ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Diabelska wyspa

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :436.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Diabelska wyspa.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 36 stron)

Andrzej Mozołowski DIABELSKA WYSPA Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1973 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska

PIĘĆDZIESIĄTA DZIEWIĄTA WALKA CHORĄŻEGO SAKAI Nieludzki upał, typowy dla tej pory roku, zdawał się dusić wszelkie oznaki życia na wyspie. Pióropuszy palm, obrzeżających wycięty w dżungli pas lotniska, nie poruszał najlżejszy nawet powiew. Rozłożona leniwie przed barakiem grupa japońskich lotników z utęsknieniem oczekiwała na rozkaz startu. Grube kombinezony, kamizelki ratunkowe, obciągająca pas ciężka kabura z pistoletem — wszystko to składało się na strój nader uciążliwy w tropikach. Dopiero tam, w górze, człowiek czuł się lekki i swobodny, a kombinezon, hełmofon i szal stanowiły pożądaną ochronę przed chłodem. Dzisiejsze zadanie dywizjonu myśliwców, stacjonującego na wyspie Nowa Brytania, nieco na wschód od Nowej Gwinei, polegało na osłonie wyprawy bombowej, skierowanej przeciw amerykańskiej bazie lotniczej na południowym skraju Nowej Gwinei. Interesująca rozmaitość po monotonii codziennych patroli — i podniecająca perspektywa nieuchronnej walki powietrznej z myśliwcami wroga. Ale rozkaz „do maszyn”, nie nadchodził, natomiast z namiotu, w którym znajdowała się radiostacja, wyskoczył łącznik i pobiegł do baraku operacyjnego. Chorąży Hatori zgasił papierosa, podniósł się i przez okno zajrzał do baraku. — Oho, coś nowego. Stary wyciąga inną mapę. Już nad nią siedzą. I mówią jeden przez drugiego. Przestańcie gadać, może coś usłyszę... Coś o Guadalcanal. Tak, na pewno. Czeka nas w takim razie ciekawa robota. Kawał drogi do tej wyspy. Wszyscy piloci świetnie znali mapę Pacyfiku, z pamięci mogli wskazać położenie ważniejszych wysp i określić nieomal bezbłędnie dzielące je odległości. Nagle otwarły się drzwi i sprężystym krokiem wyszedł z nich kapitan Masahisa Saito, dowódca dywizjonu. Piloci poderwali się i otoczyli go zwartą grupą. — O godzinie piątej minut dwadzieścia pięć znaczne siły nieprzyjacielskie uderzyły na Guadalcanal, drugą od południa wyspę Archipelagu Salomona, i rozpoczęły lądowanie, równocześnie zajmując sąsiednią wyspę Tulagi. Na Guadalcanal budujemy od paru miesięcy lotnisko, do którego uruchomienia dowództwo przywiązuje bardzo dużą wagę. Na Tulagi stacjonują główne siły powietrznego korpusu Yokohama. Sytuacja jest poważna. Nasze siły morskie otrzymały rozkaz natychmiastowego skierowania w ten rejon okrętów w celu zniszczenia jednostek inwazyjnych. Nasz dywizjon osłania grupę średnich bombowców, które uderzą w okręty nieprzyjaciela. Startujemy eskadrami o ósmej i ósmej dziesięć. Sprawdzić zegarki. — Wyciągnął dłoń i po odliczeniu dziesięciu sekund powiedział: — Jest w tej chwili dokładnie siódma czterdzieści. Pierwsza eskadra odciąga i wiąże wroga w powietrzu, druga bezpośrednio eskortuje bombowce. Idźcie po mapy. Nawigator da wam szczegółowe wskazówki, jak przeprowadzić lot. I pamiętajcie: do celu mamy osiemset kilometrów, to będzie wasza najdłuższa wyprawa. Oszczędzać paliwo! Dwadzieścia minut potem chorąży Saburo Sakai, dowódca klucza, sadowił się w swej maszynie. Gdy kołował na start, przez głowę przebiegały mu strzępy otrzymanych instrukcji i informacji. Najważniejsza: po raz pierwszy w życiu miał się spotkać z nieprzyjacielskimi pilotami morskich sił powietrznych! Był asem. Jednym z czołowych asów japońskich sił powietrznych. Na swym koncie miał