ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Darnica godz 0.40

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :388.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Darnica godz 0.40.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 34 stron)

Stanisław Biskupski DARNICA GODZ. 0.40 Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1986. Wydanie II Okładkę projektował: Grzegorz Niewczas Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Anna Lasocka

Zapowiedź — Achtung! — krzyknął pobladły Hans Willer. Na jakikolwiek manewr było już za późno. Kłąb szarej, okrągłej jak dmuchawiec chmury trysnął setkami odłamków. Na końcu lewego skrzydła zabębniło złowróżbnie. Leutnant Schmundt błyskawicznie szarpnął wolant ku sobie, maszyna poszła w górę zostawiając pod sobą kipiącą od wybuchów przestrzeń. — Boisz się? — zwrócił się do Willera. Hans nie odpowiedział. W tonie Schmundta wyczuł ironię. W myśli pocieszył się: najgorsze chyba za nami. Leutnant wyrozumiale skinął głową. Obawy nawigatora nie były mu obce. Sam je przetrawiał setki razy na początku tej wojny, ilekroć przelatywał nad frontem. I chociaż później na dalekim zapleczu zdarzało mu się natknąć nieraz na znacznie gorszy ogień, chwilę przekraczania frontu przeżywał zawsze najsilniej. Willer nie mógł być inny. On, Schmundt, prawdę mówiąc, miał nawet więcej szczęścia od tego chłopca, który już chyba nigdy nie zazna rozkoszy prawie bezkarnego buszowania w powietrzu, jak to bywało w pierwszych dniach wojny. Strach Hansa jest więc uzasadniony nie tylko tym, że w takich lotach jest prawie nowicjuszem, ale i świadomością przygniatającej przewagi wroga. Obaj wiedzieli, że przekraczanie frontu w drodze powrotnej będzie sprawą już o tyle lżejszą, że nawet w przypadku najgorszym pozostawała pewna szansa lądowania na własnym terenie. Tu szans nie mieli żadnych, byli samotni, jeśli oczywiście nie liczyć płynącego opodal Heinkla, który towarzyszy im w tym locie, ale jego ewentualna pomoc w gruncie rzeczy jest problematyczna. Ziemia przesuwała się szara, pocętkowana plamami nieruchomych chmur rozrzuconych bezładnie jak strzępy waty. W górze jaskrawo świeciło słońce, błękit był jasny, blady, wiosennie zimny. Schmundt czuł zmęczenie. Liczba wylotów ostatnio zwiększyła się wielokrotnie. Jeśli nie narzekał, to nie dlatego, że uważał siebie za wzór oficera, lecz po prostu w obawie, aby nie być posądzonym o sianie defetyzmu i nastrojów niewiary w zwycięskie zakończenie wojny. Było to dziwne, że przyjaźń między kolegami, która przecież w miarę gromadzenia wspólnych wspomnień, przeżywania różnych niebezpieczeństw powinna zacieśniać się coraz bardziej, zatruwała teraz wzajemna nieufność i podejrzliwość. Po ostatnich lotach był piekielnie znużony nie tyle ich długotrwałością, ile ustawicznym napięciem nerwów. Nie mógł się pozbyć uczucia osamotnienia i osaczenia. Wpływało na to widoczne kurczenie się własnych sił, niepełne składy eskadr i pułków, z których wiele pozostawało pułkami jedynie z nazwy, gdyż do przeszłości należały te czasy, kiedy stany osobowe i uzbrojenia odpowiadały przewidywanym kiedyś etatom. Z drugiej strony, przewaga nieprzyjaciela w powietrzu stawała się regułą. I to zarówno pod względem ilościowym, jak i jakościowym. „Czarna śmierć” — Ił-2, pojawiała się na froncie i za frontem zbyt często, by rosnącej siły nieprzyjaciela można było nie zauważyć. Kiedy był w powietrzu, uważnie i czujnie rozglądał się wokół w obawie, czy gdzieś na horyzoncie nie dostrzeże zwartych, szybkich i zwinnych myśliwców Jak-9, które począwszy od bitwy pod Stalingradem dla nich, lotników Luftwaffe, stały się prawdziwym przekleństwem. Prędkość Jaków dochodząca praktycznie do 600 kilometrów na godzinę, uzbrojenie składające się z działka i dwóch wielkokalibrowych karabinów maszynowych, a przede wszystkim zdolność osiągania w krótkim czasie pułapu prawie dziesięciu tysięcy metrów tworzyła z nich najgroźniejszych przeciwników. Warunki walki w powietrzu zmieniły się radykalnie. Na lądzie podobno było nie lepiej. Właściwie nawet w nich samych coś się zmieniło. Dawna rywalizacja o liczbę odniesionych zwycięstw nabierała ostatnio cech ponurej zabawy. Zdobycie brylantów do Żelaznego Krzyża nie budziło zawiści, czasem zaś spotykało się wprost ze wzruszeniem ramion. Cena zdobywania odznaczeń spadała gwałtownie. I może nie tylko dlatego, że rozdawano je coraz hojniej, ale i dlatego, że nie dopatrywano się już w nich gwarancji świetnej powojennej przyszłości. Ta nadzieja, zdawałoby się tak realna i bliska w pierwszych latach wojny, teraz z każdym dniem oddalała się coraz bardziej. Nie znaczy to oczywiście, że on, Schmundt, nie wykona zadania. Poczucie obowiązku to rzecz zupełnie inna. Jest oficerem zdyscyplinowanym i będzie bronić swojej godności przed wszelkimi zarzutami. Miał zresztą od dawna taką opinię u przełożonych i kolegów. Schlebiały mu zawsze uwagi na temat jego honoru żołnierza i lotnika. Nikt nie musiał wiedzieć, że dla niego los wojny stawał się coraz bardziej jego wyłącznie osobistą sprawą. Na zewnątrz, dla innych, wyglądało to zapewne jak żarliwa ideowość, ale owe „Wielkie Sprawy”, o których trąbiono we wszelkich możliwych propagandówkach, w rzeczywistości stały się dla niego zupełnie obojętne.

— Ganz egal... * — powiedział nagle głośno. — Was haben Sie gesagt? ** Dopiero pytanie Willera wyrwało Schmundta z zamyślenia i uświadomiło mu, że ostateczną konkluzję wyraził głośno. Energicznie pokręcił głową. — Nie... nic. Schmundt był przekonany, że takie nastroje nawiedzają nie tylko jego, ale większość pilotów, którzy rozpoczynali wojnę razem z nim. Było to poniekąd zjawiskiem zupełnie naturalnym, jeśli zważy się, że ich siły topniały coraz bardziej w przeciwieństwie do sił nieprzyjaciela, który rozporządzał coraz nowocześniejszym i doskonalszym sprzętem. Jak-9 nie jest przecież wyjątkiem. Na tych właśnie obszarach powietrznych Schmundtowi zdarzało się spotykać na pewno nie mniej groźne Jaki-3 oraz zwinne Ła-5. Myśliwce te, produkowane w skali masowej, stanowiły nie lada problem nawet dla zachwalanych FW-190, które od 1942 roku bez większego powodzenia walczyły na froncie wschodnim. Studiowano ich dane taktyczne, uzbrojenie, w cichości życząc sobie jak najmniej okazji do zmierzenia się z groźnymi przeciwnikami. Na ich wspomnienie Schmundt mimo woli rozejrzał się wokół. Niebo jednak nadal było puste, zimne, niebieskie jak ocean, nad którym zdarzało mu się latać, zanim któregoś dnia rozkaz nie przerzucił go na front wschodni. Słońce pełnią promieni wlewało się do wnętrza przez przezroczystą skorupę kabiny. To jedno dodawało otuchy, krzepiło, pozwalało chwilami zapomnieć o piekle kipiącym pod nim. Ziemia okolona kręgiem horyzontu przesuwała się w dole jak olbrzymia szara płachta pocięta żyłami rzek, upstrzona plamami lasów i bielejącymi jeszcze gdzieniegdzie spłachetkami zanikającego śniegu. — Hans... — leutnant potoczył wzrokiem po horyzoncie. — Szef lubi takie widoki. Godzinami wpatruje się w każdy szczegół pięknego, panoramicznego zdjęcia. Jak myślisz, warto mu zrobić tę przyjemność? Willer uśmiechnął się. Lubił, kiedy Schmundt mówił do niego w taki właśnie sposób. Jego głos brzmiał wtedy beztroską i spokojem, które udzielały się i jemu. — Ja, ja natürlich... — Hans gramolił się ze swego fotela. — Powinna wyjść ciekawa pamiątka. Zwłaszcza że... — Schmundt okrągłym ruchem głowy wskazywał rozległą płaszczyznę przesuwającą się pod nimi. Willer musiał uważnie przyjrzeć się, aby zobaczyć to, co jego dowódca dostrzegł prawie od razu. Na martwej, zdawałoby się, równinie widoczne były oznaki życia. Wzdłuż jasnych i krętych pasm dróg posuwały się, w niewielkich z tej wysokości odstępach, ciemne plamki. Ich ruch oraz kierunek posuwania się mógł być interesujący. Willer przyłożył dwa palce do ust i głośno cmoknął. — Prima! Postaram się, żeby szef był naprawdę zadowolony. Podszedł do czołowego aparatu fotograficznego do zdjęć skośnych, ukląkł nad nim, oczyma przywarł do wziernika. Przy sześciokrotnym zbliżeniu widok sunących po drogach transportów stawał sie zupełnie wyraźny. Sprawdził kasety, machinalnie dotknął przystawki stereoskopowej do zdjęć panoramicznych, jak gdyby chciał się upewnić, czy jest na miejscu, zwolnił dźwigienkę. Taśma filmowa przesuwała się wewnątrz ledwie dosłyszalnie. To zajęcie pochłonęło całkowicie uwagę Hansa. Schmundt obserwował go ze swego fotela. Willer należał do tych zapaleńców, dla których takie fotografowanie stanowiło jeszcze atrakcję. Ciekaw był, kiedy będzie miał dość tej roboty, tych widoków i całej emocji wywołanej oczekiwaniem na efekty swojej pracy. Teraz jednak trzeba było mu pomóc. Schmundt lekko manewrował wolantem utrzymując samolot na jednakowej wysokości. Willer fotografował kolumny transportów pełznące powoli na zachód. To nie był cel dla nich. Oczywiście przydać się mogła każda informacja o natężeniu ruchu na liniach przyfrontowych, dziś jednak mieli zadanie zwrócić szczególną uwagę na duże węzły kolejowe. * Wszystko jedno... ** Co pan powiedział?

Schmundt z pewnym rozżaleniem obserwował przetaczający się krajobraz. Tak niedawno jeszcze startował z lotniska położonego gdzieś w tych okolicach. W ciągu paru miesięcy zimowych ich baza znalazła się daleko na zachodzie, nie wiadomo właściwie, jak i kiedy utracone zostały te ziemie, na których co prawda nigdy nie czuli się zbyt pewnie, ale które jednak podlegały ich władzy przez okres ponad dwu lat. Kijów był w rękach niemieckich równe siedemset siedemdziesiąt osiem dni. Liczba łatwa do zapamiętania: siedem, siedem, osiem. Przyswoił sobie ją któregoś dnia przy oglądaniu albumu komendanta lotniska, hauptmanna Schranza, który z zadziwiającą drobiazgowością prowadził kronikę owych dni, ilustrując ją gęsto fotografiami. Zdjęcia, owszem, były interesujące. Ciekawy był zwłaszcza wyraz twarzy ludzi na chwilę przed egzekucją. Zaciętość, a nade wszystko nienawiść wyzierająca z oczu jeszcze otwartych, ale patrzących już jakby z innego świata. Ciekawe — zastanawiał się Schmundt — czy rzeczywiście w dziewięćsettysięcznym niegdyś mieście zostało ostatnio zaledwie około stu osiemdziesięciu tysięcy mieszkańców? Może to tylko przechwałka policji? Oczywiście Kijów z 1941 roku był niepodobny do miasta, które opuszczali jesienią w dwa lata później. Główne ulice leżały w gruzach, w miejscu gdzie wznosiły się gmachy Akademii Nauk, konserwatorium, Instytut Teatralny, hotel „Continental” i setki innych budynków, teraz sterczały ponure, wypalone ruiny. — Siedemset siedemdziesiąt osiem dni! — powiedział nagle na głos leutnant. — Kijów! — Jawohl... Schmundt otrząsnął się. Dopiero po chwili zorientował się, że uwaga Willera nie dotyczy jego wspomnień, lecz rysującego się na horyzoncie miasta. Poznawał je bez trudu. Wyglądało jak kępa drzew, wśród których wyrastają wysokie i martwe kominy zakładów przemysłowych, powykręcane szkielety masztów. Leutnant westchnął nie wiadomo dlaczego i odruchowo ściągnął na siebie wolant. Znów wyszli wyżej o kiłkadziesiąt metrów. Pasmo Dniepru miało zakreślać granicę ich lotu rozpoznawczego. Willer skupiony, uważny śledził spływające pod skrzydła miasto. Od kilku miesięcy nie było już w ich rękach. A przecież Schmundt doskonale pamiętał, że właśnie Dniepr uważany był za tę przeszkodę, na której zatrzymać się miała żelazna lawina spływająca od wschodu. Leutnant i wtedy brał udział w lotach rozpoznawczych. Meldował wówczas dowódcy, że nic nie wskazuje na to, aby Armia Radziecka miała w najbliższym czasie zamiar sforsowania tej wielkiej przeszkody wodnej, która w 1941 roku dowództwu niemieckiemu sprawiła tyle kłopotu. Ani Schmundt, ani nikt z jego kolegów nie wykryli w okolicach lewego brzegu żadnych skupisk wojsk szykujących środki przeprawowe. Tym większą niespodzianką była dla wszystkich wiadomość o utworzeniu około dwudziestu przyczółków na odcinku rzeki o długości 750 kilometrów. Wydawało się to wprost nieprawdopodobne. Dla nich, to znaczy dla żołnierzy otrzaskanych z walkami na froncie wschodnim, najbliższa przyszłość stawała się nietrudna do odgadnięcia. Tym dziwniej brzmiały opinie i oceny sztabowców z OKW, którzy stwierdzali, że w wytworzonej sytuacji „Niemcy mogą przeciwstawić nieprzyjacielowi jedynie swą wysoką sztukę taktyczno-operacyjną i wyższe walory bojowe każdego pojedynczego żołnierza”. Schmundt nie mógł zrozumieć, na jakiej podstawie oparte są te kalkulacje. Znał dobrze nastroje wśród żołnierzy, słyszał o częstych wypadkach maruderstwa, a nawet dezercji. Chwilami był skłonny przypuszczać, iż meldunki o tych niepokojących objawach nie docierały do Oberkommando dlatego tylko, aby nie sprowadzić na ich autorów podejrzeń o świadome tolerowanie rozprzężenia dyscypliny. Faktem jednak było, że deklamowanie o „walorach bojowych pojedynczego żołnierza” niezbyt dobrze świadczyło o znajomości nastrojów w oddziałach frontowych. Nie lepiej było ze sztuką operacyjną. Przecież to nikt inny jak właśnie generał pułkownik Jodl w swoim wystąpieniu w Monachium 7 listopada 1943 roku, a więc tuż po letnio-jesiennych klęskach, oświadczył: „Najtrudniejsze zadanie stojące obecnie przed dowództwem polega na takim podziale sił na całym teatrze działań wojennych, by skoncentrować wojska na tych odcinkach frontu, gdzie nieprzyjaciel zamierza wykonać uderzenie”. Trudno dyskutować o słuszności tej teorii. Cały szkopuł polegał jednak na tym, że jak dotychczas nieprzyjaciel nie był skłonny informować, na jakim odcinku „zamierza wykonać uderzenie”. Wystarczyło kilka miesięcy zimowych, aby się przekonać, że Jodl i inni stratedzy z OKW są raczej kiepskimi wróżbitami! Armia Radziecka znów przeszła do natarcia, i to na odcinku, na którym dowództwo niemieckie najmniej tego oczekiwało. W rezultacie jej ofensywnych działań linia frontu wschodniego posunęła się o kilkaset kilometrów na zachód. W tej sytuacji Jodlowi nie pozostawało nic innego, jak oświadczyć: „Muszę z całą otwartością stwierdzić, że nasza ogólna sytuacja jest nader zawikłana, i nie mogę zataić, że oczekuję dalszych poważnych kryzysów”. O tym wiedział i Schmundt. Gdyby tak nie było, nie startowałby dziś znad Bugu, aby dolecieć do Dniepru, lecz znad Dniepru szedłby dziś kursem ku Wołdze. Oficjalne komunikaty i pompatyczne

