierdzała z Ŝalem: „To nie dla mnie, niestety. Moja siostra moŜe to z powodzeniem nosić, ale nie ja”. I
dodawała od niechcenia: „W sam raz dla ciebie, Livy. Przymierz to, sprawdź, jak w tym wyglądasz”. Livy, jak
zawsze, wyglądała olśniewająco.
„Pani Randolph jest dobrze we wszystkim” - mruknęła krawcowa, która dokonywała przymiarek, podziwiając nie
tylko szczupłą, klasyczną sylwetkę Livy, ale i sposób, w jaki nosiła kreacje.
Livy umiała nawet poprawić oryginalny design - przesuwała na przykład lekko stójkę - dzięki czemu strój
zyskiwał na szyku i elegancji. Brała pasek, wiązała w jakiś szczególny sposób, po czym okazywało się, Ŝe zmiana
jest subtelna, lecz absolutnie poŜądana. Albo zostawiała jeden guzik nie zapięty, co dodawało całości jakiegoś
nieokreślonego czaru. Była pierwszą w dziejach kobietą, która nosiła granatową koszulę do zielonych spodni, a
róŜową jedwabną bluzkę do krwiście czerwonego kostiumu z wełny.
Buty - typowy rozmiar - były zawsze nieskazitelnie czyste, podobnie jak torebki i rękawiczki. Rzadko nosiła
kapelusze - włosy zawsze miała idealnie ułoŜone - ale kiedy juŜ je wkładała, to sprawiały wraŜenie niesłychanie
szykownych. śadna kobieta nie byłaby w stanie nosić ich z taką klasą. Brała na przykład karakuły i zarzucała je
sobie na szyję i ramiona w trudny do podrobienia sposób, choć wiele kobiet tego próbowało. Gdy zamówiła szare
flanelowe spodnie od kostiumu, a potem nosiła je z białym kaszmirowym swetrem polo, zapoczątkowała nową
modę.
Teraz przymierzalnia zamieniła się w scenę, na której Livy wkładała, odrzuci cała, poprawiała, zmieniała,
wymieniała. Projektant miał dość rozsądku, by dostrzec, Ŝe to, co klientka wyprawia z jego strojami, wychodzi im
tylko na dobre, więc pozwolił Livy dostosować je do jej własnego, wyjątkowego stylu. Od czasu do czasu w
niezwykle przemyślny sposób dodawała coś do sukienki. Na przykład aplikację z krepy z ukośną stójką, do której
przypięła u samego dołu kółko róŜanych rubinowych płatków.
- Kochanie, musisz wybrać się ze mną w tę podróŜ i pokazać wszystkim te rzeczy - stwierdziła Toni, jakby
wpadła na ten pomysł dopiero teraz.
- Nie sądzę, bym mogła się juŜ pokazywać w jaskrawych kolorach... - sprzeciwiała się Livy.
- Na litość boską, jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty, nie tysiąc osiemset sześćdziesiąty szósty! -
wykrzyknęła Toni. - CzyŜbym wyczuwała piętno purytańskiej Wirginii?
- Minęły zaledwie trzy miesiące.
- Trzy i pół, a nim wyruszymy, upłyną cztery. Nawet monarchowie nie noszą tak długo Ŝałoby!
Ale Livy była uparta i miała na uwadze teściową, więc stroje, jakie wybrała, były albo czarne, albo białe, albo
czarno-białe. Jej własna, osobista wersja pół-Ŝałoby. I stroje te wywołały sensację.
Siostry popłynęły na pokładzie liniowca „United States”. Na pierwszy postój zatrzymały się w ParyŜu, gdzie
dokupiły kolejne kreacje. Livy otoczył tłumek odpowiednich Francuzów, co wywołało u zazdrosnych rywalek
zgrzytanie zębów. Stamtąd udały się do Rzymu, a z Rzymu na Riwierę, gdzie Livy była pracowicie adorowana
przez przystojnego choć zbiedniałego księcia węgierskiego, który wzbudzał w niej rozbawienie i prawił poetyckie
15
komplementy. Zainteresowanie męŜczyzn spłynęło niczym balsam na jej duszę. ZdąŜyła juŜ zapomnieć, jak to jest.
Zabawnie było siedzieć, palić papierosy i chichotać z siostrą, wymieniając uwagi na temat adoratorów. Toni
musiała się jednak zgodzić, Ŝe Ŝaden z nich nie zasługiwał na coś więcej niŜ tylko przelotny flirt. „MoŜe jak
będziemy juŜ w Londynie...” - zawyrokowała.
Zjawiła się tam przyjemnie wyczerpana, a jednak oŜywiona swym powodzeniem. Początkowo sądziła, Ŝe
odgrywanie roli „dodatkowej kobiety”, takiej, która nie ma swojego męŜczyzny, będzie wyglądało zupełnie
inaczej. Słyszała rozmowy na temat takich pań, prowadzone zwłaszcza przez kobiety, które podejrzewały, Ŝe ich
męŜowie stanowią cel dalekosięŜnych planów jakiejś „dawnej bliskiej przyjaciółki”, teraz uznawanej za
niebezpiecznego wroga, gdyŜ była wolna, niczym nie skrępowana i spragniona zdobyczy. Dotychczas Livy nie
spotkała się choćby z najmniejszym przejawem wrogości, ale gdy wspomniała o tym od niechcenia Toni, jej siostra
popatrzyła jej z namysłem w oczy i powiedziała: „To Europa, kochanie. Tu traktują te rzeczy inaczej. Poczekaj, aŜ
zaczniesz po powrocie do domu obracać się w dawnych kręgach...”.
Ale Livy poznała prawdę znacznie wcześniej.
Było to na wielkim przyjęciu w Winfield House. Bawiła się znakomicie - tańczyła, plotkowała, popijała
szampana, gdy nagle jej krąŜący po sali wzrok zatrzymał się na jakiejś parze, która stała z boku, wpatrzona tylko w
siebie. Byli młodzi, o dobre dziesięć lat młodsi od niej i Johnny’ego, ale było w nich coś niezwykłego - wzajemna
bliskość, pełne porozumienia spojrzenia, sekretne uśmiechy. Tak bardzo przypominało to Livy zmarłego męŜa, Ŝe
poczuła, jak serce przeszywa ostrze bólu. Radość i dobry humor zgasły stłumione nagłą falą melancholii, a dawne,
dławiące poczucie rozpaczy, które, jak jej się zdawało, juŜ dawno przezwycięŜyła, pojawiło się nagle niczym zjawa
na uczcie. Wiedziała doskonale, Ŝe gdyby ktoś ją spytał, co się stało, wybuchnęłaby płaczem. Jak zwykle w takich
sytuacjach skorzystała z dobrych rad matki. Odstawiła kieliszek z szampanem i zaczęła nieznacznie się odsuwać od
grupki swoich znajomych. Robiła to niby przypadkiem, tak aby nikt nie zauwaŜył. Millicent Gaylord nauczyła ją
tego przed laty. Odseparowała się od towarzystwa, a potem ruszyła schodami na piętro, do urządzonej z
przepychem łazienki Cordelii i przylegającej doń garderoby - to miejsce zapewniało samotność. Goście nigdy z
niej nie korzystali. Tam mogła dać upust swemu smutkowi. Lecz gdy przekręciła ozdobną gałkę przy drzwiach,
gotowa rzucić się na kryty skórą stół do masaŜu i porządnie się wypłakać, pomimo ciemności uświadomiła sobie,
Ŝe w garderobie ktoś jest.
- Kto to? - wykrzyknął kobiecy głos, pełen przeraŜenia i paniki.
- Przepraszam - powiedziała szybko Livy, wycofując się z łazienki. - Nie wiedziałam, Ŝe...
- Ach, to ty - znów odezwał się głos i nim Livy zdąŜyła zamknąć drzwi, rozbłysło światło, ukazując w swoim
blasku osobę, której tak niefortunnie przeszkodziła.
- Sally? - wymamrotała z niedowierzaniem, zaskoczona widokiem kobiety, którą poznała tylko dlatego, Ŝe była to
długoletnia przyjaciółka Cordelii. Chodziły razem do szkoły, ale Livy nigdy nie widziała jej w takim stanie.
Sally Remington znana była w ich świecie jako jedna z jego najznakomitszych przedstawicielek; zawsze
elegancko ubrana, znakomicie uczesana, w olśniewającej biŜuterii. Mając tyle samo lat co Cordelia, wyglądała
zazwyczaj o dziesięć młodziej, ale tego wieczoru przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nie ulegało
wątpliwości, Ŝe płakała. Jej oczy przypominały kolorem pokrojoną wątrobę, niewiarygodnie perłowa skóra była
pokryta wypiekami i spuchnięta, nieskazitelne zazwyczaj blond włosy w nieładzie, jakby przeciągnięto ją przez
stóg siana. Livy z trudem kryła zdumienie.
- Wejdź i zamknij te przeklęte drzwi - syknęła gorączkowo Sally. - I przekręć klucz. Nie chcę, by ktoś jeszcze
zobaczył mnie w tym stanie.
- Przepraszam - wykrztusiła Livy, poruszona i zakłopotana. - Nie spodziewałam się, Ŝe...
- śe mnie tu znajdziesz? Miałaś ochotę na to samo? Znaleźć się w samotności, by uświadomić sobie w pełni
nędzę swojego Ŝycia? Jechałyśmy, jedziemy na tym samym wózku, co? Znów obie bez męŜczyzn. Ty wdowa, ja
rozwódka.
Livy boleśnie dotknęło to porównanie, bo uwaŜała je za niesprawiedliwe. Sally sama postanowiła porzucić
Stevena Remingtona.
- Jeśli tak bardzo denerwuje cię rozwód, to po co się na niego decydowałaś? - odparła sztywno. - Ja nie miałam
Ŝadnego wpływu na to, co się stało z moim męŜem.
- Denerwować się z powodu tego dwulicowego węŜa? Nie bądź śmieszna! On mnie guzik obchodzi. To moje
Ŝycie mnie denerwuje! Ta samotna... egzystencja. Tolerowałam jego romanse przez lata, aŜ do chwili, kiedy nie
mogłam juŜ przymykać oczu. Zaczęły o nim pisać brukowce... i o tej jego taniej dziwce! Zrobił ze mnie idiotkę...
ale na Boga, sama z siebie zrobiłam jeszcze większą, kiedy mu dałam kopa. - Znów zaczęła łkać. - To okropne nie
być panią Stevenową Remington. Zbyt późno się przekonałam, Ŝe to nie moŜe trwać wiecznie... Bycie Kimś.
Najpierw Sara de Witt, potem Sally Remington. A teraz jestem jeszcze jedną rozwódką; wolną i dojrzałą do
zerwania. Po prostu kolejną samotną kobietą na dostatecznie zapchanym rynku. - Sally otarła piąstkami oczy. -
Pozostaje jeszcze kwestia dumy, zachowywanie tych wszystkich waŜnych pozorów. Nie dać po sobie poznać, jak
jesteś zrozpaczona, robić wszystko, by przekonać ludzi wkoło, Ŝe prowadzisz bujne, pełne Ŝycie, decydując się na
rzeczy, których nikt nigdy nie śmiały by zaproponować pani Remington, a których nie moŜesz odrzucić ze strachu,
16
Ŝe cię drugi raz nie poproszą. Nie miałam pojęcia, Ŝe tak to będzie wyglądało, Ŝe ja, Sally de Witt Remington, będę
musiała płacić... - jej pełne wargi wykrzywił grymas obrzydzenia - ...wiesz, jaki rodzaj zapłaty mam na myśli... za
nędzną kolację czy wieczór w teatrze. I jeszcze mam udawać, Ŝe straszna ze mnie szczęściara! A męŜowie twoich
przyjaciółek uwaŜają, Ŝe jesteś gotowa i chętna, bo jesteś przecieŜ zrozpaczona. Wyobraź sobie, nawet Edward... -
Sally połknęła resztę zdania, po czym usiadła sztywno i poprosiła: - MoŜesz podać mi te chusteczki?
Livy sięgnęła po pudełko i podsunęła je, znów starając się ukryć szok wywołany tym, co Sally zdąŜyła wypaplać.
Edward! Nadąsany, konserwatywny, pompatyczny Edward robił Sally propozycje! Livy czuła się jak ogłuszona,
kręciło jej się w głowie. Chciała być teraz sama...
- Dzięki. - Sally otarła oczy i wysuszyła twarz, po czym odrzuciła chusteczkę, sięgnęła po następną i głośno
wytarła nos. - BoŜe, co za ruina - skrzywiła się, badając wzrokiem swoją zmiętoszoną twarz w lustrzanej ścianie
nad toaletką. W pewnym momencie napotkała spojrzenie Livy. - Nie pozostawaj zbyt długo wdową - poradziła z
przekonaniem. - Na szczęście masz tylko trzydzieści lat. Czas działa na twoją korzyść. W następne urodziny
stuknie mi czterdziestka, tylko nikomu tego nie mów. Przez to jeszcze gorzej znoszę całą tę sytuację. - Wbiła w
Livy dziki wzrok. - Znajdź sobie następnego męŜa, nie podąŜaj moją drogą. Wiedzie donikąd. Ile to juŜ czasu
upłynęło... sześć miesięcy? Nie zwlekaj dłuŜej niŜ kolejnych sześć. Ludzie na razie współczują młodej, tragicznie
owdowiałej kobiecie, nie spodziewają się, Ŝe moŜesz być niebezpieczna. Ale tylko chwilowo: wciąŜ w Ŝałobie i tak
dalej, jednak za rok... uwaŜaj. Zaczniesz na pustych stronach swojego dziennika zapisywać spotkania, które juŜ się
odbyły, udawać, Ŝe jesteś strasznie rozchwytywana, choć niczego, absolutnie niczego sobie nie zaplanowałaś. Tak,
nawet ty! - rzuciła z naciskiem, dostrzegając niedowierzanie na twarzy Livy. - Odkryjesz, Ŝe pozostanie w obiegu
kosztuje mnóstwo wysiłku, Ŝe wymaga konszachtów, spiskowania, by chociaŜ dostać się tam, gdzie kiedyś było się
najwaŜniejszym gościem. A szukanie sobie rozrywek w samotności... BoŜe... To koszmar. - Sally wzdrygnęła się,
potrząsając głową, jakby chciała ostrzec swą rozmówczynię. - Przyjrzyj mi się dokładnie. Ty teŜ nie masz pojęcia o
niczym z wyjątkiem małŜeństwa, podobnie jak ja. Gdybym się wcześniej czymś zajęła, tak jak obecnie robią to
kobiety, to miałabym jakąś odskocznię, ale obydwie zostałyśmy wychowane jednakowo: małŜeństwo to początek i
koniec wszystkiego. śadna z nas nic nie umie prócz jednego: być Ŝoną. Więc co mam teraz robić? Kto zechce taki
czterdziestoletni wrak?
Zapadła długa, brzemienna cisza. W pewnym momencie Sally wstała i poszła Pod prysznic. Livy siedziała,
słysząc szum wody, otępiała i pełna niedowierzania. To, co przed chwilą usłyszała, rzeczywiście otworzyło jej
oczy. Nigdy by nie pomyślała, Ŝe w przypadku kobiety tak bogatej, tak pięknej, o tak wysokiej pozycji
towarzyskiej jak Sally Remington Ŝycie samotne moŜe się czymkolwiek róŜnić od Ŝycia w małŜeństwie, ale jej
krzyk rozpaczy ujawnił Livy rzeczy, których istnienia w swej naiwności nigdy nie podejrzewała.
Sama myśl o tym, Ŝe skończyłyby się kolacje i przyjęcia, Ŝe nie prowadziłaby juŜ otwartego domu, Ŝe nie
miałaby dokąd chodzić, Ŝe nie mogłaby wybierać spośród dziesiątków zaproszeń i kupować pięknych strojów, by
później je przymierzać, Ŝe zazdrosne przyjaciółki nie prawiłyby juŜ jej komplementów... Ta myśl szokowała i
przeraŜała jednocześnie. Potrzebowała tego wszystkiego. Stanowiło to samą istotę jej egzystencji! Zgoda, jestem
moŜe pusta - przyznała z rezygnacją - ale te rzeczy są dla mnie bardzo waŜne. Podobnie jak Sally jestem istotą
towarzyską, nie nadaję się do samotnego Ŝycia. Nie leŜy to w mojej naturze. - I po chwili przyznała się z całą
szczerością do czegoś jeszcze, co uświadomiła sobie niemal z radosną ulgą: - Jestem jedną z tych kobiet, których
przeznaczeniem jest być męŜatką!
Drzwi od kabiny prysznicowej otworzyły się i stanęła w nich owinięta ręcznikiem Sally, rozsiewając wokół
zapach francuskiego Ŝelu do kąpieli. Livy patrzyła zafascynowana, jak przyjaciółka siada przed toaletką, zapala
rząd lampek nad lustrem, nachyla się i mówi: „Czas na odrestaurowanie fasady...”. Jakby ich rozmowa nigdy się
nie odbyła.
Livy szła do łazienki Cordelii uŜalając się nad sobą, gotowa się porządnie wypłakać, gdyŜ uwaŜała, Ŝe los był dla
niej niesprawiedliwy. Teraz stwierdziła, Ŝe jeśli nie weźmie się w garść, to czekają ją jeszcze gorsze rzeczy. Johnny
odszedł na zawsze, podobnie jak Ŝycie, które wiodła u jego boku. Odgrywanie zrozpaczonej wdowy
zaprowadziłoby ją donikąd - z wyjątkiem towarzystwa Sally Remington. A była to ostatnia rzecz, jakiej pragnęła.
Nie... Przeszłość była zamknięta raz na zawsze. Musiała teraz zdecydować, jaką przyszłość dla siebie wybiera, po
czym udać się na poszukiwanie męŜczyzny, który mógł ją zapewnić. Nie powinno być z tym problemów -
pomyślała z przekonaniem. - Jestem przecieŜ Olivią Gaylord Randolph...
3
O czym u licha tak długo rozmawialiście z Billym Bancroftem? - spytała siostrę Toni Standish pewnego
wieczoru, kilka tygodni później.
Wróciły właśnie z kolacji, na którą i jego zaproszono. Po posiłku usiadł z Livy na sofie, gdzie oddali się intymnej
bez wątpienia rozmowie.
- O niczym szczególnym - ziewnęła Livy. - Po prostu... No wiesz... O wszystkim i niczym.
Toni przyjrzała jej się z uwagą. Dostrzegała w niej kocie zadowolenie, które sugerowało słodkie tajemnice.
- Jeśli chcesz wiedzieć, przypomniał mi o naszym pierwszym spotkaniu, jakieś sześć lat temu, w Nowym Jorku -
17
wyznała Livy, ukazując dołeczki w policzkach.
- To cały Billy. Nigdy nie zapomina twarzy. Zwłaszcza tak uroczej jak twoja.
Livy spojrzała na siostrę szeroko otwartymi oczami.
- Twoją teŜ pamięta - zauwaŜyła niewinnie.
- Nic dziwnego. Znam Billy’ego juŜ jakiś czas - odparła Toni z równie niewinnym uśmiechem.
Livy zdejmowała biŜuterię - szmaragdy i diamenty - i rzucała na mały stos, który słuŜąca miała później schować.
- Czym on się właściwie zajmuje? - spytała od niechcenia.
- Robieniem pieniędzy. I to bez liku.
- Wiem, ale w jaki sposób?
- Billy nie przejmuje się zbytnio sposobami, dopóki wiąŜe koniec z końcem, a o ile mogę się zorientować, w tej
chwili mógłby tymi końcami obwiązać Hyde Park kilkakrotnie.
- Czy to oszust?
- Nie z tych, którymi zajmuje się policja, ale ma reputację człowieka szybkiego w interesach. - Toni skierowała
na Livy zaciekawiony wzrok. - CzyŜbym wyczuwała jakieś zainteresowanie z twojej strony?
- Owszem, i co w tym dziwnego? - przyznała Livy. - Nie naleŜy do ludzi, jakich się często spotyka.
- Oczywiście, Ŝe nie. Tamci się urodzili. A Billy Bancroft sam się stworzył.
- I pnie się w górę?
Zaskoczona niezwykłą u siostry bystrością Toni odparła:
- Zawsze ma na względzie zysk, i to duŜy, ale jest bardzo szanowany w City, a królowa nadała mu jakiś rok temu
tytuł szlachecki. - Toni odczekała kilka sekund dla większego efektu. - Wiesz, Ŝe istnieje lady Bancroft?
- Tak. Powiedział mi, Ŝe jest niepełnosprawna. Jakieś komplikacje po urodzeniu bliźniaków. Rodzaj depresji
poporodowej, która się pogłębiała, zamiast ustępować. JuŜ od lat jest w domu opieki.
- A więc dlatego nikt jej nigdy nie widzi... - stwierdziła Toni w zadumie, po czym dodała dociekliwym tonem,
unosząc brwi: - Jednak ucięliście sobie miłą pogawędkę.
- Dobrze mi się z nim rozmawia.
- Zamierzasz więc jeszcze kiedyś z nim pogadać? - zainteresowała się Toni, choć ani przez chwilę nie
przypuszczała, by jej siostra traktowała Billy’ego Bancrofta powaŜnie.
śonaty, zawdzięczający wszystko sobie biznesmen Ŝydowskiego pochodzenia był ostatnim męŜczyzną, jakim
zainteresowałaby się Olivią Randolph.
- Och, jestem pewna, Ŝe jeszcze go spotkamy.
I rzeczywiście. Zdawało się, Ŝe wyrasta jak spod ziemi dosłownie wszędzie, i choć nie dawał Toni Ŝadnych
powodów do przypuszczenia, Ŝe ugania się za jej siostrą - i tak nie miałoby to sensu, gdyŜ był Ŝonaty, a Livy nie
zamierzała być niczyją kochanką. Kończyło się jednak nieodmiennie tym, Ŝe siadał obok niej przy kolacji albo
towarzyszył w taki czy inny sposób. Livy zaś stwierdzała tylko ze zdziwieniem: „Jest zabawny, często mnie
rozśmiesza i zna dosłownie kaŜdego...”.
Billy Bancroft ze swej strony wiedział juŜ wszystko, co naleŜało wiedzieć o wdowie po Johnie Peytonie
Randolphie VI. Zrobił mnóstwo lukratywnych interesów w Stanach, a to wymagało, by spędzał tam co najmniej
cztery miesiące w roku. Jego kontrahenci zapraszali go na róŜne uroczystości, gdzie poznał ludzi, którzy pochodzili
ze świata Livy. Po raz pierwszy spotkał ją na przyjęciu w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Johnny
jeszcze Ŝył i Billy od razu uznał go za głupca, w którego Ŝyłach płynęła błękitna krew, ale małŜeństwo, jak mu
powiedziano, było trwałe. W dodatku Livy liczyła tylko dwadzieścia cztery lata, on zaś dla śmietanki towarzyskiej
Manhattanu był kimś nowym. Kiedy sześć lat później ponownie spotkał ją w Londynie, była juŜ wdową, a on sir
Williamem Bancroftem, któremu nadskakiwały te same kręgi po obu stronach Atlantyku, które niegdyś traktowały
go z pewną dozą protekcjonalności. Było wiadomo, Ŝe cieszy się zaufaniem bardzo wysoko postawionych ludzi w
rządzie brytyjskim i Ŝe ma ambitne plany - co najmniej miejsce w Izbie Lordów. Nie naleŜało mu wypominać, Ŝe
kiedyś był tylko Billym Banciewiczem z Whitechapel Road, który swój pierwszy milion zarobił na nadwyŜkach
wojennych. Gniewało go to, a ludzie, którzy wzbudzali w nim gniew, zawsze źle kończyli. Lepiej było wzbudzać
w nim przyjemniejsze uczucia. Co właśnie czyniła Livy.
Kiedy Billy patrzył na nią przez całą długość wielkiego jak boisko do krykieta i stołu w Winfield House,
dochodził do wniosku, Ŝe przyćmiewa swą obecnością wszystkie pozostałe kobiety. Tamtego wieczoru miała na
sobie szeroką spódnicę z cięŜkiej satyny koloru ubitych białek i skromny czarny Ŝakiet z dŜerseju, który muskał jej
doskonałe ramiona i odsłaniał ręce powyŜej łokci, zakryte jedynie przez bliźniacze, szerokie na dwa centymetry
bransoletki w kształcie kwiatów, wykonane z diamentów i pereł. W uszach nosiła podobne kolczyki, a krótkie
ciemne włosy zaczesała do tym, odsłaniając twarz. Jej ruchy odznaczały się łabędzim wdziękiem, głos był miękki,
uśmiech ciepły. Uosabiała wszystko, co Billy kiedykolwiek sobie obiecał. śaden trzeźwo myślący męŜczyzna nie
wypuściłby z rąk tak rzadkiego okazu perfekcji. A Billy nigdy nie cierpiał na brak zdrowego rozsądku. Dlatego
działał ostroŜnie, okazywał drugiej stronie szacunek, niepostrzeŜenie wkradał się w łaski. I wiedział, Ŝe z dobrym
skutkiem. Co więcej, ona teŜ wiedziała.
18
Przez całe lato krąŜyli wokół siebie, spotykając się na kolacjach, koktajlach, przyjęciach, balach i w róŜnych
znanych miejscach Londynu. Na wyścigach w Ascot Livy zasiadała jako gość w loŜy Billy’ego. Dzięki swoim
wpływom załatwił jej zaproszenie na jedno z przyjęć urządzanych w ogrodach królewskich pałacu Buckingham i
gdy królowa, rozpoznawszy go, uśmiechnęła się i przystanęła, by zamienić z nim kilka słów, czujny doradca
wymamrotał jej nazwisko, Livy zaś skłoniła się.
Lecz Billy był za sprytny, by naraŜać ją na plotki. Cały czas, kiedy spotykał się z Livy, słuŜąc pomocą
finansowego eksperta i doradzając, jak inwestować dochody z funduszu, który pozostawił jej Johnny, kontynuował
równieŜ długotrwały związek z czwartą i młodszą Ŝoną (z rodzaju tych, jakie dekadę później określano „Ŝoną dla
przyjemności”) często wchodzącego w związki małŜeńskie potentata prasowego. Było powszechnie wiadome, Ŝe
Joyce Eastman niczego bardziej nie pragnie niŜ zostać lady Bancroft i Ŝe z coraz większą niecierpliwością reaguje
na opory Billy’ego. Ludzie patrzyli z ciekawością, jak Joyce przygasa, a Livy jaśnieje coraz silniejszym blaskiem.
Ze zrozumieniem podchodzili do tego, Ŝe Livy wykorzystywała w stu procentach fakt, iŜ jest w mieście kimś
nowym, a to zapewniało powodzenie.
Joyce zbyt szybko dzieliła skórę na niedźwiedziu - powiadali. Olivia Randolph niczego nie uwaŜała za
przesądzone i nie traktowała Billy’ego Bancrofta w jakiś szczególnie uprzywilejowany sposób. Był jednym z
wielu, nic ponad to. Ale i nie był nikim, dzięki Bogu - pomyślała Livy pewnego ranka, otwierając stos kopert
leŜących na tacy śniadaniowej i stwierdzając z ulgą, Ŝe to niemal bez wyjątku zaproszenia. Nie dostrzegła jeszcze
pierwszych oznak obojętności ze strony środowiska, ale na wszelki wypadek zachowywała czujność, gdyŜ
pierwszy niepokojący sygnał oznaczałby, Ŝe naleŜy przedsięwziąć pewne kroki - i to we właściwym kierunku.
Jej matka, która dzięki szczegółowym listom od Ŝyczliwej przyjaciółki spędzającej w Londynie lato wiedziała, Ŝe
córka spotyka się z człowiekiem nie tylko o piętnaście lat starszym, ale w dodatku Ŝonatym, i to z kobietą kaleką,
od razu chwyciła za pióro, by wyrazić swoje zastrzeŜenia. MoŜe sobie być „sir” Williamem Bancroftem, ale
urodził się jako Banciewicz, to znaczy nikt, tyle Ŝe zrobił z siebie kogoś i przy okazji stał się niezwykle bogaty.
Millicent Gaylord podziwiała człowieka, który doszedł do czegoś o własnych siłach, ale nie mogła się zgodzić, by
ktoś taki wchodził do wewnętrznego kręgu pani Randolphowej VI. Zwłaszcza, Ŝe ten ktoś był śydem. Czyli z całą
pewnością Nie Jednym z Nas.
Livy przeczytała list od matki, po czym starannie odłoŜyła go na bok. Opracowała juŜ swój plan. Powiedzie się
albo nie. Jeśli nie - no cóŜ, weźmie sobie do serca matczyne rady. A tymczasem czerpała radość z zainteresowania
męŜczyzny, który doskonale wiedział, jak je okazywać.
Johnny pochodził z jej świata. Nie odznaczał się ekscytującą osobowością i zawsze wiedziała, czego się po nim
spodziewać, ale był pewny i całkowicie godzien zaufania, jednym słowem kimś, kto zawsze dotrzymuje słowa.
Natomiast o Billym Bancrofcie nie dało się powiedzieć niczego pewnego - nigdy nie wiedziała, czego po nim
oczekiwać podczas kolejnego spotkania. Był ekscytujący do utraty tchu i niezawodny tylko pod jednym względem
- skłonności do zaskakującego zachowania. Poza tym Livy nie była pewna, czy moŜe mu zaufać w sprawach, które
nie miały związku z pieniędzmi. Billy podchodził do pieniędzy zbyt powaŜnie - traktował je z szacunkiem.
Nie otrzymał Ŝadnego wychowania - w jej rozumieniu tego słowa, oczywiście. Pracował od czternastego roku
Ŝycia i nigdy nie uczęszczał do college’u. Jego ojciec był krawcem z Whitechapel, a dziad opuścił Polskę w obawie
przed kolejnym pogromem śydów. Billy potrafił jednak płynnie i z głęboką znajomością rzeczy prowadzić
rozmowę na kaŜdy temat.