niewiarygodną liczbę 57 zestrzelonych nieprzyjacielskich maszyn. Wśród nich były chińskie samoloty bojowe — amerykańskiej i radzieckiej produkcji — z okresu kampanii chińskiej, były amerykańskie bombowce nurkujące Douglas, były myśliwce Curtiss i Buffalo; pamiętał smugę dymu walącego się w morze swego pierwszego Boeinga B-17 — jak się potem dowiedział, pierwszej latającej fortecy zestrzelonej przez japońskiego pilota. Doświadczenie zdobyte w setkach walk powietrznych, wyrobiło w nim głębokie przekonanie, iż przy równowadze liczebnej, a nawet przewadze wroga, zdolny jest pokonać każdego amerykańskiego myśliwca. W przekonaniu tym nie było nawet cienia zarozumiałości. Owszem, Saburo Sakai znał swą wartość jako pilota, jednakże wiedział również, że głównym jego atutem jest jego maszyna: niepokonany, osławiony myśliwiec Mitsubishi A6M5 Zero. Szybszy, zwrotniejszy i lżejszy od używanych w strefie Pacyfiku myśliwców alianckich, górujący siłą ognia nad pokładowymi myśliwcami Buffalo, które w walce z nim nie miały z reguły żadnych szans. Pogrom tych właśnie samolotów sprawił, że w oczach pilotów japońskich myśliwiec Zero uchodził za wzór doskonałości. Budowano go seryjnie w kilku wariantach lądowych i morskich, różniących się zasięgiem, udźwigiem i uzbrojeniem. Saburo Sakai przypomniał sobie, jak rok temu, w kasynie, jeden z kolegów tłumaczył rozradowanym pilotom fragmenty artykułu fachowego amerykańskiego czasopisma „Aviation”, według którego większość japońskich samolotów jest już całkowicie lub częściowo przestarzała, piloci — nie doszkoleni, a „całe japońskie siły powietrzne marynarki wojennej składają się zaledwie z czterech lotniskowców i dwustu samolotów”. Saburo uśmiechnął się do siebie. Wielki naród japoński nigdy nie chwalił się swoją potęgą, potrafił zamaskować lub ukryć rzeczywiste dane o projektowanych i budowanych pancernikach, krążownikach i lotniskowcach, nie ujawniał prawdziwej charakterystyki samolotów i innych rodzajów uzbrojenia. Cudzoziemcy widzieli tylko to, co widzieć powinni: najczęściej broń starą i niegroźną.

Od czasu wojny w Chinach alianci wiedzieli o istnieniu myśliwców Zero, ale żaden samolot tego typu nie wpadł w ich ręce, żaden nawet nie był strącony, co świadczyło niezbicie o jego wysokiej klasie. Dopiero w lipcu 1942 roku — o czym warto przypomnieć — zdołano zdobyć jeden egzemplarz Zero. Niezwłocznie został przesłany on do Stanów Zjednoczonych i gruntownie zbadany przez ekspertów, którzy stwierdzili w nim sporo wad. Do tego czasu zdążył on zdeklasować nie tylko standardowe myśliwce pokładowe Amerykanów typu F2A Buffalo, z którymi najczęściej walczył w strefie Pacyfiku, lecz i najlepsze spośród myśliwców lotnictwa sił morskich (US Navy Air Force) w pierwszej fazie walk na Pacyfiku, typu Grumman F4F-1 Wildcat. Nieliczne nowocześniejsze modele myśliwców — Warhawk i Aircobra — wchodzące w skład lotnictwa sił lądowych (US Army Air Force) na ogół rzadko miały okazję zmierzenia się z japońskim myśliwcem Zero. Nic więc dziwnego, że w walkach o panowanie nad Pacyfikiem amerykańscy piloci lotnictwa morskiego ponosili ogromne straty. Dopiero wtedy, w nadzwyczaj trudnych warunkach bojowych, zorientowali się, jaką przewagę mają Japończycy w sprzęcie, który przed wojną nie był należycie doceniany. Uspokajające wieści, że cesarskie lotnictwo dysponuje na ogół przestarzałymi samolotami, a japońscy piloci mają słaby wzrok, okazały się bezpodstawne. Saburo Sakai w miarę przybliżania się do celu czuł stopniowo narastające podniecenie. Wiedział o niechybnym spotkaniu z wrogiem. Uprzedzono ich, że amerykańscy piloci morscy latają na nowych maszynach, znacznie lepszych