oświadczenia dobre były dla ludzi, którzy nie orientowali się w prawdziwej sytuacji, ale nie dla nich, tu na froncie. Tę rzeczywistość mieli przed sobą codziennie aż nazbyt wyraźnie. Im, z eskadry samolotów rozpoznawczych, pozostawała w tych dniach rola nie należąca do najbardziej wdzięcznych. W niewielkich grupach lub pojedynczo przedzierali się na tyły wroga, aby z dokonanych obserwacji sztaby mogły jako tako skleić prognozy dotyczące najbliższych zamiarów nieprzyjaciela, wskazać wykryte cele dla bombowców, rozpoznać system obrony przeciwlotniczej i z jej natężenia domyślić się znaczenia poszczególnych rejonów. To ostatnie było sprawą najbardziej problematyczną. Zdarzało się aż nadto często, że otwierano do nich ogień w miejscach najmniej oczekiwanych i dla odmiany witało ich głuche milczenie, tam gdzie byli przekonani o obecności nieprzyjacielskich wojsk. Zwodniczy był ogień artylerii przeciwlotniczej, zwodnicza była cisza. To miasto na dole milczy również, chociaż jest nieprawdopodobne, aby pozostawiono je bez opieki artylerii przeciwlotniczej. Nie chcieliby przecież narażać Kijowa na jeszcze większe zniszczenia dokonane z powietrza prócz tych, które pozostały po walkach lądowych. Na pewno miasto okolone jest pierścieniem baterii, które gotowe są przemówić w każdej chwili. Jeżeli milczą dotychczas, to chyba tylko dlatego, że dwa wysoko płynące Heinkle nie stanowią bezpośredniego zagrożenia. Schmundt pochyla samolot na skrzydło, opływa miasto szerokim łukiem. Wstęga Dniepru wije się wyraźnie między zadrzewionym prawym brzegiem a piaszczystymi łysinami lewego. Cienka krecha mostu przecina rzekę jak kładka przerzucona przez strumyk. Ziemia milczy. Schmundt uśmiecha się do siebie: przecież niemożliwe, aby most pozostawiono bez obrony przeciwlotniczej! A jednak milczą. Nalot bombowców zakłóciłby to milczenie. W górę trysnęłaby kaskada ognia, powietrze zgęstniałoby od odłamków. Zbombardować most nie jest jednak sprawą prostą. Możliwe to byłoby tylko z lotu nurkowego przy bezustannych, szybko po sobie następujących atakach, ale i straty wówczas muszą być wielkie. Z ich powodu Luftwaffe coraz rzadziej decyduje się na ryzykowne operacje. Każda wyprawa bombowców wymaga drobiazgowego rozpoznania. Najbardziej efektywne są naloty nocne, ale te właśnie muszą być odpowiednio przygotowane. Miasto, zimne i martwe, nie daje znaku życia. Horyzont przed i za nimi jest pusty. Małe, białe obłoki wiszą nieruchomo pod niebem. Od czasu do czasu Heinkel wpada w strzęp chmury, kabina matowieje od drobin osiadłej na szybach mgły i w chwilę potem ruchliwe refleksy słońca znów drgają jak żywe stworzenia. Samolot mija Kijów, leci dalej na wschód. — Herr Leutnant! Okrzyk Willera budzi go z zamyślenia. Nie zauważył nawet, kiedy nawigator zakończył fotografowanie i znalazł się ponownie tuż obok, w fotelu. To dziwne, że ostatnio coraz częściej zdarzają mu się takie chwile, w których może zapomnieć o wszystkim, co go otacza. Niewątpliwie jest to rezultat przemęczenia, a może i pewnego znudzenia ową trasą, którą dziś przecież leci nie po raz pierwszy. Tym razem poruszenie Willera jest w pełni uzasadnione. — Mein Gott! — zachwyca się Schmundt. Dla nich ten widok jest urzekający. W dole ciągną się długie nitki torów kolejowych, rozbiegające się w łagodnych łukach w kierunku wschodnim i łączące się w jeden szeroki trakt tuż pod nimi. Rzędy wagonów gęsto ustawionych na biegnących obok siebie torach przypominają dziecinne zabawki. Gdyby teraz zjawiły się bombowce, widok ten mógłby być jeszcze bardziej wspaniały. Dowództwo jednak od dawna zaniechało dziennych nalotów redukując je do niezbędnego minimum. To, co widzą teraz Schmundt i Willer, może dodać apetytu pilotom samolotów bombowych. Po powrocie trzeba przekonać dowództwo, że nocny nalot opłaciłby się sowicie. To prawda, że zanim przybędą bombowce, ów widok, który mają przed sobą, może się zmienić. Mogą zastać tory już puste lub nie tak ponętnie zagęszczone dziesiątkami transportów, jak teraz, ale im szybciej nastąpi ta wizyta, tym większe są szanse jej powodzenia. Leutnant żałuje, że w tej chwili on sam nie jest pilotem samolotu bombowego. Zwolniłby wówczas dźwignię, która otworzyłaby luk wysypując rojowisko czarnych, podłużnych przedmiotów, patrzyłby, jak zapadają w głąb, oddalają się, nikną i nagle gdzieś tam, na samym dnie ziemi rozkwitają pióropuszami dymu i ognia. — Wunderlich! — Jaaa! — Willer podziela jego zachwyt. Schmundt oczywiście woli nie myśleć o tym, że gdyby ich samolot był bombowcem, ta ziemia, która leży pod nimi teraz milcząca i cicha, przywitałaby ich zaporą ognia i stali. Willer jest już przy centralnym aparacie do zdjęć pionowych. W okularze obraz stacji jeszcze bardziej wspaniały. Hans widzi wszystko tak dokładnie, jak gdyby patrzył z wysokości zaledwie tysiąca metrów. Krótkie zwarte gąsienice pociągów, bryła budynków stacyjnych, kompletny bezruch, jakby wszystkie semafory były zamknięte. Trzeba byłoby być nie lada fuszerem, aby nie trafić w tak rozległy, a jednocześnie

tak skupiony cel. Wzrok Willera przesuwa się po dachach wagonów, zatrzymuje się na zabudowaniach dworcowych, które w tej sytuacji wydają się celem drugorzędnym. W tych pociągach, idących na zachód, muszą być przecież żołnierze, musi być sprzęt wojskowy, żywność, paliwo i amunicja — wszystko, czego potrzebuje front. Dłonie Willera drżą z emocji, kiedy dotyka kasety aparatu. Mimo woli rzuca okiem w stronę leutnanta, ale Schmundt jest starym, dobrym fachowcem i wie, co ma robić. Heinkel płynie wolno na wysokości sześciu tysięcy metrów, wystarczającej do tego, by zdjęcia, zwłaszcza przy tej słonecznej pogodzie i prawie w samo południe, wypadły jak najlepiej, a jednocześnie na tyle bezpiecznej, że artyleria przeciwlotnicza średniego kalibru przestaje być dla nich groźna. Obiektyw aparatu ogarnie wąski pas ziemi, na którym uchwycone zostaną te wszystkie obiekty, które później w dowództwie staną się przedmiotem szczegółowej analizy. Samolot płynie wzdłuż torów, wychodzi daleko poza granice stacji, po czym zatacza krąg i rusza w drogę powrotną. Willer rozumie ten manewr. Ten sam pas sfotografowany w dwu ujęciach ułatwi pracę w sztabie lotnictwa bombowego. Schmundtowi to jednak nie wystarcza. Pogoda i spokojny, jak nigdy, przebieg lotu nastraja go optymistycznie. Odchodzi w lewo od kursu i na jednakowej wciąż wysokości przecina tory w poprzek. Trzy różne ujęcia ułatwią i przyśpieszą podjęcie decyzji przez dowództwo lotnictwa bombowego. Zwiadowcy też, być może, na coś zasłużą. Gdyby on, Schmundt, miał wybierać nagrodę, poprosiłby o tygodniowy urlop w domu, w cichym miasteczku w pobliżu Düsseldorfu, skąd listy ostatnio dochodzą z coraz większym opóźnieniem i przynoszą z całą pewnością nowiny już mocno przestarzałe. Nie wierzył w realność tych marzeń, ale dobre były nawet te chwile, w których miał czas na złudzenia. Nawigator zmienia ostatnią kasetę, odrywa oczy od wziernika, unosi się znad aparatu. — Gut gemacht * — pochwala jego robotę Schmundt. — Jawohl. Schon fertig **. Leutnant przechyla wolant i naciska pedał orczyka, dopóki kurs samolotu nie pokryje się ze strzałką busoli wskazującej dokładnie kurs 270°. — Wie heisst dieser Bahnhof? *** — zapytuje Willer sadowiąc się w fotelu. Schmundt patrzy na zakreśloną czerwonym kółkiem nazwę na mapie i mówi obojętnie: — Darnitz, Dar-nica... Oczekiwanie Z wysokości platformy wagonowej dwa lśniące w słońcu samoloty wyglądają jak trzmiele. Ich jednostajne brzęczenie brzmi w uszach obco i wrogo. Nie zdradzają zamiaru przejścia do ataku, a mimo to ich pojawienie się budzi niepokój. Kanonier Kalinka siedzi w otwartych drzwiach wagonu towarowego i w skupieniu śledzi lot drapieżnych owadów. - Typ? Kalinka dostrzega dowódcę, majora Sokołowskiego, który w płaszczu narzuconym na ramiona zatrzymuje się obok. Na rzucone pytanie kanonier uśmiecha się. Zna już te sylwetki na pamięć. Zaimprowizowany egzamin nie może wypaść źle. — Heinkel He-111 — odpowiada bez namysłu. Major kiwa głową z uznaniem i obaj wpatrują się w dwa błyszczące punkty. Milknie gwar, z otwartych drzwi wagonów wychylają się głowy żołnierzy śledzących wrogi lot. Stacja jest zapchana transportami wojskowymi. To wzmaga uczucie zagrożenia. Rzędy czerwonych wagonów towarowych ciągną się długimi wężami, tworząc między sobą wąskie korytarze. Ktoś gra na harmonii. Z dala dochodzi odgłos śpiewu. — Smotriat, sukinsyny... — zauważa radziecki żołnierz wskazując brodą w kierunku samolotów. — Wypatrują jak jastrzębie — zgadza się Sokołowski. Obaj mają już na tyle doświadczenia, że wiedzą, co taka nieproszona wizyta może oznaczać. Obawy, które rodzą się teraz, nie dotyczą najbliższych minut, lecz tych chwil, które mogą nastąpić dopiero potem — nocą. * Dobrze zrobione. ** Tak. Już gotowe. *** Jak nazywa się ten dworzec?

Kalinka schodzi z wagonu, siada w kucki i gotuje kaszę. Dwie cegły ustawione pionowo to cała kuchenka. Na jasny słomiany płomień rzuca przygotowane drzazgi, z trzaskiem łamie pozbierane patyki i szczapy drewna. Trzeba się spieszyć. Nigdy nie wiadomo, jak długo pociąg zatrzyma się na stacji. Tę kaszę gotuje już od kilku postojów, które okazały się za krótkie na przygotowanie posiłku. — Przypalisz — ostrzega Jemiec, więc Kalinka miesza łyżką gęstniejącą potrawę. Próbuje odrobinę parząc wargi i język. — Twarda... Major Sokołowski wkłada płaszcz, zapina starannie guziki, rusza w kierunku dworca. Czuje się trochę nieswojo na widok zaciekawionych twarzy radzieckich żołnierzy. Mundur polski wzbudza szczególne zainteresowanie od czasów, gdy rozeszła się wieść, że gdzieś na Smoleńszczyźnie polska dywizja wzięła udział w krwawej i zaciętej bitwie. Polak miał markę dobrego żołnierza. „Dralis' kak s umaszedszyje” — bili się jak wariaci — mówiono o tych z dywizji. Ta pochlebna opinia zobowiązywała. Niepodobna było pokazać się w niechlujnym mundurze, w nie wyczyszczonych butach, w pomiętej, nie usztywnionej drutami rogatywce. Podświadomie i dobrowolnie nakładano i przyjmowano na siebie obowiązek reprezentacji. Dla dyżurnego ruchu stacji Darnica mundur polski wciąż jeszcze był z rzędu egzotycznych. Słuchawkę telefonu zatrzymał przy uchu urywając rozmowę wpół słowa, wskazał stojące przed biurkiem krzesło. — Słucham was, towarzyszu... — dyżurny spojrzał na naramienniki swojego gościa — izwinitie, no ja... — Major. — Uśmiecha się Sokołowski. Radziecki kolejarz nie musi znać się na polskich oznakach stopni wojskowych. — Wy do mnie, towarzyszu majorze? — w drzwiach ukazuje się rosła sylwetka radzieckiego pułkownika. — Wojskowy komendant stacji — przedstawia dyżurny ruchu. — Tak, do was, pułkowniku... — Sokołowski patrzy w szare, przemęczone oczy komendanta, który siada ciężko obok i wyjmuje blaszane pudełko z tytoniem. — Zapalicie? Major odrywa równy prostokąt gazety, skręca papierosa i odnosi wrażenie, że pułkownik domyśla się celu jego wizyty. Przez chwilę zastanawia się, od czego i jak zacząć, aby sprawie, z którą przybył, nadać szczególne znaczenie. Pułkownik sam przychodzi mu z nieoczekiwaną pomocą. — Ostatnio sporo waszych wojsk przepuściliśmy tędy... — Właśnie... — podchwytuje Sokołowski. — Jestem dowódcą jednostki, której część już jest na nowym miejscu postoju. Rozumiecie, pułkowniku, jak trudno dowodzić, kiedy... Pułkownik kiwa ze zrozumieniem głową. — Wszyscy mówią to samo i mają rację. Widzieliście, ile pociągów stoi? Wszyscy czekają swojej kolejki. Tory zapchane. Ja was naprawdę rozumiem... — mówi to tak, jak gdyby odmowa sprawiała mu osobistą przykrość. — Nie mogę, doprawdy nie mogę, chociaż chciałbym, żeby, dopóki trwa wojna, tory na naszej stacji były zawsze puste. Niech pociągi przychodzą i odchodzą. Im szybciej, tym lepiej. I dla was, i dla nas... Sokołowski idzie za wzrokiem pułkownika i dopiero teraz dostrzega osobliwe szczegóły w kancelarii dyżurnego ruchu. Tuż pod oknem piętrzy się stos worków z piaskiem, podłoga jest wzmocniona stalowymi belkami z gruzem. To jest bunkier — myśli — typowy bunkier, jak na pierwszej linii frontu. — Często macie tu... — nie kończy pytania, bo i tak wszyscy wiedzą, co chce powiedzieć. — Przelatują codziennie, a bombardują, kiedy jest co... Więc nie tylko zmęczenie maluje się na twarzy komendanta. To również obawa o to, co może nastąpić wtedy, gdy stacja jest zatłoczona transportami. Ma zbyt duże doświadczenie, by bagatelizować sytuację. — Dzwoniłem do Kijowa — mówi jak gdyby na usprawiedliwienie. — U nich też nie lepiej. Każą czekać. Towarzyszu majorze, nie gniewajcie się. Ani minuty nie zatrzymam was dłużej, niż jest to konieczne. Jesteście oficerem, wiecie, że rozkaz to rozkaz. — Tłucze nie dopalonym papierosem w dno popielniczki. — Przenocować przyjdzie wam chyba u nas... — A Kijów? — Spróbujcie — mówi pułkownik. — Życzę wam szczęścia. Sokołowski wstaje z miejsca. Wie, że pułkownik nie przesadza. Sam przecież widział tory zakorkowane dziesiątkami pociągów czekających cierpliwie na swoją kolejkę... Darnica i Kijów pod tym względem nie były wówczas wyjątkiem. Front w miesiącach zimowych przesunął się o kilkaset kilometrów na zachód, a kiedy jednostki frontowe w błyskawicznych ofensywach zdobywały teren i zastygały na nowych rubieżach, najtrudniejsze zadania spadały zawsze na sztaby tyłów.