Wiedział na przykład duŜo o kamieniach szlachetnych. Livy pragnęła mieć naszyjnik z pereł według własnego
projektu, więc Billy zabrał ją do małego i obskurnego kantoru w odrapanym budynku w Hatton Garden, gdzie stary
człowiek w jarmułce otworzył czarną zamszową torbę i wysypał na jej złoŜone dłonie garść wspaniałych pereł -
mlecznych i połyskliwych jak zatrzymany w kamieniu blask księŜyca. Przyzwyczajona do siedzenia na krześle w
swym salonie, podczas gdy ktoś od Harry’ego Winstona czy Bulgariego prezentował na pluszowych poduszkach
swoje wyroby, Livy stwierdziła, Ŝe to nowe doświadczenie jest w równym stopniu nieznane co niepokojąco
oŜywcze. Podobnie było wówczas, gdy zabrał ją pewnego niedzielnego poranka na Petticoat Lane, gdzie
rozmawiał ze straganiarzami w języku, którego nie rozumiała, oni zaś nie szczędzili jej komplementów swą mocno
akcentowaną angielszczyzną i słali całusy. Było to podniecające i mile łechtało jej próŜność, ale jeszcze większe
wraŜenie zrobiło na niej to, jak traktowali Billy’ego. Niczym króla.
Livy była kobietą jednego świata - swojego. Billy natomiast okazał się człowiekiem wielu światów, które
przemierzał krokiem kolosa. Nie spotkała w swoim Ŝyciu nikogo takiego jak on.
Gdy matka dowiedziała się o wszystkim, dostała tak silnych palpitacji serca, Ŝe trafiła do szpitala. W ciągu
dwudziestu czterech godzin Livy znalazła się przy jej łóŜku w Filadelfii. Millicent, mając córkę po swojej stronie
Atlantyku, podczas gdy sir William został po drugiej, szybko wracała do zdrowia. UlŜyło jej jeszcze bardziej, gdy
Livy zaczęła spotykać się z dawną sympatią - pewnym dyplomatą, który powrócił do Ameryki po latach
spędzonych na placówkach zagranicznych. Tego roku, gdy Livy debiutowała na towarzyskiej scenie, był w niej
głęboko zakochany i przez jakiś czas pozostawał jednym ze stałych adoratorów, lecz Johnny Randolph zepchnął go
na plan dalszy. Kiedy Livy została panią Randolphową, młody dyplomata był w drodze do Delhi, potem przebywał
w Tokio, Brukseli, Madrycie i Buenos Aires. Teraz, jako pierwszy sekretarz ambasady, pozostawał w kraju na
19
przedłuŜonym urlopie i był nadal kawalerem. Pragnął za wszelką cenę zacząć od miejsca, w którym skończył
przygodę z Livy. Wkrótce stali się przedmiotem plotek, lecz Livy odrzuciła jego bezzwłoczną ofertę małŜeństwa.
„Nie minął jeszcze rok - dała mu jasno do zrozumienia. - Nie wspominając juŜ o tych wszystkich latach, jakie
upłynęły od czasu naszego ostatniego spotkania. Poznajmy się na nowo... Adoruj mnie, Lany. Odczuwam potrzebę
bycia adorowaną. Byliśmy wtedy tacy młodzi... Teraz jestem wdową, a ty doświadczonym dyplomatą. - Ukazała
dołeczki w policzkach, przechylając na bok głowę. Oczy błyszczały jej jak u jasno upierzonego ptaka, usta
uśmiechały się nieśmiało. - Wypróbuj na mnie swoje zawodowe umiejętności, dobrze?”.
Czynił to z takim zapałem, Ŝe niebawem stali się bardzo często widywaną parą, po której ludzie zaczęli
spodziewać się ogłoszenia zaręczyn, gdy tylko upłynie rok Ŝałoby.
Lecz choć dojrzały Laurence Styles stanowił krok naprzód w porównaniu ze swym niedojrzałym wcieleniem
sprzed lat, to jednak nie spełniał oczekiwań Livy. Był miły, ale nie poruszał jej do głębi, nie otaczała go tajemnica
jak Billy’ego Bancrofta. Tajemnica, którą tak bardzo chciała odkryć, nawet jeśli bała się tego, czego moŜe się o
nim dowiedzieć. Nie była „zakochana” w Billym, tak jak była zakochana w Johnnym, ale stwierdziła, Ŝe ją
fascynuje. W porównaniu z prostolinijnym Johnnym Billy wydawał się skomplikowany jak szwajcarski zegarek i
to taki, który pokazuje wyłącznie swój własny czas. Choć znała go od trzech miesięcy, nie próbowała nawet
pojmować zmienności jego charakteru, ale była przekonana, Ŝe z czasem, przy odrobinie cierpliwości, zrozumie ją,
a wtedy zostanie nagrodzona.
Musiała teŜ przyznać, Ŝe jego kiepskie pochodzenie odznacza się pewnym urokiem dziwności. Johnny wywodził
się z dobrej rodziny, wiedziała więc, czego się moŜe po nim spodziewać. Billy natomiast tylko się urodził, nic
więcej, ale oznaczało to podniecającą niewiadomą. Czasem dostrzegała w nim pewną szorstkość, która
przyprawiała ją o dreszcz, przyjemny co prawda jak dotyk włochatego ręcznika na wraŜliwej skórze. Czasem teŜ ją
przeraŜał. Choćby wtedy, gdy tracił panowanie nad sobą. Nie z jej powodu. Nigdy z jej powodu, ale przez jakiegoś
nieszczęśnika, który miał pecha zrobić coś bez pozwolenia. Nikt nigdy nie podejmował decyzji za Billy’ego. Lecz
Livy odkryła teŜ, Ŝe kiedy opierała się na nim, on stał twardo i mocno. Z drugiej strony nie dało się go popychać.
Zdecydowała, Ŝe najlepiej udać się w określonym kierunku i zobaczyć, czy podąŜy za nią.
Zajęło to miesiąc. Pojawił się pewnego wieczoru, gdy ubierała się przed wyjściem na kolację z Larrym Stylesem.
Przekazała na dół wiadomość, Ŝe zaraz będzie gotowa, zdecydowana wykorzystać sytuację do końca, dopóki
mogła. Chciała poprawić urodę, by zrobić na nim tym większe wraŜenie. Czekał cierpliwie. Kiedy w końcu zeszła
na dół, w czerwonej jak piwonia spódnicy, która wirowała wokół jej nóg, połyskując diamentami, ze słodkim, lecz
zimnym uśmiechem na ustach, dając mu do zrozumienia, Ŝe jest równie świadoma swej wartości jak on i Ŝe nie
powinien uwaŜać jej za swoją własność, nie był w najmniejszym stopniu speszony. Popatrzył tylko na nią tak, Ŝe
poczuła na skórze dreszcz, a potem spytał rozbawionym głosem kogoś, kto z góry zna odpowiedź: „Gdzie chcesz
wyjść za mąŜ? Tu czy w Londynie?”.
- To nie do pomyślenia. Toni, po prostu nie do pomyślenia - mówiła podenerwowana Millicent Gaylord. - Och,
wydaje się dość przystojny i Bóg jeden wie, Ŝe ma znaczny majątek, ale kim jest? Czym jest? I co zrobił ze swoją
kaleką Ŝoną? Jak to się stało, Ŝe nagle jest wolny, by zrobić z Livy lady Bancroft? I dlaczego Livy tak chętnie na to
przystaje?
- Dostał rozwód - stwierdziła po raz nie wiadomo który Toni.
- Jak? Kiedy? Gdzie? Nikt w Londynie o tym nie słyszał. Wiem, bo prosiłam pewnych ludzi, by się dowiedzieli.
Jeśli się rozwiódł, to chyba w jakiejś podejrzanej dzielnicy.
- Jeśli Londyn był dość dobry dla Wallis Simpson...
- Właśnie - przytaknęła gorliwie Millicent. - To teŜ było bardzo starannie zaaranŜowane, dzięki władzy i
wpływom. Nie obchodzi mnie, co tamta mówiła o swojej matce... Alice Warfield prowadziła pensjonat, nic więcej.
- Po chwili dodała zmartwiona: - Chciałabym tylko móc uchronić Livy przed tym strasznym błędem.
- Jak zwykle przesadzasz - stwierdziła z westchnieniem Toni.
- O nie, nie przesadzam. Znam się doskonale na ludzkich charakterach i uwaŜam, Ŝe Livy nie ma pojęcia o
prawdziwej naturze tego sir Williama Bancrofta. Jacy są jego synowie? - spytała ni stąd ni zowąd Millicent, co
było w jej stylu.
- Nigdy ich nie spotkałam. Obaj studiują w Oksfordzie, muszą więc mieć coś w głowach. W dobrym college’u,
jak doniósł mi Edward.
- No cóŜ, przypuszczam, Ŝe to się liczy... Ale osiemnastoletni bliźniacy! Livy ma tylko trzydzieści lat, na litość
boską. Jest o wiele za młoda na macochę. No i co oni o tym wszystkim myślą? Skąd mamy wiedzieć, czy aprobują
postępowanie ojca, który porzuca ich matkę, by znów się oŜenić?
Wątpię, czy ktoś to z nimi konsultował - pomyślała Toni. - Billy nigdy nie konsultuje się z nikim prócz samego
siebie.
Millicent wierciła się niespokojnie na krześle.
- Nie mam pojęcia, co Livy strzeliło do głowy. Nie musi przecieŜ wychodzić za mąŜ po raz drugi. Ma więcej
pieniędzy, niŜ jej potrzeba, a jako była Ŝona Johna Randolpha zachowuje odpowiednią pozycję w towarzystwie.
20
Upłynął zaledwie rok od czasu, gdy zginął biedny Johnny...
- Prawda, ale on jest martwy, a Livy Ŝywa. Jest równieŜ młoda, atrakcyjna i nadaje się tylko do tego, czego ją, nas
wszystkie, nauczyłaś: być Ŝoną bogatego, potęŜnego, liczącego się w towarzystwie męŜczyzny. Livy nie tylko
dokonała tego jeden raz, ma zamiar dokonać tego po raz drugi, i to z większym powodzeniem. Jest zdecydowana
zostać lady Bancroft - wyjaśniła Toni swej matce. - Więc dlaczego się z tym nie pogodzisz? Nie marnuj energii,
próbując zapobiec temu małŜeństwu. Lepiej się zastanów, co na siebie włoŜysz...
Lecz później w rozmowie z Livy Toni powiedziała:
- Wiesz, Ŝe matka jest zaniepokojona twoim wyjściem za mąŜ. Szczerze mówiąc, sama się nad tą sprawą
zastanawiałam. Billy to nie Johnny Randolph, jak się domyślasz. To nie chłopiec. To męŜczyzna. I to bardzo
wymagający męŜczyzna. Jesteś pewna, Ŝe sobie z nim poradzisz?
Livy uśmiechnęła się ironicznie.
- CzyŜ nie nauczono mnie, jak sobie radzić z męŜczyznami? Spełniać ich zachcianki, pochlebiać im,
przekonywać, Ŝe wszystko jest absolutnie ich zasługą?
- O to mi właśnie chodzi. Billy zawsze przypisuje sobie wszelkie zasługi i autorstwo kaŜdego pomysłu. Billy
zawsze stawia na pierwszym miejscu to, czego chce... zawsze i w kaŜdych okolicznościach.
- Wiem, co robię - odparła zdecydowanie Livy.
- Świetnie, ale dlaczego to robisz?
- Ty teŜ rozwiodłaś się z jednym męŜczyzną, Ŝeby poślubić drugiego. Nie było przerwy w twoim Ŝyciu
małŜeńskim. Jestem sama juŜ od roku i gdybym miała wybierać, to wolałabym wyjść za mąŜ. Jasne?
- Ale dlaczego Billy? Larry Styles szaleje za tobą. Dlaczego nie on?
- Nie mam ochoty być jedną z wielu Ŝon w jakiejś ambasadzie - odwróciła twarz ku siostrze. - Billy moŜe dać mi
świat, a nie tylko jeden jego zakątek - stwierdziła po prostu. - Jako małŜonka Billy’ego będę miała wszystko, czego
zechcę.
- Dopóki on będzie miał wszystko, czego zechce - poprawiła ją Toni. - A Billy jest człowiekiem, który chce...
oczekuje... bardzo duŜo.
- Jestem przygotowana na to, by być Ŝoną, jakiej pragnie.
- A zatem rozmawialiście o tym?
- Oczywiście.
- Ale nie jesteś w nim zakochana - stwierdziła, a gdy Livy nie odpowiedziała, upewniła się: - Jesteś?
- Nie - przyznała Livy, unosząc wysoko brodę. - Ale mnie fascynuje; jest bardzo... skomplikowany. śycie przy
jego boku nigdy nie będzie nudne. Wydaje mi się pociągający w jakiś... prostacki sposób. Jest taki... niemal
egzotyczny! Szczerze mówiąc, jest o wiele bogatszą osobowością niŜ Johnny...
- Oczywiście. Billy jest dojrzałym męŜczyzną, którym Johnny nigdy nie był. Myślę, Ŝe Billy zdąŜył dojrzeć
jeszcze przed mutacją... - Toni zawahała się. - Bądź po prostu... ostroŜna. Billy nie zawsze zdaje sobie sprawę z
ciśnienia, jakiego jest źródłem. A gdy pod jego wpływem coś pęka, on tylko wymienia części.
- Nigdy nie stosował wobec mnie choćby najmniejszego nacisku - przyznała szczerze Livy, ukazując dołeczki w
policzkach. - JuŜ prędzej ja to robię... - dołeczki zalał słaby rumieniec. - Jest bardzo... męski.
Z chwilą, gdy Livy zgodziła się wyjść za Billy’ego, pozwoliła mu na pewne, dotąd niedostępne, przywileje. Na
przykład uprawianie z nią miłości. Przynajmniej zrozumiała, co Toni miała na myśli, kiedy skarŜyła się na
bezuŜyteczność swojego męŜa w łóŜku. Seks z Billym był jak wyborny szampan z dobrego rocznika, od którego
szumi w głowie, a nogi słabną. Z Johnnym przypominał lemoniadę, którą nie sposób było się upić...
Natchnęło ją to odwagą, by spytać o rzecz, która budziła jej nieodpartą ciekawość: co mianowicie sprawiło, Ŝe
postanowił odzyskać wolność i w jaki sposób tego dokonał.
Odpowiedział, dając jasno do zrozumienia, Ŝe robi to tym razem, ale w przyszłości nie naleŜy wracać do tematu.
„Zawsze miałem pewien klucz - zdradził - ale dopiero kiedy spotkałem ciebie, odczułem potrzebę posłuŜenia się
nim”.
To musiało jej wystarczyć. I tak było. Los okazał się łaskawy. Plan się powiódł. Nic dziwnego, w końcu postąpiła
zgodnie z radą Sally Remington. Olivia Randolph nigdy nie dozna poniŜenia i nie zostanie przyłapana w czyjejś
łazience, kiedy wypłakuje sobie oczy. Nie będzie tylko kobietą-dodatkiem. Nie dopuści, by męŜczyźni robili jej
niestosowne propozycje tylko dlatego, Ŝe nie ma przy swym boku jednego z nich, choć wcześniej traktowali ją z
pokornym szacunkiem. Zostanie lady Bancroft. Będzie miała pozycję, kilka pięknych domów, nieograniczone
moŜliwości rozrywek i ksiąŜeczkę czekową na stroje. Billy zapewni jej pełne, bogate Ŝycie, jakiego potrzebowała,
pozycję na samym szczycie, z którego będzie roztaczać swój blask, ona zaś obdarzy go tytułem męŜa Olivii
Gaylord Randolph.
UwaŜała, Ŝe to sprawiedliwy układ.
Millicent Gaylord siedziała i przyglądała się swojej córce, która przymierzała suknie ślubną - wąską kolumnę
21
jedwabnego dŜerseju w kolorze szampana z marszczeniem zakrywającym piersi i długimi, wąskimi rękawami,
które Livy uwielbiała, gdyŜ podkreślały szczupłe nadgarstki i szczupłe, dystyngowane dłonie.
- Myślę, Ŝe odrobina tutaj... Zobaczmy... Pod ramieniem - mówiła Livy do krawcowej, patrząc uwaŜnie na swoje
odbicie w potrójnym lustrze przymierzalni. - Proszę spojrzeć...
Zgięła w jej stronę ramię, a krawcowa przytaknęła, chwyciła noŜyczki i odpruła rękaw od sukienki, by przyszyć
go ponownie, więc gdy Livy tym razem podniosła rękę, nic juŜ nie ciągnęło, a góra leŜała zupełnie inaczej.
Jeśli chodzi o stroje, Livy się nie myli - pomyślała Millicent. - Lecz w przypadku męŜczyzn...
Nie chodziło o to, Ŝe Billy zrobił coś niestosownego. Wręcz przeciwnie, nie przestał zachwycać, pochlebiać,
uwodzić. Zachowywał się jak człowiek, który zna swoją wartość, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, jak cenna
jest jego zdobycz. Nawet Millicent musiała przyznać, Ŝe wybrany przez niego pierścionek jest nie tylko w
najlepszym guście, ale odznacza się wyjątkową jakością. Nie diament, nie szmaragd, lecz kaboszon czy teŜ róŜowy
szafir o cudownie głębokiej barwie moreli. Był tak niezwykły, Ŝe szybko stał się tematem rozmów, zwłaszcza gdy
Billy dał Livy w prezencie pasujący do niego naszyjnik z takich samych kamieni, między którymi połyskiwały
nieskazitelne perły.
Och, Billy miał gust, to pewne, ale skąd go wziął? Na coś takiego trzeba pokoleń. Choć Billy nie ukrywał, Ŝe jego
ojciec był krawcem w Whitechapel, to jednak nie rozgłaszał tego na lewo i prawo. Millicent Ŝywiła przekonanie, Ŝe
byłby najbardziej zadowolony, gdyby ów fakt w ogóle nie wyszedł na światło dzienne, ale jej zdaniem Billy
ukrywał mnóstwo innych rzeczy. Pytanie tylko jakich.
W końcu poznała jego synów. Pojawili się na przyjęciu zaręczynowym. Nie byli bliźniakami jednojajowymi, ale
jednak bliźniakami, i to bez wątpienia. Grzeczni, dobrze wychowani dziewiętnastoletni chłopcy, którzy odzywali
się wtedy, gdy się do nich zwracano, i którzy cały czas zwaŜali bacznie na ojca. Toni z miejsca ochrzciła ich Tirli
Bim i Tirli Bom, w skrócie Bim i Bom. Rupert i Jeremy - pomyślała Millicent, parskając w duchu śmiechem. -
Angielskie imiona z wyŜszych sfer, bez dwóch zdań. Co oznaczało, Ŝe Billy juŜ przed laty zaplanował swój to-
warzyski awans. Tak jak planował wszystko - pomyślała zaniepokojona. - Nic nie pozostawiał przypadkowi. I teraz
teŜ nie. Livy odpowiadała zapewne jego upodobaniom pod kaŜdym względem. Tak - pomyślała. - Jest zimny. I
twardy. I bezlitosny. - Przeszył ją dreszcz niepokoju. - W co się pakuje moja Livy? - pomyślała i poczuła, jak
zalewają fala nagłego strachu.
- Tak... tak lepiej - mówiła Livy, patrząc krytycznym okiem w lustra ukazujące jej sylwetkę z wszystkich stron.
Wyswobodziła się z sukni, którą z naboŜnym szacunkiem natychmiast zabrano do wykończenia, i stała teraz w
koronkowej halce, czekając na przymiarkę wyjściowego kostiumu. Miał miękki, stojący kołnierz, diabelnie trudny
do ułoŜenia. Livy patrzyła z uwagą, jak nieduŜy człowieczek, zawsze nadzorujący przymiarki, odpruwa szwy przy
krawędzi materiału i zaczyna poprawiać muślinową podszewkę, tak aby kołnierz, ponownie przytwierdzony do
Ŝakietu szpilkami, leŜał jak naleŜy.
- Doskonale - uśmiechnęła się Livy. - Wprost idealnie.
Przyszła kolej na spódnicę, którą naleŜało dopasować w talii i odpowiednio skrócić, by sięgała tuŜ za kolana
(dobieranie odpowiedniej długości do Ŝakietu zawsze było trudne). Livy nigdy, ani razu, nie włoŜyła krótszej
sukienki, choć jej nogi były warte pokazania.
- Tak... Właśnie - stwierdziła, obracając się w taki sposób, by skomplikowana, potrójna plisa z tyłu, pozwalająca
na swobodę ruchów, zafalowała uwodzicielsko.
- To doprawdy cudowny kolor - zauwaŜyła jedna z pomocnic krawcowej, mając na myśli delikatny, lecz
jednocześnie intensywny fiolet kostiumu z pasemkami liliowego jedwabiu. - Bardzo w nim pani do twarzy, pani
Randolph.
- Dziękuję - uśmiechnęła się zadowolona Livy.
Przymierzyła resztę rzeczy - trzy suknie wieczorowe, jeszcze jeden kostium, tym razem w jej ulubionym
granatowym kolorze, wreszcie czerwono-biało-niebieską bluzkę z szyfonu, wiązaną pod szyją na kokardę.
- Co dalej? - spytała Millicent, kiedy wyszły z pracowni na Piątej Alei.
- Bielizna, którą zamówiłam u Countess Czceska’s... Nie musisz iść, jeśli masz juŜ dosyć.
- No cóŜ, prawdę mówiąc, chętnie posiedziałabym u Rumplemeyersa...
- Nie mam czasu, mamo. Mój harmonogram jest dość napięty.
- Czyj harmonogram? - mruknęła ironicznie Millicent.
- Spotykam się o szóstej z Billym i chcę, by do tego czasu wszystko było załatwione. Wiesz, jak on nie znosi
czekać.
- Zakochany męŜczyzna nie powinien mieć nic przeciwko temu - zauwaŜyła matka zgryźliwie.
- Billy po prostu lubi, kiedy wszystko przebiega bez zakłóceń.
- A jak nie, to co się wtedy dzieje? Co Billy robi? Stawia cię do kąta?
Livy wybuchnęła śmiechem.
- Nie bądź niemądra, mamo.
Lecz Millicent wcale nie uwaŜała, Ŝe jest niemądra. Livy, zaślepiona faktem, Ŝe ma zostać niebawem lady
22
Bancroft, nie potrafiła patrzeć na rzeczywistość krytycznie. Millicent próbowała wyciągnąć ją z tego jasnego kręgu
i pokazać, jak sprawy przedstawiają się w cieniu, ale Livy widziała tylko to, co chciała widzieć.
- Chodzi ci o to, Ŝe jest ode mnie znacznie starszy? - Livy przypuściła bezpośredni atak. - śe mam tylko
trzydzieści lat, a on czterdzieści pięć i dwóch dorosłych synów? Zapewniam cię, Ŝe rozumiemy się z Jeremym i
Rupertem, a Billy ze swej strony umie znaleźć wspólny język z Rosalind i Johnnym juniorem.
- Z Johnnym moŜe tak, ale Ros nie lubi Billy’ego i nie ma co udawać, Ŝe jest inaczej.
- Ros zawsze była ukochaną córeczką taty - stwierdziła Livy, wzruszając pogardliwie ramionami. - Ale nim
poślubię Billy’ego, minie rok od śmierci Johnny’ego, poza tym nie mogę wiecznie nosić Ŝałoby, nawet gdyby to
odpowiadało Rosalind. - I dodała gniewnie, gdyŜ zawsze broniła Billy’ego przed matką: - Chodzi o to, Ŝe jest
śydem, prawda? Jesteś uprzedzona. Nie moŜesz się pogodzić z tym, Ŝe rezygnuję ze statusu byłej pani Randolph,
by zostać drugą Ŝoną człowieka, który w twoich oczach nie ma Ŝadnej pozycji!
- Nie przeczę, Ŝe mam pewne opory...
- Typowe dla kogoś takiego jak ty! - rzuciła nieustępliwie, gdyŜ pragnęła, aby jej drugie małŜeństwo było równie
akceptowane jak pierwsze. - Bierzemy ślub cywilny w twoim domu obok wielkiej rezydencji Delii, a udzieli nam
go sędzia, który zasiadał w Sądzie NajwyŜszym razem z tatą! Czego ty jeszcze chcesz?
- Chcę, Ŝebyś była szczęśliwa - odparła matka. Po czym dodała z przekonaniem: - A nie sądzę, by z nim ci się to
udało.
Livy wzięła głęboki oddech. Do dzieła - pomyślała. Nigdy przedtem nie sprzeciwiła się woli matki. Lecz tym
razem zbyt wiele było do stracenia - chociaŜby przyszłość.
- Nie wiesz, o czym mówisz - stwierdziła chłodno, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę ogromnego
czarnego rolls-royce’a.
Billy nalegał, by korzystała z niego podczas wędrówek po Nowym Jorku. Szofer juŜ otwierał tylne drzwi. Potem
zamknął je za nią, usiadł za kierownicą i odjechał spod krawęŜnika, pozostawiając matkę na chodniku.
Livy nie obejrzała się. Wiedziała, Ŝe gdyby to zrobiła, przyznałaby się do poraŜki w tym starciu. Mogła się
buntować, ale konkretne zwycięstwo nad Millicent Gaylord naprawdę się liczyło.
- Co mam z nią zrobić. Toni? - spytała zdesperowana siostrę tego samego wieczoru, podczas gdy Billy i młodszy
Standish dyskutowali po drugiej stronie stolika o zaletach rolls-royce’a w porównaniu z bentleyem. - Uprzedziła
się do Billy’ego i nic, co bym zrobiła czy powiedziała, nie zmieni jej nastawienia.
- To cała matka. Kiedy juŜ wyrobi sobie zdanie na jakiś temat, rzadko z niego rezygnuje.
- Myślałam, Ŝe będzie zadowolona, mogąc organizować jeszcze jedno przyjęcie weselne. śe będzie się cieszyć z
ponownego zamąŜpójścia córki - powiedziała Livy. - Chodzi chyba o to, Ŝe jest śydem, choć nigdy bym nie
przypuszczała, Ŝe matka moŜe mieć jakieś uprzedzenia. Tata miał bardzo wielu przyjaciół Ŝydowskiego
pochodzenia.
- Billy jest teŜ Anglikiem. Zamieszkacie daleko stąd.
- Ale spędza tu mnóstwo czasu. Będziemy bez przerwy jeździć tam i z powrotem.
- Matka w końcu zmięknie - odparła Toni. - Zobaczysz.
Lecz później, zwracając się do Cordelii, spytała:
- Myślisz, Ŝe Livy będzie szczęśliwa z Billym?
- Oczywiście. Jest w siódmym niebie. Billy niczego jej nie odmawia. Jeśli widziałam kiedykolwiek zakochanego
męŜczyznę, to jest nim właśnie Billy Bancroft. On ją wprost uwielbia.
- No cóŜ, ona daje mu coś, czego przez całe Ŝycie bardzo pragnął.
Cordelia spojrzała na siostrę pytająco, bo choć była inteligentna, to jednak nie odznaczała się wnikliwością Toni.
- Co masz na myśli?
- Czy nic nie zauwaŜyłaś w przypadku Billy’ego?
- Na przykład?
- Chodzi mi o jego ambicję.
- Wszyscy ją dostrzegają!
- Mówię o ambicji towarzyskiej. Czy nie dostrzegłaś, Ŝe wszyscy ludzie, których tutaj zna, ci, z którymi się
widuje, którzy zapraszają go na przyjęcia, albo u których on bywa, to wyłącznie biali protestanci angielskiego
pochodzenia? Nie ma między nimi ani jednego śyda... no z wyjątkiem jednego, Davida Solomonsa, ale Billy robi z
nim mnóstwo interesów, więc ta przyjaźń jest pewnie owocem wyrachowania.
- Doprawdy! - zawołała tonem oburzenia Cordelia. - Myślałam, Ŝe kto jak kto, ale ty będziesz jego zwolenniczką.
W końcu pierwsza go poznałaś i przedstawiłaś Edwardowi...
- W tym rzecz - wtrąciła Toni.
Cordelia zmarszczyła czoło.
- Chcesz powiedzieć... Ŝe o to mu właśnie chodziło?
- Między innymi.
- Doprawdy! - powtórzyła z niepokojem Cordelia, nim zaczęła się wycofywać z terenu, na którym nie czuła się
23
jako kobieta zbyt pewnie. - Musisz jednak pamiętać, Ŝe bardzo pomógł Edwardowi. Jedno jest pewne, Billy nigdy
nie zapomina o swoich przyjaciołach.
- Zwłaszcza tych, którzy się liczą - odparła Toni ze zjadliwym uśmiechem.
- Wydawało mi się, Ŝe go lubisz - zauwaŜyła rozczarowana Cordelia.
Zawsze odnosiła wraŜenie, Ŝe Toni przyjaźni się z Billym Bancroftem. To ona wprowadziła go do ich kręgu, on
zaś chętnie na to przystał, sam jednak się nie narzucał. Miał teŜ niezwykle cenne kontakty, a na jego radach
naprawdę moŜna było polegać. Był teŜ absolutnie dyskretny. Kiedy Billy o czymś się dowiadywał, to tak, jakby
rzecz ginęła bez śladu. Cordelia pomyślała, Ŝe Livy ma nieprawdopodobne szczęście, wychodząc za taki ideał
męŜczyzny.
Ślub odbył się w pewien upajający sierpniowy wieczór w dwunastopokojowej „chacie” na terenie posiadłości
Winslowów, którą Edward przed laty ofiarował swojej teściowej. Livy miała na sobie wspaniałą suknię, a na
ciemnych włosach dobrany do pierścionka zaręczynowego wianek z róŜ w kolorze moreli. Obrączka natomiast, w
kształcie podwójnej plecionki, była złota i jak twierdził Billy, naleŜała kiedyś do jego polskiej prababki.
Choć gości nie przyszło zbyt wielu, zaproszono bowiem tylko liczące się rodziny z dziećmi i najbliŜszych
przyjaciół, przyjęcie zorganizowano na świeŜym powietrzu. Panowała luźna, niemal swobodna atmosfera, mimo iŜ
Billy był ubrany w obowiązkowy czarno-szary garnitur ślubny. Zdawało się, Ŝe nie moŜe oderwać wzroku od
panny młodej, która promieniała w swej szampańskiej sukni. Nakładali sobie nawzajem kawałki weselnego tortu i
pozowali do zdjęć przyjacielowi Livy, Richardowi Avedonowi.