od myśliwców Buffalo. Nie obawiał się ich, ale mimo woli myślał, czy i tym razem w starciu z przeciwnikiem myśliwiec Zero zachowa swą przewagę — swój główny atut: prędkość, zwrotność i siłę ognia. W tej chwili samolot pilotowany przez Sakai wyszedł z chmur. Cztery tysiące metrów pod nim błysnęła w słońcu rozlana po horyzont tafla Pacyfiku. Na lewo — ciemna, kędzierzawa palmami Guadalcanal. Powierzchnia wody zdawała się być całkowicie pokryta jednostkami amerykańskiej floty. Sakai nigdy jeszcze nie widział tylu okrętów nieprzyjacielskich jednocześnie. Długie, zjeżone działami sylwetki krążowników, uwijające się wokół nich niszczyciele, opasłe klocki transportowców, setki maleńkich kreseczek, zauważalnych dzięki pozostawianym za sobą warkoczom spienionej wody — barek desantowych, dążących do brzegu. Sakai rzucił okiem na boki. Srebrzyste Zero wychodziły trójkami z chmur jak na defiladzie. Poniżej nad cel nasuwały się eskadry bombowców Mitsubishi G4M2-1 zwanych przez Amerykanów bezsensownie, zdaniem Sakai, Betty. Nowe rozkazy przyszły zbyt nagle, nie było czasu, by zmienić podwieszone już bomby na torpedy. Szkoda — pomyślał — atak torpedowy byłby daleko skuteczniejszy. Pierwsze maszyny nadlatywały nad obszar inwazji, od kadłubów oderwały się bomby, poleciały na cel. Jedna, dwie musiały trafić — z jakiegoś pokładu buchnął czarny dym pożaru. Wokół samolotów pękały setki obłoczków; jedna, potem druga maszyna poszła parabolą w dół, wlokąc za sobą czarny warkocz dymu. Sakai ze zdumieniem zauważył, że ostrzeliwuje ich artyleria z lądu. Nie mógł powstrzymać uczucia podziwu, wywołanego sprawnością lądowania wroga. Pamiętał, że wyładunek około 30 japońskich statków podczas inwazji na Soerabaja trwał blisko tydzień. Tu było ich kilkakrotnie więcej, lądowanie Amerykanów trwało zaledwie od paru godzin, a z brzegu biły już baterie pelot... Pilotom eskorty myśliwskiej przypadała, jak dotąd, jedynie rola obserwatorów. Pierwsze eskadry spełniły widocznie swoje zadanie i odciągnęły nieprzyjacielskie myśliwce. Niebo było czyste. Ale nie. Formację Saburo Sakai przeszyły raptem smugi pocisków. Nieprzyjacielskie myśliwce atakowały z góry, od słońca. Samoloty rozprysły się w mgnieniu oka, biły świecą w górę, nurkowały, skręcały w bok, usiłując strząsnąć wroga z karków. Sakai zobaczył pod sobą trzy myśliwce, ścigane przez amerykańskiego pilota. To chyba moi chłopcy — przemknęło mu przez myśl. — Hatori, Yokenawa i ktoś jeszcze. Poczekaj, bracie — rzucił przez zęby pod adresem pękatej sylwetki nieprzyjacielskiego samolotu. Poprawił maskę tlenową, pchnął drążek sterowy i ostro poszedł w dół. Siła przyspieszenia wgniotła go w fotel. Wyostrzonym wzrokiem obserwował manewry Amerykanina. Sylwetka wrogiego samolotu weszła w kręgi celownika. Nacisnął spust. Pociski smugowe przekreśliły w dole tarczę morza, mijając cel. Przy tej odległości nie mogły być skuteczne, lecz Sakai osiągnął to, czego chciał: amerykański pilot spostrzegł, że jest atakowany, porzucił ścigane myśliwce i gwałtownym zwrotem bojowym poderwał się do walki z nowym przeciwnikiem. Już po kilkunastu sekundach Sakai ocenił i pilota, i samolot. Nie miał wątpliwości: krótka, pękata sylwetka — to musiał być Grumman F4F-1 Wildcat, o którym słyszał, że jest najlepszym myśliwcem amerykańskiej marynarki. Pilot też był dobry. W sumie walory bojowe przeciwnika przewyższały wszystko, z czym Saburo Sakai dotychczas się w powietrzu zetknął. Zwarli się w zaciekłej walce kołowej, nazywanej przez Amerykanów „dog fight”. Rozpędzone maszyny krążyły na jednym poziomie w gigantycznej karuzeli, nie mogąc od razu uzyskać dogodnej pozycji do otwarcia ognia.