Transport stawał się sprawą zasadniczą. Podczas przeprowadzania operacji korsuńskiej, zakończonej okrążeniem i zniszczeniem dziesięciu dywizji hitlerowskich, na niektórych odcinkach frontu kilkakrotnie przeładowywano sprzęt i zaopatrzenie z samochodów na furmanki i odwrotnie. Front nie mógł pozostać bez zaopatrzenia. 2 armia lotnicza wydzieliła na pewien czas 326 dywizję lotnictwa bombowego do zaopatrywania 2 i 6 armii pancernej w paliwo i amunicję. Tą drogą w ciągu ośmiu dni zdołano przerzucić na front 49 ton paliwa i olejów oraz 70 ton amunicji. Owej wiosny 1944 roku wojska kolejowe i specjalne formacje Ludowego Komisariatu Komunikacji 1, 2 i 3 Frontu Ukraińskiego w ciągu pięciu miesięcy odbudowały około 7000 kilometrów torów kolejowych. W okresie od lutego do kwietnia Fronty te otrzymały 400 tysięcy wagonów z niezbędnym zaopatrzeniem. Podobnie jak pod Korsuniem, również i w późniejszym okresie 2 armia lotnicza przyszła z wydatną pomocą. W ciągu zaledwie pięciu dni, od 12 do 17 marca 1944 roku, około 1200 razy samoloty startowały z zaopatrzeniem przeznaczonym dla 3 armii pancernej gwardii i 4 armii pancernej. Nieco później tą samą drogą 1 armia pancerna otrzymała 2 miliony 160 tysięcy naboi, ponad 27 tysięcy pocisków, około 50 ton materiałów pędnych, 24 działa kalibru 76 mm oraz inne materiały. Najważniejszą jednak drogą zaopatrzenia była kolej. Tuż za posuwającymi się oddziałami frontowymi na wyzwolone tereny wkraczały specjalne ekipy, których zadaniem była naprawa zniszczonych torów, mostów, stacji i urządzeń technicznych. Samochody spełniały jedynie rolę pomocniczą. Wiosenne roztopy na wielu odcinkach stawały się dla nich przeszkodą nie do pokonania. Szybkość samochodów wahała się od 10 do 80 kilometrów na dobę, w zależności od warunków terenowych. Te same roztopy, z którymi dowództwo niemieckie łączyło nadzieje na powstrzymanie naporu wojsk radzieckich, stwarzały hitlerowcom prawdziwą pułapkę. „W czasie odwrotu na zachód — pisał dowódca 16 zmotoryzowanej dywizji niemieckiej do swego przełożonego — straciliśmy wiele samochodów, które ugrzęzły w bagnach. Cofająca się piechota utraciła swoją ostatnią ciężką broń i amunicję... Setki umęczonych ludzi krok za krokiem brnęły przez błota sięgające kolan... Nad nami unosiło się widmo katastrofy”. To widme prześladowało i nadal. Niemcy przestawali wierzyć sojuszom z porą roku, mrozami lub letnią spiekotą. Zdawało się, że wszystko, łącznie z warunkami meteorologicznymi, sprzysięgało się przeciwko nim. Wiosna 1944 roku nie miała dla nich słonecznych dni. Widmo ostatecznej klęski stawało się rozpaczliwie realne. Próbowano ją odwlec licząc na możliwość powstania konfliktu w obozie alianckim. Odwlec, znaczyło opóźniać marsz radzieckich armii na zachód, stawiając im opór, pozbawiając je niezbędnego zaopatrzenia. Radziecka artyleria przeciwlotnicza zbierała swe żniwo, meldunki o strąconych samolotach niemieckich napływały nie tylko z terenów przyfrontowych, lecz i z głębokiego zaplecza. Wróg, korzystając z czasowej stabilizacji linii frontu, cały ciężar operacji powietrznych skupił na zwalczaniu linii komunikacyjnych, dążąc do ich całkowitego sparaliżowania. Bombardowania dzienne należały do rzadkości, natomiast nocą, nad węzłami kolejowymi i drogowymi, nad miastami i wiaduktami, niebo rozjaśniało się łuną, powietrze drgało od nieustannego szumu samolotów, pulsowało wybuchami pocisków przeciwlotniczych. W bojach nocnych radzieckie lotnictwo myśliwskie miało zadanie utrudnione, a jednak i tu notowano sukcesy. Mimo ciężkich strat noc w noc nad wyzwoloną ziemię radziecką wyruszały stada bombowców. Ich jednostajny, ciężki pomruk niósł się nad rozbudzonymi miastami, zaostrzał uwagę baterii przeciwlotniczych, alarmował służbę kolejową. Kiedy decydowały się na atak, ziemia i niebo ścierały się w uporczywej, zaciętej walce. Ranek odsłaniał szczątki spalonych samolotów z czarnymi krzyżami na kadłubach, resztki ścian zbombardowanych domów, dogasające zgliszcza. W dzień likwidowano skutki nalotów, zasypywano leje, naprawiano tory, budowano prowizoryczne mosty i unieruchomione nocą pociągi wyruszały w dalszą drogę. Front nie mógł pozostać bez zaopatrzenia, front wymagał i otrzymywał wszystko. Sokołowski wyszedł na peron. Powietrze pachniało przedwiośniem, od rzeki ciągnął wilgotny chłód. Major przeszedł się w stronę Dniepru. Z niskiego, piaszczystego brzegu rozwierała się panorama kijowskich wzgórz. Z lewej strony spośród drzew, czarnych jeszcze, nie przebudzonych do życia, przeświecały złotem kopuły Ławry Peczerskiej, w poprzek rzeki ku przystani sunął niewielki parowiec wlokąc za sobą warkocz ciemnego dymu. Kolumna samochodów ciężarowych ciągnęła nadrzecznym bulwarem, skręcała w górę, pnąc się stromą ulicą w stronę miasta okaleczonego i zdruzgotanego, lecz już budzącego się do życia. Tak było i z innymi miastami, które mijali po drodze w czasie ostatniego etapu: Smoleńsk, Briańsk, Konotop, Nieżyn. Odległość około sześciuset kilometrów pokonywali w ciągu jedenastu dni. Stąd, z

Darnicy, już było niedaleko do Żytomierza, gdzie 1 samodzielny dywizjon artylerii przeciwlotniczej miał osłaniać stacje wyładowcze dla przesuwających się ze Smoleńszczyzny na zachód jednostek i sztabów 1 korpusu, który w tym właśnie czasie przerodził się w 1 Armię Polską. „Niedaleko” w tych dniach było to pojęcie niewymierne. Czas potrzebny na pokonanie odległości tylko częściowo zależał od kilometrów, w rzeczywistości bowiem wszystko wiązało się ściśle z natężeniem ruchu na liniach kolejowych, ich stanem, aktywnością niemieckiego lotnictwa. Do widoku hitlerowskich samolotów żołnierze dywizjonu zdążyli się już przyzwyczaić. Jeszcze tam, na Smoleńszczyźnie, śledzili często ich lot, ostrożny, wysoki, pod samą kopułą nieba. Na stanowiskach ogniowych chłopcom drżały ręce. — Majorze — prosili nieraz — a może by tak... — Poza zasięgiem! — odpowiadał z nie ukrywaną złością, że muszą przyglądać się bezczynnie i biernie. Wiedzieli, że „poza zasięgiem”, ale swędzeniu rąk trudno było zaradzić! Wydawało się, że może się uda, że wystrzelone pociski pędzone ich własną myślą i wolą dotrą do wrogiego celu i rozbijając go, zmienią w czarny, ognisty obłok. Tkwił w nich i pęd do walki, i chęć odwetu za bezbronne niebo wrześniowe 1939 roku. Dostrzegali różnicę między owym czasem i dniem dzisiejszym. Dziś żaden atak nie mógłby ujść bezkarnie. W działach i karabinach maszynowych widzieli swoją moc i siłę. Im zawierzali swoje bezpieczeństwo, w nich pokładali swoją ufność w zwycięstwo. Dowództwo dywizjonu zrobiło wiele, aby tą bronią umieli posługiwać się jak najlepiej. W swoim przekonaniu byli już gotowi do walki. Aby skrócić drogę do kraju, na miejscach postoju umieszczano tabliczki z podaniem odległości do Warszawy. Wpatrywali się w wypisane na nich liczby, niecierpliwiąc się, kiedy nie zmniejszały się z upływem czasu. Major Sokołowski był doświadczonym żołnierzem. Zanim został dowódcą dywizjonu, walczył pod Leningradem. Wyniósł stamtąd doświadczenie i rozwagę. Wiedział i widział więcej niż jego żołnierze. Nie dziwił się ich niecierpliwości, ale znał wielką cenę zwycięstwa, umiał przewidywać zagrożenie. Dzisiejsza wizyta Heinkli nie mogła nie posiać w nim niepokoju. Chwilami przyczyny tego szukał we własnym przemęczeniu. Kapitan Witkowski oczekiwał go z niecierpliwością. — Nic z tego! — odparł w odpowiedzi na pytający wzrok szefa sztabu, chociaż ten już z wyrazu twarzy majora odgadł niepomyślny wynik jego misji. — Druga bateria miała więcej szczęścia niż my. Dobrze, że chociaż oni są już na miejscu. — Taki korek?! — Witkowski kiwał głową z zakłopotaniem. — Tak, trafiliśmy nieszczególnie. Co w dywizjonie? — Wszystko normalnie. Obszedłem stanowiska, zajrzałem do wagonów. Szykują się do świąt. — Świąt? — Tak. Jutro przecież Wielkanoc. Też zapomniałem. Aha, byłem u koleżanek. — Jakich koleżanek? — Z obrony przeciwlotniczej stacji. Na bateriach i działonach żeńska obsługa. Nie nudzi im się. Prawie co noc mają rozrywkę. Kiedy im powiedziałem, że my też jesteśmy z opeelu, powiedziały, że postarają się zatrzymać nas dłużej. Będzie bezpieczniej i weselej... — Nie wątpię — uśmiechnął się Sokołowski. — Mają na koncie sporo trofeów — ciągnął Witkowski. — Wyjmuje któraś z nich bombonierkę i częstuje. Myślałem, że czekoladki, a tymczasem to cząstki samolotów z wygrawerowanymi datami. „Smotritie — mówi taka — eto wczorasznij Junkiers, jeszczo tiopleńkij”. Takie to ich czekoladki... Szli wzdłuż wagonów. Uśmiechały się z ich wnętrz żołnierskie twarze, mimo słabego jeszcze wiosennego słońca już opalone wiatrem, zdrowe i młode. Ktoś grał na harmonii, ktoś próbował solowego śpiewu. W wagonie zajętym przez kobiety ze służby łączności odbywało się generalne sprzątanie. W tym anormalnym trybie życia tęskniło się do zajęć codziennych. Dawały one złudzenie pokoju i stabilizacji. Boczyła się z początku płeć męska, że w składzie dywizjonu znalazły się kobiety. Zdaniem mężczyzn ujmowało to ich jednostce cech „prawdziwego wojska”. Kobieta w mundurze wciąż jeszcze była przedmiotem lekceważenia, ironicznych uwag, znaczących uśmiechów. „Gdzie im się pchać!” — mawiano nawet z niechęcią. Później coraz częściej i łatwiej znajdowano wspólny język i odkrywano potrzebę wzajemnej pomocy. Kiedy chodziło o zbudowanie pryczy, pomoc męska okazywała się niezbędna. Wbijali chłopcy gwoździe, dopasowywali deski trochę jak z łaski, a już na pewno z poczuciem wyższości siły nad słabością. Kiedy jednak w drodze rewanżu ręce kobiet cerowały mundur lub bieliznę, uczucie siły musiało ustąpić wobec zręczności, żeby już nie rzec — artyzmu. Współistnienie układało się coraz lepiej i chyba już w pół roku potem okrągłe kształty pod mundurem nie tylko nie raziły nikogo, lecz dodawały „składowi

osobowemu” swoistej urody i wdzięku. Rodziły się też sympatie — rzecz ludzka, żołnierze zaczęli nawet żartować, że owej płci pięknej jest cokolwiek za mało. Nieliczne skupiały na sobie ich wzrok, ich myśli, ich tęsknoty. A jednak w pewnych sytuacjach męska agresywność potrafiła nagle zmieniać się w rozbrajającą potulność, skrępowanie, a nawet zawstydzenie. Metamorfoza ta następowała zaraz po śniadaniu, w godzinie przeznaczonej na... przegląd czystości. W przeglądzie owym brała osobiście udział Janeczka, sanitariuszka dywizjonu, która uważnie i surowo przeglądała koszule rozebranych do pasa delikwentów, drżących, by jej wprawne oko nie wykryło za rąbkiem insektów, które w owych czasach do osobliwości raczej nie należały. Znalezienie czegoś takiego w odczuciu nieszczęśnika było równoznaczne z definitywnym i nieodwołalnym zdyskredytowaniem jego osoby w oczach Janeczki, a tym samym i w oczach wszystkich kobiet dywizjonu. Tym większe zainteresowanie wzbudziła wieść, że darnicką opeel pełni „damska obsługa”. Witkowski nie był jedynym, który odwiedził ich stanowiska bojowe. Korzystając z postoju wymykali się i inni, aby, jak się później usprawiedliwiali, „podzielić się wzajemnie doświadczeniem”. Doświadczenia te musiały mieć charakter nie nużący, skoro wracali uśmiechnięci i zadowoleni. Wiele wskazywało na to, że gdyby nie rozkaz, niejeden chętnie na stałe wzmocniłby obronę przeciwlotniczą stacji. Kiedy telefonistka dywizjonu Płonka dowiedziała się o tych wizytach, pokwitowała je jakąś kąśliwą uwagą. — Zazdrosna? — odparł jej z triumfem Jemiec. — Skądże... — usiłowała zbagatelizować. — My też potrafimy zastąpić was przy działach. — Machnęła miotłą tak siarczyście, że obłok kurzu ogarnął zadziornego kanoniera. — Uważaj! — odskoczył wpadając na Sokołowskiego. — Co tu się dzieje? — Nic... obywatelu majorze, rozmawiamy. Czy wolno o coś zapytać? Major zatrzymał się. Patrzył na wesołego kanoniera, który wpadł mu w oko od pierwszego dnia, jeszcze w sieleckim obozie. — Czy to prawda, że Równe zostało wyzwolone? — Prawda. Macie tam rodzinę? — Mam, obywatelu majorze. Mam! — W takim razie gratuluję. Sokołowski patrzył za odchodzącym tak, jak się patrzy na kogoś bliskiego. Z każdym dniem coraz mocniej odczuwał więź łączącą go z tymi ludźmi. To już nie była ta szara, bezbarwna masa ludzka, która napływała nie kończącą się strugą do sieleckiego obozu. Za dziesięć dni, 17 kwietnia 1944 roku, minie dziewięć miesięcy od powołania do życia 1 samodzielnego dywizjonu artylerii przeciwlotniczej. Przez ten czas zdążył poznać bliżej charaktery swoich podwładnych, ich skłonności, upodobania. Wiedział, kto pełni jaką funkcję, skąd pochodzi, czy otrzymuje listy. Spędził z nimi setki dni i nocy. Byli razem w chwilach dobrych i złych. W kronice dywizjonu zebrało się już sporo wydarzeń, i to zarówno smutnych, jak i wesołych. Pierwsza defilada przed pułkownikiem Berlingiem w Sielcach była przeżyciem niezapomnianym, On, Sokołowski, myślał wówczas, że ze wstydu zapadnie się pod ziemię. W owej gorzkiej chwili nie miałby nawet nic przeciwko temu. Było to przeklęte zrządzenie losu. Jak bowiem można inaczej wytłumaczyć to, że dwa działa pierwszej baterii utknęły na trasie w kulminacyjnym punkcie uroczystości, i to akurat przed samą trybuną? Sokołowski zagryzał wtedy wargi, patrzył w zmartwiałe ciągniki, zaciskał spoconą ze zdenerwowania dłoń, obiecując sobie „pogadać” z obsługą. Kiedy przyszedł do chłopców, napotkał twarze stężałe w złości, zacięte. Załatwili to między sobą — pomyślał. Cień kompromitacji padł przecież nie tylko na kierowców i mechaników, na nich wszystkich, na cały dywizjon. Na widok tych twarzy złość go opuściła. Groźny ognik w jego oczach zaczął przygasać. — Obywatelu majorze — wystąpił jeden, najśmielszy — co było, to było, ale odtąd pierwsza bateria zawsze już będzie pierwsza... W chwilę potem Sokołowski fruwał nad głowami chłopców, podrzucany siłą ich młodych ramion. Nie zapomnieli o swoim przyrzeczeniu. Pierwsza robiła wszystko, aby być — pierwsza. — Kapitanie... — zwrócił się Sokołowski do swego szefa sztabu. — Trzeba jeszcze spróbować w Kijowie. Przejdźcie się tam. — Już teraz? — zapytał kapitan Witkowski. — Tak. Każda chwila droga. Nie możemy tu nocować. Major ogarnął wzrokiem transport. Tuż za parowozem w pierwszych wagonach znajdował się sprzęt trzeciej baterii, dalej działo przeciwlotnicze pierwszej baterii, samochody i ciągniki oraz pozostały sprzęt