Millicent, ubrana w kwiecistą jedwabną suknię i słomkowy kapelusz przystrojony odpowiednio dobranymi
kwiatami z jedwabiu, sprawiała wraŜenie niezwykle zadowolonej, bez względu na to, co w głębi duszy czuła. Lecz
jej dziesięcioletnia wnuczka Rosalind, która trzymała się blisko swojej matczynej babki (druga się nie zjawiła,
wykręcając się chorobą, co było bezczelnym kłamstwem, bo Doily Randolph odznaczała się końskim zdrowiem),
nie kryła swego niezadowolenia, choć John nie miał Ŝadnych zastrzeŜeń i bawił się doskonale z kuzynami ze strony
Winslowów i Lancasterów.
NowoŜeńcy odjechali w deszczu róŜanych płatków do Nowego Jorku, gdzie mieli spędzić noc poślubną w hotelu
PlaŜa, a nazajutrz udać się na miesiąc miodowy do Europy, między innymi nad Morze Śródziemne, by popływać
na jachcie naleŜącym do Arystotelesa Onasisa, dobrego przyjaciela Billy’ego.
Pod koniec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku wprowadzili się do duŜego domu przy Chester
Square w Londynie. Livy urządzała go według swoich upodobań, innymi słowy całkowicie wypatroszyła jego
wnętrze, od strychu po piwnice, i zaczęła od gołych ścian. Kosztowało to fortunę, ale Billy dał jej wolną rękę.
Zarabiał mnóstwo pieniędzy, lokując je w najrozmaitszych przedsięwzięciach i rozszerzając pakiet inwestycji, nad
którym czuwał jego wspólnik i specjaliści z firmy brokerskiej, którzy nie zajmowali się niczym innym.
Billy był bardzo szczęśliwy z jeszcze jednego powodu - Livy spodziewała się dziecka. Do opieki nad lady
Bancroft nadawał się wyłącznie osobisty połoŜnik królowej, poniewaŜ Billy, jako przyszły ojciec, okazał się
niezwykle nerwowy. Pragnął mieć córkę. Nigdy nie mówił o oczekiwanej latorośli inaczej niŜ „ona”. Gdy Livy -
po cesarskim cięciu zaleconym przez połoŜnika, gdyŜ dziecko było duŜe, ona zaś wąska w biodrach - urodziła
ponad czterokilogramową dziewczynkę, zachowywał się, jak sugerowała rozbawiona małŜonka - niczym pies z
dwoma ogonami. „Mniejsza z tym - szczerzył dumnie zęby. - NajwaŜniejsze, Ŝe odpowiednio posłuŜyłem się tym,
który juŜ miałem, co?”.
Niegdyś Livy oblałaby się rumieńcem, ale juŜ nie teraz. Odczuwała teŜ ulgę, Ŝe Billy dostał to, czego pragnął.
Wiedziała z doświadczenia, jak się potrafi zachować, kiedy działo się inaczej. Patrzyła więc, jak krąŜy na wpół
przytomny wokół wykonanej ręcznie, przybranej falbankami i wstąŜkami kołyski i dziękowała swojej szczęśliwej
gwieździe.
Pozwoliła mu takŜe wybrać dla córki imię. Zamierzała początkowo kontynuować ojcowską tradycję i nadać
dziewczynce imię Beatrice, ale Billy stwierdził pogardliwie: „Beatrice Bancroft? Nie, na Boga! Brzmi jak imię
jakieś gwiazdy kina niemego. Będzie się nazywać... Diana Frances.”
Gdy wiele lat później inna dziewczynka o tym samym imieniu, która teŜ urodziła się w latach sześćdziesiątych,
została księŜną Walii, Billy wzruszył ramionami i uśmiechnął się. „Mówiłem ci” - rzekł tylko.
Jak moŜna było oczekiwać, chrzest zamienił się w wielkie przedstawienie. Udzielał go biskup w znanym
kościele, z naleŜytą pompą i celebrą. Dziecko, ubrane w śnieŜnobiały stroik z czystej jedwabnej organzyny z
brukselskimi koronkami, przespało spokojnie całą uroczystość. Niosła je niania. Rodzicami chrzestnymi byli
Edward i Cordelia Winslowowie, lord Benwell, magnat prasowy, który otrzymał właśnie tytuł szlachecki, lady
Margaret Devenish, nowa przyjaciółka Livy i dama dworu Jej Królewskiej Mości, a takŜe hrabia i ksiąŜę Morpeth,
z którym Billy negocjował kupno Morphet House na St. James. Hrabia odziedziczył bowiem niedawno spory
majątek i musiał pokryć koszty spadkowe w wysokości kilku milionów funtów.
„Nie ma co się obraŜać - powiedział swej niezadowolonej Ŝonie. - Nie tylko czasy się zmieniają, ale i
społeczeństwo. Trzeba utrzymywać dobre stosunki z ludźmi takimi jak Billy Bancroft, bo tylko oni mają dość
pieniędzy, dzięki którym wszystko posuwa się do przodu”.
24
Jego Ŝonie zadrgały arystokratyczne nozdrza. „Przynajmniej ma Ŝonę o właściwej prezencji, choć to
Amerykanka”.
Chrzest został odpowiednio sfotografowany i opisany w miesięczniku poświęconym Ŝyciu wyŜszych sfer.
A nie mówiłam - mruknęła do siebie Toni, czytając później opis uroczystości. - Ani jednej gwiazdy Davida...
Ale wysłała magazyn matce, która jako ofiara artretyzmu wolała unikać długich podróŜy i nie zjawiła się na
chrzcie.
Millicent przeczytała go z tak wielką przyjemnością, Ŝe złagodziło to w znacznym stopniu jej ból. Najwidoczniej
myliła się co do swojego zięcia. Na fotografii Livy uśmiechała się promiennie; wyglądała wręcz na szczęśliwą.
Rola lady Bancroft najwyraźniej jej słuŜyła. CzegóŜ więcej moŜe oczekiwać matka? - pomyślała z ulgą.
JednakŜe jej przedślubne obawy, jak się okazało, nie były bezpodstawne. Livy, choć wyglądała na szczęśliwą,
wcale się tak nie czuła, i gdyby jej matka nie przebywała akurat pięć tysięcy kilometrów dalej, lecz mogła ujrzeć
córkę na Ŝywo, dostrzegłaby pierwsze oznaki napięcia. Rolę lady Bancroft trudno było uznać za synekurę, toteŜ
Livy nieraz miała powody, by dziękować matce za jej porządny trening, wzbogacony jeszcze doświadczeniem,
które zdobyła jako pani Johnowa Peytonowa Randolph. Mimo to stwierdziła, Ŝe w osobie Billy’ego Bancrofta
spotkała swego mistrza.
Miał obsesję na punkcie jakości. Oczekiwał, Ŝe jego potrzeby będą nie tylko zaspokajane, ale wręcz
przewidywane. Nie uznawał niepunktualności. Oczekiwał, Ŝe jego kaprysy będą spełniane, a zmienność nastrojów i
decyzji akceptowana bez słowa sprzeciwu. Ale przede wszystkim oczekiwał, Ŝe jego Ŝoną będzie zawsze
prezentować się nienagannie, nawet wczesnym rankiem.
Nie było mowy o peniuarze czy szlafroku, bez względu na to, jak wspaniale były uszyte. W domu Billy’ego o
ósmej rano wszyscy byli obecni przy stole w odpowiednich strojach, śniadanie zaś stanowiło posiłek tak
perfekcyjnie przygotowany i elegancko podany jak obiad. Billy lubił angielskie śniadania. Bekon, jajecznica - Livy
musiała przetestować całą armię kucharek, nim znalazła taką, która spełniała wymagania Billy’ego - jeden idealnie
usmaŜony pomidor, grzyby smaŜone na niesolonym maśle i kromka pełnoziarnistego chleba, równieŜ opieczona,
ale na oleju z oliwek. Olej pochodził z Włoch, z odpowiedniego gaju, który Billy kupił, by zapewnić sobie
nieprzerwane dostawy. Pił pochodzącą z Jamajki kawę Blue Mountain - był właścicielem niewielkiej plantacji na
wyspie, która dostarczała towar wyłącznie jemu. Jeśli dawał komuś w prezencie torebkę swojej kawy, to znaczyło,
Ŝe obdarowany jest z nim w bardzo dobrych stosunkach. Pierwszą kawę, zawsze duŜą, pił rano bez mleka, więc
Livy zawsze uŜywała specjalnej filiŜanki z włoskiej porcelany, drugą juŜ z mlekiem ze świeŜo otwartej butelki,
której zawartość pochodziła od krów rasy Jersey. Mleczarnia, podobnie jak w przypadku plantacji, obsługiwała
tylko jednego klienta. Livy siedziała zwykle na swoim ustalonym miejscu i choć przez całe lata jej posiłek
stanowiła diabelnie mocna czarna kawa, teraz zazwyczaj skubała croissanta. Robiła to w milczeniu; Billy
oczekiwał co prawda, Ŝe będzie mu towarzyszyć podczas śniadania, nie odzywał się jednak do niej. Czytał
„Timesa”. Dopiero gdy skończył jeść, a Livy nalała mu drugą filiŜankę kawy, a potem dodała mleka i cukru,
zaczynał mówić. Zwykle sprowadzało się to do wydawania poleceń związanych z jego planami na ten dzień lub z
kolacją, jeśli miała to być kolacja z gośćmi - a tak zazwyczaj było. Billy często przyjmował, choć przez większość
dnia był praktycznie nieuchwytny. Tylko nieliczni znali numer jego prywatnego telefonu, więc kiedy juŜ wyszedł z
domu, czas naleŜał wyłącznie do niego i jedynie sprawy nie cierpiące zwłoki usprawiedliwiały zakłócanie mu
spokoju.
Livy zawsze uwaŜała, podobnie jak inni, Ŝe odznacza się doskonałym wyczuciem w kwestii strojów. Wkrótce
przekonała się jednak, Ŝe musi dostosować się do niezwykle precyzyjnych wymagań męŜa.
Kreacje kupowała w ParyŜu. Co prawda miała dość własnych pieniędzy, by pozwolić sobie na najlepsze, Billy
jednak dawał jej na ten cel kieszonkowe. Twierdził, Ŝe nie lubi, gdy Livy korzysta z pieniędzy Randolphów, skoro
jest jego Ŝoną. To on zapewniał jej środki do Ŝycia. Zaproponował, by zainwestowała miliony, które pod postacią
funduszu dla Rosalind i Johna pozostawił jej pierwszy mąŜ. Livy zrobiła tak z niewielką częścią majątku - było to
około ćwierć miliona rocznie - którą nazwała „pieniędzmi na szaleństwa”. Wydawała je na róŜne ekstrawagancje i
drobnostki, jednym słowem na wszystko, co podpowiadała jej fantazja. Billy nic o tym nie wiedział, ona zaś robiła
wszystko, by go przekonać, Ŝe to, co kupuje i co mu się podoba, kupuje za jego pieniądze.
Prowadziła kilka domów Bancrofta zgodnie z ostatecznymi i nieodwołalnymi poleceniami męŜa. Nim zaszła w
ciąŜę po raz drugi, mieli juŜ cztery siedziby: Morpeth House na St. James, w Nowym Jorku na rogu Piątej Alei i
Osiemdziesiątej Piątej Winslow House, który Billy nabył od szwagra, kiedy Delia i Edward zdecydowali, Ŝe jest
dla nich za duŜy po odejściu dzieci; Wychwood, rezydencję elŜbietańską na południowym zachodzie Anglii,
niedaleko granicy Oxfordshire z Gloucestershire; wreszcie jednopoziomową willę, którą Billy zaprojektował
kiedyś specjalnie dla siebie, połoŜoną na wysokim brzegu z widokiem na Karaiby, na małej prywatnej wysepce - tę
równieŜ posiadał na własność - około trzech mil morskich od Nassau, stolicy Bahamów. Livy urządziła ten dom w
błękicie i bieli, kontrastującymi z jaskrawą intensywnością morza. Na zacienionej werandzie biegnącej wokół willi
ustawiła wyściełane, plecione z trzciny sofy, na których mogli się wyciągnąć goście. Otrzymanie zaproszenia do
Clifftops stanowiło wielkie wyróŜnienie - przyjeŜdŜali tam tylko najbliŜsi i najwierniejsi przyjaciele. I zawsze w
zimie, by uciec przed dokuczliwością nowojorskiego czy londyńskiego klimatu.
25
Na początku roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego Livy sprowadziła tam swoją matkę, mając nadzieję, Ŝe
ciepło równikowego słońca pomoŜe na artretyzm, który dokuczał jej coraz bardziej. Millicent juŜ od dłuŜszego
czasu nie czuła się dobrze, więc Billy wysłał po nią swój prywatny samolot. Wciągnięto ją na pokład w
elektrycznym wózku. Livy była poruszona, gdy zobaczyła, jak ogromnie matka się postarzała. Millicent bardzo
schudła, była wymizerowana, a skóra nabrała szarego odcienia. Będąc z natury stoikiem, nie biegała bezustannie
do lekarza, ale Livy zadzwoniła do swojego doktora w Nowym Jorku i poprosiła, by przyjechał zbadać matkę.
„Tyle niepotrzebnego zachodu - narzekała Millicent. - Jakoś ciągnę. Mam siedemdziesiąt dwa lata, a w tym wieku
bóle i dolegliwości to rzecz całkowicie normalna”. Ale lekarz obejrzał pacjentkę i oświadczył, Ŝe chciałby zrobić
dodatkowe badania, przewieziono więc Millicent samolotem do Miami, gdzie po kilku dniach, podczas których
wykonywano badania, ustalono z całą pewnością, Ŝe ma raka Ŝołądka i w najlepszym razie trzy miesiące Ŝycia
przed sobą.
Czwartą ciąŜę Livy znosiła źle. Poprzednie teŜ nie były lekkie, ale zawsze zgadzała się na pomoc innych,
pozwalała się zaprowadzić do łóŜka i otulić miękkim wełnianym kocem, po czym spędzała mnóstwo czasu na
leŜąco.
Wiadomość o stanie matki była dla niej szokiem, toteŜ wywołała bezustanne nudności i omdlenia. Z początku
Billy był niezwykle usłuŜny; dawał jej prezenty, stroił pokój kwiatami, zatrudnił pielęgniarkę do pomocy. Ale Livy
nie chciała tego wszystkiego. Pragnęła mieć siłę, by towarzyszyć swej matce w ostatnich miesiącach jej Ŝycia.
- Kochanie, to śmieszne - powiedział jej tym swoim trzeźwym tonem, który odczytała jako sygnał ostrzegawczy.
- Nie czujesz się zbyt dobrze. Najlepiej będzie, jak pozwolisz matce pójść do szpitala... Załatwię dla niej osobny
pokój w Harkness...
- Moja matka nie umrze wśród obcych - odparła Livy, zaciskając wargi. - Umrze wśród bliskich.
- Niech więc jedzie do Delii albo Toni... Jesteś w ciąŜy i nie nadajesz się do opieki nad umierającą kobietą.
- Ona chce zostać tutaj, ze mną.
- Twoja matka ma dość zdrowego rozsądku, by nie obarczać cię swoją osobą w takim momencie. Potrzebuje
właściwej opieki i szczerze mówiąc, znajdzie ją tylko w przyzwoitym szpitalu, a nie w domu na karaibskiej
wysepce.
- Kiedy nadejdzie czas, oddam ją do właściwego szpitala. A tymczasem pozostanie tam, gdzie chce. To znaczy
tutaj, ze mną!
Livy była wyprowadzona z równowagi, gdyŜ w przeciwnym razie dostrzegłaby wyraz twarzy Billa, rozpoznała
wzruszenie ramion, dosłyszała ton głosu, gdy odparł:
- Jak sobie Ŝyczysz.
Nie było to jednak jego Ŝyczenie, co dał jasno do zrozumienia następnego dnia, opuszczając wyspę na pokładzie
samolotu, którym przyleciały siostry Livy.
- WaŜne interesy, od których nie mogę się w Ŝaden sposób wykręcić - wyjaśnił im, nie mrugnąwszy nawet okiem.
- Oczywiście - przytaknęła ze zrozumieniem Cordelia.
Nie zdziwiło jej to, bo w jej małŜeństwie działy się takie rzeczy, ale Toni pomyślała: PrzecieŜ Livy twierdziła, Ŝe
niczego nie planował przed wyjazdem z Londynu, skąd więc ten nagły pośpiech?
Livy odpowiedziała na jej pytanie, gdy Toni poszła do niej i ujrzała z przeraŜeniem, jak jest wymizerowana.
Odznaczała się jednak jak zwykle elegancją - miała na sobie wspaniałe japońskie kimono z cudownie kolorowego
jedwabiu, włosy zaś - nie znosiła, by ktokolwiek ich dotykał - związane na karaibską modłę równie kolorową,
jedwabną chustą. Twarz przykrywał bezbłędny makijaŜ, moŜna było jednak dostrzec pod nim oblicze kobiety
zmagającej się z przeciwnościami.
- Czy Billy wyjechał? - spytała, przywitawszy się z siostrami.
- Tak - odparła Cordelia. - Szkoda, ale wiem, jak to jest... JuŜ nie zliczę, ile to razy coś planowałam, a Edward
musiał akurat gdzieś wyjść. Zwłaszcza od czasu, gdy został ambasadorem...
Lecz Toni wpatrywała się badawczo w twarz siostry i dostrzegła błysk w zasnutych cieniem oczach, zauwaŜyła
ostrą linię zaciśniętych ust.
- Widziałyście matkę? - chciała wiedzieć Livy.
- Odpoczywa. Pielęgniarka powiedziała, Ŝebyśmy przyszły później.
Livy skinęła głową.
- Przesypia coraz więcej czasu. Cieszę się.
- Ja teŜ. A jak ty się miewasz, kochanie?
- Bywało lepiej... Choćbym nie wiem co robiła, cały czas jest mi niedobrze. - Wzruszyła znacząco ramionami i
zacisnęła usta, jakby chciała powiedzieć: „Wiecie, jak to jest”. - Billy nienawidzi tego... Nienawidzi kaŜdej
choroby. Najchętniej wysłałby mnie do szpitala, ale to nie takie proste w przypadku ciąŜy. Nie na całe dziewięć
miesięcy... Biedaczysko, nie moŜe po prostu znieść myśli, Ŝe jestem chora... Tak go to rozstraja.
Rozstraja mu interesy, chciałaś powiedzieć - sprostowała w myślach Toni. - I od kiedy to ciąŜa jest uznawana za
chorobę? Tu chodzi o matkę. Nie chce być przy niej. To ją zamierzał oddać do szpitala, usunąć z pola widzenia, a
takŜe z myśli, które i tak zaprząta mu co innego. ZałoŜę się, Ŝe nie ujrzymy go do dnia pogrzebu.
1 Cowie Vera Klejnot bez skazy 1 Pogrzeb zaszczyciło swą obecnością trzech Rockefellerów, dwóch Vanderbiltów, jeden Mellon, jeden Whitney, garstka sędziów Sądu NajwyŜszego, spora ropa senatorów, kilkunastu szacownych członków Izby Lordów, a takŜe waŜny przedstawiciel rządu pani Margaret Thatcher, lecz zdecydowaną większość stanowiły kobiety - liczne przyjaciółki zmarłej. Niewielki kościół pod wezwaniem świętego Jana został zbudowany w tysiąc siedemset czternastym roku jako rodzinna kaplica Randolphów. Trzysta metrów dalej znajdował się wielki, pochodzący z tych samych czasów dom. Obie budowle oddzielał od rzeki Rappahannock pas drzew i trawnika. Billy Bancroft zwykł mawiać, Ŝe są równie zgodne z naturą jak wszystko inne w jego rodzinnym kraju, czyli w Anglii. Jednak ci, którzy dobrze go znali, uwaŜali to za zabawne, trudno było bowiem znaleźć trawę w Whitechapel, gdzie się urodził. - BoŜe, ale upał - mruknęła jakaś kobieta do swej sąsiadki. - Woń tych kwiatów jest odurzająca. Wszystkie były białe; Livy dokładnie określiła ich kolor w szczegółowych instrukcjach dotyczących własnego pogrzebu. Kwiaty ułoŜono na sposób francuski, i duŜych bukietach ustawionych w rodzinnych kryształach - derenie, irysy, narcyzy, stokrotki o kosmatych kielichach i wielkich złotych środkach, róŜe, goździki, lilie. KaŜdy kwiat pochodził z ogromnych szkłami Królewskiego Daru. Tak nazwano ziemie, jakie John Randolph otrzymał od króla Karola II w dowód wdzięczności za dostarczenie Jego Wysokości niezwykle ponętnej damy dworu, której cnotę niełatwo było zdobyć. Randolphowie długo ukrywali ów fakt, głosząc legendę, Ŝe John Randolph uratował królowi Ŝycie podczas próby zamachu. Livy, juŜ jako małŜonka Rohna Peytona Randolpha VI, często określała załoŜyciela dynastii mianem „Jurnego Randolpha” i bez ogródek ujawniała pochodzenie rodzinnej fortuny. Pomimo starannego wychowania i dobrego smaku zawsze stąpała twardo po ziemi. - Będzie mi jej brakowało - westchnęła ze wzruszeniem pierwsza kobieta. - Cały czas mi się wydaje, Ŝe lada chwila się tu pojawi i jak zwykle skupi na sobie powszechną uwagę. - Była wyjątkowa - przyznała jej towarzyszka, lecz bez cienia zazdrości, którą odczuwała, ilekroć słyszała te słowa. Teraz, gdy Livy juŜ odeszła, pojawiła się szansa, by zaznaczyć swą obecność, co było niemoŜliwe w oślepiającym blasku, jaki roztaczała wokół siebie zmarła. - Biedna Diana jest strasznie przybita - ciągnęła, spoglądając ze współczuciem na najmłodszą córkę Livy, która łkała spazmatycznie i chowała twarz w któraś z licznych chusteczek, przygotowanych zawczasu przez przewidującego męŜa. Pozostałe dzieci z dwóch małŜeństw Livy stały z kamiennymi twarzami, podobnie jak ich ojciec, który zajął miejsce przy brzegu ławki znajdującej się najbliŜej trumny. Wykonano ją z angielskiego dębu, poniewaŜ Livy zmarła w Anglii, gdzie mieszkała od czasu, gdy przed dwudziestoma pięcioma laty poślubiła Billy’ego Bancrofta. - Diana zawsze była niezwykle uczuciowa. Ros jest zupełnie inna. To Randolph w kaŜdym calu. Być moŜe dlatego nigdy nie miała dobrych stosunków z ojczymem. Ros jest podobna do babki. Pamiętasz starą Doily Randolph? Chodząca skała. Przypominam sobie pogrzeb tego biedaka Johnny’ego. Jej jedyny syn zmarł w wieku trzydziestu czterech lat, a ona nawet nie drgnęła, podczas gdy Livy była zdruzgotana... W kościele rozległ się szmer - to wszyscy powstali do odśpiewania hymnu. - Oczywiście! Nie wolno zapominać, Ŝe Livy ubóstwiała zmarłego pierwszego męŜa... Czterdzieści pięć minut później ogromny salon Królewskiego Daru otworzył się na ocieniony portykiem taras i rozległy trawnik. SłuŜący w białych rękawiczkach krąŜyli ze srebrnymi tacami, roznosząc ulubione szampany Livy - Blanc de Blancs i Clos du Mesnil - Ŝałobnicy natomiast raczyli się przy bufecie pod gołym niebem. Okrągłe stoły zastawiono wielkimi wazami z chińskiej porcelany, pełnymi brzoskwiń, czereśni i truskawek, które pochodziły, podobnie jak kwiaty wypełniające kościół, z ogrodów i szkłami domowych. Na podgrzewanych tacach serwowano pieczone kurczaki, przepiórcze jaja z majonezem estragonowym, bogaty garnitur surówek i jeden z tych ogromnych tortów, które tak lubiła Livy - z domieszką kawy i koniaku sprowadzonego samolotem aŜ z Fauchon. Wszystko - jak wyraziła się z pełnym zazdrości westchnieniem przyjaciółka zmarłej, Abby Singleton - absolutnie, absolutnie doskonałe. Livy kaŜdą rzecz robiła perfekcyjnie. - Czy istniał kiedykolwiek ktoś choć odrobinę do niej podobny? - spytała retorycznie. Zebrani na trawniku teŜ prowadzili rozmowy. - Biedny Billy - zauwaŜył jeden z jego wieloletnich przyjaciół, zwracając się do drugiego. - Co on teraz będzie robił? Przez cały czas trwania ich małŜeństwa Livy zabiegała o to, Ŝeby był wpływowy. Obaj skierowali spojrzenie tam, gdzie stał ów wybitny człowiek, Bili Bancroft - juŜ od trzech lat pierwszy baron Bancroft. Z niezwykłą godnością przyjmował kondolencje tych, którzy pozostawali najdłuŜej w przyjacielskich stosunkach z jego Ŝoną i których obecności Ŝyczyła sobie podczas swego ostatniego występu, nawet jeśli miał on charakter bardziej duchowy niŜ cielesny.