Saburo zorientował się, że jego Zero łatwiej wchodzi w ciasny wiraż i stopniowo zdobywa przewagę nad nieprzyjacielem. Wtłoczony w burtę, czując własnym ciałem pęd huraganu, który potężnymi ciosami uderzał w maszynę, zaczął zmniejszać promień kręgu i wchodzić na ogon Wildcata. Jeszcze parę sekund i pierwsze serie z kaemów drasnęły kadłub przeciwnika. Zachwiał się jak podcięty batem, ale leciał dalej. W tym pojedynku uwidoczniły się zalety i wady obu samolotów. Zero był zwrotniejszy, lecz Wildcat przewyższał go mocniejszą konstrukcją, lepszym opancerzeniem kabiny pilota, odpornością na ogień. Zniecierpliwiony Saburo przesunął kciukiem przełącznik działek, jeszcze raz nacisnął spust. Ta seria okazała się rozstrzygająca. Dwudziestomilimetrowe pociski rozszarpały Wildcata, w mgnieniu oka zamieniły go w płonącą masę złomu, która koziołkując spłynęła w dół. Wprost trudno było uwierzyć, że pilot wyszedł cało z tego ognia i zdołał otworzyć spadochron. Pięćdziesiąte ósme zwycięstwo — pomyślał Saburo i ścisnął drążek, by dołączyć do swej pary, która wisiała nad nim, obserwując przebieg walki, gotowa przyjść z pomocą w razie potrzeby. Piloci pozdrowili go ruchami rąk, Hatori pokazał białe zęby w szerokim uśmiechu, Yokenawa podniesioną dłonią wyrażał swe uznanie. Bitwa jeszcze trwała. W zasięgu wzroku widać było krążące samoloty. Warkocze dymu sięgające aż do ziemi i morza świadczyły o ponoszonych stratach. Obie strony walczyły zażarcie, ale Japończycy chyłkiem zaczęli opuszczać strefę działań. Zużycie paliwa ograniczało czas powietrznego starcia. W pewnej chwili, gdy już weszli na kurs powrotny, Saburo dostrzegł w górze, około sześciu tysięcy metrów wyżej, grupę ośmiu maszyn. Po szyku poznał, że to nieprzyjaciel: dwa klucze czwórkowe. Japończycy latali trójkami. — Nieprzyjaciel w pionie! Atakuję! — powiedział do swych bocznych i ostrą świecą poszedł w górę. Piloci nie powtórzyli jego manewru; z prostego wyliczenia wynikało, że ledwo starczy im paliwa na powrót do bazy. Saburo też o tym pamiętał, ale korzystając z dogodnej sytuacji, chciał jeszcze raz — atakiem z dołu — zaskoczyć nieprzyjaciela i zaliczyć sobie pewne zwycięstwo. W taki sposób strącił już kilka maszyn. Odległość błyskawicznie malała. Wybrał ostatni samolot, jakby nieco odstający od szyku, i na nim skoncentrował całą uwagę. Już widział wyraźnie szczegóły sylwetki, gwiazdę na jednym skrzydle i... lśniący punkt wieżyczki strzelca pokładowego pod kadłubem. Natychmiast zrozumiał swój błąd. To nie były myśliwce, nie znajdował się w martwej strefie. Miał nad sobą lekkie bombowce Avanger, dobrze chronione od tyłu górnym i dolnym stanowiskiem sprzężonych kaemów. Amerykanie musieli go już dostrzec, bo zwarli szyk. Wiedział, czym to grozi. Jeszcze chwila i znajdzie się w strumieniu pocisków z szesnastu wielkokalibrowych karabinów maszynowych. Już było za późno na ucieczkę, nie zamierzał zresztą łatwo sprzedawać swej skóry. Zacisnął szczęki i jeszcze bardziej zbliżył się do szarych podbrzuszy bombowców. Wiedział, że zginie, ale razem z nim pójdzie także do morza wróg. Jednego musi przecież śmiertelnie trafić. Z odległości 80 metrów otworzył ogień. Zdążył jeszcze zauważyć, jak migotem iskierek rozjarzyły się wszystkie lufy strzelców. Ogniste krechy skrzyżowały się w powietrzu z