trzeciej baterii. Z samochodów stojących tuż za działem sterczały w niebo przeciwlotnicze karabiny maszynowe. W samym środku transportu znajdowały się wagony z amunicją, żywnością i benzyną, za nimi pomieszczenia oficera dyżurnego i sztabu, obsługi trzeciej baterii, kwatermistrzostwa, pozostałych plutonów i wreszcie pierwszej baterii. Na samym końcu pociągu tkwiły platformy z trzema działami pierwszej baterii, między nimi zaś wagony ze sprzętem i samochodami uzbrojonymi w pekaemy. Major mimo woli pokręcił głową. Nie był zadowolony ze sposobu załadowania. Teraz w chwili zagrożenia ze szczegójną wyrazistością uwydatniły się błędy i niedopatrzenia. Wtedy w Poczynku myślał bardziej o tym, jak wszystko pomieścić w przydzielonych wagonach niż o kolejności poszczególnych wagonów. Tego błędu nie popełniłby już nigdy. Wagony z amunicją nie powinny sąsiadować z paliwem, a jedne i drugie nie mogły znajdować się w środku transportu, lecz na jego krańcach. Teraz już jest za późno na przemieszczanie. Zresztą zatłoczone tory uniemożliwiały wszelkie manewry. Sokołowski poczuł, jak zimny pot osiadł na jego czole. Dłonią przesunął po twarzy i pod palcami poczuł gorąco własnych policzków. Ilekroć zmieniali miejsce postoju, dziwił się zawsze, że tak mała jednostka jak dywizjon posiada tak rozległy majątek. Zawsze z pewnym zdziwieniem studiował listę ze spisanym inwentarzem: 32 samochody, 4 traktory, 4 działa 85 mm, 8 dział 37 mm, Puazo *, 5 dalmierzy, 5 pekaemów 12,7 mm, 206 karabinów, 67 pepesz, 34 pistolety TT, 17 naganów, 4 rakietnice, 46 lornetek, 2 stopery, 73 kompasy, 4 lornety, 7 radiostacji, 22 aparaty telefoniczne, 34,4 km kabla, 40 zwijaków, 1 centrala telefoniczna, 324 maski gazowe, 303 narzuty, aparat degazacyjny, pończochy ochronne, noże fińskie, szable, przyrządy kreślarskie, kuchnie polowe, łopaty, kilofy, łomy, siatki maskownicze, piły, topory... Do tego oczywiście dochodziła amunicja, umundurowanie, żywność i inne. Mógł się w tym pogubić, ale o właściwym rozmieszczeniu sprzętu i zaopatrzenia nie powinien był zapomnieć... — Obywatelu majorze... Odwrócił się. Przed nim stał kapral Rogowski. — Zapraszamy do nas, do naszego wagonu — wykonał zapraszający gest ręką, odsłaniając jednocześnie wejście. Zajrzał do wnętrza. Wagon był posprzątany, czysty, obok żelaznego piecyka stał zasłany kocem stół, przyozdobiony skąpą zielenią. — Cóż to za okazja? — Przecież jutro Wielkanoc... — Prawda! — Skinął głową nie mogąc się jeszcze wyzbyć poprzednich myśli. Jutro, jutro... Nazajutrz mogliby już być na miejscu w Żytomierzu, gdzie z całą pewnością oczekuje ich z niecierpliwością wysłana naprzód 2 bateria. — Jeżeli obywatel major nas jutro odwiedzi, to i pisanki się znajdą — uśmiechnął się Rogowski. — Oczywiście, że zajdę... Jacy oni są naprawdę? — rozmyślał idąc do swego wagonu. Wiedział, że jego obserwacje mimo wszystko są powierzchowne, że dopiero poznanie każdego z nich w różnych warunkach i w różnych sytuacjach mogłoby dać pełniejszą wiedzę o ludziach, przed rokiem jeszcze zupełnie sobie nie znanych, a dziś stanowiących jedną wielką rodzinę, rozumiejąc się wzajemnie mimo nieistotnych kłótni i swarów które zdarzają się przecież w każdej rodzinie. Dziś są żołnierzami. To znaczy ludźmi gotowymi w każdej chwili spełnić swój obowiązek. Dobrymi żołnierzami. Bateria dział 85 mm potrzebuje zaledwie 60 sekund na otwarcie ognia, zaś działom 37 mm wystarczy nawet 20 sekund. To już jest wysoka sprawność bojowa. Taka, jaką przeciwlotnicy muszą rozporządzać. A zaczęło się? Od czego się zaczęło? Kapral Dębniak jest dziś dowódcą działonu pierwszej baterii — tej właśnie, którą otrzymała na czas podróży zadanie obrony przeciwlotniczej transportu. Siedzi teraz obok swego działa i rozmawia z radzieckim żołnierzem z sąsiedniego pociągu. — Zenitczyki — mówi Rosjanin. — Dobrze, że tu jesteście, raźniej na duszy... Z uznaniem patrzy na obsługę działa, która tymi pochwałami czuje się mocno zobowiązana. W tych słowach obcego im człowieka zawarta jest ufność w ich sprawność bojową. Nie zawiodą jej. Długie miesiące nie zostały zmarnowane. Nawet teraz, w czasie drogi, w trudnych warunkach prowadzono codziennie i systematycznie sześciogodzinną naukę i ćwiczenia. Żołnierze dobrze poznali swoje rzemiosło. Zamiana czynności wykonywanych przez kanonierów przy obsłudze działa, rozpoznawanie sylwetek samolotów własnych i wroga, znajomość ich danych taktycznych, zasady ognia zaporowego, strzelanie do celów naziemnych — wszystko to dziś już nie jest dla nich tajemnicą. Ale dziewięć miesięcy temu ci sprawni żołnierze wędrowali dopiero do polskiego wojska z odległych tajg i stepów... * Przyrząd do centralnego kierowania ogniem.

* ...Ogniomistrz Kruszyna przesunął wzrokiem po nierównym szeregu ludzi w łachmanach. — Wszy macie... Niektórzy potraktowali to jako pytanie. — Nie mamy — odparli zażenowani. — Powiedziałem, że macie! Dyskusji nikt nie śmiał podjąć. Kruszynie o to właśnie chodziło. Zasady wzajemnego stosunku ustalone więc zostały natychmiast. — Spójrzcie tam — wskazał ręką. Wzrok wszystkich skierował się w stronę równego rzędu bielejących opodal namiotów. — To są wasze apartamenty. Chyba jasne, że do takich luksusowych pomieszczeń nie wpuszcza się — palcem przesunął po szeregu — ludzi w strojach zbyt dowolnych. Spać dziś będziecie między namiotami. Jutro łaźnia i ubierzemy was w mundury. Pytania są? Nie było. Kruszyna zrobił wrażenie. „Co szef, to szef” — szeptano o nim tej jeszcze nocy, usiłując zasnąć między płótnami namiotów. Nazajutrz przypatrywali się sobie z niejakim zdumieniem. Nie poznawali się. Wyfasowane mundury upodobniły ich do siebie. Trzeba było spojrzeć w twarz, żeby rozpoznać w nowym żołnierzu kolegę, wczorajszego cywila w poszarpanym swetrze i rozdeptanych butach. Mundur zmieniał im nawet ruchy. Nie wypadało chodzić byle jakim krokiem, chociaż nawyki cywila błąkały się jeszcze w ich wciąż rozdwojonych duszach. Dębniak przydzielony został do drugiego działonu kaprala Przybysza. Tam od swego przełożonego pobierał pierwsze nauki. — Posłuszeństwo, rozumiecie, to najważniejsza rzecz — mówił kapral. — Bez tego wojska nie ma. Dowódca to jest dowódca. Jego polecenie — rzecz święta. Regulaminów tutaj nie mamy, dla was moje słowa to regulamin. Zaczniemy dziś od służby wartowniczej. Co to jest służba wartownicza? Od tej służby zaczynało się prawie we wszystkich działonach. Kiedy dostali karabiny, obracali je w ręku z dziwnym uczuciem. Broń, własna broń! Rodziła się świadomość własnej roli i poczucia odpowiedzialności za tę broń, za zadania, jakie spełnić przyjdzie przy jej pomocy. Znów dalszy krok na drodze do stania się prawdziwym żołnierzem. A później nastąpiły dni z programu zajęć podobne do siebie, a jednak inne. Codziennie przybywał nowy ładunek wiedzy: głębszy, szerszy, trudniejszy. W godzinach załadowanych po brzegi nie było czasu na nudę. Tego zresztą czasu było zawsze za mało. Sokołowski popędzał ich, gnał, przyspieszał. Przeciwlotnik musi być szybszy od samolotu. Inaczej nigdy nie zdąży go strącić. Na pobudce czas ubierania się skracano do granic możliwości. Co najdziwniejsze, okazało się, że mimo wszystko zawsze nadążali. Pomagać im zaczynał już kiełkujący w nich żołnierski spryt. Przy umiejętnym ułożeniu na łóżku spodni wskakiwało się w nie w sekundę po pobudce. Przeklęte, pętające nogi owijacze dokręcało się w biegu, reszta nie stanowiła problemu. Ostateczna kosmetyka następowała już na zbiórce, na chwilę przed złożeniem raportu dowódcy. Zajęcia teoretyczne mniej znajdowały zwolenników. Wieczorne pogwarki skracały czas snu, a godzina pobudki była terminem twardym i stałym. Dlatego w czasie wykładów powieki opadały ciężko, w oczach czuło się piasek, a słowa docierały z trudem. Przyłapany na drzemce musiał wysłuchiwać dalszego ciągu wykładu w postawie stojącej. Senność wtedy ulatniała się momentalnie. Odprężenie następowało przy praktycznych zajęciach ze sprzętem artyleryjskim oraz przy nauce rozpoznawania sylwetek samolotów własnych i wroga. Wpatrywali się w czarne sylwetki Heinkli, Junkersów, Dornierów jak w przyszłe cele dla swoich dział, starali się zapamiętać ich kształt w różnym położeniu, z dołu, z profilu, z lotu czołowego. Poznawali ich charakterystykę, dane taktyczne. Junkers Ju-88: samolot bombowy przystosowany do ataków z lotu nurkowego, bardzo zwrotny. 2 silniki gwiaździste, prędkość 450 km/godz., zasięg do 2000 km, uzbrojenie — 6 karabinów maszynowych, ładunek bomb 2500—3000 kg. Załoga czterech ludzi — pilot, nawigator, bombardier, strzelec pokładowy. Na froncie wschodnim od początku wojny. Wykorzystywany najczęściej do nalotów nocnych. Heinkel He-111: samolot bombowy wycofywany stopniowo z linii. 2 silniki rzędowe, prędkość 400 km/godz., zasięg 2000 km, uzbrojenie — 6 karabinów maszynowych, ładunek bomb 2000 kg, pułap 8000 m, załoga czterech ludzi. Cyfry, cyfry, cyfry... A jednak uczono się ich z chęcią i z ciekawością. To przecież była charakterystyka przyszłego wroga. Poznanie go zwielokrotniało szanse zwycięstwa, przyspieszało powrót do kraju. Ze zbiorowiska przybyłych zewsząd ludzi coraz wyraźniej zarysowywały się kształty regularnego oddziału. A jednak od czasu do czasu dowódca, major Sokołowski, tracił nerwy. Po przeszkoleniu części

dywizjonu przychodził nagle rozkaz przekazujący tych lub innych żołnierzy do dyspozycji kadr. Na ich miejsce przychodzili nowi, z którymi naukę należało rozpoczynać od początku. Raz jeden, jedyny, Sokołowski musiał zrezygnować sam. I to nawet z oficera, porucznika Niewiarowskiego. Dziwna była to sprawa. Porucznik Niewiarowski z wesołymi ognikami w oczach i... rozłożystymi wąsikami nad górną wargą żołnierzom baterii od razu przypadł do gustu. Wyczuwali w nim naturę pełną temperamentu i fantazji, i to tak bujnej, że kłócącej się czasem z podstawowymi zasadami dyscypliny. Zaczęło się od barwnych opowieści, którymi raczył Niewiarowski swych podwładnych w każdej wolnej od zajęć chwili. Słuchali go z uwagą, podziwem i rosnącą sympatią. W ich oczach wyrastał na bohatera, człowieka, który nie z jednego pieca chleb jadł i który da sobie radę w każdych okolicznościach. Rosło więc zaufanie do dowódcy, może nawet większe, niż zasługiwał na to Niewiarowski. Trzeba przyznać, że znał dusze żołnierzy, umiał ich ująć, zaimponować i związać ze sobą. Papieros otrzymany od dowódcy za dobrą odpowiedź podczas szkolenia miał co najmniej podwójną wartość. Przechwalał się porucznik, że jego bateria będzie baterią wyróżniającą się pod każdym względem. Na początku wyróżnić ją chciał w sposób dość oryginalny. Wezwany przez niego ogniomistrz Kruszyna został odpowiednio poinstruowany, po czym zarządził zbiórkę. — Bateria! — Kruszyna wzrokiem przesunął po szeregu. — Od jutra zabraniam golenia wąsów. Zrozumiano? Zrozumiano aż nadto dobrze. Dowódca życzył sobie, aby wszyscy oni jak najbardziej upodobnili się do niego. Chłopcy lubią czasem taką fantazję. Chwyciło. Tylko Dębniak miał z tym niejakie „obiektywne” trudności. Po kilku dniach Kruszyna przyjrzał mu się uważnie. — Ty co? Rozkazu dowódcy nie wykonujesz? Dębniak przesunął palcem pod nosem. Prawie niewidoczny meszek ledwie był wyczuwalny. — Taki mam zarost, obywatelu ogniomistrzu. Kruszyna przyjrzał mu się uważniej, z odrazą wykrzywił usta. — I kogo to dziś biorą do wojska... Dzieciuch! — westchnął. Wąsy więc kanonierom rosły i prawdopodobnie 1 bateria 1 samodzielnego dywizjonu artylerii przeciwlotniczej byłaby najbardziej wąsatym oddziałem 1 korpusu, gdyby losy porucznika Niewiarowskiego nie potoczyły się inaczej. Sokołowski od dawna zauważył u porucznika oprócz szerokiej fantazji jeszcze dwie słabostki: lubi za wygodne jak na wojenne warunki spanie i ma zbyt wydelikacone, nie pasujące do polowego trybu życia, podniebienie. Pewnym usprawiedliwieniem dla Niewiarowskiego mógł być fakt obiektywny, że kasza jaglana na przemian z owsianą rzeczywiście nie należą do najbardziej wykwintnych potraw, zwłaszcza gdy podawane są niezmiennie przez czas dłuższy. Porucznik, nie chcąc swoją osobą sprawiać zbytniego kłopotu kwatermistrzowi, przeniósł się nieoficjalnie na „wikt i opierunek” na wieś do przytulnej kwatery, której dodatkową, nie do pogardzenia zaletą była urocza gospodyni. Tymczasem podwładni upodobniali się do Niewiarowskiego coraz bardziej, i to nie tylko pod względem wąsów. Major Sokołowski, wizytując któregoś dnia baterię, stwierdził ze zdumieniem, że kanonierzy odżywiają się według norm raczej nie przewidzianych na ów czas w żadnych tabelach wyżywieniowych kwatermistrzostwa. Nie mógł bowiem sobie przypomnieć, kiedy zostały przydzielone tak rzadkie wiktuały, jak makaron, nie mówiąc już o drobiazgach w rodzaju... rosołów z kury. Kiedy „rozmowy” z porucznikiem nie pomogły, major postanowił działać. Któregoś dnia Niewiarowski obudził się ze smacznego snu i stwierdził, że jego bateria... znikła bez śladu. Sprawcą oryginalnego uprowadzenia okazał się Sokołowski, który nocą zarządził cichy alarm. Co wierniejsi żołnierze porucznika usiłowali go wprawdzie uprzedzić o nocnej niespodziance, kiedy jednak przybiegli do „prywatnej” kwatery Niewiarowskiego, zastali dom obstawiony już przez ludzi Sokołowskiego. Porucznik musiał odejść. Początkowo opinie o wydarzeniu były podzielone. W końcu jednak, mimo iż Niewiarowski zdołał niewątpliwie pozyskać sympatię podwładnych, decyzję majora uznano za słuszną. W innych przecież warunkach sprawa mogłaby dla wszystkich skończyć się znacznie poważniejszymi skutkami. Sokołowski powierzył baterię porucznikowi Kanonience, dotychczasowemu szefowi rozpoznania. Po Niewiarowskim nowy dowódca wydał się dziwnie spokojny, zrównoważony i powolny. Jeśli w pierwszych dniach z największym trudem naginali się do nowych porządków i zasad, to w miarę upływu czasu systematyczność, a nawet pedanteria Kanonienki zaczynała zdobywać coraz więcej sympatyków, aż w końcu i on sam zyskał należny dowódcy autorytet i szacunek, a także wdzięczność, jako że w krótki czas potem posypały się pierwsze awanse. Dębniaka spotkały w tym czasie aż trzy radosne niespodzianki: awans na kaprala, objęcie funkcji dowódcy pierwszego działonu i... buty z cholewami, którymi obdarzył go ogniomistrz Kruszyna. Tylko tym, którzy nie znają udręki codziennego bandażowania łydek owijaczami,