2 - Niezwykła kobieta - stwierdził drugi męŜczyzna, tak samo jak Billy członek Izby Lordów. - Nigdy nie widziałem, by zachowała się choć trochę niewłaściwie. Zawsze prezentowała się nienagannie. Moja Ŝona mówi, Ŝe wymaga to ogromnego wysiłku i właściwej organizacji. - Taka była Livy. Największa spośród perfekcjonistek. Z drugiej jednak strony... - zawiesił głos, wzruszając ramionami. - Wyszła za samo wcielenie perfekcji. - Ale to przecieŜ posiadłość rodzinna jej pierwszego męŜa? Amerykanin spojrzał ponad trawnikiem na dom, którego czerwone cegły przybrały kolor spłowiałego róŜu, kontrastującego z bielą frontonu i okien. - Tak - uśmiechnął się konspiracyjnie. - Chyba zawsze pragnęła być tu pochowana. Przypuszczam, Ŝe Billy był wściekły. Wszyscy wiedzieli o mauzoleum, które zbudował dla siebie i Ŝony - zamierzał spędzić wieczność w taki sam sposób, w jaki spędził Ŝycie. Decyzja Livy, by spocząć na zawsze u boku pierwszego męŜa, wyglądała na akt buntu, niezwykły u kobiety, która nigdy nie podniosła głosu. Po drugiej stronie trawnika dwie przyjaciółki szkolne Livy rozmawiały o dzieciach Bancrofta. Lulu de Fries powiedziała Abby Singelton, iŜ widziała, Ŝe Diana zniknęła na górze ze swoim męŜem, gdy tylko wyszli z kościoła. Później zszedł sam, bez Ŝony, która „odpoczywała” - jak się wyraził. - Raczej wypłakuje sobie oczy - mruknęła. - Diana wprost uwielbiała matkę. - No cóŜ, jeśli mierzyć uwielbienie skłonnością do naśladownictwa, to owszem. - Na tym polega kłopot - przyznała Lulu. - Livy Bancroft nie sposób naśladować, ale to nie powstrzymało Diany, wciąŜ próbowała... - Rosalind nie musi tego robić. Kiedy zobaczyłam, jak wchodzi do kościoła, doznałam wstrząsu. - Tak. Ros to wykapana matka. - Bez tych swoich hippisowskich ciuchów. Przypuszczam, Ŝe juŜ jej przeszło. - Oby. Ma przecieŜ trzydzieści cztery lata! Abby skrzywiła się, bo przypomniała sobie, ile sama ma lat, a zawsze tak starannie to tuszowała. Nie uszło to uwagi Lulu, która z premedytacją trafiła w jej czuły punkt. - Livy nie wyglądała na swój wiek, nie zmienia to jednak faktu, Ŝe miała pięćdziesiąt cztery lata, kiedy zmarła, ani Ŝe wszystkie chodziłyśmy razem do szkoły... Obie kobiety rozglądały się za siostrami Livy. Dostrzegły Delię rozmawiającą z brytyjskim ambasadorem i Roehamptonem, od którego Billy właśnie kupił - za bardzo duŜą sumę - ostatni obraz Gainsborougha. Toni natomiast prowadziła intymną pogawędkę z lordem Anonimem. NajświeŜsza plotka głosiła, Ŝe łączy ją z nim coś więcej niŜ tylko przyjaźń. Rozglądając się dalej, Lulu dostrzegła męŜa Toni tam, gdzie się spodziewała - rozmawiał z najładniejszą i najmłodszą kobietą. - Dzięki Bogu - pomyślała z westchnieniem ulgi. - Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. Brooks Hamilton zdołał w końcu zamienić na osobności kilka słów z Billym. - Dobrze się czujesz? - spytał. OŜeniony z Dianą Brooks darzył przesadnym podziwem swego teścia. Teraz był zatroskany, poniewaŜ Billy miał bladą cerę i łatwo się męczył. Nic dziwnego, skoro był o piętnaście lat starszy od swojej Ŝony. - Świetnie - odparł Billy, jednakŜe bez tego szorstkiego zniecierpliwienia, jakie od razu pojawiłoby się w jego głosie, gdyby rozmawiał z kimś innym, nie tolerował bowiem tak intymnych pytań. Zdrowie człowieka było jego prywatną sprawą. Niejeden z przyjaciół jego Ŝony uwaŜał, Ŝe gdyby Livy potrafiła wzbudzić w nim większe poczucie męŜowskiej troski, to moŜe udałoby się w porę wykryć raka, który w końcu ją zabił. - Niedługo wszyscy odjadą - zauwaŜył z nadzieją w głosie Brooks. - Wtedy zabierzemy cię do Farm. Przyda ci się parę tygodni odpoczynku. Minione miesiące musiały być dla ciebie piekłem. - Bywały lepsze - przyznał Billy. - Ale nie chcę chować się w skorupie, rozumiesz. To nie w moim stylu. Poza tym muszę znów zabrać się za ksiąŜkę.... Billy pisał (piórem literackiego pomagiera) swoją autobiografię, która osiągnęła półmetek, gdy jego Ŝona weszła w ostatnie stadium choroby. Jak zawsze dał o sobie znać jego pragmatyzm. Kiedy dobiegała końca jedna rzecz, naleŜało zabrać się za następną. Spoglądając na piękny półwysep, jedna z członkiń artystycznego kółka Livy - jak mawiał jej mąŜ - zwróciła się do drugiej: - Kiedy tak patrzę na to wszystko, nie mogę oprzeć się wraŜeniu, Ŝe Livy wyrzekła się mnóstwa rzeczy dla Billy’ego Bancrofta. - To Ŝadna nowina. W końcu tego oczekiwał. - Znałaś Johnny’ego Randolpha? - Nie, ale mówiono mi, Ŝe był równie przystojny jak bogaty, a był bardzo bogaty. - Po chwili dodała: - Ale miał
3 niewiele w głowie. - Jedyne, czego nie moŜna powiedzieć o Billym. - A jest w ogóle coś, czego nie moŜna powiedzieć o Billym Bancrofcie? - Jeśli jest, to ja nic o tym nie wiem. - Nigdy nie mogłam pojąć, jak temu człowiekowi udawało się zdobywać kaŜdą kobietę, jakiej tylko zapragnął. - Pieniądze i władza - padła natychmiastowa odpowiedź, której towarzyszyło wzruszenie ramion. - To najlepsze afrodyzjaki. - Nie bez znaczenia jest teŜ fakt, Ŝe potrafi dogodzić. - MoŜe to potwierdzić kaŜda z obecnych tu kobiet z wyjątkiem jego krewnych. - Nie wykluczaj ich tak szybko. - A zatem to prawda, Ŝe on i Toni von Anhalt...? - Z tą róŜnicą, Ŝe wówczas nie nazywała się jeszcze Toni von Anhalt. Była zamęŜna z tym dupkiem Juniorem Standishem, co tym lepiej tłumaczy jej związek z Billym. - Myślisz, Ŝe Livy wiedziała? - Wątpię. A nawet gdyby, to i tak nigdy by się do tego nie przyznała. Wiesz, jak była... Lojalność ponad wszystko. A to mi przypomina, by nalać sobie jeszcze jeden kieliszek tego cudownego szampana, któremu pozostała wierna całe Ŝycie. Zdajesz sobie sprawę, Ŝe od tej chwili nieczęsto będziemy miały okazję się nim delektować... - Nie są podobni do Billy’ego, prawda? - Kto, moja droga? - Jego synowie. Rupert i Jeremy. - Ach, oni. Nie... Nie całkiem. Wydaje mi się, Ŝe przypominają bardziej matkę, pierwszą Ŝonę Billy’ego. - Kim ona właściwie była? - Nikim. Niczym. Podobnie jak Billy w owym czasie. Ale on juŜ szukał swojej Livy. Stwierdzeniu temu towarzyszył pogardliwy uśmiech świadczący o znajomości tematu. - Czy moŜesz sobie wyobrazić, gdzie i czym byłby teraz, gdyby jej nie znalazł? To ona stworzyła Billy’ego Bancrofta. - W sensie towarzyskim, chcesz powiedzieć. - Oczywiście! KaŜdy głupiec potrafi zarabiać pieniądze, a Bili nie jest w ciemię bity. Ale oŜenić się z Olivią Gaylord Randolph! Trzeba mieć tupet! - Często się zastanawiałam, co ona w nim widziała. Chodzi mi o to, Ŝe po Johnnym Randolphie... - Johny był słodki, ale nigdy nie dojrzał. Zawsze odnosiłam wraŜenie, Ŝe on i Livy są dziećmi, które bawią się w dorosłych. Byli tacy młodzi, kiedy się pobrali, lecz Livy w końcu dorosła. Wątpię, czy kiedykolwiek udałoby się to Johnny’emu. Wszystko przychodziło mu zbyt łatwo. Nazwisko, pieniądze, ten wspaniały dom i plantacja, tylko Ŝe tak naprawdę nigdy nie był niczym więcej niŜ tylko bardzo słodkim chłopcem. Właśnie chłopcem. Nigdy nie przestanie mnie zdumiewać, Ŝe spłodził Ros i Johnny’ego. Miałam wraŜenie, Ŝe nie ma zielonego pojęcia, jak to zrobić. - Nastąpiła chwila milczenia. - Ale kiedy ma się matkę taką jak Doily Randolph. Nie była zachwycona, kiedy Livy poznała Billy’ego Bancrofta, który, jeśli chcesz znać moje zdanie, nigdy nie był dzieckiem! - Ale uczynił z Livy lady Bancroft. Wielokrotnie zasiadała obok samej Margaret Thatcher! - Mimo wszystko nigdy nie zrozumiem, co ją opętało, Ŝe poślubiła Billy’ego Bancrofta. Nigdy! Rosalind Randolph zobaczyła, jak Diana, blada ale wreszcie opanowana, wchodzi na taras i zbliŜa się do niej. - Jesteś pewna, Ŝe dasz radę? - spytała, orientując się doskonale, Ŝe jej przyrodnia siostra jest w fatalnym stanie emocjonalnym. Diana zademonstrowała uśmiech, który ćwiczyła latami, aŜ w końcu opanowała go bezbłędnie. Uśmiech, jakim posługiwała się jej matka, gdy chciała ukryć prawdziwe uczucia. - Oczywiście, Ŝe tak. Nie mogę przecieŜ zwalać wszystkiego na twoje barki. To byłoby nie w porządku. Mówiła szczerze, ale z niechęcią. Głos jej drŜał, oczy świeciły nienaturalnie. Diana balansowała na krawędzi histerii i juŜ zaczęła się niebezpiecznie przechylać. Wodząc wzrokiem po tłumie, Ros zdołała uchwycić spojrzenie Brooksa Hamiltona i przywołać go skinieniem głowy. Zmarszczył brwi - wciąŜ rozmawiał z teściem - ale Ros wpatrywała się w niego twardo, aŜ w końcu zobaczyła, Ŝe mruknął coś do Billy’ego, a potem ruszył w ich kierunku. Kiedy zobaczył Ŝonę, zmarszczył czoło. - Czy to mądre? - spytał. Diana pominęła pytanie milczeniem. Nadal gorączkowo lustrowała spojrzeniem tłum. - Sama o tym decyduję - zgasiła go. - Idź i popracuj nad tymi ludźmi, Brooks. Masz mnóstwo okazji do świetnych interesów. - Odwróciła się w jego stronę. - A wiemy obydwoje, jak waŜny jest dla ciebie biznes, prawda, kochanie?
4 Słodycz w jej głosie przyprawiała Ros o ból zębów, ale poniewaŜ wiedziała, Ŝe jej przyrodnia siostra próbuje za wszelką cenę poradzić sobie z cierpieniem, nie odezwała się. Poza tym nie obchodziło jej, Ŝe Diana i jej mąŜ znowu mają ze sobą na pieńku. Diana dostrzegła w końcu kilka znajomych postaci, uśmiechnęła się, po czym ruszyła w ich stronę wyprostowana, z wysoko uniesioną głową. MąŜ odprowadził ją wzrokiem, a jego regularne rysy wykrzywiał grymas złości. Po chwili zwrócił się do szwagierki. - Jest bardzo zdenerwowana - zauwaŜył, jakby tonem wyjaśnienia. - Jak my wszyscy - przypomniała mu Ros. - Owszem, ale Diana była bardzo zŜyta z matką - odparował złośliwie. Byli starymi wrogami. Ros wytrzymała jego spojrzenie. To on pierwszy odwrócił głowę i popatrzył na ogród. PodąŜając za jego wzrokiem, otworzyła oczy ze zdumienia, a potem zwróciła się do niego grzecznie: - Zechcesz mi wybaczyć, Brooks, ale muszę przywitać kilku spóźnionych gości. Zostawiła go samego i ruszyła zdecydowanie w stronę kobiety, która weszła właśnie na trawnik i nalewała sobie kieliszek szampana. - Suka - mruknął Brooks Hamilton. Nigdy nie lubił Rosalind Randolph. UwaŜał, Ŝe szwagierka jest za sprytna i Ŝe wykorzystuje to dla własnej korzyści. Jedyną rysą na marmurowym pomniku, i jaki w przekonaniu Brooksa Hamiltona stanowił jego teść, było to, Ŝe z jakichś niejasnych powodów Billy Bancroft czuł przed swoją pasierbicą respekt. - Jak się tu dostałaś? - spytała Ros blondynkę. - MoŜna się tu dostać tylko na zaproszenie, a nie przypominam sobie, bym ci je wysyłała. Kobieta popatrzyła na nią bezczelnie. - Nie będziesz zwracała się do mnie w ten sposób. Jestem lady Bancroft. Ros wybałuszyła oczy. - Kim jesteś? - Billy ci jeszcze nie mówił? - JuŜ dawno minęły czasy, gdy wierzyłam w to, co mówi. - Ale w to moŜesz uwierzyć. Zamierzam go poślubić. Po przyzwoitym okresie Ŝałoby, oczywiście - dodała pospiesznie. Ros wybuchnęła śmiechem. - Od kiedy to robisz cokolwiek przyzwoitego? Masz pół minuty na to, Ŝeby zejść z tego trawnika i wynieść się terenu tej posiadłości albo kaŜę cię stąd wyprowadzić i najesz się wstydu. Dziś pochowano moją matkę, Ŝonę twojego kochanka. Nie pozwolę, by twoja obecność zbrukała jej pamięć. A teraz wynoś się stąd! Ros nie mówiła podniesionym głosem. KaŜde słowo było jak uderzenie. Kobieta szarpnęła dumnie głową, ale odstawiła szampana, poprawiła na sobie futro z norek - dziwaczny strój, zwaŜywszy, Ŝe nie było zimno - po czym wkładając ciemne okulary, ruszyła pospiesznie wybrukowaną ścieŜką, która ginęła wśród dębów, by dalej połączyć się z głównym podjazdem. Ros odwróciła się i wlepiła wzrok w ojczyma stojącego pośrodku grupki kobiet. Nic nowego - pomyślała i roześmiała się szyderczo w duchu. Bili podniósł głowę, jakby odczuwał na sobie Ŝar jej gniewu, poszukał pasierbicy wzrokiem i napotkał jej oczy. Ujrzała jego nieodgadnioną twarz, która zawsze przybierała taki wyraz, gdy stykał się z czymś nieprzyjemnym. Jednak to on odwrócił się pierwszy. Ros podeszła do stojącego najbliŜej słuŜącego, wzięła z tacy wysoki kryształowy kielich i opróŜniła jednym haustem. - Spokojnie, dzieciaku - odezwał się za jej plecami jakiś głos. - To mocny trunek. Tego się nie pije jak colę. Odwróciła się i ujrzała ciotkę Toni - Antonię Gaylord Lancaster Standish von Anhalt - młodszą siostrę matki, która uśmiechała się do niej szeroko. Jej twarz przybrała jednak szybko zatroskany wyraz. - O co chodzi. Ros? Wyglądasz, jakbyś straciła fortunę, a znalazła pensa! - Właśnie usłyszałam coś tak absolutnie niesłychanego... tak niesmacznego, Ŝe wciąŜ nie mogę w to uwierzyć! Ros opowiedziała ciotce, co przed chwilą powiedziała jej tamta kobieta. Toni von Anhalt otworzyła ściągnięte usta, po czym odchyliła głowę i parsknęła swoim słynnym śmiechem. - To juŜ druga! - zapiała. Teraz Ros zdębiała. - Co... - Niespełna pięć minut temu usłyszałam to samo od Sissy Bainbridge. - Sissy Bainbridge! - wyrwało się z ust Ros jak pocisk. - Nie Ŝartuję. Wiesz, Ŝe ona i Billy spotykają się od lat. - Tak, ale... - śadnych ale. Była śmiertelnie powaŜna... a to nie przychodzi Sissy łatwo, wierz mi. - Mój BoŜe, nie wiem, która jest gorsza...
5 - Ja wiem! Ta utleniona. Sissy jest przynajmniej jedną z Nas... Nie miej takiej oburzonej miny, wiesz doskonale, o co mi chodzi. Co więcej, Billy teŜ wie. Sądzisz, Ŝe po małŜeństwie z Livy zniŜyłby się kiedykolwiek do poziomu tej blondyny? Ros nie odpowiedziała, ale wyraz jej twarzy mówił wszystko. - No dobrze, więc Billy w ogóle się nie zniŜy, jeśli o to chodzi. Doprawdy, Ros, nie wiesz, Ŝe Billy rozdaje kobietom obietnice, jak rozdawano bukieciki, kiedy byłam młodą dziewczyną? To coś w rodzaju hołdu, nic więcej. - Nie interesuje mnie, ilu kobietom się oświadcza. Chodzi o moment, w jakim to robi! Dopiero co pochowaliśmy moją matkę, jego Ŝonę! Toni spojrzała na nią. - Kochanie, Billy jest impulsywny. To stary, biedny, jurny kozioł, który nie moŜe się powstrzymać. To u niego naturalny odruch. Czy nie lepiej mieć nadzieję i modlić się, by natknął się na kogoś, kto nie będzie tolerował jego wybryków i zrobi mu piekło, jeśli Billy skoczy sobie w bok? To naprawdę zaspokoiłoby moje poczucie sprawiedliwości! Ros, widząc twarde spojrzenie zielonych oczu ciotki, wybuchnęła śmiechem. - Tak lepiej. Pamiętaj, Ŝe twoja matka wiedziała, jaki był Billy, i przymykała oczy. - Ty byś tak nie robiła. - Owszem, ale Livy nienawidziła awantur, dobrze o tym wiesz. - O czym? - usłyszały pytanie. Odwróciły się obie i ujrzały najstarszą siostrę Gaylordów, Cordelię Winslow, zwaną Delią, która zbliŜyła się do nich niepostrzeŜenie. W przeciwieństwie do swoich sióstr Delia zaczęła siwieć około czterdziestki i teraz jej włosy miały barwę czystego srebra. Livy uniknęła tego dzięki specjalnej farbie. Toni natomiast pozostała blondynką przez długie lata. Delia miała ich teraz sześćdziesiąt trzy, Toni pięćdziesiąt dziewięć, ale Ŝadna nie wyglądała na osobę, która przekroczyła czterdziestkę - no, powiedzmy czterdzieści pięć lat. Obie doskonale prezentowały się w czarnych sukniach, lecz Ŝadna nigdy nie dorównała zmarłej siostrze. - O tym, Ŝe Livy nienawidziła awantur - wyjaśniła Toni. - U Livy wszystko musiało przebiegać gładko - przyznała Delia, sięgając pamięcią wiele lat wstecz. - Nawet jako dziecko nie umiała radzić sobie z przykrymi sytuacjami. - Jak juŜ jesteśmy przy takich sytuacjach... - Toni opowiedziała siostrze o dwóch kobietach i ich identycznych oświadczeniach. - Oczywiście - stwierdziła nieporuszona Delia, wznosząc rękę w wymownym geście. - Usłyszałam dokładnie to samo od Marguerite Barnard i nie zdziwiłabym się, gdyby z czymś takim wystąpiło jeszcze kilka innych. - Ale mówić takie rzeczy na pogrzebie mojej matki! - zawołała Ros niskim, stłumionym z gniewu głosem. - Billy to smaczny kąsek, moja droga siostrzenico - zauwaŜyła pragmatycznie Toni. - Myślę, Ŝe to okropne! MoŜe sobie poślubić, kogo tylko zechce, ale nie pozwolę, by jego kobiety wrzaskiem obwieszczały swój triumf. Nie tutaj, w kaŜdym razie. A teraz wybaczcie, muszę się zająć gośćmi... - Gdyby tylko Livy miała choć odrobinę siły, jaką odznacza się Ros - westchnęła w ślad za nią Toni. - W takich chwilach Ros przypomina mi naszą matkę - rozmarzyła się Delia. - BoŜe, aleŜ ona była twarda. - Twarda, bo tyle chciała zrobić dla swoich dzieci... Zwłaszcza dla Livy. Wiesz, Ŝe ją ubóstwiała. - Jak tato. Uwielbiał swojego białego łabędzia. Pamiętasz, Ŝe ją tak nazywał? - w głosie Toni nie było zazdrości. Ros upewniła się, Ŝe wynajęci pracownicy posprzątali wszystko jak naleŜy, Ŝe zgadza się liczba porcelany i szkła, które im powierzono; Ŝe adamaszkowe obrusy - szyte ręcznie i niezastąpione - odłoŜono na właściwe miejsce, by mogła zająć się nimi praczka; Ŝe chińską porcelanę z odpowiednią starannością umieszczono w zmywarce. - Wykapana matka - zauwaŜyła Diana, opierając się o drzwi rozległej kuchni, zawieszonej mosięŜnymi patelniami i pachnącej świeŜym estragonem. - Dlaczego ja nigdy nie byłam tak zorganizowana... Choć ty teŜ nie przywiązywałaś specjalnej wagi do perfekcjonizmu matki, ale jak patrzę na ciebie teraz... „Zrobiłaś to? Jesteś pewna, Ŝe to zrobiłaś? Niech sprawdzę”. Zmieniłaś się. - Mam nadzieję - odparła Ros, nie zwracając uwagi na sarkazm w głosie przyrodniej siostry. - To chyba normalne, gdy się dojrzewa. - Chcesz powiedzieć, Ŝe ja nie dojrzałam? Ros przerwała liczenie sreber. - Diano... Nie zaczynajmy tego, z czym juŜ skończyłyśmy. Jeśli chcesz, bym uwierzyła, Ŝe wreszcie dorosłaś, to mi to pokaŜ. Diana trzymała pusty kieliszek, teraz podniosła drugą dłoń, by pokazać butelkę szampana, nim sobie nalała. - A gdybym się upiła? I to szampanem... Trunkiem mamy, jak mawiał tata. - Matka lubiła szampana, ale nigdy się nie upijała. - Matka nigdy nie zrobiła mnóstwa rzeczy... Zwłaszcza takich, jakie według ciebie powinna była zrobić. - Diana opróŜniła kieliszek jednym haustem. - Nie zaprosiłaby na przykład tej Ŝałosnej blondynki. To ktoś z tej twojej
6 komuny kalifornijskiej? - Pojawiła się bez zaproszenia... chyba Ŝe przyszła za radą twojego ojca. Diana potrząsnęła głową. - Zawsze to „mój” ojciec! Twój takŜe, wiesz o tym. Jest nim od dnia, w którym poślubił twoją matkę! Ros zawijała cięŜkie, srebrne sztućce georgiańskie w zielony ryps i wiązała w pęki przed schowaniem do specjalnych pojemników z drzewa palisandrowego, które miały z kolei powędrować do srebrnego kufra. Przerywając na chwilę pracę, spojrzała na przyrodnią siostrę. - Nigdy - rzekła cicho, ale tak dobitnie, Ŝe Diana oblała się szkarłatnym rumieńcem. - Hej! - zakłócił dzwoniącą w uszach ciszę jakiś głos. - Czy przerwałem kolejne spotkanie kółka dyskusyjnego? Ros zobaczyła brata Diany, Davida, który w sobie tylko właściwy sposób opierał się o framugę drzwi. Uśmiechał się ciepło. David odznaczał się urokiem, którego brakowało Dianie, był teŜ przystojniejszy. No i bardziej lubiany. Zarówno przez męŜczyzn, jak kobiety. Jak jego matka. - No więc gdzie jest reszta naszej Szczęśliwej Rodziny? - Johnny rozmawia przez telefon z Sally... - Jakieś wieści? - O ile się orientuję, to nie. - śona Johnny’ego Randolpha juniora spodziewała się w kaŜdej chwili bliźniąt, co tłumaczyło jej nieobecność na pogrzebie. - Bliźniacy przycupnęli gdzieś ze swoimi telefonami komórkowymi i sprawdzają, czy z miliardami taty jest wszystko w porządku, podczas gdy Lord - tak nazywała Billy’ego, od kiedy został baronem - krąŜy w pobliŜu, dzieląc się refleksjami z naturą i swoim faworytem. - Napiłbym się tej kawy, którą przyrządza Celestine. Przesadziłem z szampanem. Zostało trochę? - Idź i spytaj ją. Jest w pokoju kredensowym. David juŜ zamierzał odejść, ale odwrócił się, jakby coś sobie przypomniał. - Kim był ten męŜczyzna z diamentowym kolczykiem w uchu? - Nazywa się Julio Herńandez i jest artystą. Matka chodziła do jego pracowni na lekcje. Potem była juŜ zbyt chora, by jeździć aŜ do Bayswater. - Ach... - odparł David i ruszył na poszukiwanie Celestine. - Coś takiego! - stwierdziła z urazą Diana. - Kiedy to matka nabrała chęci, by zostać malarką? - Całe Ŝycie tego pragnęła - odparła Ros. - Nigdy mi nie mówiła. Ros wzruszyła ramionami w taki sposób, Ŝe Diana znów oblała się rumieńcem. - Idę poszukać taty i Brooksa - oświadczyła wyniośle, ale sama popsuła cały efekt, gdyŜ ruszając ku drzwiom zatoczyła się nagle. Wyciągnęła dłoń, by zachować równowagę, i upuściła przy okazji kieliszek. - Oj! - stwierdziła bez Ŝenady. - No i zniknęła kolejna rzecz z rodzinnych zbiorów, ale w końcu nie brakuje ich w tym domu, prawda? Tata mówi, Ŝe to bardzo nierozwaŜnie pokazywać wszystkim swoje dziedzictwo. - Powinien o tym wiedzieć - mruknęła Ros. - Zjawiło się tu dziś tylu lordów i tyle dystyngowanych dam, Ŝe potęŜny ród Randolphów musiał poczuć się usatysfakcjonowany! A wszyscy byli przyjaciółmi taty! - CzyŜby? - No cóŜ, nie moŜesz zaprzeczyć, Ŝe było to niezłe towarzystwo! Lordowie i damy, senatorowie i kongresmeni, w ogóle wszyscy bez wyjątku... - Diana łyknęła jeszcze szampana. Jakby pragnęła za wszelką cenę się upić, a nie mogła przekroczyć pewnego punktu. Oczy jej błyszczały, ale tylko trochę, a kolejne drinki nie odnosiły poŜądanego skutku. - Nigdy nie przepadałam za tym miejscem, bo w końcu nie pochodzę z Randolphów. Jestem Bancroft, co mi dawano odczuć, gdy Ŝyła jeszcze twoja droga babka. Byliście Randolphami, ty i Johnny, więc was traktowała wyrozumiale. Mnie i Davida tylko znosiła, ale dzięki mamie nie miała wyboru, musiała nas tolerować. - Była starą damą, czasem upartą. - Podobnie jak mama, zdaje się. Inaczej dlaczego chciałaby być pochowana tutaj, u boku pierwszego męŜa? Jakby pragnęła wymazać te wszystkie lata spędzone z tatą. - MoŜe o to chodziło - zauwaŜyła Ros. Czując na sobie gniewne spojrzenie Diany, podniosła wzrok i napotkała jej oczy, a Diana znów poczuła, jak zalewa ją fala zazdrości. To niesprawiedliwe! Dlaczego właśnie Ros, która tak zawzięcie przeciwstawiała się matce, wyglądała jak ona, mówiła jak ona, odznaczała się taką samą wytworną, szczupłą sylwetką? Dlaczego, och, dlaczego los zdecydował, Ŝe ona, Diana, jest podobna do ojca? Nienawidziła się za to, Ŝe jest tylko nijaką blondynką, Ŝe musi bezustannie pilnować wagi - charakterystyczna cecha Bancroftów - i Ŝe jest niska. Zawsze nosiła pantofle na wysokim obcasie, podobnie jak jej ojciec nosił specjalne buty o podwyŜszonej podeszwie, gdyŜ w przeciwnym wypadku jego Ŝona byłaby wyŜsza. Nie zmieniało to faktu istnienia Ros, która odznaczała się wzrostem, urodą i tym czymś nieokreślonym, czego Diana, choć za wszelką cenę próbowała - BoŜe, jak bardzo próbowała - nigdy by nie osiągnęła. O czym przypominał jej bezustannie mąŜ. Drań! - pomyślała nienawistnie, opróŜniając kieliszek. Był pewnie gdzieś w pobliŜu i jak zwykle lizał komuś tyłek.
7 Ros wróciła do liczenia sztućców. Diana otrząsnęła się juŜ z wywołanego Ŝalem przygnębienia, by wsiąść na ulubionego konika „Dlaczego nikt mnie nie kocha”. Zawsze była zepsutym dzieciakiem i takim pozostała - pomyślała Ros. - Ale jeśli wypije więcej, to na pewno będą kłopoty. W tym momencie wrócił Johnny. - Bez zmian - poinformował. - Kilka skurczów, ale nic ponad to. Chyba czas na mnie. Dziś wieczorem chcę wrócić do Bostonu. Obiecałem Sally, Ŝe przyjadę. Gdybym tu został, to dałaby mi popalić. Nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe niewielu męŜczyzn ma okazję oglądać poród dwojga dzieci jednocześnie! Ros uśmiechnęła się ciepło. Tak samo jak ojciec, ten chłopak był sympatycznym, dobrodusznym głuptasem, ale miał trzeźwą, odpowiednią Ŝonę rodem z Bostonu, która mocno dzierŜyła ster. Ojciec uwielbiał szybkie samochody, on z kolei szalał na punkcie łodzi, do których miał wrodzony talent. Właśnie projektował i budował jacht - wierzył, Ŝe zdobędzie na nim puchar Ameryki. Kosztowało go to fortunę, ale odkąd Doily Randolph uczyniła go swoim głównym spadkobiercą, mógł sobie pozwolić na budowę nowej łodzi na kolejne regaty. Jego Ŝonie teŜ nie brakowało pieniędzy. - Czym wracasz? - spytała Ros. - Na lądowisku czeka helikopter Billy’ego, a w Norfolk firmowy samolot. Podszedł do siostry, by ją uściskać i pocałować na poŜegnanie. - Zadzwonisz, jak tylko będziesz coś wiedział? - poprosiła Ros. - Pewnie. Zostajesz tu? - W kaŜdym razie na dzisiejszą noc. - Jeśli do rana nie będę ojcem, to chyba umrę! - Nagle uświadomił sobie, co powiedział, i skrzywił się. - Przepraszam... - wymamrotał. Ros, przyzwyczajona do jego gaf, potrząsnęła głową, a potem stwierdziła uspokajająco: - Nie przejmuj się. Duch matki Ŝyje w tym miejscu. Johnny przytaknął, ale wciąŜ miał zakłopotaną minę. Ros była dla niego zbyt skomplikowana, zbyt uczuciowa, zbyt mądra - od zawsze. Jego Ŝona Polly twierdziła, Ŝe właśnie dlatego Ros nigdy nie wyszła za mąŜ. śaden męŜczyzna nie potrafiłby sobie z nią poradzić. Billy stał na urwisku znanym jako Sunset Point, poniewaŜ moŜna było Stamtąd obserwować słońce, które swym miękkim blaskiem gasiło bezkres ciemnego jak czerwone wino morza. Jak zawsze towarzyszył mu jego zięć, Brooks Hamilton. Billy’ego ogarnęła melancholia, co było zmianą na lepsze. Przez miniony tydzień wściekał się na wszystko. Teraz, gdy najgorsze miał juŜ za sobą, odczuwał potrzebę obcowania z kojącym nerwy krajobrazem. Musiał przyznać, Ŝe Królewski Dar to zapewnia. Musiał teŜ przyznać, Ŝe był to udany pogrzeb. Livy wiedziała, jak urządzać takie imprezy. Niewielki kościółek pękał w szwach, lista gości zaś prezentowała się imponująco. Przyszło mu do głowy, Ŝe odegrał swoją rolę doskonale. Było oczywiście trochę gadania, ale nie przywiązywał do tego wagi. PrzecieŜ pragnęła być tu pochowana, a kaŜdy wiedział, Ŝe mąŜ jest gotów spełnić kaŜde Ŝyczenie Livy Bancroft. Znów zaczął się zastanawiać, jak poradzi sobie bez niej, i stwierdził, Ŝe przyszłość nie wygląda zachęcająco. Musiał na przykład zająć się podziałem majątku Ŝony. Był wściekły, kiedy odkrył, Ŝe sporządziła testament nie zasięgając jego opinii. Livy pozostawiła pieniądze Randolphów swoim dzieciom z pierwszego małŜeństwa. UwaŜał, Ŝe to wystarczająco uczciwe; sam nie zapisał im ze swoich ani pensa. Livy rozdzieliła meble, obrazy, kryształy, swoją porcelanę pomiędzy tych przyjaciół, którym według niej by się spodobały, pozostawiając szczegółową listę, kto co ma dostać, z podaniem wartości dla celów proceduralnych. ZałoŜyła fundusze dla Diany i Davida; podzieliła biŜuterię między Dianę i synowe, gdyŜ bliźniacy Billy’ego teŜ mieli Ŝony. Ros nie dostała Ŝadnych kosztowności, poniewaŜ nigdy ich nie nosiła. Futro Livy, w tym i legendarne rosyjskie sobole do samej ziemi, prezent gwiazdkowy od Billy’ego, oddała na aukcję, z której dochód przeznaczono na walkę z rakiem. Pozostawiła takŜe pewną sumę na świeŜe kwiaty, które miały zdobić codziennie jej grób, gdzie spoczęła u boku pierwszego męŜa. Billy pomyślał po raz nie wiadomo który, Ŝe napawa go to goryczą. Ten upór Livy, by zostać pochowaną jako pani Randolph, a nie Bancroft, choć wszyscy wiedzieli, Ŝe Livy ulegała swemu męŜowi przez cały czas ich małŜeństwa. Wyszedł na kompletnego głupca. Billy wstał tak szybko, Ŝe Brooks omal nie spadł z krzesła. - Co się stało? - spytał. - Zimno mi. Wracajmy do domu. 2 Według klasycznych norm piękna, była daleka od ideału, jeśli przyjrzeć się jej krytycznie. Wargi miała za wąskie, a usta za szerokie; nos zbyt długi i spłaszczony na czubku, brodę zaś o wiele za duŜą. Lecz miała teŜ bez- błędnie osadzone, lekko skośne, czarne jak smoła oczy, skórę, która zdawała się być oświetlona od wewnątrz, grzywę jedwabistych, czarnych włosów i długą, kształtną szyję.