jego seriami. Samolot drgnął nagle, zadygotał, trzasnęła boczna szyba kabiny. Świat rozkwitł w oczach Saburo pomarańczowokrwistym płomieniem i zapadł się w czerń, w noc, w nicość. DESANT Podpułkownik Puller, dowódca 1 batalionu 7 pułku piechoty morskiej, dopinał jeszcze pas z obciągającym go ciężkim Coltem, gdy jego jeep piszczał już oponami na pierwszym wirażu. — Ciekawe, czego oni tam znowu chcą w sztabie. Żeby człowieka o tej porze ciągnąć — mruczał pod nosem bardziej do siebie niż do kierowcy. Jednakże kapral Fergusson przyjął to jako zaproszenie do konwersacji. — Cóż, panie pułkowniku, mówimy „cześć, Nowa Zelandio”, i zmywamy się. Spróbujemy na odmianę desantu. Tylko ciekaw jestem, gdzie... — Co to za bzdury, kto ci takich bajek naopowiadał? — Puller wzruszył ramionami. — Żadne bajki, panie pułkowniku, tylko kucharze w dywizji mówili. — Co ty mówisz, kucharze? — zainteresował się Puller. — To całkiem co innego. Kucharze, mówisz? No, no... Desant? Niechby już i desant, żeby tylko wreszcie coś się zaczęło... Jeszcze tej nocy Puller zebrał swoich oficerów w kasynie. — Tak, panowie, za dwa dni przystępujemy do przećwiczenia całej operacji — mówił. — Współdziałanie: siły lądowe, siły morskie, siły powietrzne. Wszystko musi grać jak w zegarku. Właściwie na opracowanie planu operacyjnego i przećwiczenie samej operacji trzeba by ze trzy miesiące. A my mamy

tylko miesiąc, a potem — jazda! Zadanie zostanie ujawnione wojsku dopiero po wyjściu z portu. Tymczasem całą rzecz traktować jako ćwiczenia. N o r m a l n e ć w i c z e n i a. — Wierzyć się nie chce — kapitan Sherwood był, jak zwykle, pełen wątpliwości. — Jak to, teraz, w czterdziestym drugim roku, przechodzimy do działań zaczepnych?! Tu, na Pacyfiku?! Przecież panowie z Waszyngtonu ustalili z Churchillem, że dopóki nie skończą z Niemcami w Europie, my tu mamy pokornie nadstawiać Japończykom tyłka. Co zresztą robimy z powodzeniem od pół roku... — Widzisz, Bob — przerwał mu pułkownik — oni tam w Waszyngtonie doszli jednak do wniosku, że już za długo nadstawiamy tyłka i weń dostajemy. Że wystarczy, iż straciliśmy całe Indochiny, cały Półwysep Malajski, Archipelag Wschodnioindyjski, Filipiny, że tylko patrzeć, jak Japońcy wlezą do Australii, że morale w wojsku pod psem, że ludzie w kraju coraz głośniej pytają, czy amerykańskie siły zbrojne na Pacyfiku nie potrafią w ogóle się bić, czy Japończycy są rzeczywiście niezwyciężeni? Że trzeba gdzieś zaatakować, choćby lokalnie. No i że warto złapać którąś, z tych zakichanych Wysp Salomona, by mieć trampolinę, jak zaczniemy skakać z powrotem z wyspy na wyspę Japończykom po odciskach. A to chyba nastąpi już za jakiś rok. — No to może powiesz wreszcie, jaką mianowicie zakichaną wysepkę masz na myśli? — włączył się dowódca 2 kompanii. — Guadalcanal. Słyszeliście o takiej? Nie? Ja też nie. Do dzisiaj. Ostatnia na południu w łańcuszku Wysp Salomona. Góry, dżungla, upał jak cholera, a kiedy pada, to jak Niagara. W ogóle smród. Japońcy nie dość, że ją zajęli, jak swoją, ale rżną na gwałt dżunglę i robią lotnisko. Nie można im pozwolić skończyć. Baza lotnicza w tym miejscu byłaby niesłychanie dokuczliwa. Lądujemy siódmego sierpnia, jednocześnie na Guadalcanal i Tulagi; to taka wysepka tuż obok. — Wie pan, pułkowniku, że to będzie pierwszy