może wydać się, że awans i buty są wartościami niewspółmiernymi. Dębniak byłby w poważnym kłopocie, gdyby zapytano go, co wówczas sprawiło mu radość większą. Kapral Dębniak inaczej patrzył teraz na działo powierzone jego dowództwu. Inaczej też patrzyli na nie dwaj celowniczowie Dedyś i Makuchowski, obaj przelicznikowi Jaszczyszyn i Kalinka, ładowniczy i wręczyciele. We wzajemnych stosunkach zmieniło się jednak niewiele. Tylko w służbie Dębniak został ich dowódcą, poza służbą byli nadal kolegami. Starali się zresztą, żeby ich działon był pierwszy nie tylko z nazwy. Z pierwszą baterią Sokołowski nie miał kłopotu. Gorzej przedstawiała się sprawa w plutonie pekaemów. Młody, dwudziestoletni dowódca plutonu podporucznik Lubski miał jeszcze zbyt mało doświadczenia życiowego, aby pokierować ludźmi. Kiedy dywizjon znalazł się na Smoleńszczyźnie w osłonie przeciwlotniczej stacji kolejowej Poczynek, baterie zostały rozrzucone na tak dużej przestrzeni, że codzienne inspekcjonowanie ich przez majora Sokołowskiego stało się niemożliwe. Nastąpił wówczas szczególny okres rozluźnienia dyscypliny. Zastępca dowódcy dywizjonu do spraw politycznych kapitan Biełous uznał nawet za konieczne umieścić swoje uwagi na ten temat w swoim raporcie za okres 9—19 luty 1944 roku. W rubryce „Dyscyplina” pisał: Najlepiej przedstawia się w 1 baterii u porucznika Kanonienki, najgorzej w plutonie podporucznika Lubskiego, który żyje za pan brat z kanonierami, a dowódca drużyny Wróblewski mówi do niego na ty. Kanonierzy chodzą nie zapięci, bez pasów... Sokołowski zapoznawszy się z raportem, zamyślił się. Niechlujstwo w ubiorze było niewątpliwym wyrazem rozluźnienia dyscypliny, ale już owo „żyje za pan brat z kanonierami... dowódca drużyny Wróblewski mówi do niego na ty” — może być sprawą dyskusyjną. Jeśli bowiem jest to oznaką zżycia się — to dobrze, jeśli natomiast zbytnie spoufalenie się wywiera ujemny wpływ na dyscyplinę, to oczywiście trzeba na to zwrócić uwagę. Ów Wróblewski nie sprawiał wrażenia złego żołnierza. Miał w oczach coś, co zastanawiało, jakąś zagadkowość, tajemniczość. Człowiek o tyle trudny do rozgryzienia, że obdarzony fantazją, której granice trudno byłoby określić. Mógł być zarówno trudnym do utrzymania w karbach maruderem, jak i świetnym, pełnym inicjatywy i pomysłowości żołnierzem. Co w nim przeważy — było zagadką, której rozwiązanie mogłaby przynieść jedynie konkretna sytuacja, w jakiej Wróblewski znalazłby się któregoś dnia. Z ludźmi sprawa jest zawsze bardziej zawiła niż z najbardziej skomplikowanym sprzętem. Z tym ostatnim, nawet bez instrukcji, dawano sobie radę w rozmaity sposób. Sokołowski pamięta, jak zapoznawano się z działami 37 mm, których zamek sprawiał szczególnie dużo kłopotu. Rozłożenie szło wszystkim jak z płatka, ale po złożeniu wymiary zamka nagle rozrastały się do tego stopnia, że nie chciał zmieścić się w obsadzie. Pierwsza bateria tajemnicę złośliwego zamka postanowiła rozgryźć własnymi siłami. Uważnie rozebrano pierwsze działo, po czym okazało się konieczne rozebranie i drugiego działa. Kiedy jednak trzecie i czwarte działo rozłożono na części, własna bezradność wyprowadziła ich z równowagi. Nikt oczywiście nie „zhańbił się” prośbą o pomoc kanonierów innej baterii. Ambicja była sprawą ważniejszą niż ciężar własnego trudu. Tego dnia obiad im nie smakował. Zjedli w pośpiechu i, mimo że przysługiwał im czas wolny od zajęć, powrócili do nieszczęsnych dział. Wreszcie już przed wieczorem ktoś przypadkowo przesunął dźwignię pierwszego załadowania do przodu i stał się upragniony cud: wszystkie zamki idealnie zmieściły się w swoich obsadach. Wiedza, do której sami wówczas doszli, stała się ich trwałym osiągnięciem. Major wiedział o kłopotach baterii, obserwował kanonierów, imponował mu ich upór i ambicja. Starał się poznać swych podwładnych nie tylko od strony służby. Chciał o nich wiedzieć jak najwięcej jako o ludziach. Rozumiał znaczenie spraw osobistych żołnierzy, które w sytuacjach bojowych na sukces lub porażkę mogły mieć wpływ nie mniejszy niż sprawność sprzętu. Wśród tych spraw była nawet... miłość, na którą dowódca patrzył początkowo niechętnym wzrokiem. Wielu zresztą było takich, którzy ową sympatię, jaką dowódca 3 baterii, porucznik Aripowski, darzył dalmierzystkę Lidię Krupicką, skłonni byli uważać za uczucie z rodzaju przemijających. Młodzi udowodnili jednak, że była to ocena krzywdząca. Kiedy stali się małżeństwem, dowódca odetchnął: piękne blond włosy Lidii przestały być przedmiotem cichych westchnień kanonierów, którym w chwilach samotnej zadumy zdarzało się tęsknić za głosem o tonacji cokolwiek łagodniejszej niż głos nawet i lubianego na ogół ogniomistrza Kruszyny. Były co prawda oprócz Krupickiej- Aripowskiej i inne kobiety w służbie łączności dywizjonu, ale te, przejęte swoimi funkcjami, nie poddawały się romantycznym przeżyciom. W miarę upływu czasu podstawowy trzon kadr dywizjonu zrastał się i scalał w jeden zgodny, zharmonizowany organizm. Kalinka, który przybył do dywizjonu tuż przed wyjazdem na Smoleńszczyznę, znalazł się od razu w kręgu przyjaciół. — Ile masz lat? — spytano go na wstępie przypatrując się dziecinnej twarzy.

— Osiemnasty. — Znaczy siedemnaście. — Osiemnasty! — powtórzył z naciskiem czerwieniąc się po same uszy. Machnęli na to ręką. Niech będzie osiemnaście, skoro sam tak chce. Dopiero później, kiedy zżyli się bardziej, Kalinka wyjaśnił im, że o tę osiemnastkę wykłócał się nie z próżności, lecz w obawie, by nie uznano go za zbyt młodego do służby wojskowej. Od 17 grudnia 1943 roku przeciwlotnicy poczuli się ważniejsi. Rozkazem z tego właśnie dnia dowódca 1 korpusu wyodrębnił ich ze składu brygady artylerii, nadając im prawa jednostki samodzielnej. Było to właściwie formalne potwierdzenie stanu, który trwał dotychczas, tym niemniej poczucie samodzielności miało odtąd podstawy prawne. W dwa tygodnie później gruchnęła wieść o zmianie miejsca postoju dywizjonu. Plotki na ten temat chodziły różne, mówiono, że ruszą pod sam front, ale prawdy poza dowództwem nie znał nikt. Jedynie sam fakt wyjazdu nie był i nie mógł być dla nikogo tajemnicą. Nowy Rok spędzili... na rampie kolejowej w Diwowie, ładując na podstawione wagony cały majątek dywizjonu. W kilka dni potem znaleźli się na Smoleńszczyźnie, na stacji Poczynek, którą powierzono ich obronie przed niemieckimi atakami z powietrza. Mimo że linia frontu ciągnęła się daleko na zachodzie, dla nich front był już tutaj. Wizyty hitlerowskich samolotów na tak głębokim zapleczu nie należały wówczas do rzadkości. W tej sytuacji wszystko, cokolwiek robiono teraz, jak np.: rozmieszczenie sprzętu, przygotowanie amunicji, wykonanie dokumentacji w działonach, plutonach i bateriach, wyznaczenie służby przez dyżurnych obserwatorów, kopanie stanowiska dla dział, czyli działobitni, oraz ziemianek dla obsługi było w gruncie rzeczy wykonaniem zadania bojowego. Słowo „wykopanie” nie oddaje istoty tej pracy w okresie styczniowych mrozów. Ściślejsze byłoby określenie „wyrąbanie”. Zmarznięta skorupa smoleńskiej ziemi nie poddawała się łatwo. Łomami i kilofami wgryzali się w jej stwardniały miąższ, wybierali z jej wnętrza ciężkie grudy, drążąc wykop dla działa, zasypywany nieustannie śnieżną zamiecią. Nocy całej nie starczyło dla przygotowania działobitni, zwłaszcza że i o ludziach trzeba było pomyśleć. Dół przykryty deskami ściągniętymi z wagonów musiał wystarczyć jako miejsce noclegu. Po kilku dniach, kiedy tlący się wewnątrz piecyk wysuszył już ściany ziemianki i woda przestała wyciekać ze zmarzniętej ziemi, poczuli się tutaj jak w domu. — To nie Poczynek — stwierdził któregoś dnia Kalinka. —To od-Poczynek... W złą chwilę musiał wymówić te słowa. W krótki czas potem przypomniano im o normalnym programie zajęć szkoleniowych. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie... pogoda. Nocami wiatr wył nad wątłym pokryciem ziemianek, w ich wnętrzach wirowały zbłąkane śnieżynki, chłód z trudem pozwalał usnąć. Wstawali rankiem skostniali z zimna i bez zachwytu patrzyli na równinną biel biegnącą aż po horyzont. Wiatr i mróz wyciskały łzy, ręce lepiły się do metalowych części sprzętu, ziąb przenikał do szpiku kości. Po krótkim spacerze wnętrze ziemianki wydawało się szczytem komfortu i wygody. W tych warunkach zarządzenie normalnych zajęć szkoleniowych w umysłach kanonierów zakrawało na złośliwość. Co trzeźwiejsi wzruszali ramionami. — Za zimno na wojnę, nie? — pokpiwali. Trwało to krótko. Wojna sama przypomniała im o ich obowiązkach. W pogodniejsze wieczory i noce górą, gdzieś ponad nimi niósł się ciężki, mrukliwy warkot samolotów, których słabnące i narastające na przemian pojękiwanie dla ich wprawnego już ucha miało jednoznaczną wymowę. Nierzadko na sygnał zarządzonego w takich okolicznościach alarmu zastygali na swoich stanowiskach, wpatrując się w niebo ciemne, grzmiące rosnącym lub też słabnącym poszumem. Oczekiwali tej pierwszej walki i w swoim przekonaniu byli do niej gotowi. Celowniczowie wypatrywali w przeziernikach wyimaginowanych sylwetek wrogich samolotów ostrzeliwujących ich działa, wsłuchiwali się w daleki wybuch strąconego samolotu. Wyobraźnia nie podsuwała innych, groźnych obrazów, które zawiera w sobie prawdziwa walka. Stłumione odgłosy conocnych bombardowań wydawały się nierzeczywiste, a kolorowe paciorki pocisków przeciwlotniczych pnących się na horyzoncie wysoko w niebo sprawiały wrażenie niewinnych festynów. Bierność nieraz wytrącała ich z równowagi. Artyleria przeciwlotnicza nie zawsze otwierała ogień nawet wtedy, gdy cel wydawał się możliwy do osiągnięcia. W lotach rozpoznawczych wróg starał się wykryć punkty szczególnie chronione i bronione. Z natężenia ognia pragnął wysnuć wnioski co do znaczenia poszczególnych obiektów i miejsc. W takich przypadkach działa musiały milczeć, choć ręce artylerzystów drżały z niecierpliwości. Odprowadzali wroga zawiedzionym wzrokiem, siląc się na spokój i opanowanie.

Milcząco i bezczynnie obserwowali wroga, zanim nie zniknął z ich oczu wchodząc w zasięg działania innych dywizjonów i baterii. Bierność ta była tym bardziej dokuczliwa, że musieli być przygotowani na niespodzianki. Ósmego stycznia wieczorem jak zwykle nasłuchiwali odgłosów nalotu w rejonie Smoleńska. Żałowali, że walka toczy się daleko, poza zasięgiem ich dział. Ciemność pokrywała niebo i tylko głuchy, jękliwy warkot toczył się gdzieś poza chmurami. Liczyli się z tym, że lada chwila wróg może się pojawić w zasięgu ich dział. Obsługi wpatrzone w niebo, uważne, gotowe do otwarcia ognia czekały na komendę. Pierwszą komendę do pierwszego, prawdziwego już boju. Kalinka patrzył w ciemność rozpostartą nad sobą, przekłuwał ją wzrokiem. Reflektorów nie mieli. Z natężenia pomruku silników domyślali się kierunku lotu napastnika, jego zamiarów. Zdawało się już, że warkot samolotów cichnie, gdy nagły gwizd przeciął powietrze, kłąb ognia eksplodował na ziemi. Kilka szybko po sobie następujących wybuchów wstrząsnęło powietrzem, zadrżała ziemia. Bomby trafiły w budynek poczty polowej korpusu, odłamki zagrzechotały na skrzyni samochodu ciężarowego, kalecząc zbiornik z benzyną. Wszystko stało się tak niespodziewanie, że nie uwierzono by w ten atak, gdyby nie trwałe, niszczące ślady bomb. Przeciwlotnicy patrzyli na siebie z niemym wyrzutem. Nagle okazało sję, że ich dotychczasowe umiejętności, zdobywane w czasie wielomiesięcznych ćwiczeń, są ledwie skromnym okruchem wobec niezbędnej w boju sprawności. Po takiej nauczce nikt nie lekceważył szkolenia. Z niecierpliwością czekano na okazję do rehabilitacji. Wizyty hitlerowskich samolotów w ich okolicy zdarzały się jednak coraz rzadziej. Front przesuwał się na zachód. W pogodne dni, wysoko poza zasięgiem ich pekaemów i dział, szybowały czasem ostrożnie, z ledwie słyszalnym pomrukiem tnąc błękit białą krechą kondensacyjnej smugi. Dni upływały na ćwiczeniach, wykładach, zajęciach własnych i... oczekiwaniu na rozkaz do dalszego marszu na zachód. Z utęsknieniem oczekiwano wiosny wierząc, że ta pora roku przerzuci ich bliżej kraju. W marcu pogłoski o terminie zmiany miejsca postoju stały się tak uporczywe, że dowódca drużyny zwiadu, Sitnicki, skonstruował oryginalny i jedyny w swoim rodzaju kalendarz, który miał im ułatwić liczenie dni pozostałych jeszcze do odmarszu. Bombardier wystrugał odpowiednią ilość kołków, wcisnął je w ściany ziemianki i codziennie po wieczornym apelu uroczyście wyciągano jeden z nich. Wpatrywano się w malejącą z każdym dniem liczbę owych „kartek” niezwykłego kalendarza, śledzono z zazdrością odpływające na zachód transporty polskich jednostek, niecierpliwie wyczekując swojej kolejki. Bombardier Sitnicki okazał się jasnowidzem. Tego samego wieczoru, kiedy w nabożnym skupieniu z podziurawionej ściany okopu wyciągano ostatni kołek, gruchnęła wieść o tym, że wreszcie nazajutrz... Dowódca dywizjonu, major Sokołowski, w najśmielszych przewidywaniach nie oczekiwał, że załadunek odbędzie się w takim tempie. Widocznie jednak owego biernego trwania wśród zaśnieżonych równin smoleńskich mieli już wszyscy dosyć. 1 sdapl — pisał w swoim meldunku zastępca dowódcy dywizjonu do spraw politycznych, kapitan Biełous — rozpoczął załadowanie dn. 28.03.44 roku o godzinie 8.30, zakończył o godzinie 10.00. Eszelon wyruszył w drogę o godzinie 18.00. OPL transportu zabezpieczały 4 działa 37 mm, 4 pkm. Podróż do Darnicy trwała 11 dni. W tym okresie nie było ani jednego odstania od transportu lub nadzwyczajnych wypadków. Zajęcia odbywały się codziennie po 6 godzin... Sokołowski przegląda meldunek i wydaje mu się, że jego treść jest niepełna. — To wszystko? — zwraca się do Biełousa. — Chyba tak... Masz coś do dodania? Major przesuwa dłonią po włosach. — Wstrzymaj się do jutra. Wyślemy to z Żytomierza. Będziesz miał pełniejszy obraz. Kapitan chowa meldunek do torby. Przez chwilę w milczeniu idą wzdłuż torów. Rusznice przeciwpancerne zamontowane na wagonach radzieckiego transportu patrzą w niebo. Kilku żołnierzy przykucnęło nad prymitywnym paleniskiem. Żołnierz z powagą miesza łyżką w osmalonej menażce, zapach przypalonej kaszy podrażnia nozdrza. — Witkowski powrócił? — zapytał major. — Nie jeszcze. Nieobecność szefa sztabu zaniepokoiła dowódcę. Przyspieszył kroku. Na torach nie zmieniło się nic, nie ubył ani jeden transport. Z doświadczenia wiedział, że nie ma się co łudzić. Oczekuje ich niebezpieczna noc w Darnicy. Niemożliwość zaradzenia złu wytrąca dowódcę z równowagi. Wobec żołnierzy musi jednak wykazać spokój i opanowanie. Z jego twarzy nie powinni odgadnąć niebezpieczeństwa, które, jego zdaniem, jest prawie nieuniknione. Na pozdrowienie kaprala Kurczewskiego odpowiada skinieniem ręki i uśmiechem.