8 Postawa - wpojona przez matkę - była doskonała, kości długie. Nogi zaczynały się, by tak rzec, bardzo wysoko. Jako całość, owe zasadniczo odmienne elementy tworzyły dzieło sztuki. Odznaczała się lekkim, czystym głosem, który mógł być wzruszająco miękki albo melodyjnie dźwięczny, lecz nikt nigdy nie słyszał, by kiedykolwiek go podnosiła. Jej urok, podobnie jak szyk, stał się legendarny. W samych pończochach miała sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i odznaczała się idealną sylwetką. Nie musiała stosować Ŝadnej diety; nie przejawiała specjalnego zainteresowania jedzeniem, ale kaŜdego dnia wypijała kilka filiŜanek diabelnie mocnej czarnej kawy. I paliła jak smok, gdy była sama. Urodziła się pewnego wrześniowego popołudnia tysiąc dziewięćset trzydziestego szóstego roku w Filadelfii, jako najmłodsza z trojga dziewcząt. Jej ojcem był Henry Charlton Gaylord, ostatni męski przedstawiciel rodu osiadłego tu juŜ w tysiąc siedemset sześćdziesiątym trzecim roku. Jego fortuna podupadła jednak tak bardzo, Ŝe pozostała z niej tylko rodzinna siedziba, dom przy Walnut Street, przy którym tak zawzięcie trwała jego matka i do którego sprowadził swą młodą Ŝonę, Millicent Stebbings. Ta rzuciła okiem na niszczejącą rezydencję, po czym wzięła sprawy w swoje ręce. Pod jej kierunkiem - gdyŜ Henry’emu, choć był znakomitym prawnikiem, brakowało skuteczności - rodzinna fortuna zaczęła powoli nabierać blasku. Nim urodziła się Gaylordom pierwsza córka, Henry był juŜ młodszym wspólnikiem w niewielkiej, ale dobrze prosperującej firmie prawniczej. Nim przyszła na świat druga, stał się pełnoprawnym wspólnikiem, a gdy trzódkę uzupełniła trzecia i ostatnia, a przy tym najbliŜsza jego sercu Olivia, został juŜ głównym wspólnikiem. Kiedy Ameryka przystąpiła do wojny, Henry miał czterdzieści pięć lat, poza tym cierpiał na wrodzone szmery w sercu. śona dopilnowała, by walczył o pokój gdzie indziej niŜ na polu bitewnym, toteŜ nim Olivia skończyła jedenaście lat, jej ojciec został sędzią w Sądzie NajwyŜszym Pensylwanii, w którym w końcu znalazł dla siebie miejsce i zaczął wykuwać swe nazwisko na kawałku marmuru dostarczonym mu przez Ŝonę. Millicent była niezmordowana w poświęceniu dla spraw męŜa i rozwoju córek. Dopingowana wspomnieniami naznaczonego biedą dzieciństwa (co starannie ukrywała, wraz z prawdziwym nazwiskiem - Maria Steblinskaja) na farmie w Ohio, odznaczała się niebywałą wręcz ambicją towarzyską i pragnęła za wszelką cenę wyszukać dla córek najlepszych męŜów; ideał stanowił męŜczyzna, który zajmowałby wysoką pozycję społeczną oraz był dostatecznie zamoŜny, by bez problemów utrzymać ów status. Wszystkie trzy dziewczyny odznaczały się urodą. Cordelia była przystojna i dystyngowana - prawdziwa panna Gaylord, zwykła mawiać z dumą jej babka ze strony ojca - miała ciemne włosy i oczy. Antonia z kolei była blondynką jak matka, lecz erotyczny czar zawdzięczała juŜ tylko sobie. Olivia równieŜ była inna. Gdy przeszła juŜ wiek młodzieńczy - w jej przypadku bez jakichkolwiek kłopotów - Millicent zrozumiała, Ŝe jest oto w posiadaniu klasycznej i bezcennej perły, jej ambicje zaś poszybowały w górę niczym rakiety, o których rozpisywano się w gazetach. Od samego początku starała się zaszczepić córkom skłonność do perfekcjonizmu, a Ŝe budziła w nich ogromny respekt - uczucia swe rezerwowały głównie dla ojca, który kupował im zakazane batony, zabierał na wodę sodową i pozwalał bawić się na ulicy skakanką, co było surowo zabronione - przyjmowały jej słowa jak ewangelię. Ojciec pełnił czasem rolę bufora między dziewczynkami a nieposkromioną ambicją ich matki. „Pewnego dnia - pocieszał je po jakiejś szczególnie surowej lekcji - zrozumiecie, Ŝe wszystko, co robi, robi dla waszego dobra”. „Bądź co bądź - myślał z przekąsem, w jego przypadku metoda ta okazała się niezwykle skuteczna.” Henry Gaylord, spokojny człowiek o refleksyjnej naturze, był jednak szczerze oddany tej silnej kobiecie, która kierowała jego Ŝyciem. Czasem ulegał niepohamowanym napadom czarnej rozpaczy; wówczas Ŝona otaczała go troskliwą opieką i wszystkim po cichu kierowała. Nikt nie miał o tym zielonego pojęcia. W oczach świata to on był panem domowego ogniska. Millicent, pytana o cokolwiek, odpowiadała nieodmiennie: „Musimy skonsultować to z sędzią”. Robiła to z taką pokorą, Ŝe wszyscy się dziwili, jak ten spokojny, grzeczny człowiek jest w stanie zapano- wać nad takim wulkanem energii. W miarę jak byt rodziny się poprawiał, Millicent pokazywała, co potrafi. Zawsze ubierała się elegancko, stół w jej domu był odpowiednio nakryty, a przyjęcia udane. I nic dziwnego, gdyŜ znano ją z wymagającego stosunku do słuŜby. Równie wymagająca była dla córek. W wieku siedmiu lat Livy wiedziała juŜ, jak odpowiednio nakryć do stołu, jak dobrać obrus do zastawy, sztućców i kwiatów; wiedziała, Ŝe wygląd potraw jest równie waŜny jak ich smak. Umiała pozostawiać ojca samemu sobie, gdy znajdował się w stanie depresji, ale wiedziała teŜ, co robić, gdy zaczynał wracać do siebie, jak podsunąć mu pluszowe kapcie i popielniczkę - palił trzy paczki papierosów dziennie - i podać najnowszy numer filadelfijskiej „Daily Record”. Millicent szczerze wierzyła, Ŝe kaŜdy mąŜ ma prawo oczekiwać od Ŝony perfekcji, a jej obowiązkiem jest spełnić owo oczekiwanie. W końcu to on był Ŝywicielem rodziny, to dzięki jego trudowi i pieniądzom mogli cieszyć się takim dobrobytem. Nie wspominała o wysiłkach ze swej strony, bez których Henry wciąŜ harowałby w jakiejś firmie prawniczej jako nisko opłacany wyrobnik. Miała wybuchowy charakter, ale nigdy tego nie okazywała w obecności męŜa. „Człowiek, który pracuje cięŜko cały dzień, powinien po powrocie do domu zaznać spokoju, pełnego miłości uśmiechu, ciepłego słowa. Na tym właśnie polega rola kobiety” - uczyła córki. Od pierwszej chwili, w której mogły zrozumieć, o czym mówi, przygotowywała je do jedynego celu, jaki powinien im przyświecać: dobrego wyjścia za mąŜ. Bardzo dobrego.
9 Naprawdę dobrego. Millicent zamierzała umieścić swe córki na samym szczycie drabiny towarzyskiej. Cordelia spełniła swój obowiązek jako pierwsza. W tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym roku udało jej się schwytać w sidła Edwarda Winslowa, jedynego syna i spadkobiercę niezwykle bogatej rodziny Winslowów. Ze starego Nowego Jorku. Nie tylko siedzieli na samym szczycie, ale jeszcze mieli na własność całą górę. Cztery lata później Toni złowiła Hugha Lancastera, nie tak bogatego, ale zajmującego równie wysoką pozycję społeczną - moŜe nawet wyŜszą, poniewaŜ pochodził od jednego z generałów Waszyngtona. Millicent dosłownie promieniała, pełniąc rolę mistrza ślubnej ceremonii i to nie na jednym, lecz na dwóch obrzydliwie kosztownych weselach z kręgu wyŜszych sfer. Oznaczało to równieŜ, Ŝe gdy przyjdzie czas na debiut Olivii, zostanie zaprezentowana przez jedną z sióstr na jakimś wspaniałym przyjęciu w Nowym Jorku. Olivia wkroczyła do wyŜszych sfer z siedziby Winslowów przy Piątej Alei dosłownie z hukiem, gdyŜ nad rozległymi ogrodami, które w owym czasie - w tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym czwartym roku - jeszcze istniały na tyłach domu, ku głośnym zachwytom około czterystu gości jako przerywnik w tańcach i muzyce rozbłysły setki sztucznych ogni. - CzyŜ nie są piękne! - zachwycała się Livy, klaszcząc w dłonie, gdy nad jej głową eksplodował rój szkarłatnych i złotych gwiazd. - Nie tak jak pani! - oświadczył z galanterią jej towarzysz. Livy odwróciła się do niego z uśmiechem. Naprawdę jest zbyt przystojny - pomyślała rozpromieniona. Tak wymuskany, jakby ktoś go dosłownie wyrzeźbił. Jego rodzina, w której Ŝyłach płynęła błękitna krew Wirginii, o linii godnej jakiegoś ksiąŜątka ze środkowej Europy, mieszkała w domu określonym przez „Great Houses of America” jako ideał rezydencji. Jej matka uznała tego męŜczyznę za doskonałą partię. John Peyton Randolph VI po raz pierwszy spotkał Livy tydzień wcześniej, na uroczystym obiedzie u jej siostry Toni i od razu poczuł się nią oczarowany. Lecz Olivia Gaylord nie była osobą, jaką dla swego jedynego, ukochanego syna wymarzyła Doily Randolph. Aprobowała co prawda jej pochodzenie i status, przymykając nawet oko na fakt, iŜ dziewczyna kompletnie nie miała pieniędzy (choć miała dwie siostry, które posiadały ich więcej niŜ duŜo), to jednak nie była w stanie pominąć Millicent Gaylord. BliŜsze poznanie tej damy uświadomiło Doily boleśnie, dlaczego matka Olivii tak entuzjastycznie popiera ten związek. Poszło jej znacznie lepiej, niŜ mogła tego oczekiwać jakakolwiek matka trzech córek. JuŜ udało jej się wydać dwie z nich za męŜczyzn pochodzących z dwóch najstarszych rodzin Ameryki. Doily Randolph nie zamierzała pozwolić na to, by Millicent wtargnęła do trzeciej, nawet jeśli Olivia Gaylord była niezaprzeczalną gwiazdą sezonu, korzystającą w pełni z uroków Ŝycia - przyjęć, tańców, nowych strojów i weekendów na wsi. Millicent Gaylord bardzo starannie przygotowała swą najmłodszą córkę do wyjścia z domu rodzinnego. Przede wszystkim nauczyła ją, jak postępować z męŜczyznami. Olivia potrafiła oprzeć brodę o zwiniętą dłoń, skupić spojrzenie swych cudownych oczu na osobniku, który akurat z nią rozmawiał, i sprawiać wraŜenie, Ŝe poświęca mu całą uwagę, a wszystko po to, by przekonać go, iŜ jest najatrakcyjniejszym męŜczyzną, jakiego kiedykolwiek spotkała w swym Ŝyciu. A John Randolph, najbardziej poŜądany kawaler roku, nie interesował się nikim oprócz niej. Tego samego wieczoru, kiedy juŜ poŜegnali ostatnich gości, Livy siedziała w swojej sypialni, rozczesując starannie ułoŜone włosy. Do drzwi zapukała jej siostra Toni. - Jesteś w odpowiednim stroju? Mogę wejść? - Zawsze jestem w odpowiednim stroju - odparła Livy, rzucając złośliwe spojrzenie na odbijającą się w lustrze postać siostry w półprzeźroczystym negliŜu. - Czego nie moŜna powiedzieć o tobie. - Ty i Johnny Randolph zwracaliście dziś powszechną uwagę. - Toni usadowiła się na brzegu wielkiego, krytego baldachimem łoŜa z wiśniowego drewna. - Kiedy zamierzasz uwolnić go od cierpienia? - Z pewnością nie cierpiał dziś wieczorem! Był daleki od tego! - Czy mam przez to rozumieć, Ŝe znów cię poprosił o rękę? - Robi to za kaŜdym razem, gdy się widzimy. - Dlaczego nie chcesz powiedzieć „tak”? - Toni zapaliła papierosa z filtrem. - Matka ledwie nad sobą panuje. - Wiem. - Więc dlaczego jej nie uwolnisz od cierpienia? Wydawało mi się, Ŝe Johnny robi na tobie wraŜenie. - Lubię go, bardzo lubię, ale mam dopiero osiemnaście lat. Chcę jeszcze korzystać z Ŝycia, zabawić się, zanim przyjdzie pora, by się ustatkować. - MoŜesz być zamęŜna i nadal się bawić. I znów Livy popatrzyła na odbicie siostry w lustrze. - Tak jak ty? Toni, która przyjęła słowa siostry z kamiennym spokojem, wzruszyła ramionami. - Trzeba tylko... pójść na wzajemne ustępstwa. Livy potrząsnęła zdecydowanie głową. - Ja tak nie chcę. Chcę tak, jak mama i tata. Zaciągając się głęboko papierosem, Toni przyglądała się spod długich sztucznych rzęs swojej siostrze. KaŜdy lubi
10 co innego - pomyślała. - Matka odcisnęła na tobie swoje piętno na całe Ŝycie w znacznie większym stopniu niŜ na Delii czy na mnie. Nie masz zielonego pojęcia, Ŝe ten obraz małŜeńskiego Ŝycia, jaki ci namalowała, nie ma wiele wspólnego z rzeczywistością. Ale daleka jestem od tego, by uświadomić ci jego prawdziwą naturę. Johnny Randolph jest jedynakiem. Zanim się urodził, jego matka cztery razy poroniła. I stać ją na to, by przebierać w kandydatkach jak w ulęgałkach, więc nie bądź taka pewna swego. MoŜe się okazać, Ŝe nic z tego nie wyjdzie. Drzwi się znów otworzyły - tym razem była to Delia. - Pomyślałam sobie, Ŝe cię tu znajdę - powiedziała z uśmiechem. - Jak w dawnych czasach. - To ja wówczas zadawałam pytania - przypomniała sobie Livy. Obróciła się na wyściełanym taborecie i nachyliła się, by objąć starszą siostrę. - Stokrotne dzięki za cudowne przyjęcie. Bawiłam się doskonale! - To jedno z ulubionych określeń taty - zauwaŜyła Delia, uśmiechając się szeroko. - Chciałabym tylko, Ŝeby był tutaj i mógł zobaczyć swojego pięknego łabędzia. Byłby z ciebie taki dumny. Niestety, jak zwykle zastanawia się nad jakimś werdyktem. - Nie szkodzi, matka była dumna za nich oboje - odparła Toni w taki sposób, Ŝe najstarsza siostra posłała jej zdziwione spojrzenie. Toni była nieustępliwa. Toni była twarda, uparta, a gdy wymagały tego okoliczności, agresywna. Dzieliła je znacznie mniejsza róŜnica wieku niŜ z Livy i obie pozostały opiekuńcze w stosunku do młodszej siostry, ale podczas sporadycznych konfliktów to Delia pełniła rolę rozjemczym. Miała naturę ojca; mądrą i rozsądną. Kiedy Toni przeraziła matkę, zostając kochanką męŜczyzny, którego później poślubiła, to właśnie Delia przyjęła rolę pośredniczki w konflikcie, jaki się narodził. Gdy Toni powróciła na właściwą drogę, wszystko zostało zapomniane, choć Millicent, która z pozoru darzyła matczynym uczuciem męŜa swej drugiej córki, nigdy mu nie wybaczyła, Ŝe zrobił z dziewczyny kochankę, nim wziął ją sobie za Ŝonę. Toni zgasiła papierosa i zbierała się do wyjścia. - Rano znów przyniosą ze dwa tuziny róŜ, wspomnisz moje słowa - zwróciła się do Livy. - Posłuchaj mojej rady. Nie kaŜ mu czekać. Nie tylko róŜe więdną, wierz mi. Kiedy Toni wyszła, Livy popatrzyła na Delię, która wzruszyła ramionami i przyznała: - Tak, znów to samo. - Kto to taki tym razem? - Jakaś długonoga dziewczyna z rewii. - Ale dlaczego? Toni zawsze się znakomicie ubiera, a męŜczyźni uwaŜają ją za atrakcyjną... Dlaczego Hugh się łajdaczy? - To silniejsze od niego. Niektórzy męŜczyźni tacy są. - UwaŜam, Ŝe to okropne! - stwierdziła z emfazą Livy, jakby chciała powiedzieć: „To mi się nigdy nie przytrafi. Moje małŜeństwo będzie inne”. Rok później w głównej nawie kaplicy rodzinnej Randolphów państwo młodzi pozowali dla „Vogue’a”, gdzie Livy „pracowała” przed odejściem związanym z przygotowaniami do ślubu. Czasopismo otrzymało wyłączność na publikację zdjęć z uroczystości, toteŜ juŜ z okładki następnego wydania patrzyła uśmiechnięta Livy ubrana w białą, jedwabną suknię od Diora i koronkowy welon od Chantilly’ego, ozdobiony wiankiem z białych róŜyczek. W orszaku ślubnym w parze z najstarszą siostrzenicą Camillą Lancaster, która ściskała w dłoni trzymetrowy tren sukni, podąŜał jedynie jej najstarszy siostrzeniec, Edward Gaylord Winslow, niosący z powagą jedwabną poduszkę z obrączką. Ślub stanowił jedno z najwaŜniejszych wydarzeń sezonu towarzyskiego pięćdziesiątego piątego roku. Po trwającym sześć tygodni miesiącu miodowym spędzonym w Europie państwo młodzi wrócili do kraju, by urządzić sobie siedzibę na Upper East Side, w domu będącym częścią rozległej posiadłości naleŜącej do Randolphów. Potem, gdy Johnny spędzał kaŜdego ranka kilka godzin w rodzinnym banku - męŜczyzna musiał coś robić, jak mawiała jego matka, poza tym w banku mogli go łatwo zastąpić - Livy, przed pójściem jak zwykle po południu do klubu tenisowego, myszkowała po sklepach ze starzyzną w poszukiwaniu drobiazgów, które pasowałyby do wspaniałego kompletu francuskich mebli - prezentu od pani Randolph. Potrafiła wyszukać odpowiednie bibeloty - małe emaliowane puzderka, srebrne czy porcelanowe świeczniki, figurki i kryształowe Ŝyrandole. Randolphowie doskonale pasowali do Ŝycia wyŜszych sfer, wyŜszego odcinka East Side i wyŜszych dochodów z lat pięćdziesiątych. Często podejmowali gości; zaproszenia do ich domu były w cenie. Mieli spory krąg przyjaciół, którzy liczyli się w wielkim świecie. Livy, choć wciąŜ bardzo młoda, juŜ zaczęła tworzyć własną legendę. Miała teraz pieniądze i mogła pozwolić sobie na róŜne luksusy, ale miała teŜ coś, czego nie dało się kupić: styl. Jeśli podczas przyjęcia zdjęła jeden z wielkich, barokowych kolczyków z pereł, bo ją uwierał, to następnego wieczoru, na innym przyjęciu, większość kobiet zjawiła się tylko z jednym kolczykiem. Kiedyś szła do fryzjera i obok jakiejś budowy wpadła jej do oka drobinka gruzu. WłoŜyła więc opaskę z czarnego jedwabiu obszytego perłami i diamentami; od razu stało się to modnym elementem kobiecej garderoby. Jej matka zawsze urządzała popołudniową herbatkę; to samo robiła Livy,
11 ustanawiając tym samym kolejny modny obyczaj. Rzadko byli sami z Johnnym. Jej mąŜ naleŜał do ludzi towarzyskich i uwielbiał przyjęcia, więc nieczęsto zdarzały się wieczory, gdy nie mieli co robić czy dokąd pójść. śycie było - jak określił to entuzjastycznie Johnny - „zabawą”. Dokładnie w rok po ślubie powiła pierwsze dziecko, córkę, którą ochrzciła imieniem Rosalind, zgodnie z Ŝyczeniem męŜa, darzącego miłością Szekspira. Była w czwartym miesiącu drugiej ciąŜy, gdy jej ojciec doznał wylewu, który go zabił. Livy szczerze go opłakiwała. Jego śmierć była pierwszym prawdziwym nieszczęściem na bezchmurnym dotychczas horyzoncie jej Ŝycia. Popadła w apatię i spędzała długie godziny w bujanym fotelu ojca - o który poprosiła - kiwając się i spoglądając przez okno. Zatroskany Johnny zabrał ją w sześciotygodniową podróŜ dookoła świata, rozpieszczał i opiekował się nią. Jego matka dała mu jasno do zrozumienia, Ŝe to męŜowski obowiązek: wszak Ŝona spodziewa się być moŜe syna, który będzie stanowił przedłuŜenie rodu Randolphów. Lecz gdy wrócili do kraju, a Livy wciąŜ była nieobecna myślami i zamknięta w sobie, sprawy wzięła w swe ręce jej matka. Stwierdziła stanowczo: „Livy musi się czymś zająć. Kiedy was nie było, wyszukałam na wsi taki dom, o jakim marzyliście, ale trzeba włoŜyć w niego trochę pracy. Coś w sam raz dla Livy. To oderwie ją od tych rozmyślań”. Dom znajdował się na pomocnym wybrzeŜu Long Island, ziemi starych pieniędzy, starych rodzin i starych obyczajów. Dwunastopokojowa stróŜówka strzegła wejścia do ogromnej posiadłości z rezydencją o sześćdziesięciu pokojach, której obecny właściciel - grecki milioner, jak głosiła plotka - nigdy nie odwiedził. Choć pani Randolph uwaŜała, Ŝe powinni raczej kierować wzrok ku Wirginii niŜ ku Long Island, musiała przyznać, Ŝe konieczność stworzenia nowego domu ponownie nadała sens Ŝyciu Livy. Niebawem zajmowała się wyborem materiałów, dobieraniem farb, obrazów, ustawianiem mebli. JuŜ nie wyglądała na przygnębioną, znów zaczęła się uśmiechać, a takŜe przybierać na wadze zamiast tracić, zaś jej połoŜnik stwierdził z aprobatą: „Tylko tak dalej!”. John Peyton Randolph Junior został ochrzczony w wielkim stylu i z pompą w Wirginii, w kaplicy Królewskiego Daru, a pani Randolph sprezentowała Livy rodzinne brylanty, wręczane zawsze młodej małŜonce po spełnieniu obowiązku i wydaniu na świat syna i spadkobiercy. Rodzina - Johnny, Livy, Rosalind i Spadkobierca - pozowali do malowanego przez modnego artystę portretu, który później Livy powiesiła w salonie Illyrii, gdyŜ tak właśnie nazwała ich wiejską posiadłość. śycie płynęło im spokojnym i wolnym od gwałtownych wydarzeń nurtem aŜ do dziesiątej rocznicy ślubu. Johnny lubił szybkie samochody, więc Livy kupiła mu w prezencie jaguara w ulubionym kolorze Randolphów - ciemnozielonym. Był tak podekscytowany, Ŝe od razu musiał go wypróbować. Livy poszła popracować do ogrodu, gdzie sadziła na klęczkach Ŝonkile. ZdąŜyła juŜ urządzić dom, zajęła się więc ogrodem. Dzieci nie było, pojechały do Cordelii, do posiadłości Winslowów, jakieś dwadzieścia pięć kilometrów dalej, by Livy i Johnny mogli uczcić rocznicę sami. Livy była juŜ w połowie pierwszej grządki, kiedy nadbiegł Ito, japoński słuŜący, który kiedyś opiekował się Johnnym, gdy ten był jeszcze kawalerem, i powiedział, Ŝe chce się z nią widzieć dwóch policjantów. - Dlaczego? - spytała Livy. - Nie powiedzieli. Pytali tylko o panią. Livy popatrzyła w niebo. - Muszę skończyć tę grządkę, zanim zacznie padać... Powiedz im, Ŝeby tu przyszli, Ito. Patrzyła na nich spod słomkowego kapelusza o szerokim rondzie. Wystarczyło jedno spojrzenie na ich twarze. Zerwała się na równe nogi. - O co chodzi? Co się stało? - Wypadek, proszę pani. - O mój BoŜe... Johnny! - śyje, proszę pani... Ale jest cięŜko ranny. - Zabierzcie mnie do niego - powiedziała, blada, lecz opanowana. Był straszliwie pokiereszowany, miał liczne obraŜenia, zarówno zewnętrzne jak i wewnętrzne, bo jaguar odbił się od drzewa, a potem spadał, koziołkując po stromym zboczu. W końcu zatrzymał się po dachowaniu, zmiaŜdŜony niczym jakąś gigantyczną dłonią. Lekarze delikatnie, choć stanowczo poinformowali Livy, Ŝe dla jej wiecznie roześmianego męŜa o chłopięcym uroku nie ma ratunku. Wszystko było kwestią czasu. A czasu nie pozostało duŜo. Zaledwie czterdzieści minut później skonał - tak jak Ŝył, spokojnie i bez histerii, oddając Ŝycie z klasą, która podobnie jak promienny uśmiech stanowiła nieodłączną część jego osobowości. To Livy rozkleiła się zupełnie, krzyczała dziko i nie chciała zaakceptować tego okrutnie przypadkowego ciosu, który zniszczył jej Ŝycie w nie mniejszym stopniu niŜ jej męŜa. Po raz pierwszy, ku zaskoczeniu wszystkich, przestała kontrolować emocje i wyła jak śmiertelnie ranne zwierzę, nie chcąc przyjąć do wiadomości, Ŝe Johnny odszedł. Raz po raz wykrzykiwała tylko jedno słowo: „Nie! Nie! Nie! Nie!”, w końcu zdołali jakoś ją uspokoić. Potem poruszała się i mówiła jak sterowany na odległość robot. Pogrzeb Randolpha przebiegał wedle ustalonego rytuału, więc matka Johnny’ego nie miała kłopotów z jego organizacją. Pomimo własnego bólu zdawała sobie sprawę ze stanu psychicznego synowej i zasugerowała matce Livy, by jej córka nie brała udziału w uroczystościach Ŝałobnych. Taka nieobecność była w rodzinie czymś absolutnie normalnym aŜ do pierwszej wojny światowej, kiedy to trzej Randolphowie, w tym pradziad Johnny’ego,
12 zginęli we Francji. Kobiety uparły się wówczas, Ŝe będą uczestniczyć w pogrzebie, by uczcić ich pamięć. Millicent zareagowała na propozycję Doily z oburzeniem. Jej córka weźmie udział w pogrzebie męŜa, nawet gdyby trzeba było ją zanieść na cmentarz - oświadczyła. - To nie do pomyślenia, by najwaŜniejszy Ŝałobnik nie wziął udziału w pochówku. Próbowała więc uzyskać, wydusić z tej marionetki, jaką stała się jej córka, choć cień reakcji. „Musisz tam być - nalegała bezlitośnie. - Jesteś najwaŜniejszym Ŝałobnikiem. Nie moŜesz pozwolić, by cała uwaga skupiła się na Doily Randolph, czym byłaby oczywiście zachwycona. Kiedy ludzie mówią o pani Randolphowej, to ciebie mają na myśli, nie ją. Co by powiedzieli, gdyby ona była na pogrzebie, a ty nie? Wyobraź sobie te plotki - ciągnęła swoją bezwzględną tyradę. - Zadawaliby pytania, zastanawiali się, czy małŜeństwo było rzeczywiście tak szczęśliwe, jak się powszechnie przypuszcza. Twoja pozycja wymaga od ciebie trwania na pierwszej linii. CzyŜ nie wychowałam cię tak, byś zawsze pamiętała, jak waŜne są pozory? Zwłaszcza gdy jest się osobą publiczną, tak jak ty. Nie po to się dla ciebie poświęcałam, Ŝebyś załamała się kompletnie przy pierwszym powaŜniejszym nieszczęściu. A teraz weź się w garść. Masz o dziesiątej trzydzieści przymiarkę sukni Ŝałobnej. Jakie to szczęście, Ŝe ten Francuz jest nie tylko twoim krawcem, ale i bliskim przyjacielem...”. Zawsze słuchała matki we wszystkim, więc zrobiła to takŜe teraz. Ale zaczęła nocami zaglądać do dziecięcej sypialni, siadywać przy łóŜeczkach i płakać tak rzewnie, Ŝe Ros, która spała czujniej niŜ jej nieporuszony brat i która teŜ była przygnębiona, budziła się i próbowała ją pocieszać. Ros zawsze była blisko związana z ojcem. To z nim łączyło się jej pierwsze wspomnienie z dzieciństwa - podrzucał ją do góry, a ona krzyczała z radości. Livy nigdy nie baraszkowała na podłodze z dziećmi; nie lubiła, gdy jej suknie były pogniecione, a włosy w nieładzie, więc Ros zdumiała się, kiedy kobieta, która mówiła głosem jej matki, ale która nie była do niej podobna, niechlujna i nie umalowana, o opuchniętej twarzy i czerwonych od płaczu oczach, schyliła się nad jej łóŜkiem, przytuliła do jej buzi i zaczęła łkać tak, jakby pękło jej serce. „Nie płacz, mamusiu - powiedziała stanowczo, powstrzymując własne łzy i wyczuwając instynktownie, Ŝe matka jej potrzebuje. - Nadal masz mnie i Johnny’ego. Nigdy cię nie opuścimy. Będzie nas troje zamiast czworga, ale znów stworzymy rodzinę, zobaczysz... Zaopiekujemy się tobą... Nie płacz... Proszę, nie płacz...”. W czasie pogrzebu Livy nie płakała. Twarz miała białą jak papier, ale była opanowana dzięki zastrzykowi zrobionemu przez pewnego doktora, którego Millicent znała osobiście, a który specjalizował się w przygotowywaniu znanych ludzi, znajdujących się akurat w depresji, do publicznych wystąpień. Kiedy Toni, jako jedyna z córek nie odczuwająca przed matką respektu, dowiedziała się o jej postępku, tak zrugała Millicent, Ŝe ta pogrąŜyła się w pełnym urazy milczeniu. Nie przeszkodziło jej to ocenić, jak ogromne wraŜenie zrobiła na obecnych prosta elegancja córki. Livy miała na sobie niewyszukany, czarny płaszcz skrojony niewątpliwie ręką mistrza, do tego niewielki, lśniący kapelusz słomkowy z cieniutkim welonem, nie zakrywającym twarzy. PodąŜając za trumną, trzymała za ręce swoje dzieci - córka była równie opanowana jak matka, syn nie mógł ukryć łez - i przez całe naboŜeństwo zachowywała postawę „Wielkiej Damy, którą jest”, jak powiedziała z podziwem jedna z obecnych kobiet do drugiej. Millicent podsłuchała to z zadowoleniem. Po pogrzebie Livy wycofała się do Illirii, nikogo nie widywała, zmagając się z Ŝałobą na swój sposób - długie godziny pracowała w ogrodzie. Ani jej, ani siostrom nigdy nie wolno było siedzieć bezczynnie, więc ta odmiana wypoczynku, jaką zalecili lekarze - nierobienie absolutnie niczego - doprowadziłaby ją do obłędu. Nie miała w zwyczaju czytać czegokolwiek z wyjątkiem kolumn towarzyskich i magazynów mody, mogła więc tylko rozmyślać, ale nie była intelektualistką. Pozostać sam na sam z rozwaŜaniami - to było dla niej niepojęte. Poza tym mogła równie dobrze myśleć podczas pracy. I dzięki Bogu, gdyŜ umysł zajmowały jej wtedy plany związane z urządzaniem ogrodu i jego przyszłym kształtem. Jej najsilniejszym uczuciem był gniew, mogła więc wyraŜać go do woli, kopiąc w ziemi i wyrywając chwasty ile tylko sił w dłoniach. Wszystko było nie tak. Powinna mieć przed sobą długie lata szczęśliwego małŜeństwa. A zamiast tego była dwudziestodziewięcioletnią wdową. Gdzie i kiedy popełniła błąd? Była dobrą Ŝoną, postępowała zgodnie z zaleceniami matki, dawała Johnny’emu wszystko, czego oczekiwał. Byli przecieŜ szczęśliwi. Kochali się. Czerpali radość z Ŝycia. Ona tylko kupiła mu samochód, nic więcej. Zobaczyła, jak podziwiał go w jakimś magazynie, usłyszała, jak entuzjastycznie o nim mówił. Fascynował go. Uściskał ją z radości, kiedy zdjęła mu z oczu opaskę, którą kazała mu naciągnąć, nim wzięta go za rękę i wyprowadziła przed dom, gdzie czekał juŜ jaguar. PrzecieŜ przywykł do szybkich wozów. Los uśpił ich czujność, a ona za Ŝadne skarby świata nie potrafiła zrozumieć dlaczego. Prawda, świat się zmienił. Lata sześćdziesiąte tak bardzo róŜniły się od poprzedniej dekady, kiedy wychodziła za Johnny’ego w tej wspaniałej sukni od Diora, owiniętej teraz starannie cienkim papierem, przykrytej płatkami lawendy i schowanej w duŜej skrzyni na strychu. Przestrzegali zasad swojego czasu i nie spali ze sobą aŜ do nocy poślubnej. Livy nauczono, Ŝe przyzwoite dziewczyny tak właśnie robią, Johnny zaś był dŜentelmenem, który i tak by tego od niej nie Ŝądał. Nie mówiąc juŜ o tym, Ŝe panowało wówczas przekonanie o budzącej dreszcz podniecenia mistyce nocy poślubnej. Był to rytuał, którego nie naleŜało lekcewaŜyć, chyba Ŝe na własne ryzyko. Teraz zdawało się, Ŝe wszyscy wskakują do łóŜek odruchowo, jakby nalewali sobie drinka. Wszystko miało być „na luzie”. Pojawili się na świecie nowi ludzie, których raison d‘etre stało się robienie pieniędzy. Hałaśliwi i