Przed wagonem sztabu oczekuje plutonowy Sołtysik. Major wysłuchuje krótkiego raportu, ale myślami jest zupełnie gdzie indziej. Od wschodu nasuwa się czerń chmury, ale to jeszcze nie noc. — Pójdziecie do Kijowa — mówi do plutonowego. — Trzeba odnaleźć tam kapitana Witkowskiego. Niech wraca natychmiast... Sołtysik patrzy badawczo, więc Sokołowski dorzuca: — Możliwe, że wkrótce ruszymy... — mówi bez przekonania. — Byłoby dobrze! — odpowiada plutonowy. — Przejdź się po wagonach — major zwraca się do Biełousa. — Pogadaj z ludźmi. Nie strasz, ale i nie usypiaj ich. — Jasne! Ta noc będzie najdłuższą nocą w moim życiu — myśli Sokołowski. — Obrona przeciwlotnicza unieruchomionego transportu nie jest sprawą łatwą. Każdy działon staje się w rzeczywistości odrębnym stanowiskiem ogniowym, a wszelkie próby centralnego kierowania ogniem są bardzo problematyczne. Wiele wskazuje na to, że właśnie tej nocy może nastąpić czas egzaminu. W tym popołudniowym, świątecznym nastroju wyczuwa się coś z przysłowiowej ciszy przed burzą. O kilka wagonów dalej rozlegają się nieśmiałe, urywane dźwięki harmonii. Kruszyna — domyśla się Sokołowski. W chwilę potem chórem męskich głosów wybucha piosenka: — Kalinka, kalinka, kalinka moja... Biełous zbliża się do stojącej półkolem grupy żołnierzy. — O tobie śpiewają — Dębniak sadowi się na krawędzi platformy obok dyndającego zwieszonymi nogami Kalinki. Kanonier błysnął uśmiechem w stronę kaprala, zeskoczył z platformy i podbiegł do grupy żołnierzy radzieckich. Jakiś wesoły fizylier poczęstował Kalinkę skrętem. Żołnierze podchwycili piosenkę śpiewaną przez Polaków. — Obywatelu kapitanie! — Biełous zatrzymał się. Z wagonu wyjrzała Krupicka. Żołnierski ubiór nie pozbawił jej kobiecego wdzięku. — Jutro zapraszamy na święta! Proszę — wskazywała w głąb wagonu. Kapitan przetarł okulary. Na zaimprowizowanym stole stało coś, co przypominało świąteczne ciasto. W tych sprawach kobiety zawsze są bardziej przedsiębiorcze niż my — pomyślał. — Aripowski ma szczęście. Sposób, w jaki Krupicka zdołała zdobyć mąkę, stanowił wyłącznie jej tajemnicę. Było to jednak miłe, i to nie tylko dla tego wojennego małżeństwa, ale dla nich wszystkich. Surowy, nieprzytulny wagon dzięki owemu skromnemu symbolowi miał teraz wiele z atmosfery rodzinnego domu, tego klimatu, do którego po pięciu blisko latach wojny tęsknili najbardziej, a który w jakiejś mierze przypominał im daleki, własny kraj. — Naturalnie, że przyjdę! — odpowiedział uśmiechem na zaproszenie. Służbę OPL pełniła pierwsza bateria. Kalinka zauważywszy kapitana opuścił na chwilę radzieckich żołnierzy, stanął przy wagonie. Dzieciuch — pomyślał o nim Biełous prawie z tkliwością. Chłopiec był ulubieńcem baterii i w jakiś sposób swoją osobą sprzęgał całą obsługę. Na nim wyładowały się naturalne instynkty opiekuńcze kanonierów, co miało korzystny wpływ na obie strony. Kapitan obrzucił wzrokiem działo sterczące na platformie. Spojrzał uważnie na żołnierzy. — Jak z amunicją? — Mam dwie skrzynie — zameldował dowódca działonu. — Sześćdziesiąt sztuk. — Nie za mało? — zapytał z wahaniem Biełous. — Wystarczy! — zapewnił ładowniczy. — Nigdy nie mieliśmy więcej! Biełous nie odpowiedział. Oczywiście, że na początek wystarczy. Jeśli trzeba więcej, można donieść. Wagon z amunicją jest pod bokiem. Po diabła siać panikę i ładować to wszystko na platformę już teraz. Raz jeszcze rzucił okiem na wagon amunicyjny. Trzy, cztery minuty — obliczył w myśli. Właściwie nie było tu nic więcej do roboty. Obrona przeciwlotnicza jest na wszystkich posterunkach, żołnierze są czujni, uważni, gotowi do walki. Staną się jeszcze bardziej czujni, kiedy zapadnie noc. Są na tyle doświadczeni, że wiedzą, czym grozi taka noc na stacji w pasie przyfrontowym. Dowództwo może być pewne, że staną na wysokości zadania, kiedy zajdzie potrzeba, że zrobią wszystko, na co ich stać, czego zażąda od nich sytuacja. Na razie potrzebna chwila odprężenia. Ogniomistrz Kruszyna pozazdrościł radzieckim kolegom i wyciągnął akordeon. Usiadł w drzwiach wagonu, przebiegł palcami po klawiszach. Dźwięk muzyki ściągnął kolegów. Otoczyli Kruszynę półkolem. — Coś od serca! — Tiomnuju nocz!

Kruszyna spojrzał na klawiaturę, poprawił paski na ramionach, zagrał... kujawiaka. Przedświąteczny nastrój udzielił się kapitanowi. Powrócił do wagonu sztabowego uśmiechnięty i prawie wesoły. Zmroził go wzrok majora. — Dowództwo obrony przeciwlotniczej stacji ogłosiło alarm dla swoich baterii. Witkowski powrócił z Kijowa z niczym. Nocujemy w Darnicy. Poleciłem zarządzić pogotowie bojowe. Nie lekceważono więc wizyty porannych gości. Oczekiwano, że inni zjawić się mogą wkrótce po zmroku. Dopiero teraz Biełous poczuł coś w rodzaju nieokreślonego niepokoju. Powiódł wzrokiem po niebie. Noc spływała od wschodu gęstniejącym zmrokiem. Zrobiło się chłodniej. W dali dzwoniły przetaczane wagony, głośno i ciężko oddychały manewrujące parowozy. We wnętrzu wagonów, przy zsuniętych drzwiach, w świetle mdłych kaganków toczyły się ważne i nieważne rozmowy, czasem wybuchał śmiech — echo opowiedzianego dowcipu lub przyjaznego żartu z kolegi.. O godzinie 20.00 dyżur na platformie objął działon pierwszy. — Upiekło nam się — zacierał ręce Kalinka. — Do północy popatrzymy w gwiazdy, a później spać do rana. Tym po nas będzie gorzej. Im noc całkiem diabli wzięli. — Najgorszy czas od godziny duchów do czwartej! — potwierdził Dedyś. — Zimno, cholera! — wstrząsnął się od chłodu osiadającego mu na plecach. — Każde dwie pierwsze godziny najgorsze — podzielił się swoim doświadczeniem Jaszczyszyn. — Kiedy minie połowa czasu służby, to jakbyś z górki jechał. — Mniej gadać, chłopcy! — Dębniak wchodził w swoją rolę dowódcy działonu. Na co dzień byli kolegami, ale w okresie pełnionej służby starał się przypomnieć im o obowiązkach podwładnych. Ściszyli głosy, ale nie przerwali rozmowy. To było dziwne nawet, zdążyli przecież poznać się na wylot, a jednak tematu do rozmowy nie brakowało nigdy. Mówiono o swoim własnym życiu, o tęsknotach i pragnieniach, o tym, co będzie, kiedy wreszcie przyjdzie koniec wojny i dziwili się sobie, że ich wyobraźnia jakoś nie mogła sięgnąć poza ów, wciąż nieznany, a jednak niechybnie zbliżający się termin. Noc zakrywa twarze, wyzwala tlące się w nich i tłumione od godzin podniecenie. Ładowniczy cokolwiek za nerwowo wsuwa łódkę z amunicją, patrzy na działo, poklepuje po zamku, wyrażając w tym geście swoje zaufanie do powierzonego mu sprzętu. — Mają tu chyba jeszcze jakąś obronę... — szepce Dedyś rozglądając się dokoła. — Nie widziałeś? — dziwi się Kalinka, który zdążył już dokładnie spenetrować okolice. — Co najmniej dywizjon. Damska obsługa. Jaszczyszyn krzywi się. — Też... — mówi z przekąsem. — Coś ty taki wróg kobiet? — Wróg nie wróg. Przypomniała mi się ta piosenka: „Słuchajcie wesołej nowinki, będzie pobór na dziewczynki...” i jakoś tak dalej: „a te grube i pękate posadzimy na armatę”. I posadzili... — Widziałem te ich pękate, jak mówisz — odzywa się Makuchowski. — Dmuchają z dział, aż miło. — Pomożemy — mówi z przekonaniem Dębniak. Makuchowski mimo woli poprawia się w siodełku. — Może obejdzie się bez naszej pomocy — oburza się nagle Kalinka. — Zebrało się wam na krakanie. Ten głos był potrzebny. Rozmowa się urywa, zapada chwila ciszy, po czym Dębniak coś mówi o rodzinie pozostawionej w Atbasar, gdzieś w Kazachstanie. Temat: „rodzina” jest niewyczerpany. Można o tym mówić godzinami. Tolerancyjni są wszyscy. Cierpliwie wysłuchują opowiadań znanych każdemu prawie na pamięć. W ten sposób mija czas, skraca się oczekiwanie na jutro. O tym nikt na głos nie mówi, „żeby nie zapeszyć”. To jutro jest upragnione, choć jest nieznane, nabrzmiałe niepewnością i lękiem. „Z górki” czas rzeczywiście płynie szybciej. Od godziny 23.00 dzieli ich od odpoczynku zaledwie 60 minut. Wydaje się, że w czasie snu nic złego nikogo nie może spotkać. Czuwać będą inni tak, jak oni teraz. Sześćdziesiąt minut to niewiele, ale w ciągu tej godziny przepłyną miliony najróżniejszych myśli, padnie trochę słów w skąpej rozmowie. Noc jest czarna jak ukraiński czarnoziem. Cichną powoli śpiewy, milknie odgłos harmonii, zmęczenie daje znać o sobie. Gdzieś na tyłach transportu kanonier Wróblewski patrzy w niebo przesłonięte wysokimi obłokami, wstrząsa się od chłodu, chodzi nerwowo po platformie. Takie noce obserwowali zawsze z daleka. Tkwili na uboczu od wielkich ognisk rozpalonych nalotami wroga, nie byli głównym celem jego ataków. Dziś sytuacja może być inna.

O godzinie 24.00 major Sokołowski jeszcze nie śpi, chociaż zmęczenie obezwładnia go coraz bardziej. Podchodzi do otwartych drzwi wagonu i patrzy w wygwieżdżone niebo. Major zapala papierosa. Z głębi wagonu dochodzi głos kapitana Biełousa: — Dlaczego nie śpisz? Jutro mamy kupę roboty. „Jutro” jest już właściwie dziś. Prawdziwe „jutro” zacznie się jednak dopiero za kilka godzin, kiedy początek dnia zajaśnieje na wschodzie bladym słońcem. — Już idę — rzuca przez ramię i myśli o tym, że za parę godzin rzeczywiście czeka go nawał obowiązków. Tych kilka godzin przemknie niepostrzeżenie lub zatrzyma się na długo, na bardzo długo... * O tej samej godzinie porucznik Aripowski przypomina sobie o zmartwieniu. — Wiesz co — mówi do Lidii — nawet kropelki bimbru nie mamy. Czym ugościsz jutro dowódcę? — Będzie wszystko, co trzeba — uspokaja go żona. — Śpij już... — Lidka, doprawdy? — Ogarnia ją ramieniem i myśli z czułością o tym, że kiedyś życie ich toczyć się będzie pod dachem własnego domu. O godzinie 24.00 pułkownik, komendant stacji Darnica, wychodzi na peron, zagląda do dyżurnego ruchu, który na jego widok rozkłada bezradnie ręce. — Bez zmian, towarzyszu pułkowniku. Nocować przyjdzie tak jak jest — robi wymowny gest w stronę biegnących opodal torów. Pięć godzin dzieli ich od świtu. Najtrudniejszych, najcięższych pięć godzin, z których każda może mieć wagę wspomnienia noszonego do końca życia. Pułkownik nie zaśnie w owych godzinach, na sen muszą wystarczyć krótkie chwile dnia. Takie noce nie są do spania. W bateriach przeciwlotniczych otaczających stację rozpoczyna się okres najcięższej służby. Lufy dział skierowane ku zachodowi patrzą w niebo. Wokół stanowisk usypany wał ziemi, teraz ściętej nocnym przymrozkiem, chrupiącej pod stopami artylerzystek w ciepłych fufajkach. W ziemiance brzęczy telefon. Nina, dowódca działonu, podnosi słuchawkę. — Ja „Pierwaja”... da, wsio w poriadkie, towariszcz major... Odwraca się i spotyka wesołe oczy Tatiany. — Nina — mówi — powiedz nam prawdę, major troszczy się nie tylko o działon? Nina czerwienieje. Całe szczęście, że w tej ciemności żadna tego nie zauważy. To prawda, co mówi Tania. Ona sama odczuwa szczególną opiekę majora, dowódcy dywizjonu. Czuje się tym zażenowana, ale i na swój sposób szczęśliwa. Jest przecież dziewczyną i ma prawo do uczuć. Dłońmi dotyka fufajki i myśli, że pięknie wyglądałaby w sukience, takiej prawdziwej sukience, jaką dziewczęta wkładają w pierwszy wiosenny ciepły dzień. Kiedy wojna się skończy, kupi sobie taką sukienkę z krótkimi rękawami, szeroką spódnicą, a obcisłą u góry... — Tania... — Aby się bronić, przechodzi do ataku.— A tobie ten Polak nie podobał się? Tania nie kryje się ze swymi uczuciami. — Niczewo, choroszyj pareń... Zawtra... Pięć godzin do jutra. Nina pochmurnieje na dźwięk tego słowa. Zbyt brutalnie przypomina sobie o rzeczywistości. Noce artylerzystek nie są nocami zabaw. Trzeba je odłożyć na później. To znaczy na kiedy? — Która godzina? — pyta. — Dwadcat' czetyry czasa — odpowiada Tania. I z ciężkim westchnieniem siada na stanowisku celowniczego. O godzinie 24.00 kapral Dębniak zakończył dyżur, ustępując miejsca kolejnemu działonowi. Do własnego wagonu jest zaledwie kilka kroków. Twarde, piętrowe prycze nęcą jak królewskie łoża. — Nie rozbierać się! — ostrzega Dębniak swoich chłopców. — Co najwyżej fufajki... Sam też kładzie się w mundurze, podsuwa łokieć pod głowę. Oczy kleją się same. Zasypia natychmiast. Jest godzina 00.10. Pół godziny później w zapadłą właśnie ciszę wdziera się przerażające wycie syreny, rozlega się dudnienie gongów, krótkie, urywane sygnały parowozów. W niebo wytryskują snopy światła, ich krańce załamują się na chmurach, przebiegają po nich nerwowo, krzyżują ze sobą w gorączkowych poszukiwaniach. Sen pierwszej minuty jest najgłębszy. Dębniak nie słyszy nic. Ktoś wali w drzwi wagonu, łomoce

pięściami w twarde i grube dechy. — Alarm! Alarm! Pierwsza bateria do dział! Dębniak przeciera oczy i ma wrażenie, że znalazł się w samym środku piekielnego jazgotu. Przejście z ciszy snu w świat rozdzwoniony i alarmujący jest tak nagłe, że kapral bardziej jest skłonny uwierzyć w sen niż rzeczywistość. Zeskakuje z pryczy, podbiega do drzwi, jednym pchnięciem ramienia rozwiera je na oścież, staje w nich i nagle pojmuje wszystko. — Pierwszy działon na stanowiska bojowe! Jego komenda grzęźnie w narastającym tumulcie. Dębniak patrzy przez chwilę w niebo. Jasność zastygła płasko nad całą przestrzenią torowiska; wyżej, już ponad tkwiącym w powietrzu nieruchomo zdradliwym źródłem światła, panuje nadal czerń nocy nabrzmiewająca ciężkim, stężałym pomrukiem silników... Nocny lot Pokój z przesłoniętymi oknami sprawia wrażenie ponure, nawet odpychające. Hauptmann Kreis dostrzega od razu, że major Schlamm, prawa ręka dowódcy dywizji bombowej, jest dziś wyjątkowo poważny. — Coś złego? — zapytał mimochodem, tak aby inni nie mogli usłyszeć. Znali się obaj jeszcze z czasów przedwojennych. Schlamm był starszy od niego o jeden stopień, zawdzięczając to jedynie temu, że całą wojnę obijał progi sztabów. Kreis nie miał mu nawet tego za złe. Uznał, że i tak jego kolega lepiej służy ojczyźnie niż ci, którzy tak ją „ukochali”, że nie opuszczali Reichu ani na chwilę przez cały czas trwania działań wojennych. Z tytułu dawnej przyjaźni Schlamm nie zapomniał o swym koledze pozostającym, w stopniu hauptmanna i wyrabiał mu dobrą markę u generała. — Złego nic, ale... — major zawiesił głos na widok kilku młodych oficerów, którzy w tej chwili weszli do pokoju. Kreis nie byłby zaskoczony złą nowiną, skoro wszystkie ostatnie wiadomości nie należały do najlepszych. Interesowało go tylko, czy sprawa dotyczy frontu, czy też może Berlina. Pokój był niewielki, na czołowej ścianie wisiała mapa, przesłonięta teraz zielonym papierem, pośrodku stół z epidiaskopem. Ten przedmiot właściwie zdradzał cel całej tej, systemem alarmowymi zwołanej, odprawy. Nowe zachęcające obrazki — pomyślał ze złością, bo przecież zgodnie z planem dzisiejszy wieczór miał być wolny. Generał jak zwykle był punktualny. O godzinie siedemnastej Schlamm zameldował mu o obecności oficerów na zarządzonej odprawie. Dowódca dywizji lotnictwa bombowego miał minę beztroską, co tym bardziej zaniepokoiło Kreisa. Znał jego „psychologiczne upodobania” i wiedział, że jego wesoła twarz z zasady zapowiadała coś wręcz przeciwnego. Generał podszedł do okna, odchylił kotarę. — Piękny wieczór jest zwiastunem wspaniałej nocy. Meine Herren, życzę wam takiej nocy. Żadnej wycieczki nie można uznać za udaną, jeśli przedtem nie obejrzy się w przewodniku obiektów, które zamierzamy wizytować. Mam panom do zaoferowania, coś czego dawno nie było. Za chwilę pokażę zdjęcia, na które proszę zwrócić uwagę nie tylko ze względu na ich treść, ale i na doskonałość techniczną. Autorów tych zdjęć przedstawiłem do nagrody. Mam nadzieję, że zostaną nagrodzeni również i ci, którzy zrobią z nich najlepszy użytek... Wbrew oczekiwaniom na twarzach zebranych nie dostrzegł ani cienia entuzjazmu, ani też uznania dla jego, jak mu się wydawało, dowcipnego wystąpienia. Błaznuje — pomyślał Kreis. — Nie błaznowałby, gdyby chociaż raz wziął udział w takiej wycieczce. Przy przesłoniętych oknach obraz rzucony na mały ekran był zupełnie wyraźny nawet z dalszego miejsca. Zdjęcia rzeczywiście były doskonałe. Bez najmniejszego trudu rozpoznawało się cienką nitkę mostu, rzadkie drzewa na brzegu rzeki, dalej zabudowania dworca oraz stłoczone obok siebie rzędy wagonów, rzucające na ziemię nieznaczny cień. Takich zdjęć Kreis nie oglądał od czasów, gdy jeszcze w oficerskiej szkole uczył sie rozpoznawać obiekty naziemne na specjalnie przygotowanych fotografiach wzorcowych. Musiał przyznać, że to, co widział teraz, było nad wyraz zachęcające. — Mam nadzieję — ciągnął generał, kiedy ponownie odsłonięto okna — że taki sam widok, bez większych zmian, zobaczą panowie na własne oczy już za parę godzin. Los zsyła nam w ręce niezwykły prezent. Takiej okazji nie możemy przepuścić. Planuję uderzenie całym pułkiem.

Na sali powstało poruszenie. Rzadko ostatnio dowództwo okazywało aż taką hojność. Tego rodzaju decyzja świadczyłaby, że do dzisiejszej operacji przywiązuje się szczególną wagę. — Sto dwadzieścia samolotów?! W nagle rzuconym pytaniu było tyle szczerego zdumienia, że generał spojrzał na pytającego. Nie znał tego młodego oficera. Prawdopodobnie był to świeżo promowany oficer, skierowany bezpośrednio po szkole na front wschodni i nie orientujący się jeszcze w różnicach między obsadą etatową a rzeczywistością. Generał musiał być dziś w doskonałym humorze, skoro pozwolił sobie na żart. — Pan się myli, Herr Leutnant, eskadra pułkowa zostanie do mojej dyspozycji. To znaczy o dwanaście samolotów mniej. Kreis uśmiechnął się. Ten dowcip był dobry. — Wracajmy do rzeczywistości, panowie — ciągnął generał. — Dywizjon pierwszy dwadzieścia cztery samoloty, dywizjon drugi dwadzieścia jeden samolotów i dywizjon trzeci dwadzieścia trzy samoloty. Razem sześćdziesiąt osiem maszyn. To powinno wystarczyć. — Herr General — hauptmann Kreis zdecydował się zabrać głos. — To prawda, że w naszym dywizjonie pozostało dwadzieścia jeden samolotów, ale chcę przypomnieć, że zdolnych do działań bojowych mamy zaledwie piętnaście... Na sali zaległa cisza. Młody oficer obrzucił Kreisa pogardliwym spojrzeniem. Generał zagryzł wargi. Nie mógł jednak okazać zdenerwowania. Meldunek hauptmanna był bardzo istotny. — Pierwszy dywizjon? — generał przystąpił do sprawdzenia gotowości pozostałych jednostek pułku. — Niezdolnych do lotu siedem... — Trzeci? — Po wczorajszej akcji mamy osiem uszkodzonych... — A więc razem czterdzieści siedem? Mało! Na dzisiejszą noc musimy mieć pięćdziesiąt samolotów... Odwrócił się do okna. To potworne — myślał. — Targuję się o trzy samoloty! Przecież nie tylko „skracanie” frontu, ale i liczby rzucone na tej odprawie są wymowniejsze niż najbardziej zawiłe wywody reichsministra Goebbelsa. Mógłby w tej chwili odwrócić się do siedzących tu oficerów i będąc jak najbardziej w zgodzie z własnym przekonaniem oświadczyć: „Wojna jest przegrana, moi panowie”. Oczywiście nie zrobi tego. To byłoby niemożliwe z wielu powodów. Przeciwnie, trzeba zatrzeć to wrażenie, które odnieśli wszyscy przy okazji bilansowania własnych sił. Odsłonięta mapa przedstawia tereny znane im dobrze z conocnych lotów. Oficerowie przypominają sobie miasta, które odwiedzali już tyle razy: Kowel, Kiwerce, Równe, Zdołbunów, Szepietówka, Korosteń, Żytomierz, Kijów. — Dzisiejszy nalot — generał wraca do poprzedniego tonu — odbędzie się w ramach wielkiej, opracowanej przez najwyższe dowództwo operacji, której celem jest odcięcie wojsk rosyjskich od ich baz zaopatrzeniowych. Zgrupowanie dużej ilości transportów w jednym punkcie ułatwia nam wykonanie tego zadania. Waszym dzisiejszym celem jest stacja położona na wschód od Kijowa, Darnica. Życzę powodzenia. Dziękuję panom. Na przygotowanie lotu zostaje niewiele czasu. Generał szybko skończył odprawę. Nie życzył sobie jakiejkolwiek dyskusji. Start samolotów drugiego dywizjonu wyznaczony zostaje na godzinę dwudziestą trzecią. Pójdą rozciągniętym szykiem. Taktyka ta zdaje egzamin. Dzięki niej cały, kilkusetkilometrowy odcinek trasy niepokojony jest jednocześnie nieustannym warkotem, który nęka nieprzyjaciela przez długie nocne godziny. Hauptmann Johann Kreis jest dowódcą drugiej eskadry, tej, która wystartuje dokładnie w pięć minut po pierwszej. Od chwili gdy otrzymał rozkaz, zostało mu niewiele czasu na odpoczynek. Tym bardziej że nawet on, doświadczony pilot samolotu bombowego Ju-88, musi poświęcić przynajmniej dwie godziny na przestudiowanie trasy wspólnie z nawigatorem. Kiedy dochodzi godzina 23.00, samolot Kreisa jest już gotów do startu. Hauptmann uruchamia silniki, ich odgłos wypełnia łoskotem całe lotnisko. Poprzez szyby kabiny pilot rozgląda się wokół. Widzi, że cała eskadra gotowa jest do startu. Zwiększa obroty, poprawia słuchawki i w tej samej chwili otrzymuje sygnał. Maszyna kołuje, nabiera szybkości, hauptmannowi wydaje się jednak, że trwa to zbyt długo, że ciężar podwieszonych dziś bomb jest zbyt wielki, aby samolot mógł je udźwignąć. Kreis przyciąga delikatnie drążek ku sobie. Samolot zatacza szeroki krąg i nabierając wysokości wchodzi na kurs. Wewnątrz jest czterech lotników. Tamci trzej to „nowe twarze”, jak nazywa ich w myśli. Lata z nimi niecałe cztery miesiące. Nie pierwsza była to zmiana. Kiedyś usiłował sobie przypomnieć wszystkich, z którymi latał, ale pamięć okazała się zawodna. Miał, jak dotąd, większe szczęście niż wszyscy tamci. Mało było takich, którzy, jak on, rozpoczynali jeszcze w 1939 roku. Od tego czasu przybył mu Żelazny Krzyż z

diamentami i sporo siwych włosów mimo młodego wieku. Ten Junkers też nie jest jego pierwszym samolotem. Najpierw latał na Ju-87, który jeszcze w Polsce został strącony przez jakiegoś samotnego myśliwca. Wróg pojawił się niespodziewanie od strony słońca i, zanim Kreis zdążył się zorientować, coś zachrobotało po kadłubie, Junkers stracił nagle sterowność i gdyby nie skok ze spadochronem, wówczas on, Kreis, podzieliłby los tamtego, który pozostał w martwym kadłubie. Gratulowano mu ocalenia i wróżono długie życie. Jak dotąd, sprawdzało się to, mimo że od tego czasu zdążył stracić dwa dalsze samoloty: jeden zestrzelony przez artylerię radziecką, drugi rozbity podczas przymusowego lądowania na bagnach. Ale ten pierwszy junkers Ju-87 najdłużej zostanie w pamięci. Pomszczony też został z nadmiarem. Kreis pohulał sobie w ów słoneczny wrzesień, ładując bomby w każdy dowolnie wybrany cel, obojętne, czy był nim spiętrzony korek na szosie, czy też samotna chałupa pod lasem. Później sam już nie wiedział, czy silniejsze było pragnienie rehabilitacji w oczach dowództwa, czy też nienasycona wciąż chęć zemsty na wszystkich i na wszystkim. Junkers kołysze się niespokojnie, zmienia wysokość. Z dołu suną kolorowe paciorki, a ich wybuchy wstrząsają powietrzem. Trwa to krótko, chwilę zaledwie, i przed Kreisem zalega znów głęboka, gęsta noc. Równomierny pomruk silników działa uspokajająco. Ponure myśli przemknęły szybko jak czarny kłąb burzowej chmury. W kabinie trwa cisza. Woli to niż niewybredne żarty niektórych kolegów, z którymi zdarzało mu się latać, a którzy nadmiernym, fałszywym humorem usiłowali zamaskować swój strach i zdenerwowanie narastające z każdym obrotem śmigła. W chwilach takiej ciszy łatwiej jest skupić się na przemyśleniu zadania, które ich czekało. Można snuć nigdy nie dokończone myśli o tym, „co dalej?” Na ten temat nie rozmawiali ze sobą nigdy, ale sprawę tę rozważał każdy nieraz wbrew sobie, wbrew własnym chęciom. Coraz częściej myśleli o przyszłości, bo i świat się komplikował coraz bardziej. Wyobrażenia sprzed kilku lat nie odpowiadały realiom dnia dzisiejszego a często były nawet ich zaprzeczeniem. Hauptmann rzuca okiem na przyrządy pokładowe. Czas mimo wszystko biegnie szybko. Niedługo będą nad celem, niedługo nastąpi ulga. Kreis bowiem lubił ów moment na krótko przed atakiem i sam atak. Wyprowadzał wówczas maszynę nad krawędź przepaści, którą za chwilę miał sondować, patrzył w samo jej dno, wyobrażał sobie lęk ludzi, skrytych za przesłoną nocy, i nagłym ruchem odpychał drążek od siebie. Krew uderzała do głowy, czuł obezwładniające, narkotyczne niemal oszołomienie, ziemia pęczniała w rozszerzonych oczach, pędziła na spotkanie z zawrotną szybkością i kiedy zdawałoby się, że już za chwilę nastąpi tragiczne zderzenie, samolot, zwalniając pierwszą serię bomb sterowany wprawnym ruchem hauptmanna, unosił się w górę, piął po prawie pionowej płaszczyźnie nie istniejącej ściany ku jej szczytom. Wtedy krew wpływała do nóg, ustępowało rozsadzające czaszkę pulsowanie w skroniach, spływały w nie chłód i ulga. Wtedy już zataczał szeroki krąg, czekając swojej kolejki wśród innych czających się jastrzębi. Lekceważył artylerię przeciwlotniczą, ale nie ufając strzelcom pokładowym, bał się samolotów myśliwskich. Dlatego nocne loty odpowiadały mu najbardziej. Musiał też tkwić w nim instynkt drapieżnika, skoro w podniecającej emocji, która opanowywała go tuż przed atakiem, zapominał o wszystkim z wyjątkiem ofiar, które czekały na niego w dole. Nigdy nie uważał, że ma ich na swym koncie zbyt wiele. Ten niewątpliwy instynkt mordercy w terminologii dowództwa nosił nazwę: „nieustępliwość”. Taka przynajmniej motywacja widniała pod wnioskiem przedstawiającym go do odznaczenia diamentami do Żelaznego Krzyża, który otrzymał już w drugim roku wojny za udział w kampanii francuskiej. Wtedy, do 1941 roku, wszystkie te operacje nazywano kampaniami. Wojna zaczęła się dopiero z początkiem zimy 1941 roku, kiedy jej ciężar zaczęli naprawdę odczuwać. Znów rzut oka na zegarek. „Tamci” powinni być już blisko celu. Pozna to łatwo po rozjaśnionej nagle nocy. Zimne słońca zapłoną nad miejscem, które ma ulec zdruzgotaniu. Oni przyjdą już wówczas, gdy blask bomb oświetlających odsłoni ciemności jak kurtynę i w ową rozjaśnioną przestrzeń zrzucą ładunki tak ciążące silnikom, że ich burkliwy odgłos sprawia wrażenie, iż są już u kresu sił. Daleko na horyzoncie ziemia z nagła wybucha snopami świateł. Z tej odległości wyglądają jak gigantyczne filary podpierające chmurne niebo. Chwilę tkwią nieruchomo, po czym ogarniają ciemność drgającą siecią. W tej samej chwili nad oddalonym miejscem zawisa kłąb światła, jest dokładnie godzina 0.40. W pięć minut później, kiedy Kreis znajduje się już nad samą czeluścią rozpalonego w dole wulkanu, pierwsze płomienie rozkwitają na dole i z głębi dochodzą potężne wstrząsy. Na chmury pada różowy odblask rosnącej łuny. Hauptmann zatacza szeroki krąg, patrzy w długie, nieruchome rzędy wagonów biegnące w równych liniach obok siebie i czuje, jak krew napływa mu do głowy. Obok płoną latarnie dalszych bomb oświetlających. W dole robi się jasno jak w dzień. Powietrze gęstnieje od pocisków przeciwlotniczych. Odgłos ich eksplozji miesza się z detonacjami padających bomb. Kreis wchodzi na kurs równolegle do torów i odchylając drążek do przodu zapomina o wszystkim.