13 egoistyczni. Gwiazdy pop. Modne kobietki. Nie lubiła ich, nie aprobowała. Gdyby razem z Johnnym przyłączyli się do nich, gdyby stali się częścią nowego społeczeństwa, być moŜe zrozumiałaby, dlaczego los obrócił się przeciwko nim, choć taką karę uznałaby za niewspółmiernie surową do przewinienia. Ale przecieŜ tego nie zrobili. śyli tak jak zawsze, nie zwracając uwagi na nowy Ŝargon, na gadaninę o „antybohaterach”, „butikach”, „dys- kotekach”. Nie zniŜyli się do tego poziomu. Dlaczego więc wszystko potoczyło się tak, jak się potoczyło? Co niewłaściwego uczynili? Livy zastanawiała się nad tym, wbijając łopatkę głęboko w ziemię, którą zdąŜyła juŜ dokładnie przekopać: obsadzała właśnie starannie zaplanowaną grządkę wielobarwnych wiosennych kwiatów - Ŝonkili, hiacyntów, pierwiosnków, krokusów, dzwonków, tulipanów i przebiśniegów. W nocy leŜała w podwójnym łoŜu - jej matka była przeciwna pojedynczym - wsłuchana w muzykę świerszczy i odległy warkot jakiegoś samochodu i tęskniła za Johnnym. Nie tyle za rozmową z nim, bo nie był specjalnie interesującym rozmówcą, ale za jego obecnością w wielkim francuskim łoŜu. Tak spokojnie sobie leŜał; to Livy wierciła się przez całą noc. KaŜde z nich miało po swojej stronie odpowiednio nachylaną lampkę, by nie przeszkadzać drugiemu. Czasem kartkowała „Vogue’a” albo „Harpersa”, pokazując mu od czasu do czasu jakąś sukienkę. „Co o tym myślisz?” - pytała, on zaś przekręcał głowę, wysuwał z namysłem wargi i mówił: „Tak, w sam raz dla ciebie, Livy” albo „Mhmmm... Lekka przesada, nie uwaŜasz?”. Johnny miał kiedyś angielską nianię i jego mowa przyprawiona była angielskimi powiedzonkami. Tak jak wtedy, gdy czytając magazyn motoryzacyjny, pokazywał Livy zdjęcie jakiegoś samochodu i szeptał zauroczony: „Ekstra maszyna, co?”. Mówił nawet z angielskim akcentem. Były jeszcze naturalnie dzieci, ale opiekowała się nimi niania, takŜe Angielka, wyjątkowo pedantyczna. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Livy nie wiedziała, co robić z czasem. Dziesięć minut dłuŜyło się bardziej niŜ te dziesięć lat. Gdzie one się podziały? Teraz czytała gazety i magazyny niegdyś zamówione dla Johnny’ego. Nie miała serca odwoływać prenumeraty, poniewaŜ pisma stanowiły ogniwo, którego nie chciała zrywać. Uświadomiła sobie, jak wiele rzeczy działo się wokół niej. Niepokoje społeczne, protesty, wojna, pokój, ruchy wyzwoleńcze (w tym i ruch wyzwolenia kobiet). śycie Livy koncentrowało się dotychczas wokół rodziny. Jej uwagę zaprzątały dwa domy, Johnny i dzieci - ich lekcje tańca, jazdy konnej i wizyty u pediatry. Odbywały się długie dyskusje, do jakich szkół najlepiej je posłać albo czy John junior potrzebuje juŜ szelek czy teŜ jest na to za wcześnie. Było aktywne i wypełnione co do minuty Ŝycie towarzyskie - koktajle, kolacje, pokazy, premiery, przyjęcia dobroczynne. Trzy razy w tygodniu lunch z „koleŜankami” i bardziej prywatne spotkania z siostrami, a takŜe regularne wizyty w Filadelfii u jednej babki i wakacje w Wirginii u drugiej. Teraz było inaczej - stała się tylko statystką. Powrót do towarzystwa niczego by nie zmienił. - Prędzej czy później będziesz musiała wrócić - trzeźwo zauwaŜyła pewnego popołudnia jej siostra Toni. - Chowałaś się w tej swojej skorupie zbyt długo. Czas wracać do prawdziwego świata. - To jest mój prawdziwy świat - odparła Livy, zataczając ramieniem krąg, którym objęła zielony trawnik, pieczołowicie pielęgnowane dolinki, jeziorko, drzewa, kwiaty. - Tak, jeśli nadal będziesz się w nim ukrywać. - Nie ukrywam się. Nie mam po prostu ochoty go opuszczać. - Boisz się? - Nie, tylko nie jestem specjalnie zainteresowana tym, co jest poza nim. - Potrzebujesz męŜczyzny, który byłby tobą zainteresowany... Gdy minie juŜ oczywiście okres Ŝałoby - dodała pospiesznie Toni, widząc wyraz twarzy siostry. - Nikt nigdy nie dorówna Johnny’emu. - Był taki wspaniały? - zdziwiła się z niewinną miną Toni, a po chwili, spostrzegłszy grymas niechęci, wybuchnęła śmiechem. W głębi duszy uwaŜała Johnny’ego Randolpha za uroczego nastolatka, a nie prawdziwego męŜczyznę. Najwidoczniej jego Ŝona miała inne zdanie. Ale tak naprawdę byli naiwni jak dzieci we mgle - pomyślała Toni. - Pokrewne dusze. Bardziej przyjaciele niŜ kochankowie. Livy nigdy nie sprawiała wraŜenia kogoś, kto interesuje się seksem, ale Toni zastanawiała się, jeszcze nim Johnny poślubił jej siostrę, czy on nie jest przypadkiem bezpłciowy. Ale spłodzili dwójkę dzieci, więc musieli wiedzieć, jak to się robi. A więc to nie za seksem tęskni - znów pomyślała Toni, wpatrując się w nieruchomą jak kamea twarz siostry. - Właściwie nie sądzę, by Livy wiedziała, jak naprawdę się to robi. Potrzebuje teraz prawdziwego męŜczyzny, który ją nauczy. Toni po rozwodzie z pierwszym męŜem - przyczyną była jego niewierność, Toni zaś ukryła własną, dzięki czemu zawarła bardzo korzystne porozumienie - wyszła za mąŜ po raz drugi, jeszcze korzystniej pod względem finansowym. Z tego drugiego związku miała przez dwa lata więcej uciechy niŜ z pierwszego przez dziesięć. Tego właśnie potrzebowała Livy. Uciechy. Poznania nowych ludzi. Z Johnnym nie wychodzili poza krąg sobie podobnych. Toni za to miała przyjaciół wszędzie, we wszystkich środowiskach. Tego właśnie potrzebowała Livy. NaleŜało nią potrząsnąć. Świat się zmieniał, chwilami w oszałamiającym tempie. W obecnych czasach wszystko było dozwolone - dopóki się za to płaciło. Toni płaciła, więc korzystała ze wszystkiego, co było do zaoferowania.
14 Musi tylko przekonać Livy, by wychyliła się trochę ze swojej skorupy. WciąŜ nie skończyła trzydziestki i odznaczała się dostojną urodą. CóŜ by to była za strata, gdyby ten niezwykły szyk miał więdnąć niezauwaŜony. Poza tym miała mnóstwo pieniędzy. Johnny dopilnował, by po jego śmierci nie pozostała bez grosza. Nowe stroje, moŜe jakaś podróŜ, a kto wie, co się wydarzy? Muszę o tym pomyśleć - zadecydowała, gdy szofer wiózł ją z powrotem do Nowego Jorku. Musi istnieć jakiś sposób, by wyrwać ją z domu. Livy potrafiła być irytująco uparta. Na szczęście dwa dni później nadarzyła się znakomita okazja. MąŜ Cordelii został mianowany ambasadorem w Wielkiej Brytanii i miał wyjechać w ciągu dwóch tygodni, by złoŜyć listy uwierzytelniające. - Tak, oczywiście, musisz sprowadzić Livy do Londynu - zgodziła się Delia, gdy Toni przedstawiła jej sprawę. - Musi wyjść z tej swojej skorupy, poznać kilku miłych ludzi. Edward to nieprawdopodobny wręcz anglofil, jak wiesz, zwłaszcza od czasów Oxfordu, i zna tam wszystkich. Sporządzę z jego pomocą listę najbardziej odpowiednich i, ma się rozumieć, przystojnych kandydatów. Wiemy doskonale, jak drobiazgowa jest Livy. Jak juŜ na dobre zainstalujemy się w tej ambasadzie, to urządzę kilka koktajli i przyjęć. - Najpierw muszę ją namówić do tej podróŜy, a potem zorientować się, czy matka zechce przyjechać z Filadelfii, Ŝeby zająć się dziećmi. - Spróbuj ją tu ściągnąć i zatrzymać - stwierdziła sucho Delia. Toni zaczęła od tego, Ŝe poprosiła Livy, by przyjechała do niej i pomogła wybrać garderobę na planowaną podróŜ do Europy. „Masz taki wyborny gust - stwierdziła z przekonaniem. - Bardzo mi się przyda twoja rada i sugestie”. PoniewaŜ Livy uwielbiała stroje, zgodziła się i po raz pierwszy od wielu miesięcy pojechała do Nowego Jorku, gdzie zatrzymała się u Toni w Sutton Place, a potem poszła z nią do jej ulubionego projektanta. W przeciwieństwie do sióstr, ale na podobieństwo matki, Toni była raczej niska i nie mogła pochwalić się tak jak one smukłym kośćcem z odpowiednią ilością ciała. Toni miała krągłą sylwetkę, obfite łono, które odgrywało w jej seksualnych podbojach niepoślednią rolę, i pośladki wywołujące w męskim oku błysk poŜądania. Modne stroje, jakie nosiła Livy, nie nadawały się dla niej, gdyŜ źle leŜały na „cyckach i tyłku” - jak mawiała (ale nie w obecności matki). Toni załatwiła dyskretnie, by przynoszono jej takŜe stroje z innych pracowni - nazywała je „haute Livy” - po czym stwierdzała z Ŝalem: „To nie dla mnie, niestety. Moja siostra moŜe to z powodzeniem nosić, ale nie ja”. I dodawała od niechcenia: „W sam raz dla ciebie, Livy. Przymierz to, sprawdź, jak w tym wyglądasz”. Livy, jak zawsze, wyglądała olśniewająco. „Pani Randolph jest dobrze we wszystkim” - mruknęła krawcowa, która dokonywała przymiarek, podziwiając nie tylko szczupłą, klasyczną sylwetkę Livy, ale i sposób, w jaki nosiła kreacje. Livy umiała nawet poprawić oryginalny design - przesuwała na przykład lekko stójkę - dzięki czemu strój zyskiwał na szyku i elegancji. Brała pasek, wiązała w jakiś szczególny sposób, po czym okazywało się, Ŝe zmiana jest subtelna, lecz absolutnie poŜądana. Albo zostawiała jeden guzik nie zapięty, co dodawało całości jakiegoś nieokreślonego czaru. Była pierwszą w dziejach kobietą, która nosiła granatową koszulę do zielonych spodni, a róŜową jedwabną bluzkę do krwiście czerwonego kostiumu z wełny. Buty - typowy rozmiar - były zawsze nieskazitelnie czyste, podobnie jak torebki i rękawiczki. Rzadko nosiła kapelusze - włosy zawsze miała idealnie ułoŜone - ale kiedy juŜ je wkładała, to sprawiały wraŜenie niesłychanie szykownych. śadna kobieta nie byłaby w stanie nosić ich z taką klasą. Brała na przykład karakuły i zarzucała je sobie na szyję i ramiona w trudny do podrobienia sposób, choć wiele kobiet tego próbowało. Gdy zamówiła szare flanelowe spodnie od kostiumu, a potem nosiła je z białym kaszmirowym swetrem polo, zapoczątkowała nową modę. Teraz przymierzalnia zamieniła się w scenę, na której Livy wkładała, odrzuci cała, poprawiała, zmieniała, wymieniała. Projektant miał dość rozsądku, by dostrzec, Ŝe to, co klientka wyprawia z jego strojami, wychodzi im tylko na dobre, więc pozwolił Livy dostosować je do jej własnego, wyjątkowego stylu. Od czasu do czasu w niezwykle przemyślny sposób dodawała coś do sukienki. Na przykład aplikację z krepy z ukośną stójką, do której przypięła u samego dołu kółko róŜanych rubinowych płatków. - Kochanie, musisz wybrać się ze mną w tę podróŜ i pokazać wszystkim te rzeczy - stwierdziła Toni, jakby wpadła na ten pomysł dopiero teraz. - Nie sądzę, bym mogła się juŜ pokazywać w jaskrawych kolorach... - sprzeciwiała się Livy. - Na litość boską, jest rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty szósty, nie tysiąc osiemset sześćdziesiąty szósty! - wykrzyknęła Toni. - CzyŜbym wyczuwała piętno purytańskiej Wirginii? - Minęły zaledwie trzy miesiące. - Trzy i pół, a nim wyruszymy, upłyną cztery. Nawet monarchowie nie noszą tak długo Ŝałoby! Ale Livy była uparta i miała na uwadze teściową, więc stroje, jakie wybrała, były albo czarne, albo białe, albo czarno-białe. Jej własna, osobista wersja pół-Ŝałoby. I stroje te wywołały sensację. Siostry popłynęły na pokładzie liniowca „United States”. Na pierwszy postój zatrzymały się w ParyŜu, gdzie dokupiły kolejne kreacje. Livy otoczył tłumek odpowiednich Francuzów, co wywołało u zazdrosnych rywalek zgrzytanie zębów. Stamtąd udały się do Rzymu, a z Rzymu na Riwierę, gdzie Livy była pracowicie adorowana przez przystojnego choć zbiedniałego księcia węgierskiego, który wzbudzał w niej rozbawienie i prawił poetyckie
15 komplementy. Zainteresowanie męŜczyzn spłynęło niczym balsam na jej duszę. ZdąŜyła juŜ zapomnieć, jak to jest. Zabawnie było siedzieć, palić papierosy i chichotać z siostrą, wymieniając uwagi na temat adoratorów. Toni musiała się jednak zgodzić, Ŝe Ŝaden z nich nie zasługiwał na coś więcej niŜ tylko przelotny flirt. „MoŜe jak będziemy juŜ w Londynie...” - zawyrokowała. Zjawiła się tam przyjemnie wyczerpana, a jednak oŜywiona swym powodzeniem. Początkowo sądziła, Ŝe odgrywanie roli „dodatkowej kobiety”, takiej, która nie ma swojego męŜczyzny, będzie wyglądało zupełnie inaczej. Słyszała rozmowy na temat takich pań, prowadzone zwłaszcza przez kobiety, które podejrzewały, Ŝe ich męŜowie stanowią cel dalekosięŜnych planów jakiejś „dawnej bliskiej przyjaciółki”, teraz uznawanej za niebezpiecznego wroga, gdyŜ była wolna, niczym nie skrępowana i spragniona zdobyczy. Dotychczas Livy nie spotkała się choćby z najmniejszym przejawem wrogości, ale gdy wspomniała o tym od niechcenia Toni, jej siostra popatrzyła jej z namysłem w oczy i powiedziała: „To Europa, kochanie. Tu traktują te rzeczy inaczej. Poczekaj, aŜ zaczniesz po powrocie do domu obracać się w dawnych kręgach...”. Ale Livy poznała prawdę znacznie wcześniej. Było to na wielkim przyjęciu w Winfield House. Bawiła się znakomicie - tańczyła, plotkowała, popijała szampana, gdy nagle jej krąŜący po sali wzrok zatrzymał się na jakiejś parze, która stała z boku, wpatrzona tylko w siebie. Byli młodzi, o dobre dziesięć lat młodsi od niej i Johnny’ego, ale było w nich coś niezwykłego - wzajemna bliskość, pełne porozumienia spojrzenia, sekretne uśmiechy. Tak bardzo przypominało to Livy zmarłego męŜa, Ŝe poczuła, jak serce przeszywa ostrze bólu. Radość i dobry humor zgasły stłumione nagłą falą melancholii, a dawne, dławiące poczucie rozpaczy, które, jak jej się zdawało, juŜ dawno przezwycięŜyła, pojawiło się nagle niczym zjawa na uczcie. Wiedziała doskonale, Ŝe gdyby ktoś ją spytał, co się stało, wybuchnęłaby płaczem. Jak zwykle w takich sytuacjach skorzystała z dobrych rad matki. Odstawiła kieliszek z szampanem i zaczęła nieznacznie się odsuwać od grupki swoich znajomych. Robiła to niby przypadkiem, tak aby nikt nie zauwaŜył. Millicent Gaylord nauczyła ją tego przed laty. Odseparowała się od towarzystwa, a potem ruszyła schodami na piętro, do urządzonej z przepychem łazienki Cordelii i przylegającej doń garderoby - to miejsce zapewniało samotność. Goście nigdy z niej nie korzystali. Tam mogła dać upust swemu smutkowi. Lecz gdy przekręciła ozdobną gałkę przy drzwiach, gotowa rzucić się na kryty skórą stół do masaŜu i porządnie się wypłakać, pomimo ciemności uświadomiła sobie, Ŝe w garderobie ktoś jest. - Kto to? - wykrzyknął kobiecy głos, pełen przeraŜenia i paniki. - Przepraszam - powiedziała szybko Livy, wycofując się z łazienki. - Nie wiedziałam, Ŝe... - Ach, to ty - znów odezwał się głos i nim Livy zdąŜyła zamknąć drzwi, rozbłysło światło, ukazując w swoim blasku osobę, której tak niefortunnie przeszkodziła. - Sally? - wymamrotała z niedowierzaniem, zaskoczona widokiem kobiety, którą poznała tylko dlatego, Ŝe była to długoletnia przyjaciółka Cordelii. Chodziły razem do szkoły, ale Livy nigdy nie widziała jej w takim stanie. Sally Remington znana była w ich świecie jako jedna z jego najznakomitszych przedstawicielek; zawsze elegancko ubrana, znakomicie uczesana, w olśniewającej biŜuterii. Mając tyle samo lat co Cordelia, wyglądała zazwyczaj o dziesięć młodziej, ale tego wieczoru przedstawiała sobą obraz nędzy i rozpaczy. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe płakała. Jej oczy przypominały kolorem pokrojoną wątrobę, niewiarygodnie perłowa skóra była pokryta wypiekami i spuchnięta, nieskazitelne zazwyczaj blond włosy w nieładzie, jakby przeciągnięto ją przez stóg siana. Livy z trudem kryła zdumienie. - Wejdź i zamknij te przeklęte drzwi - syknęła gorączkowo Sally. - I przekręć klucz. Nie chcę, by ktoś jeszcze zobaczył mnie w tym stanie. - Przepraszam - wykrztusiła Livy, poruszona i zakłopotana. - Nie spodziewałam się, Ŝe... - śe mnie tu znajdziesz? Miałaś ochotę na to samo? Znaleźć się w samotności, by uświadomić sobie w pełni nędzę swojego Ŝycia? Jechałyśmy, jedziemy na tym samym wózku, co? Znów obie bez męŜczyzn. Ty wdowa, ja rozwódka. Livy boleśnie dotknęło to porównanie, bo uwaŜała je za niesprawiedliwe. Sally sama postanowiła porzucić Stevena Remingtona. - Jeśli tak bardzo denerwuje cię rozwód, to po co się na niego decydowałaś? - odparła sztywno. - Ja nie miałam Ŝadnego wpływu na to, co się stało z moim męŜem. - Denerwować się z powodu tego dwulicowego węŜa? Nie bądź śmieszna! On mnie guzik obchodzi. To moje Ŝycie mnie denerwuje! Ta samotna... egzystencja. Tolerowałam jego romanse przez lata, aŜ do chwili, kiedy nie mogłam juŜ przymykać oczu. Zaczęły o nim pisać brukowce... i o tej jego taniej dziwce! Zrobił ze mnie idiotkę... ale na Boga, sama z siebie zrobiłam jeszcze większą, kiedy mu dałam kopa. - Znów zaczęła łkać. - To okropne nie być panią Stevenową Remington. Zbyt późno się przekonałam, Ŝe to nie moŜe trwać wiecznie... Bycie Kimś. Najpierw Sara de Witt, potem Sally Remington. A teraz jestem jeszcze jedną rozwódką; wolną i dojrzałą do zerwania. Po prostu kolejną samotną kobietą na dostatecznie zapchanym rynku. - Sally otarła piąstkami oczy. - Pozostaje jeszcze kwestia dumy, zachowywanie tych wszystkich waŜnych pozorów. Nie dać po sobie poznać, jak jesteś zrozpaczona, robić wszystko, by przekonać ludzi wkoło, Ŝe prowadzisz bujne, pełne Ŝycie, decydując się na rzeczy, których nikt nigdy nie śmiały by zaproponować pani Remington, a których nie moŜesz odrzucić ze strachu,
16 Ŝe cię drugi raz nie poproszą. Nie miałam pojęcia, Ŝe tak to będzie wyglądało, Ŝe ja, Sally de Witt Remington, będę musiała płacić... - jej pełne wargi wykrzywił grymas obrzydzenia - ...wiesz, jaki rodzaj zapłaty mam na myśli... za nędzną kolację czy wieczór w teatrze. I jeszcze mam udawać, Ŝe straszna ze mnie szczęściara! A męŜowie twoich przyjaciółek uwaŜają, Ŝe jesteś gotowa i chętna, bo jesteś przecieŜ zrozpaczona. Wyobraź sobie, nawet Edward... - Sally połknęła resztę zdania, po czym usiadła sztywno i poprosiła: - MoŜesz podać mi te chusteczki? Livy sięgnęła po pudełko i podsunęła je, znów starając się ukryć szok wywołany tym, co Sally zdąŜyła wypaplać. Edward! Nadąsany, konserwatywny, pompatyczny Edward robił Sally propozycje! Livy czuła się jak ogłuszona, kręciło jej się w głowie. Chciała być teraz sama... - Dzięki. - Sally otarła oczy i wysuszyła twarz, po czym odrzuciła chusteczkę, sięgnęła po następną i głośno wytarła nos. - BoŜe, co za ruina - skrzywiła się, badając wzrokiem swoją zmiętoszoną twarz w lustrzanej ścianie nad toaletką. W pewnym momencie napotkała spojrzenie Livy. - Nie pozostawaj zbyt długo wdową - poradziła z przekonaniem. - Na szczęście masz tylko trzydzieści lat. Czas działa na twoją korzyść. W następne urodziny stuknie mi czterdziestka, tylko nikomu tego nie mów. Przez to jeszcze gorzej znoszę całą tę sytuację. - Wbiła w Livy dziki wzrok. - Znajdź sobie następnego męŜa, nie podąŜaj moją drogą. Wiedzie donikąd. Ile to juŜ czasu upłynęło... sześć miesięcy? Nie zwlekaj dłuŜej niŜ kolejnych sześć. Ludzie na razie współczują młodej, tragicznie owdowiałej kobiecie, nie spodziewają się, Ŝe moŜesz być niebezpieczna. Ale tylko chwilowo: wciąŜ w Ŝałobie i tak dalej, jednak za rok... uwaŜaj. Zaczniesz na pustych stronach swojego dziennika zapisywać spotkania, które juŜ się odbyły, udawać, Ŝe jesteś strasznie rozchwytywana, choć niczego, absolutnie niczego sobie nie zaplanowałaś. Tak, nawet ty! - rzuciła z naciskiem, dostrzegając niedowierzanie na twarzy Livy. - Odkryjesz, Ŝe pozostanie w obiegu kosztuje mnóstwo wysiłku, Ŝe wymaga konszachtów, spiskowania, by chociaŜ dostać się tam, gdzie kiedyś było się najwaŜniejszym gościem. A szukanie sobie rozrywek w samotności... BoŜe... To koszmar. - Sally wzdrygnęła się, potrząsając głową, jakby chciała ostrzec swą rozmówczynię. - Przyjrzyj mi się dokładnie. Ty teŜ nie masz pojęcia o niczym z wyjątkiem małŜeństwa, podobnie jak ja. Gdybym się wcześniej czymś zajęła, tak jak obecnie robią to kobiety, to miałabym jakąś odskocznię, ale obydwie zostałyśmy wychowane jednakowo: małŜeństwo to początek i koniec wszystkiego. śadna z nas nic nie umie prócz jednego: być Ŝoną. Więc co mam teraz robić? Kto zechce taki czterdziestoletni wrak? Zapadła długa, brzemienna cisza. W pewnym momencie Sally wstała i poszła Pod prysznic. Livy siedziała, słysząc szum wody, otępiała i pełna niedowierzania. To, co przed chwilą usłyszała, rzeczywiście otworzyło jej oczy. Nigdy by nie pomyślała, Ŝe w przypadku kobiety tak bogatej, tak pięknej, o tak wysokiej pozycji towarzyskiej jak Sally Remington Ŝycie samotne moŜe się czymkolwiek róŜnić od Ŝycia w małŜeństwie, ale jej krzyk rozpaczy ujawnił Livy rzeczy, których istnienia w swej naiwności nigdy nie podejrzewała. Sama myśl o tym, Ŝe skończyłyby się kolacje i przyjęcia, Ŝe nie prowadziłaby juŜ otwartego domu, Ŝe nie miałaby dokąd chodzić, Ŝe nie mogłaby wybierać spośród dziesiątków zaproszeń i kupować pięknych strojów, by później je przymierzać, Ŝe zazdrosne przyjaciółki nie prawiłyby juŜ jej komplementów... Ta myśl szokowała i przeraŜała jednocześnie. Potrzebowała tego wszystkiego. Stanowiło to samą istotę jej egzystencji! Zgoda, jestem moŜe pusta - przyznała z rezygnacją - ale te rzeczy są dla mnie bardzo waŜne. Podobnie jak Sally jestem istotą towarzyską, nie nadaję się do samotnego Ŝycia. Nie leŜy to w mojej naturze. - I po chwili przyznała się z całą szczerością do czegoś jeszcze, co uświadomiła sobie niemal z radosną ulgą: - Jestem jedną z tych kobiet, których przeznaczeniem jest być męŜatką! Drzwi od kabiny prysznicowej otworzyły się i stanęła w nich owinięta ręcznikiem Sally, rozsiewając wokół zapach francuskiego Ŝelu do kąpieli. Livy patrzyła zafascynowana, jak przyjaciółka siada przed toaletką, zapala rząd lampek nad lustrem, nachyla się i mówi: „Czas na odrestaurowanie fasady...”. Jakby ich rozmowa nigdy się nie odbyła. Livy szła do łazienki Cordelii uŜalając się nad sobą, gotowa się porządnie wypłakać, gdyŜ uwaŜała, Ŝe los był dla niej niesprawiedliwy. Teraz stwierdziła, Ŝe jeśli nie weźmie się w garść, to czekają ją jeszcze gorsze rzeczy. Johnny odszedł na zawsze, podobnie jak Ŝycie, które wiodła u jego boku. Odgrywanie zrozpaczonej wdowy zaprowadziłoby ją donikąd - z wyjątkiem towarzystwa Sally Remington. A była to ostatnia rzecz, jakiej pragnęła. Nie... Przeszłość była zamknięta raz na zawsze. Musiała teraz zdecydować, jaką przyszłość dla siebie wybiera, po czym udać się na poszukiwanie męŜczyzny, który mógł ją zapewnić. Nie powinno być z tym problemów - pomyślała z przekonaniem. - Jestem przecieŜ Olivią Gaylord Randolph... 3 O czym u licha tak długo rozmawialiście z Billym Bancroftem? - spytała siostrę Toni Standish pewnego wieczoru, kilka tygodni później. Wróciły właśnie z kolacji, na którą i jego zaproszono. Po posiłku usiadł z Livy na sofie, gdzie oddali się intymnej bez wątpienia rozmowie. - O niczym szczególnym - ziewnęła Livy. - Po prostu... No wiesz... O wszystkim i niczym. Toni przyjrzała jej się z uwagą. Dostrzegała w niej kocie zadowolenie, które sugerowało słodkie tajemnice. - Jeśli chcesz wiedzieć, przypomniał mi o naszym pierwszym spotkaniu, jakieś sześć lat temu, w Nowym Jorku -
17 wyznała Livy, ukazując dołeczki w policzkach. - To cały Billy. Nigdy nie zapomina twarzy. Zwłaszcza tak uroczej jak twoja. Livy spojrzała na siostrę szeroko otwartymi oczami. - Twoją teŜ pamięta - zauwaŜyła niewinnie. - Nic dziwnego. Znam Billy’ego juŜ jakiś czas - odparła Toni z równie niewinnym uśmiechem. Livy zdejmowała biŜuterię - szmaragdy i diamenty - i rzucała na mały stos, który słuŜąca miała później schować. - Czym on się właściwie zajmuje? - spytała od niechcenia. - Robieniem pieniędzy. I to bez liku. - Wiem, ale w jaki sposób? - Billy nie przejmuje się zbytnio sposobami, dopóki wiąŜe koniec z końcem, a o ile mogę się zorientować, w tej chwili mógłby tymi końcami obwiązać Hyde Park kilkakrotnie. - Czy to oszust? - Nie z tych, którymi zajmuje się policja, ale ma reputację człowieka szybkiego w interesach. - Toni skierowała na Livy zaciekawiony wzrok. - CzyŜbym wyczuwała jakieś zainteresowanie z twojej strony? - Owszem, i co w tym dziwnego? - przyznała Livy. - Nie naleŜy do ludzi, jakich się często spotyka. - Oczywiście, Ŝe nie. Tamci się urodzili. A Billy Bancroft sam się stworzył. - I pnie się w górę? Zaskoczona niezwykłą u siostry bystrością Toni odparła: - Zawsze ma na względzie zysk, i to duŜy, ale jest bardzo szanowany w City, a królowa nadała mu jakiś rok temu tytuł szlachecki. - Toni odczekała kilka sekund dla większego efektu. - Wiesz, Ŝe istnieje lady Bancroft? - Tak. Powiedział mi, Ŝe jest niepełnosprawna. Jakieś komplikacje po urodzeniu bliźniaków. Rodzaj depresji poporodowej, która się pogłębiała, zamiast ustępować. JuŜ od lat jest w domu opieki. - A więc dlatego nikt jej nigdy nie widzi... - stwierdziła Toni w zadumie, po czym dodała dociekliwym tonem, unosząc brwi: - Jednak ucięliście sobie miłą pogawędkę. - Dobrze mi się z nim rozmawia. - Zamierzasz więc jeszcze kiedyś z nim pogadać? - zainteresowała się Toni, choć ani przez chwilę nie przypuszczała, by jej siostra traktowała Billy’ego Bancrofta powaŜnie. śonaty, zawdzięczający wszystko sobie biznesmen Ŝydowskiego pochodzenia był ostatnim męŜczyzną, jakim zainteresowałaby się Olivią Randolph. - Och, jestem pewna, Ŝe jeszcze go spotkamy. I rzeczywiście. Zdawało się, Ŝe wyrasta jak spod ziemi dosłownie wszędzie, i choć nie dawał Toni Ŝadnych powodów do przypuszczenia, Ŝe ugania się za jej siostrą - i tak nie miałoby to sensu, gdyŜ był Ŝonaty, a Livy nie zamierzała być niczyją kochanką. Kończyło się jednak nieodmiennie tym, Ŝe siadał obok niej przy kolacji albo towarzyszył w taki czy inny sposób. Livy zaś stwierdzała tylko ze zdziwieniem: „Jest zabawny, często mnie rozśmiesza i zna dosłownie kaŜdego...”. Billy Bancroft ze swej strony wiedział juŜ wszystko, co naleŜało wiedzieć o wdowie po Johnie Peytonie Randolphie VI. Zrobił mnóstwo lukratywnych interesów w Stanach, a to wymagało, by spędzał tam co najmniej cztery miesiące w roku. Jego kontrahenci zapraszali go na róŜne uroczystości, gdzie poznał ludzi, którzy pochodzili ze świata Livy. Po raz pierwszy spotkał ją na przyjęciu w siedzibie Organizacji Narodów Zjednoczonych. Johnny jeszcze Ŝył i Billy od razu uznał go za głupca, w którego Ŝyłach płynęła błękitna krew, ale małŜeństwo, jak mu powiedziano, było trwałe. W dodatku Livy liczyła tylko dwadzieścia cztery lata, on zaś dla śmietanki towarzyskiej Manhattanu był kimś nowym. Kiedy sześć lat później ponownie spotkał ją w Londynie, była juŜ wdową, a on sir Williamem Bancroftem, któremu nadskakiwały te same kręgi po obu stronach Atlantyku, które niegdyś traktowały go z pewną dozą protekcjonalności. Było wiadomo, Ŝe cieszy się zaufaniem bardzo wysoko postawionych ludzi w rządzie brytyjskim i Ŝe ma ambitne plany - co najmniej miejsce w Izbie Lordów. Nie naleŜało mu wypominać, Ŝe kiedyś był tylko Billym Banciewiczem z Whitechapel Road, który swój pierwszy milion zarobił na nadwyŜkach wojennych. Gniewało go to, a ludzie, którzy wzbudzali w nim gniew, zawsze źle kończyli. Lepiej było wzbudzać w nim przyjemniejsze uczucia. Co właśnie czyniła Livy. Kiedy Billy patrzył na nią przez całą długość wielkiego jak boisko do krykieta i stołu w Winfield House, dochodził do wniosku, Ŝe przyćmiewa swą obecnością wszystkie pozostałe kobiety. Tamtego wieczoru miała na sobie szeroką spódnicę z cięŜkiej satyny koloru ubitych białek i skromny czarny Ŝakiet z dŜerseju, który muskał jej doskonałe ramiona i odsłaniał ręce powyŜej łokci, zakryte jedynie przez bliźniacze, szerokie na dwa centymetry bransoletki w kształcie kwiatów, wykonane z diamentów i pereł. W uszach nosiła podobne kolczyki, a krótkie ciemne włosy zaczesała do tym, odsłaniając twarz. Jej ruchy odznaczały się łabędzim wdziękiem, głos był miękki, uśmiech ciepły. Uosabiała wszystko, co Billy kiedykolwiek sobie obiecał. śaden trzeźwo myślący męŜczyzna nie wypuściłby z rąk tak rzadkiego okazu perfekcji. A Billy nigdy nie cierpiał na brak zdrowego rozsądku. Dlatego działał ostroŜnie, okazywał drugiej stronie szacunek, niepostrzeŜenie wkradał się w łaski. I wiedział, Ŝe z dobrym skutkiem. Co więcej, ona teŜ wiedziała.
18 Przez całe lato krąŜyli wokół siebie, spotykając się na kolacjach, koktajlach, przyjęciach, balach i w róŜnych znanych miejscach Londynu. Na wyścigach w Ascot Livy zasiadała jako gość w loŜy Billy’ego. Dzięki swoim wpływom załatwił jej zaproszenie na jedno z przyjęć urządzanych w ogrodach królewskich pałacu Buckingham i gdy królowa, rozpoznawszy go, uśmiechnęła się i przystanęła, by zamienić z nim kilka słów, czujny doradca wymamrotał jej nazwisko, Livy zaś skłoniła się. Lecz Billy był za sprytny, by naraŜać ją na plotki. Cały czas, kiedy spotykał się z Livy, słuŜąc pomocą finansowego eksperta i doradzając, jak inwestować dochody z funduszu, który pozostawił jej Johnny, kontynuował równieŜ długotrwały związek z czwartą i młodszą Ŝoną (z rodzaju tych, jakie dekadę później określano „Ŝoną dla przyjemności”) często wchodzącego w związki małŜeńskie potentata prasowego. Było powszechnie wiadome, Ŝe Joyce Eastman niczego bardziej nie pragnie niŜ zostać lady Bancroft i Ŝe z coraz większą niecierpliwością reaguje na opory Billy’ego. Ludzie patrzyli z ciekawością, jak Joyce przygasa, a Livy jaśnieje coraz silniejszym blaskiem. Ze zrozumieniem podchodzili do tego, Ŝe Livy wykorzystywała w stu procentach fakt, iŜ jest w mieście kimś nowym, a to zapewniało powodzenie. Joyce zbyt szybko dzieliła skórę na niedźwiedziu - powiadali. Olivia Randolph niczego nie uwaŜała za przesądzone i nie traktowała Billy’ego Bancrofta w jakiś szczególnie uprzywilejowany sposób. Był jednym z wielu, nic ponad to. Ale i nie był nikim, dzięki Bogu - pomyślała Livy pewnego ranka, otwierając stos kopert leŜących na tacy śniadaniowej i stwierdzając z ulgą, Ŝe to niemal bez wyjątku zaproszenia. Nie dostrzegła jeszcze pierwszych oznak obojętności ze strony środowiska, ale na wszelki wypadek zachowywała czujność, gdyŜ pierwszy niepokojący sygnał oznaczałby, Ŝe naleŜy przedsięwziąć pewne kroki - i to we właściwym kierunku. Jej matka, która dzięki szczegółowym listom od Ŝyczliwej przyjaciółki spędzającej w Londynie lato wiedziała, Ŝe córka spotyka się z człowiekiem nie tylko o piętnaście lat starszym, ale w dodatku Ŝonatym, i to z kobietą kaleką, od razu chwyciła za pióro, by wyrazić swoje zastrzeŜenia. MoŜe sobie być „sir” Williamem Bancroftem, ale urodził się jako Banciewicz, to znaczy nikt, tyle Ŝe zrobił z siebie kogoś i przy okazji stał się niezwykle bogaty. Millicent Gaylord podziwiała człowieka, który doszedł do czegoś o własnych siłach, ale nie mogła się zgodzić, by ktoś taki wchodził do wewnętrznego kręgu pani Randolphowej VI. Zwłaszcza, Ŝe ten ktoś był śydem. Czyli z całą pewnością Nie Jednym z Nas. Livy przeczytała list od matki, po czym starannie odłoŜyła go na bok. Opracowała juŜ swój plan. Powiedzie się albo nie. Jeśli nie - no cóŜ, weźmie sobie do serca matczyne rady. A tymczasem czerpała radość z zainteresowania męŜczyzny, który doskonale wiedział, jak je okazywać. Johnny pochodził z jej świata. Nie odznaczał się ekscytującą osobowością i zawsze wiedziała, czego się po nim spodziewać, ale był pewny i całkowicie godzien zaufania, jednym słowem kimś, kto zawsze dotrzymuje słowa. Natomiast o Billym Bancrofcie nie dało się powiedzieć niczego pewnego - nigdy nie wiedziała, czego po nim oczekiwać podczas kolejnego spotkania. Był ekscytujący do utraty tchu i niezawodny tylko pod jednym względem - skłonności do zaskakującego zachowania. Poza tym Livy nie była pewna, czy moŜe mu zaufać w sprawach, które nie miały związku z pieniędzmi. Billy podchodził do pieniędzy zbyt powaŜnie - traktował je z szacunkiem. Nie otrzymał Ŝadnego wychowania - w jej rozumieniu tego słowa, oczywiście. Pracował od czternastego roku Ŝycia i nigdy nie uczęszczał do college’u. Jego ojciec był krawcem z Whitechapel, a dziad opuścił Polskę w obawie przed kolejnym pogromem śydów. Billy potrafił jednak płynnie i z głęboką znajomością rzeczy prowadzić rozmowę na kaŜdy temat. Wiedział na przykład duŜo o kamieniach szlachetnych. Livy pragnęła mieć naszyjnik z pereł według własnego projektu, więc Billy zabrał ją do małego i obskurnego kantoru w odrapanym budynku w Hatton Garden, gdzie stary człowiek w jarmułce otworzył czarną zamszową torbę i wysypał na jej złoŜone dłonie garść wspaniałych pereł - mlecznych i połyskliwych jak zatrzymany w kamieniu blask księŜyca. Przyzwyczajona do siedzenia na krześle w swym salonie, podczas gdy ktoś od Harry’ego Winstona czy Bulgariego prezentował na pluszowych poduszkach swoje wyroby, Livy stwierdziła, Ŝe to nowe doświadczenie jest w równym stopniu nieznane co niepokojąco oŜywcze. Podobnie było wówczas, gdy zabrał ją pewnego niedzielnego poranka na Petticoat Lane, gdzie rozmawiał ze straganiarzami w języku, którego nie rozumiała, oni zaś nie szczędzili jej komplementów swą mocno akcentowaną angielszczyzną i słali całusy. Było to podniecające i mile łechtało jej próŜność, ale jeszcze większe wraŜenie zrobiło na niej to, jak traktowali Billy’ego. Niczym króla. Livy była kobietą jednego świata - swojego. Billy natomiast okazał się człowiekiem wielu światów, które przemierzał krokiem kolosa. Nie spotkała w swoim Ŝyciu nikogo takiego jak on. Gdy matka dowiedziała się o wszystkim, dostała tak silnych palpitacji serca, Ŝe trafiła do szpitala. W ciągu dwudziestu czterech godzin Livy znalazła się przy jej łóŜku w Filadelfii. Millicent, mając córkę po swojej stronie Atlantyku, podczas gdy sir William został po drugiej, szybko wracała do zdrowia. UlŜyło jej jeszcze bardziej, gdy Livy zaczęła spotykać się z dawną sympatią - pewnym dyplomatą, który powrócił do Ameryki po latach spędzonych na placówkach zagranicznych. Tego roku, gdy Livy debiutowała na towarzyskiej scenie, był w niej głęboko zakochany i przez jakiś czas pozostawał jednym ze stałych adoratorów, lecz Johnny Randolph zepchnął go na plan dalszy. Kiedy Livy została panią Randolphową, młody dyplomata był w drodze do Delhi, potem przebywał w Tokio, Brukseli, Madrycie i Buenos Aires. Teraz, jako pierwszy sekretarz ambasady, pozostawał w kraju na
19 przedłuŜonym urlopie i był nadal kawalerem. Pragnął za wszelką cenę zacząć od miejsca, w którym skończył przygodę z Livy. Wkrótce stali się przedmiotem plotek, lecz Livy odrzuciła jego bezzwłoczną ofertę małŜeństwa. „Nie minął jeszcze rok - dała mu jasno do zrozumienia. - Nie wspominając juŜ o tych wszystkich latach, jakie upłynęły od czasu naszego ostatniego spotkania. Poznajmy się na nowo... Adoruj mnie, Lany. Odczuwam potrzebę bycia adorowaną. Byliśmy wtedy tacy młodzi... Teraz jestem wdową, a ty doświadczonym dyplomatą. - Ukazała dołeczki w policzkach, przechylając na bok głowę. Oczy błyszczały jej jak u jasno upierzonego ptaka, usta uśmiechały się nieśmiało. - Wypróbuj na mnie swoje zawodowe umiejętności, dobrze?”. Czynił to z takim zapałem, Ŝe niebawem stali się bardzo często widywaną parą, po której ludzie zaczęli spodziewać się ogłoszenia zaręczyn, gdy tylko upłynie rok Ŝałoby. Lecz choć dojrzały Laurence Styles stanowił krok naprzód w porównaniu ze swym niedojrzałym wcieleniem sprzed lat, to jednak nie spełniał oczekiwań Livy. Był miły, ale nie poruszał jej do głębi, nie otaczała go tajemnica jak Billy’ego Bancrofta. Tajemnica, którą tak bardzo chciała odkryć, nawet jeśli bała się tego, czego moŜe się o nim dowiedzieć. Nie była „zakochana” w Billym, tak jak była zakochana w Johnnym, ale stwierdziła, Ŝe ją fascynuje. W porównaniu z prostolinijnym Johnnym Billy wydawał się skomplikowany jak szwajcarski zegarek i to taki, który pokazuje wyłącznie swój własny czas. Choć znała go od trzech miesięcy, nie próbowała nawet pojmować zmienności jego charakteru, ale była przekonana, Ŝe z czasem, przy odrobinie cierpliwości, zrozumie ją, a wtedy zostanie nagrodzona. Musiała teŜ przyznać, Ŝe jego kiepskie pochodzenie odznacza się pewnym urokiem dziwności. Johnny wywodził się z dobrej rodziny, wiedziała więc, czego się moŜe po nim spodziewać. Billy natomiast tylko się urodził, nic więcej, ale oznaczało to podniecającą niewiadomą. Czasem dostrzegała w nim pewną szorstkość, która przyprawiała ją o dreszcz, przyjemny co prawda jak dotyk włochatego ręcznika na wraŜliwej skórze. Czasem teŜ ją przeraŜał. Choćby wtedy, gdy tracił panowanie nad sobą. Nie z jej powodu. Nigdy z jej powodu, ale przez jakiegoś nieszczęśnika, który miał pecha zrobić coś bez pozwolenia. Nikt nigdy nie podejmował decyzji za Billy’ego. Lecz Livy odkryła teŜ, Ŝe kiedy opierała się na nim, on stał twardo i mocno. Z drugiej strony nie dało się go popychać. Zdecydowała, Ŝe najlepiej udać się w określonym kierunku i zobaczyć, czy podąŜy za nią. Zajęło to miesiąc. Pojawił się pewnego wieczoru, gdy ubierała się przed wyjściem na kolację z Larrym Stylesem. Przekazała na dół wiadomość, Ŝe zaraz będzie gotowa, zdecydowana wykorzystać sytuację do końca, dopóki mogła. Chciała poprawić urodę, by zrobić na nim tym większe wraŜenie. Czekał cierpliwie. Kiedy w końcu zeszła na dół, w czerwonej jak piwonia spódnicy, która wirowała wokół jej nóg, połyskując diamentami, ze słodkim, lecz zimnym uśmiechem na ustach, dając mu do zrozumienia, Ŝe jest równie świadoma swej wartości jak on i Ŝe nie powinien uwaŜać jej za swoją własność, nie był w najmniejszym stopniu speszony. Popatrzył tylko na nią tak, Ŝe poczuła na skórze dreszcz, a potem spytał rozbawionym głosem kogoś, kto z góry zna odpowiedź: „Gdzie chcesz wyjść za mąŜ? Tu czy w Londynie?”. - To nie do pomyślenia. Toni, po prostu nie do pomyślenia - mówiła podenerwowana Millicent Gaylord. - Och, wydaje się dość przystojny i Bóg jeden wie, Ŝe ma znaczny majątek, ale kim jest? Czym jest? I co zrobił ze swoją kaleką Ŝoną? Jak to się stało, Ŝe nagle jest wolny, by zrobić z Livy lady Bancroft? I dlaczego Livy tak chętnie na to przystaje? - Dostał rozwód - stwierdziła po raz nie wiadomo który Toni. - Jak? Kiedy? Gdzie? Nikt w Londynie o tym nie słyszał. Wiem, bo prosiłam pewnych ludzi, by się dowiedzieli. Jeśli się rozwiódł, to chyba w jakiejś podejrzanej dzielnicy. - Jeśli Londyn był dość dobry dla Wallis Simpson... - Właśnie - przytaknęła gorliwie Millicent. - To teŜ było bardzo starannie zaaranŜowane, dzięki władzy i wpływom. Nie obchodzi mnie, co tamta mówiła o swojej matce... Alice Warfield prowadziła pensjonat, nic więcej. - Po chwili dodała zmartwiona: - Chciałabym tylko móc uchronić Livy przed tym strasznym błędem. - Jak zwykle przesadzasz - stwierdziła z westchnieniem Toni. - O nie, nie przesadzam. Znam się doskonale na ludzkich charakterach i uwaŜam, Ŝe Livy nie ma pojęcia o prawdziwej naturze tego sir Williama Bancrofta. Jacy są jego synowie? - spytała ni stąd ni zowąd Millicent, co było w jej stylu. - Nigdy ich nie spotkałam. Obaj studiują w Oksfordzie, muszą więc mieć coś w głowach. W dobrym college’u, jak doniósł mi Edward. - No cóŜ, przypuszczam, Ŝe to się liczy... Ale osiemnastoletni bliźniacy! Livy ma tylko trzydzieści lat, na litość boską. Jest o wiele za młoda na macochę. No i co oni o tym wszystkim myślą? Skąd mamy wiedzieć, czy aprobują postępowanie ojca, który porzuca ich matkę, by znów się oŜenić? Wątpię, czy ktoś to z nimi konsultował - pomyślała Toni. - Billy nigdy nie konsultuje się z nikim prócz samego siebie. Millicent wierciła się niespokojnie na krześle. - Nie mam pojęcia, co Livy strzeliło do głowy. Nie musi przecieŜ wychodzić za mąŜ po raz drugi. Ma więcej pieniędzy, niŜ jej potrzeba, a jako była Ŝona Johna Randolpha zachowuje odpowiednią pozycję w towarzystwie.