Nalot Ryk atakujących samolotów jest taki, że głos majora Sokołowskiego ginie w ogólnym tumulcie. Dębniak ze swymi ludźmi wskakuje na platformę, ładowniczy wpycha jedną łódkę do magazynu, druga sterczy na prowadnicy. — Ognia! Pięć głuchych dudnień wstrząsa powietrzem. Pociski uderzają w niebo nabrzmiałe warkotem silników. Gdzieś z tyłu rozlega się seria detonacji, ciepły powiew powietrza rozpala policzki. Nad nimi setki świateł powoli opadających ku ziemi. — Do żyrandoli, ognia! Plutonowy Pojasek naciska pedał spustowy i niemal jednocześnie dwa punkty świetlne zawieszone w powietrzu roztapiają się w ciemności. Gdzieś za nimi, na bocznych torach, wybucha pożar. Porucznik Kanonienko wskakuje na platformę w tyle transportu. Dowódca trzeciego działonu kapral Rogowski nie słyszy jego głosu. Wpatrzony w pajęczynę przeziernika oddaje strzał za strzałem. Kanonienko podbiega do działa, ręce mu drżą. — Podawaj! — krzyczy do ładowniczego. Ten pcha łódkę w prowadnicę, działo wypluwa serię, milknie na chwilę i sznur kolorowych pocisków łukiem tnie powietrze. Nad Darnicą rozwiera się piekło. W nozdrza uderza swąd dymu, nieustanny huk wstrząsa ziemią. Grad odłamków sypie się z gwizdem na wagony. Kapral Kurczewski nie widzi przed sobą samolotów. Słyszy tylko ich narastający warkot, zaciskając zęby bije w ten skłębiony szum nad głową, w ów niesamowity ryk, już nie wiadomo, czy krążących samolotów, czy spadających bomb. Ziemia kołysze się pod stopami, podmuch gorącego powietrza wyciska łzy z oczu. Dwa skrzyżowane reflektory uchwyciły napastnika na samym przecięciu świetlistych dróg; prowadzą go, nie pozwalają zniknąć w mroku. W ten rozpłaszczony na niebie krzyż biją wszystkie armaty obrony przeciwlotniczej. Tam, u samego szczytu, musi być gęsto od stali, tak gęsto, że napastnik nie może wycofać się bezkarnie. Warkocz czarnego dymu przecina smugę światła w poprzek, słania się ku ziemi. To pierwsze zwycięstwo dodaje otuchy. Kapral Wróblewski kciukiem ociera pot z czoła, naciska tylce swojego pekaemu, gasi kilka oświetlających bomb. — Poświecę wam — mruczy pod nosem i strzela wprost w sunący po niebie cień. Wokół nich panuje przeraźliwa jasność, wyżej, gdzie ciemność osłania napastnika, kłębią się nowe cienie przygotowując kolejny atak. Pierścień przeciwlotniczych baterii okalających Darnicę grzmi od wystrzałów. Jaszczyszyn ze swojego miejsca śledzi ich krótkie odbłyski i zmienia zdanie o „damskiej obsłudze”. Wydaje się niemożliwe, aby cichy jeszcze przed chwilą świat zamienił się w piekło. W dali poza ich transportem płoną trafione bombami wagony. Łuna rozlewa się po niebie, drga niespokojnie, oblewa czerwienią noc, potęgując niesamowite wrażenie. Dębniak zaciska wargi do bólu, bije tam, skąd dochodzi narastający warkot. Podporucznik Tatarski widzi z dołu ciemniejące na tle nieba sylwetki kanonierów, lekko pochylone, wpatrzone w górę, gdzie nieprzerwany grzmot rozlewa się jak echo nadciągającego huraganu. — Spokojnie, chłopaki! — krzyczy poprzez gwizd spadających bomb. — Nie na wiwat! To łatwo powiedzieć. W równej walce można próbować okiełznać własne nerwy, wypatrzyć wroga, wycelować i wypalić mu w ślepia. Teraz o kierowaniu ogniem trudno jest myśleć. Nie przeliczysz jego szybkości, wysokości, kąta kursowego. Wróg atakuje nieustannie, a jego cień pojawia się tylko na krótko. „Przeciwlotnik musi być szybszy niż samolot” — brzmią w uszach hasła zasłyszane na szkoleniach. To jest trudne, to jest piekielnie trudne, ale przecież nie niemożliwe. Napastnik atakuje schematycznie. Dębniak zauważa ten sam manewr, powtarzany przez kolejne samoloty. Spadają w jasność niemal w tym samym punkcie, na tym samym kierunku. Tylko moment, w którym powietrze przecina gwizd, za każdym razem jest inny. Wcześniej i później. Tylko temu zawdzięczają, że mogą ogień prowadzić nadal. Kiedyś ten moment może nastąpić w środku, właśnie w środku. Może teraz?... * Już są na prostej. Strzałka wysokościomierza zatrzymuje się na dziesiątce. Tysiąc metrów, niżej nie warto schodzić. Podmuch eksplodujących granatów uderza raz po raz w skrzydła, bombowiec kołysze się w skotłowanych wirach powietrza. — Ogień zaporowy — ostrzega nawigator, pochylony nad optycznym celownikiem. — Uważaj!

To strzelają baterie, rozlokowane pierścieniem wokół Kijowa i stacji. Kreis dokładnie widzi, jak z dołu wytryskują kolorowym strumieniem setki pocisków. Wachlarz stali tnie powietrze w każdym sektorze podejścia do celu. Na taki ogień można zareagować tylko błyskawicznym manewrem, ciągłymi unikami ze zmianą wysokości i kursów. Wybuchów jest jednak tyle, że Kreis zaczyna tracić orientację. Oślepia go łuna pożarów, które ogarniają ziemię po każdej serii rzuconych bomb. Blask tańczy po chmurach, zalewa kabinę upiornym światłem, odbija się na krawędziach skrzydeł. W ogromnym słupie rozgrzanego powietrza lśnią jak sznur pereł oświetlające bomby, zawieszone po sześć sztuk przez pierwszą grupę Junkersów, które miały zidentyfikować i oznaczyć cel ataku. — Zejdź niżej! — poleca nawigator. Ryzykant — myśli Kreis. — Chce koniecznie zasłużyć na drugi Żelazny Krzyż. Po powrocie do bazy powie kolegom, że to on właśnie w decydującym momencie wykazał największą przytomność umysłu, nie bacząc na grożące im niebezpieczeństwo. — Biorę pierwszy z lewej transport — dodaje zmienionym głosem. — Trzymaj kurs i prędkość! Zaraz wyrzucimy pierwszą serię. Kreis chce mu odpowiedzieć „zrozumiałem”, ale w tym momencie smuga światła z ziemi łapie w swe szpony lecącą obok maszynę Alberta, starego przyjaciela, z którym zaczynał wojnę blisko pięć lat temu w Polsce. Chce mu pomóc, ale jest bezradny. W stronę połyskującego samolotu pędzi z dołu wiązka czerwonych iskier. Jedna, druga, trzecia... Jaką szaloną prędkość mają te pociski! Ciasny krąg wybuchów otacza momentalnie samotnego Junkersa, który rozpaczliwymi skrętami na granicy utraty sterowności usiłuje wydostać się z matni. Wszystko na nic. Już pięć reflektorów wytrzeszcza swe ślepia na Alberta. Trzymają go w stożku i prowadzą z niezwykłą dokładnością metr po metrze. — Albert! — krzyczy Kreis, zapominając o obowiązku posługiwania się kryptonimem i naglących poleceniach nawigatora. — Albert! Nurkuj, pełne obroty i w dół! Żadnej odpowiedzi. Słuchawki pulsują grzmotem pracujących silników. Kreis czuje, jak kropelki potu spływają mu spod okularów. Jakiś dreszcz, strachu czy emocji, przebiega po plecach. Tyle razy latali razem i dopiero tu, nad płonącą Darnicą, zobaczył to, o czym żaden frontowy pilot nie mówi głośno: agonię jeszcze żyjącego kolegi. Alberta może uratować tylko cud, ale kto w czasie wojny, tysiąc metrów nad rozpaloną ziemią, wierzy w takie brednie? Oczywisty nonsens! Już! Potworny błysk kończy dramatyczną scenę. Celna seria pocisków rozerwała samolot w strzępy. Tam gdzie znajdował się przed sekundą, wyrosła w mgnieniu oka jaskrawa kula ognia. Płonące szczątki rozsypały się jak pod uderzeniem hutniczego młota. Junkers miał na swym pokładzie pełny ładunek bomb. — Teraz my — odzywa się nawigator. Kreis nie rozumie. Spogląda z niedowierzaniem na pochyloną postać oberleutnanta, który nie odrywa oczu od celownika. O czym on mówi? — Nasza kolej — wyjaśnia tamten. — Za trzydzieści sekund otwieram bomboluki. Jesteśmy na osi ataku. Uwaga... jeden... dwa... trzy... Kreis nie wierzy własnym uszom. Działa jak automat, nieomal podświadomie redukuje obroty i ustawia wolant w położeniu zerowym, jakieś strzępy myśli przelatują mu przez głowę. Alberta już nie ma, razem z nim odeszło gdzieś daleko wspomnienie wspólnych bojów. Obiecywali sobie, że w lecie wyskoczą na urlop do Rzeszy, żeby oderwać się chociaż na tydzień od tego kraju nad Wisłą, któremu nadano dziwaczną nazwę Generalnej Guberni. Łączyło ich coś pechowego z tą ziemią, gdzie po raz pierwszy rzucali bomby na otwarte miasta. To było tak dawno, a teraz... Ułamek sekundy, grzmot, jasne kręgi przed oczyma. Ból paraliżuje ruchy. Ostatkiem sił Kreis krzyżuje przed sobą ręce, nie czuje już nic, tylko gasnącym wzrokiem poprzez rozlewającą się czerwoną plamę dostrzega dno piekła, które uderza go z rozmachem w twarz. * Dębniak mimo woli ociera pot z czoła, jakby zakończył ciężką, ale dającą satysfakcję pracę. Skądś, jakby zza grubej ściany, dochodzi do niego odgłos eksplozji. Wśród nieustannego dygotania ziemi ten wstrząs nie robi początkowo wrażenia. Budzi go dopiero radosny okrzyk Kalinki. — Jest, jest trafiony! Dopiero teraz, kiedy wszystko zostało wypowiedziane na głos, zrozumieli, że w tej zaciętej nierównej walce oni, żołnierze 1 samodzielnego dywizjonu, osiągnęli swoje pierwsze zwycięstwo. Wśród serii detonacji ta jedna, jedyna jest radosna, potwierdzająca ich sukces. To nie jest jednak koniec walki. Przeciwnie, wydaje się, że po tym zwycięstwie rozpala się ona z nową siłą.

Jaszczyszyn rzuca okiem do skrzynki i widzi jej dno. — Amunicja! Brak amunicji! Dębniak rozgląda się dokoła, jak gdyby szukał jej zapomnianych zapasów gdzieś w pobliżu. Kalinka zeskakuje z platformy i w tej chwili pada plackiem na ziemię: bomby uderzają gdzieś obok, odłamki przelatują nad głową, uderzają z metalicznym dźwiękiem w koła wagonu. — Idę po amunicję! — krzyczy poprzez rosnący tumult. — Pomogę! — ofiarowuje się Jaszczyszyn. Pożar wybucha w kilku miejscach. Gejzery płomieni wznoszą się w górę, uderzają żarem w twarz. Kalinka przesłania łokciem oczy od bijącego blasku. W zębach czuje pył, woń spalenizny drażni nozdrza. Nowy wybuch i Jaszczyszyn znika za chmurą wzniesionego pyłu. Bomba trafia w jeden z wagonów na sąsiednich torach. Podmuch przynosi czyjś cichy, zduszony jęk. Kalinka zwraca się w tym kierunku, ale wzrok nie sięga poza krańce pełgającego blasku, w środku którego leży sam, obnażony przez światło, odkryty, wystawiony na cel. Uczucie nagłego zagrożenia jest tak silne, że Kalinka wpełza pod wagon, wtula twarz w twarde, pachnące smołą podkłady. Pod rozcapierzonymi palcami wpijającymi się w ostry, kaleczący żwir dygoce ziemia i głuche, kołyszące światem stuknięcia. Tym razem gdzieś dalej. Trzeba skorzystać z tej chwili ciszy. Kalinka wydostaje się spod wagonu, przebiega pędem wzdłuż pociągu, poprzez opadający kurz stara się rozpoznać wagon, którego szuka. W rozwartych wrotach panuje ciemność. Zagląda do środka, przeciera piekące oczy, wreszcie trafia. Wspina się do wagonu, podsuwa ku jego drzwiom dwie skrzynki. Są ciężkie, nie udźwignie ich razem, ale kiedy przybiegnie tu ponownie, jedna z nich będzie już czekać. To skróci czas, działo nie może zamilknąć. Przyklęka, wciąga skrzynkę na bark, ostry jej kant boleśnie wpija się w szyję. Biegnie przed siebie, potykając się co chwila o rozrzucone strzępy desek z rozbitych wagonów. Kolejny wybuch bomby rozpala nowe ognisko niemal tuż za jego plecami. Kalinka ogląda się do tyłu i w tej chwili czuje gorące ukłucie w bok. Jeszcze nie rozumie bólu, który krwawą plamą rozlewa się po mundurze. Świat zatraca swój blask, kołysze mu się w oczach, cichną odgłosy bitwy i wydaje się, że zewsząd spływa nieskończenie upragniony spokój... — Ostatnia! — Dedyś pakuje w prowadnicę łódkę z nabojami i bezradnym gestem rozchyla ramiona. Obie skrzynki stoją obok puste i niepotrzebne. — Kalinka! Gdzie Kalinka? Nie wiedzą, jak długo trwa jego nieobecność. Czas mierzy się teraz na minuty. Między jednym rykiem samolotu a drugim następują chwile wyczekiwania na ów ostatni moment, który może nastąpić w każdej sekundzie. Te chwile rozciągają czas w nieskończoność. Porucznik Tatarski zeskakuje z platformy, pochyla głowę, szybko przebiega wzdłuż wagonów. Deszcz odłamków z furkotem uderza w ziemię. Porucznik wsuwa się w kłąb gryzącego dymu, biegnie na oślep, potyka się o rozciągniętego na ziemi człowieka. — Poruczniku... W zimnym blasku oświetlających bomb twarz żołnierza jest trupioblada. — Kalinka! — Poruczniku... — powtarza tamten przytrzymując oficera za rękę. — Nie trzeba... tam... — oczyma wskazuje w stronę, skąd dochodzi ciepło rozszerzających się płomieni. — ...Wagon z amunicją pali się, nie można już... za późno... Tatarski ociera pot z czoła, mimo woli patrzy w tamtą stronę. Nie wie, czy tak jest rzeczywiście, jak mówi Kalinka, ale w tym piekle wszystko jest możliwe. W dali kilka ognisk pożarów łączy się w jedno morze płomieni. Czerwień łuny rozpala niebo, różowi wysokie chmury. Wydaje się, że są w samym środku płonącego świata, że zewsząd otacza ich ogień, przed którym nikt ujść nie zdoła. Tatarski chce wyszarpnąć rękę, ale palce Kalinki zaciskają się mocniej. — Nie... nie! Lekki wiatr rozwiewa na chwilę dym i dopiero teraz porucznik widzi, że Kalinka jest przygnieciony skrzynką amunicji. Odsuwa ją i dostrzega brunatną plamę krwi na mundurze żołnierza. Zębami rozdziera drelich, odrywa kawałek koszuli, przykłada tampon do krwawiącego ciała. Kalinka syczy z bólu, oczy płoną ogarniającą go gorączką. Tatarski wstaje, podnosi skrzynkę i przez chwilę jeszcze patrzy na leżącego. — Czekają... — szepce Kalinka — prędzej! Porucznik zrzuca z siebie płaszcz, przykrywa nim żołnierza. — Wrócę tu, po ciebie...