20 Upłynął zaledwie rok od czasu, gdy zginął biedny Johnny... - Prawda, ale on jest martwy, a Livy Ŝywa. Jest równieŜ młoda, atrakcyjna i nadaje się tylko do tego, czego ją, nas wszystkie, nauczyłaś: być Ŝoną bogatego, potęŜnego, liczącego się w towarzystwie męŜczyzny. Livy nie tylko dokonała tego jeden raz, ma zamiar dokonać tego po raz drugi, i to z większym powodzeniem. Jest zdecydowana zostać lady Bancroft - wyjaśniła Toni swej matce. - Więc dlaczego się z tym nie pogodzisz? Nie marnuj energii, próbując zapobiec temu małŜeństwu. Lepiej się zastanów, co na siebie włoŜysz... Lecz później w rozmowie z Livy Toni powiedziała: - Wiesz, Ŝe matka jest zaniepokojona twoim wyjściem za mąŜ. Szczerze mówiąc, sama się nad tą sprawą zastanawiałam. Billy to nie Johnny Randolph, jak się domyślasz. To nie chłopiec. To męŜczyzna. I to bardzo wymagający męŜczyzna. Jesteś pewna, Ŝe sobie z nim poradzisz? Livy uśmiechnęła się ironicznie. - CzyŜ nie nauczono mnie, jak sobie radzić z męŜczyznami? Spełniać ich zachcianki, pochlebiać im, przekonywać, Ŝe wszystko jest absolutnie ich zasługą? - O to mi właśnie chodzi. Billy zawsze przypisuje sobie wszelkie zasługi i autorstwo kaŜdego pomysłu. Billy zawsze stawia na pierwszym miejscu to, czego chce... zawsze i w kaŜdych okolicznościach. - Wiem, co robię - odparła zdecydowanie Livy. - Świetnie, ale dlaczego to robisz? - Ty teŜ rozwiodłaś się z jednym męŜczyzną, Ŝeby poślubić drugiego. Nie było przerwy w twoim Ŝyciu małŜeńskim. Jestem sama juŜ od roku i gdybym miała wybierać, to wolałabym wyjść za mąŜ. Jasne? - Ale dlaczego Billy? Larry Styles szaleje za tobą. Dlaczego nie on? - Nie mam ochoty być jedną z wielu Ŝon w jakiejś ambasadzie - odwróciła twarz ku siostrze. - Billy moŜe dać mi świat, a nie tylko jeden jego zakątek - stwierdziła po prostu. - Jako małŜonka Billy’ego będę miała wszystko, czego zechcę. - Dopóki on będzie miał wszystko, czego zechce - poprawiła ją Toni. - A Billy jest człowiekiem, który chce... oczekuje... bardzo duŜo. - Jestem przygotowana na to, by być Ŝoną, jakiej pragnie. - A zatem rozmawialiście o tym? - Oczywiście. - Ale nie jesteś w nim zakochana - stwierdziła, a gdy Livy nie odpowiedziała, upewniła się: - Jesteś? - Nie - przyznała Livy, unosząc wysoko brodę. - Ale mnie fascynuje; jest bardzo... skomplikowany. śycie przy jego boku nigdy nie będzie nudne. Wydaje mi się pociągający w jakiś... prostacki sposób. Jest taki... niemal egzotyczny! Szczerze mówiąc, jest o wiele bogatszą osobowością niŜ Johnny... - Oczywiście. Billy jest dojrzałym męŜczyzną, którym Johnny nigdy nie był. Myślę, Ŝe Billy zdąŜył dojrzeć jeszcze przed mutacją... - Toni zawahała się. - Bądź po prostu... ostroŜna. Billy nie zawsze zdaje sobie sprawę z ciśnienia, jakiego jest źródłem. A gdy pod jego wpływem coś pęka, on tylko wymienia części. - Nigdy nie stosował wobec mnie choćby najmniejszego nacisku - przyznała szczerze Livy, ukazując dołeczki w policzkach. - JuŜ prędzej ja to robię... - dołeczki zalał słaby rumieniec. - Jest bardzo... męski. Z chwilą, gdy Livy zgodziła się wyjść za Billy’ego, pozwoliła mu na pewne, dotąd niedostępne, przywileje. Na przykład uprawianie z nią miłości. Przynajmniej zrozumiała, co Toni miała na myśli, kiedy skarŜyła się na bezuŜyteczność swojego męŜa w łóŜku. Seks z Billym był jak wyborny szampan z dobrego rocznika, od którego szumi w głowie, a nogi słabną. Z Johnnym przypominał lemoniadę, którą nie sposób było się upić... Natchnęło ją to odwagą, by spytać o rzecz, która budziła jej nieodpartą ciekawość: co mianowicie sprawiło, Ŝe postanowił odzyskać wolność i w jaki sposób tego dokonał. Odpowiedział, dając jasno do zrozumienia, Ŝe robi to tym razem, ale w przyszłości nie naleŜy wracać do tematu. „Zawsze miałem pewien klucz - zdradził - ale dopiero kiedy spotkałem ciebie, odczułem potrzebę posłuŜenia się nim”. To musiało jej wystarczyć. I tak było. Los okazał się łaskawy. Plan się powiódł. Nic dziwnego, w końcu postąpiła zgodnie z radą Sally Remington. Olivia Randolph nigdy nie dozna poniŜenia i nie zostanie przyłapana w czyjejś łazience, kiedy wypłakuje sobie oczy. Nie będzie tylko kobietą-dodatkiem. Nie dopuści, by męŜczyźni robili jej niestosowne propozycje tylko dlatego, Ŝe nie ma przy swym boku jednego z nich, choć wcześniej traktowali ją z pokornym szacunkiem. Zostanie lady Bancroft. Będzie miała pozycję, kilka pięknych domów, nieograniczone moŜliwości rozrywek i ksiąŜeczkę czekową na stroje. Billy zapewni jej pełne, bogate Ŝycie, jakiego potrzebowała, pozycję na samym szczycie, z którego będzie roztaczać swój blask, ona zaś obdarzy go tytułem męŜa Olivii Gaylord Randolph. UwaŜała, Ŝe to sprawiedliwy układ. Millicent Gaylord siedziała i przyglądała się swojej córce, która przymierzała suknie ślubną - wąską kolumnę
21 jedwabnego dŜerseju w kolorze szampana z marszczeniem zakrywającym piersi i długimi, wąskimi rękawami, które Livy uwielbiała, gdyŜ podkreślały szczupłe nadgarstki i szczupłe, dystyngowane dłonie. - Myślę, Ŝe odrobina tutaj... Zobaczmy... Pod ramieniem - mówiła Livy do krawcowej, patrząc uwaŜnie na swoje odbicie w potrójnym lustrze przymierzalni. - Proszę spojrzeć... Zgięła w jej stronę ramię, a krawcowa przytaknęła, chwyciła noŜyczki i odpruła rękaw od sukienki, by przyszyć go ponownie, więc gdy Livy tym razem podniosła rękę, nic juŜ nie ciągnęło, a góra leŜała zupełnie inaczej. Jeśli chodzi o stroje, Livy się nie myli - pomyślała Millicent. - Lecz w przypadku męŜczyzn... Nie chodziło o to, Ŝe Billy zrobił coś niestosownego. Wręcz przeciwnie, nie przestał zachwycać, pochlebiać, uwodzić. Zachowywał się jak człowiek, który zna swoją wartość, ale jednocześnie zdaje sobie sprawę, jak cenna jest jego zdobycz. Nawet Millicent musiała przyznać, Ŝe wybrany przez niego pierścionek jest nie tylko w najlepszym guście, ale odznacza się wyjątkową jakością. Nie diament, nie szmaragd, lecz kaboszon czy teŜ róŜowy szafir o cudownie głębokiej barwie moreli. Był tak niezwykły, Ŝe szybko stał się tematem rozmów, zwłaszcza gdy Billy dał Livy w prezencie pasujący do niego naszyjnik z takich samych kamieni, między którymi połyskiwały nieskazitelne perły. Och, Billy miał gust, to pewne, ale skąd go wziął? Na coś takiego trzeba pokoleń. Choć Billy nie ukrywał, Ŝe jego ojciec był krawcem w Whitechapel, to jednak nie rozgłaszał tego na lewo i prawo. Millicent Ŝywiła przekonanie, Ŝe byłby najbardziej zadowolony, gdyby ów fakt w ogóle nie wyszedł na światło dzienne, ale jej zdaniem Billy ukrywał mnóstwo innych rzeczy. Pytanie tylko jakich. W końcu poznała jego synów. Pojawili się na przyjęciu zaręczynowym. Nie byli bliźniakami jednojajowymi, ale jednak bliźniakami, i to bez wątpienia. Grzeczni, dobrze wychowani dziewiętnastoletni chłopcy, którzy odzywali się wtedy, gdy się do nich zwracano, i którzy cały czas zwaŜali bacznie na ojca. Toni z miejsca ochrzciła ich Tirli Bim i Tirli Bom, w skrócie Bim i Bom. Rupert i Jeremy - pomyślała Millicent, parskając w duchu śmiechem. - Angielskie imiona z wyŜszych sfer, bez dwóch zdań. Co oznaczało, Ŝe Billy juŜ przed laty zaplanował swój to- warzyski awans. Tak jak planował wszystko - pomyślała zaniepokojona. - Nic nie pozostawiał przypadkowi. I teraz teŜ nie. Livy odpowiadała zapewne jego upodobaniom pod kaŜdym względem. Tak - pomyślała. - Jest zimny. I twardy. I bezlitosny. - Przeszył ją dreszcz niepokoju. - W co się pakuje moja Livy? - pomyślała i poczuła, jak zalewają fala nagłego strachu. - Tak... tak lepiej - mówiła Livy, patrząc krytycznym okiem w lustra ukazujące jej sylwetkę z wszystkich stron. Wyswobodziła się z sukni, którą z naboŜnym szacunkiem natychmiast zabrano do wykończenia, i stała teraz w koronkowej halce, czekając na przymiarkę wyjściowego kostiumu. Miał miękki, stojący kołnierz, diabelnie trudny do ułoŜenia. Livy patrzyła z uwagą, jak nieduŜy człowieczek, zawsze nadzorujący przymiarki, odpruwa szwy przy krawędzi materiału i zaczyna poprawiać muślinową podszewkę, tak aby kołnierz, ponownie przytwierdzony do Ŝakietu szpilkami, leŜał jak naleŜy. - Doskonale - uśmiechnęła się Livy. - Wprost idealnie. Przyszła kolej na spódnicę, którą naleŜało dopasować w talii i odpowiednio skrócić, by sięgała tuŜ za kolana (dobieranie odpowiedniej długości do Ŝakietu zawsze było trudne). Livy nigdy, ani razu, nie włoŜyła krótszej sukienki, choć jej nogi były warte pokazania. - Tak... Właśnie - stwierdziła, obracając się w taki sposób, by skomplikowana, potrójna plisa z tyłu, pozwalająca na swobodę ruchów, zafalowała uwodzicielsko. - To doprawdy cudowny kolor - zauwaŜyła jedna z pomocnic krawcowej, mając na myśli delikatny, lecz jednocześnie intensywny fiolet kostiumu z pasemkami liliowego jedwabiu. - Bardzo w nim pani do twarzy, pani Randolph. - Dziękuję - uśmiechnęła się zadowolona Livy. Przymierzyła resztę rzeczy - trzy suknie wieczorowe, jeszcze jeden kostium, tym razem w jej ulubionym granatowym kolorze, wreszcie czerwono-biało-niebieską bluzkę z szyfonu, wiązaną pod szyją na kokardę. - Co dalej? - spytała Millicent, kiedy wyszły z pracowni na Piątej Alei. - Bielizna, którą zamówiłam u Countess Czceska’s... Nie musisz iść, jeśli masz juŜ dosyć. - No cóŜ, prawdę mówiąc, chętnie posiedziałabym u Rumplemeyersa... - Nie mam czasu, mamo. Mój harmonogram jest dość napięty. - Czyj harmonogram? - mruknęła ironicznie Millicent. - Spotykam się o szóstej z Billym i chcę, by do tego czasu wszystko było załatwione. Wiesz, jak on nie znosi czekać. - Zakochany męŜczyzna nie powinien mieć nic przeciwko temu - zauwaŜyła matka zgryźliwie. - Billy po prostu lubi, kiedy wszystko przebiega bez zakłóceń. - A jak nie, to co się wtedy dzieje? Co Billy robi? Stawia cię do kąta? Livy wybuchnęła śmiechem. - Nie bądź niemądra, mamo. Lecz Millicent wcale nie uwaŜała, Ŝe jest niemądra. Livy, zaślepiona faktem, Ŝe ma zostać niebawem lady
22 Bancroft, nie potrafiła patrzeć na rzeczywistość krytycznie. Millicent próbowała wyciągnąć ją z tego jasnego kręgu i pokazać, jak sprawy przedstawiają się w cieniu, ale Livy widziała tylko to, co chciała widzieć. - Chodzi ci o to, Ŝe jest ode mnie znacznie starszy? - Livy przypuściła bezpośredni atak. - śe mam tylko trzydzieści lat, a on czterdzieści pięć i dwóch dorosłych synów? Zapewniam cię, Ŝe rozumiemy się z Jeremym i Rupertem, a Billy ze swej strony umie znaleźć wspólny język z Rosalind i Johnnym juniorem. - Z Johnnym moŜe tak, ale Ros nie lubi Billy’ego i nie ma co udawać, Ŝe jest inaczej. - Ros zawsze była ukochaną córeczką taty - stwierdziła Livy, wzruszając pogardliwie ramionami. - Ale nim poślubię Billy’ego, minie rok od śmierci Johnny’ego, poza tym nie mogę wiecznie nosić Ŝałoby, nawet gdyby to odpowiadało Rosalind. - I dodała gniewnie, gdyŜ zawsze broniła Billy’ego przed matką: - Chodzi o to, Ŝe jest śydem, prawda? Jesteś uprzedzona. Nie moŜesz się pogodzić z tym, Ŝe rezygnuję ze statusu byłej pani Randolph, by zostać drugą Ŝoną człowieka, który w twoich oczach nie ma Ŝadnej pozycji! - Nie przeczę, Ŝe mam pewne opory... - Typowe dla kogoś takiego jak ty! - rzuciła nieustępliwie, gdyŜ pragnęła, aby jej drugie małŜeństwo było równie akceptowane jak pierwsze. - Bierzemy ślub cywilny w twoim domu obok wielkiej rezydencji Delii, a udzieli nam go sędzia, który zasiadał w Sądzie NajwyŜszym razem z tatą! Czego ty jeszcze chcesz? - Chcę, Ŝebyś była szczęśliwa - odparła matka. Po czym dodała z przekonaniem: - A nie sądzę, by z nim ci się to udało. Livy wzięła głęboki oddech. Do dzieła - pomyślała. Nigdy przedtem nie sprzeciwiła się woli matki. Lecz tym razem zbyt wiele było do stracenia - chociaŜby przyszłość. - Nie wiesz, o czym mówisz - stwierdziła chłodno, po czym obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę ogromnego czarnego rolls-royce’a. Billy nalegał, by korzystała z niego podczas wędrówek po Nowym Jorku. Szofer juŜ otwierał tylne drzwi. Potem zamknął je za nią, usiadł za kierownicą i odjechał spod krawęŜnika, pozostawiając matkę na chodniku. Livy nie obejrzała się. Wiedziała, Ŝe gdyby to zrobiła, przyznałaby się do poraŜki w tym starciu. Mogła się buntować, ale konkretne zwycięstwo nad Millicent Gaylord naprawdę się liczyło. - Co mam z nią zrobić. Toni? - spytała zdesperowana siostrę tego samego wieczoru, podczas gdy Billy i młodszy Standish dyskutowali po drugiej stronie stolika o zaletach rolls-royce’a w porównaniu z bentleyem. - Uprzedziła się do Billy’ego i nic, co bym zrobiła czy powiedziała, nie zmieni jej nastawienia. - To cała matka. Kiedy juŜ wyrobi sobie zdanie na jakiś temat, rzadko z niego rezygnuje. - Myślałam, Ŝe będzie zadowolona, mogąc organizować jeszcze jedno przyjęcie weselne. śe będzie się cieszyć z ponownego zamąŜpójścia córki - powiedziała Livy. - Chodzi chyba o to, Ŝe jest śydem, choć nigdy bym nie przypuszczała, Ŝe matka moŜe mieć jakieś uprzedzenia. Tata miał bardzo wielu przyjaciół Ŝydowskiego pochodzenia. - Billy jest teŜ Anglikiem. Zamieszkacie daleko stąd. - Ale spędza tu mnóstwo czasu. Będziemy bez przerwy jeździć tam i z powrotem. - Matka w końcu zmięknie - odparła Toni. - Zobaczysz. Lecz później, zwracając się do Cordelii, spytała: - Myślisz, Ŝe Livy będzie szczęśliwa z Billym? - Oczywiście. Jest w siódmym niebie. Billy niczego jej nie odmawia. Jeśli widziałam kiedykolwiek zakochanego męŜczyznę, to jest nim właśnie Billy Bancroft. On ją wprost uwielbia. - No cóŜ, ona daje mu coś, czego przez całe Ŝycie bardzo pragnął. Cordelia spojrzała na siostrę pytająco, bo choć była inteligentna, to jednak nie odznaczała się wnikliwością Toni. - Co masz na myśli? - Czy nic nie zauwaŜyłaś w przypadku Billy’ego? - Na przykład? - Chodzi mi o jego ambicję. - Wszyscy ją dostrzegają! - Mówię o ambicji towarzyskiej. Czy nie dostrzegłaś, Ŝe wszyscy ludzie, których tutaj zna, ci, z którymi się widuje, którzy zapraszają go na przyjęcia, albo u których on bywa, to wyłącznie biali protestanci angielskiego pochodzenia? Nie ma między nimi ani jednego śyda... no z wyjątkiem jednego, Davida Solomonsa, ale Billy robi z nim mnóstwo interesów, więc ta przyjaźń jest pewnie owocem wyrachowania. - Doprawdy! - zawołała tonem oburzenia Cordelia. - Myślałam, Ŝe kto jak kto, ale ty będziesz jego zwolenniczką. W końcu pierwsza go poznałaś i przedstawiłaś Edwardowi... - W tym rzecz - wtrąciła Toni. Cordelia zmarszczyła czoło. - Chcesz powiedzieć... Ŝe o to mu właśnie chodziło? - Między innymi. - Doprawdy! - powtórzyła z niepokojem Cordelia, nim zaczęła się wycofywać z terenu, na którym nie czuła się
23 jako kobieta zbyt pewnie. - Musisz jednak pamiętać, Ŝe bardzo pomógł Edwardowi. Jedno jest pewne, Billy nigdy nie zapomina o swoich przyjaciołach. - Zwłaszcza tych, którzy się liczą - odparła Toni ze zjadliwym uśmiechem. - Wydawało mi się, Ŝe go lubisz - zauwaŜyła rozczarowana Cordelia. Zawsze odnosiła wraŜenie, Ŝe Toni przyjaźni się z Billym Bancroftem. To ona wprowadziła go do ich kręgu, on zaś chętnie na to przystał, sam jednak się nie narzucał. Miał teŜ niezwykle cenne kontakty, a na jego radach naprawdę moŜna było polegać. Był teŜ absolutnie dyskretny. Kiedy Billy o czymś się dowiadywał, to tak, jakby rzecz ginęła bez śladu. Cordelia pomyślała, Ŝe Livy ma nieprawdopodobne szczęście, wychodząc za taki ideał męŜczyzny. Ślub odbył się w pewien upajający sierpniowy wieczór w dwunastopokojowej „chacie” na terenie posiadłości Winslowów, którą Edward przed laty ofiarował swojej teściowej. Livy miała na sobie wspaniałą suknię, a na ciemnych włosach dobrany do pierścionka zaręczynowego wianek z róŜ w kolorze moreli. Obrączka natomiast, w kształcie podwójnej plecionki, była złota i jak twierdził Billy, naleŜała kiedyś do jego polskiej prababki. Choć gości nie przyszło zbyt wielu, zaproszono bowiem tylko liczące się rodziny z dziećmi i najbliŜszych przyjaciół, przyjęcie zorganizowano na świeŜym powietrzu. Panowała luźna, niemal swobodna atmosfera, mimo iŜ Billy był ubrany w obowiązkowy czarno-szary garnitur ślubny. Zdawało się, Ŝe nie moŜe oderwać wzroku od panny młodej, która promieniała w swej szampańskiej sukni. Nakładali sobie nawzajem kawałki weselnego tortu i pozowali do zdjęć przyjacielowi Livy, Richardowi Avedonowi. Millicent, ubrana w kwiecistą jedwabną suknię i słomkowy kapelusz przystrojony odpowiednio dobranymi kwiatami z jedwabiu, sprawiała wraŜenie niezwykle zadowolonej, bez względu na to, co w głębi duszy czuła. Lecz jej dziesięcioletnia wnuczka Rosalind, która trzymała się blisko swojej matczynej babki (druga się nie zjawiła, wykręcając się chorobą, co było bezczelnym kłamstwem, bo Doily Randolph odznaczała się końskim zdrowiem), nie kryła swego niezadowolenia, choć John nie miał Ŝadnych zastrzeŜeń i bawił się doskonale z kuzynami ze strony Winslowów i Lancasterów. NowoŜeńcy odjechali w deszczu róŜanych płatków do Nowego Jorku, gdzie mieli spędzić noc poślubną w hotelu PlaŜa, a nazajutrz udać się na miesiąc miodowy do Europy, między innymi nad Morze Śródziemne, by popływać na jachcie naleŜącym do Arystotelesa Onasisa, dobrego przyjaciela Billy’ego. Pod koniec tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego ósmego roku wprowadzili się do duŜego domu przy Chester Square w Londynie. Livy urządzała go według swoich upodobań, innymi słowy całkowicie wypatroszyła jego wnętrze, od strychu po piwnice, i zaczęła od gołych ścian. Kosztowało to fortunę, ale Billy dał jej wolną rękę. Zarabiał mnóstwo pieniędzy, lokując je w najrozmaitszych przedsięwzięciach i rozszerzając pakiet inwestycji, nad którym czuwał jego wspólnik i specjaliści z firmy brokerskiej, którzy nie zajmowali się niczym innym. Billy był bardzo szczęśliwy z jeszcze jednego powodu - Livy spodziewała się dziecka. Do opieki nad lady Bancroft nadawał się wyłącznie osobisty połoŜnik królowej, poniewaŜ Billy, jako przyszły ojciec, okazał się niezwykle nerwowy. Pragnął mieć córkę. Nigdy nie mówił o oczekiwanej latorośli inaczej niŜ „ona”. Gdy Livy - po cesarskim cięciu zaleconym przez połoŜnika, gdyŜ dziecko było duŜe, ona zaś wąska w biodrach - urodziła ponad czterokilogramową dziewczynkę, zachowywał się, jak sugerowała rozbawiona małŜonka - niczym pies z dwoma ogonami. „Mniejsza z tym - szczerzył dumnie zęby. - NajwaŜniejsze, Ŝe odpowiednio posłuŜyłem się tym, który juŜ miałem, co?”. Niegdyś Livy oblałaby się rumieńcem, ale juŜ nie teraz. Odczuwała teŜ ulgę, Ŝe Billy dostał to, czego pragnął. Wiedziała z doświadczenia, jak się potrafi zachować, kiedy działo się inaczej. Patrzyła więc, jak krąŜy na wpół przytomny wokół wykonanej ręcznie, przybranej falbankami i wstąŜkami kołyski i dziękowała swojej szczęśliwej gwieździe. Pozwoliła mu takŜe wybrać dla córki imię. Zamierzała początkowo kontynuować ojcowską tradycję i nadać dziewczynce imię Beatrice, ale Billy stwierdził pogardliwie: „Beatrice Bancroft? Nie, na Boga! Brzmi jak imię jakieś gwiazdy kina niemego. Będzie się nazywać... Diana Frances.” Gdy wiele lat później inna dziewczynka o tym samym imieniu, która teŜ urodziła się w latach sześćdziesiątych, została księŜną Walii, Billy wzruszył ramionami i uśmiechnął się. „Mówiłem ci” - rzekł tylko. Jak moŜna było oczekiwać, chrzest zamienił się w wielkie przedstawienie. Udzielał go biskup w znanym kościele, z naleŜytą pompą i celebrą. Dziecko, ubrane w śnieŜnobiały stroik z czystej jedwabnej organzyny z brukselskimi koronkami, przespało spokojnie całą uroczystość. Niosła je niania. Rodzicami chrzestnymi byli Edward i Cordelia Winslowowie, lord Benwell, magnat prasowy, który otrzymał właśnie tytuł szlachecki, lady Margaret Devenish, nowa przyjaciółka Livy i dama dworu Jej Królewskiej Mości, a takŜe hrabia i ksiąŜę Morpeth, z którym Billy negocjował kupno Morphet House na St. James. Hrabia odziedziczył bowiem niedawno spory majątek i musiał pokryć koszty spadkowe w wysokości kilku milionów funtów. „Nie ma co się obraŜać - powiedział swej niezadowolonej Ŝonie. - Nie tylko czasy się zmieniają, ale i społeczeństwo. Trzeba utrzymywać dobre stosunki z ludźmi takimi jak Billy Bancroft, bo tylko oni mają dość pieniędzy, dzięki którym wszystko posuwa się do przodu”.
24 Jego Ŝonie zadrgały arystokratyczne nozdrza. „Przynajmniej ma Ŝonę o właściwej prezencji, choć to Amerykanka”. Chrzest został odpowiednio sfotografowany i opisany w miesięczniku poświęconym Ŝyciu wyŜszych sfer. A nie mówiłam - mruknęła do siebie Toni, czytając później opis uroczystości. - Ani jednej gwiazdy Davida... Ale wysłała magazyn matce, która jako ofiara artretyzmu wolała unikać długich podróŜy i nie zjawiła się na chrzcie. Millicent przeczytała go z tak wielką przyjemnością, Ŝe złagodziło to w znacznym stopniu jej ból. Najwidoczniej myliła się co do swojego zięcia. Na fotografii Livy uśmiechała się promiennie; wyglądała wręcz na szczęśliwą. Rola lady Bancroft najwyraźniej jej słuŜyła. CzegóŜ więcej moŜe oczekiwać matka? - pomyślała z ulgą. JednakŜe jej przedślubne obawy, jak się okazało, nie były bezpodstawne. Livy, choć wyglądała na szczęśliwą, wcale się tak nie czuła, i gdyby jej matka nie przebywała akurat pięć tysięcy kilometrów dalej, lecz mogła ujrzeć córkę na Ŝywo, dostrzegłaby pierwsze oznaki napięcia. Rolę lady Bancroft trudno było uznać za synekurę, toteŜ Livy nieraz miała powody, by dziękować matce za jej porządny trening, wzbogacony jeszcze doświadczeniem, które zdobyła jako pani Johnowa Peytonowa Randolph. Mimo to stwierdziła, Ŝe w osobie Billy’ego Bancrofta spotkała swego mistrza. Miał obsesję na punkcie jakości. Oczekiwał, Ŝe jego potrzeby będą nie tylko zaspokajane, ale wręcz przewidywane. Nie uznawał niepunktualności. Oczekiwał, Ŝe jego kaprysy będą spełniane, a zmienność nastrojów i decyzji akceptowana bez słowa sprzeciwu. Ale przede wszystkim oczekiwał, Ŝe jego Ŝoną będzie zawsze prezentować się nienagannie, nawet wczesnym rankiem. Nie było mowy o peniuarze czy szlafroku, bez względu na to, jak wspaniale były uszyte. W domu Billy’ego o ósmej rano wszyscy byli obecni przy stole w odpowiednich strojach, śniadanie zaś stanowiło posiłek tak perfekcyjnie przygotowany i elegancko podany jak obiad. Billy lubił angielskie śniadania. Bekon, jajecznica - Livy musiała przetestować całą armię kucharek, nim znalazła taką, która spełniała wymagania Billy’ego - jeden idealnie usmaŜony pomidor, grzyby smaŜone na niesolonym maśle i kromka pełnoziarnistego chleba, równieŜ opieczona, ale na oleju z oliwek. Olej pochodził z Włoch, z odpowiedniego gaju, który Billy kupił, by zapewnić sobie nieprzerwane dostawy. Pił pochodzącą z Jamajki kawę Blue Mountain - był właścicielem niewielkiej plantacji na wyspie, która dostarczała towar wyłącznie jemu. Jeśli dawał komuś w prezencie torebkę swojej kawy, to znaczyło, Ŝe obdarowany jest z nim w bardzo dobrych stosunkach. Pierwszą kawę, zawsze duŜą, pił rano bez mleka, więc Livy zawsze uŜywała specjalnej filiŜanki z włoskiej porcelany, drugą juŜ z mlekiem ze świeŜo otwartej butelki, której zawartość pochodziła od krów rasy Jersey. Mleczarnia, podobnie jak w przypadku plantacji, obsługiwała tylko jednego klienta. Livy siedziała zwykle na swoim ustalonym miejscu i choć przez całe lata jej posiłek stanowiła diabelnie mocna czarna kawa, teraz zazwyczaj skubała croissanta. Robiła to w milczeniu; Billy oczekiwał co prawda, Ŝe będzie mu towarzyszyć podczas śniadania, nie odzywał się jednak do niej. Czytał „Timesa”. Dopiero gdy skończył jeść, a Livy nalała mu drugą filiŜankę kawy, a potem dodała mleka i cukru, zaczynał mówić. Zwykle sprowadzało się to do wydawania poleceń związanych z jego planami na ten dzień lub z kolacją, jeśli miała to być kolacja z gośćmi - a tak zazwyczaj było. Billy często przyjmował, choć przez większość dnia był praktycznie nieuchwytny. Tylko nieliczni znali numer jego prywatnego telefonu, więc kiedy juŜ wyszedł z domu, czas naleŜał wyłącznie do niego i jedynie sprawy nie cierpiące zwłoki usprawiedliwiały zakłócanie mu spokoju. Livy zawsze uwaŜała, podobnie jak inni, Ŝe odznacza się doskonałym wyczuciem w kwestii strojów. Wkrótce przekonała się jednak, Ŝe musi dostosować się do niezwykle precyzyjnych wymagań męŜa. Kreacje kupowała w ParyŜu. Co prawda miała dość własnych pieniędzy, by pozwolić sobie na najlepsze, Billy jednak dawał jej na ten cel kieszonkowe. Twierdził, Ŝe nie lubi, gdy Livy korzysta z pieniędzy Randolphów, skoro jest jego Ŝoną. To on zapewniał jej środki do Ŝycia. Zaproponował, by zainwestowała miliony, które pod postacią funduszu dla Rosalind i Johna pozostawił jej pierwszy mąŜ. Livy zrobiła tak z niewielką częścią majątku - było to około ćwierć miliona rocznie - którą nazwała „pieniędzmi na szaleństwa”. Wydawała je na róŜne ekstrawagancje i drobnostki, jednym słowem na wszystko, co podpowiadała jej fantazja. Billy nic o tym nie wiedział, ona zaś robiła wszystko, by go przekonać, Ŝe to, co kupuje i co mu się podoba, kupuje za jego pieniądze. Prowadziła kilka domów Bancrofta zgodnie z ostatecznymi i nieodwołalnymi poleceniami męŜa. Nim zaszła w ciąŜę po raz drugi, mieli juŜ cztery siedziby: Morpeth House na St. James, w Nowym Jorku na rogu Piątej Alei i Osiemdziesiątej Piątej Winslow House, który Billy nabył od szwagra, kiedy Delia i Edward zdecydowali, Ŝe jest dla nich za duŜy po odejściu dzieci; Wychwood, rezydencję elŜbietańską na południowym zachodzie Anglii, niedaleko granicy Oxfordshire z Gloucestershire; wreszcie jednopoziomową willę, którą Billy zaprojektował kiedyś specjalnie dla siebie, połoŜoną na wysokim brzegu z widokiem na Karaiby, na małej prywatnej wysepce - tę równieŜ posiadał na własność - około trzech mil morskich od Nassau, stolicy Bahamów. Livy urządziła ten dom w błękicie i bieli, kontrastującymi z jaskrawą intensywnością morza. Na zacienionej werandzie biegnącej wokół willi ustawiła wyściełane, plecione z trzciny sofy, na których mogli się wyciągnąć goście. Otrzymanie zaproszenia do Clifftops stanowiło wielkie wyróŜnienie - przyjeŜdŜali tam tylko najbliŜsi i najwierniejsi przyjaciele. I zawsze w zimie, by uciec przed dokuczliwością nowojorskiego czy londyńskiego klimatu.
25 Na początku roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego Livy sprowadziła tam swoją matkę, mając nadzieję, Ŝe ciepło równikowego słońca pomoŜe na artretyzm, który dokuczał jej coraz bardziej. Millicent juŜ od dłuŜszego czasu nie czuła się dobrze, więc Billy wysłał po nią swój prywatny samolot. Wciągnięto ją na pokład w elektrycznym wózku. Livy była poruszona, gdy zobaczyła, jak ogromnie matka się postarzała. Millicent bardzo schudła, była wymizerowana, a skóra nabrała szarego odcienia. Będąc z natury stoikiem, nie biegała bezustannie do lekarza, ale Livy zadzwoniła do swojego doktora w Nowym Jorku i poprosiła, by przyjechał zbadać matkę. „Tyle niepotrzebnego zachodu - narzekała Millicent. - Jakoś ciągnę. Mam siedemdziesiąt dwa lata, a w tym wieku bóle i dolegliwości to rzecz całkowicie normalna”. Ale lekarz obejrzał pacjentkę i oświadczył, Ŝe chciałby zrobić dodatkowe badania, przewieziono więc Millicent samolotem do Miami, gdzie po kilku dniach, podczas których wykonywano badania, ustalono z całą pewnością, Ŝe ma raka Ŝołądka i w najlepszym razie trzy miesiące Ŝycia przed sobą. Czwartą ciąŜę Livy znosiła źle. Poprzednie teŜ nie były lekkie, ale zawsze zgadzała się na pomoc innych, pozwalała się zaprowadzić do łóŜka i otulić miękkim wełnianym kocem, po czym spędzała mnóstwo czasu na leŜąco. Wiadomość o stanie matki była dla niej szokiem, toteŜ wywołała bezustanne nudności i omdlenia. Z początku Billy był niezwykle usłuŜny; dawał jej prezenty, stroił pokój kwiatami, zatrudnił pielęgniarkę do pomocy. Ale Livy nie chciała tego wszystkiego. Pragnęła mieć siłę, by towarzyszyć swej matce w ostatnich miesiącach jej Ŝycia. - Kochanie, to śmieszne - powiedział jej tym swoim trzeźwym tonem, który odczytała jako sygnał ostrzegawczy. - Nie czujesz się zbyt dobrze. Najlepiej będzie, jak pozwolisz matce pójść do szpitala... Załatwię dla niej osobny pokój w Harkness... - Moja matka nie umrze wśród obcych - odparła Livy, zaciskając wargi. - Umrze wśród bliskich. - Niech więc jedzie do Delii albo Toni... Jesteś w ciąŜy i nie nadajesz się do opieki nad umierającą kobietą. - Ona chce zostać tutaj, ze mną. - Twoja matka ma dość zdrowego rozsądku, by nie obarczać cię swoją osobą w takim momencie. Potrzebuje właściwej opieki i szczerze mówiąc, znajdzie ją tylko w przyzwoitym szpitalu, a nie w domu na karaibskiej wysepce. - Kiedy nadejdzie czas, oddam ją do właściwego szpitala. A tymczasem pozostanie tam, gdzie chce. To znaczy tutaj, ze mną! Livy była wyprowadzona z równowagi, gdyŜ w przeciwnym razie dostrzegłaby wyraz twarzy Billa, rozpoznała wzruszenie ramion, dosłyszała ton głosu, gdy odparł: - Jak sobie Ŝyczysz. Nie było to jednak jego Ŝyczenie, co dał jasno do zrozumienia następnego dnia, opuszczając wyspę na pokładzie samolotu, którym przyleciały siostry Livy. - WaŜne interesy, od których nie mogę się w Ŝaden sposób wykręcić - wyjaśnił im, nie mrugnąwszy nawet okiem. - Oczywiście - przytaknęła ze zrozumieniem Cordelia. Nie zdziwiło jej to, bo w jej małŜeństwie działy się takie rzeczy, ale Toni pomyślała: PrzecieŜ Livy twierdziła, Ŝe niczego nie planował przed wyjazdem z Londynu, skąd więc ten nagły pośpiech? Livy odpowiedziała na jej pytanie, gdy Toni poszła do niej i ujrzała z przeraŜeniem, jak jest wymizerowana. Odznaczała się jednak jak zwykle elegancją - miała na sobie wspaniałe japońskie kimono z cudownie kolorowego jedwabiu, włosy zaś - nie znosiła, by ktokolwiek ich dotykał - związane na karaibską modłę równie kolorową, jedwabną chustą. Twarz przykrywał bezbłędny makijaŜ, moŜna było jednak dostrzec pod nim oblicze kobiety zmagającej się z przeciwnościami. - Czy Billy wyjechał? - spytała, przywitawszy się z siostrami. - Tak - odparła Cordelia. - Szkoda, ale wiem, jak to jest... JuŜ nie zliczę, ile to razy coś planowałam, a Edward musiał akurat gdzieś wyjść. Zwłaszcza od czasu, gdy został ambasadorem... Lecz Toni wpatrywała się badawczo w twarz siostry i dostrzegła błysk w zasnutych cieniem oczach, zauwaŜyła ostrą linię zaciśniętych ust. - Widziałyście matkę? - chciała wiedzieć Livy. - Odpoczywa. Pielęgniarka powiedziała, Ŝebyśmy przyszły później. Livy skinęła głową. - Przesypia coraz więcej czasu. Cieszę się. - Ja teŜ. A jak ty się miewasz, kochanie? - Bywało lepiej... Choćbym nie wiem co robiła, cały czas jest mi niedobrze. - Wzruszyła znacząco ramionami i zacisnęła usta, jakby chciała powiedzieć: „Wiecie, jak to jest”. - Billy nienawidzi tego... Nienawidzi kaŜdej choroby. Najchętniej wysłałby mnie do szpitala, ale to nie takie proste w przypadku ciąŜy. Nie na całe dziewięć miesięcy... Biedaczysko, nie moŜe po prostu znieść myśli, Ŝe jestem chora... Tak go to rozstraja. Rozstraja mu interesy, chciałaś powiedzieć - sprostowała w myślach Toni. - I od kiedy to ciąŜa jest uznawana za chorobę? Tu chodzi o matkę. Nie chce być przy niej. To ją zamierzał oddać do szpitala, usunąć z pola widzenia, a takŜe z myśli, które i tak zaprząta mu co innego. ZałoŜę się, Ŝe nie ujrzymy go do dnia pogrzebu.