desant w historii stanów Zjednoczonycn od roku tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego ósmego? — wtrącił milczący dotąd porucznik Harley, o powierzchowności i sposobie mówienia przypominającym nauczyciela w college'u, którym zresztą był w cywilu. — Sądząc po tym, jak się kłócą w dowództwie, ktoś mógłby pomyśleć, że to będzie pierwsza operacja desantowa od czasów Noego. Opowiadał mi Moore ze sztabu — tu Puller wrzucił dwie kostki lodu do szklanki z whisky — że każdy ma inne zdanie na ten temat. Całą strategię robi wiceadmirał Ghormley, ale z daleka, z Noumea, pod okiem samego admirała Nimitza. Na miejscu flotą dowodzi wiceadmirał Fletcher, siłami desantowymi kontradmirał Turner, siłami powietrznymi baz lądowych i wiceadmirał McCain, siłami powietrznymi lotniskowców... — Dosyć, wystarczy — zamachał rękami Sherwood. — Dodaj do tego generała Vandegrifta, dowódcę sił lądowych, no i admirała Kinga — Puller był nieubłagany. — A musicie wiedzieć, że jeden widzi we flocie stałą ochronę dla sił lądowych na Guadalcanal, podczas gdy ten drugi uważa, że flota wysadzi nas na wyspie i spłynie, żeby jej przypadkiem kto nie zatopił. A my zostaniemy jak te sieroty... No, ale czas spać, panowie. Jutro omówimy rzecz dokładnie. Aha, jeszcze jedno, Kryptonim operacji: „Wieża Strażnicza”. * Pierwszy brzask 7 sierpnia zastał siły desantowe u brzegów Guadalcanal. 85 bombowców nurkujących i myśliwców, startujących z pokładów trzech lotniskowców — „Saratoga”, „Enterprise” i „Wasp” — uderza na zakotwiczone u wybrzeży, japońskie wodnosamoloty i na baterie nabrzeżne, unieszkodliwiając jedne i drugie. O godz. 6.14 pancernik „North Carolina”, wraz z sześcioma krążownikami i dziewiętnastką niszczycieli, kładzie bariery ognia na Guadalcanal, nie opodal portu Lunga, oraz na umocnieniach Tulagi. Jednostki desantowe dochodzą w pobliże brzegu. Pokłady transportowców wypełnione są masą hełmów — około dziewiętnastu tysięcy doborowej piechoty morskiej i szturmowej czeka na rozkaz. Wylatujące łańcuchy kotwiczne przeraźliwie grzechoczą o kołnierze kluz, wyją windy, sprawnie pracują ramiona bomów. Chlapią ciężko o powierzchnię morza desantowe barki. Z kocią zręcznością spuszczają się do nich po przerzuconych przez burtę siatkach roje piechoty. We wzorowym porządku — o ileż sprawniej niż podczas ćwiczeń — idą ku brzegom amfibie — przelewające się hełmami, zjeżone bronią. Japończycy, całkowicie zaskoczeni, przygnieceni ogniem dział okrętowych i gradem bomb, strzelają z rzadka i niecelnie. Tryskające z plaży fontanny piachu, wyrzucane pociskami artylerii okrętowej, tworzą ruchomą ognistobrunatną ścianę, przesuwającą się powoli, z grzmotem, dalej i dalej od brzegu, w głąb dżungli, w miarę następowania fal natarcia amerykanskich marines. Już pierwsze tyraliery z Thompsonami i samopowtarzalnymi karabinami u biodra sadzą susami ku skrajowi palmowego lasu, mijając wbite w piach zwłoki obrońców. Już ciężko pluskają w wodę staczane z amfibii 37-milimetrowe działka przeciwlotnicze. Na plaży tryskają gejzerami piasku spod gąsienic czołgi — Stuarty.

Pierwsza, potem druga fala japońskich Betty koncentruje wysiłki na bombardowaniu okrętów — zresztą bez rezultatów — pozostawiając plażę w spokoju. Kapral Jack Fergusson biegł wielkimi krokami przez wydmy. Zza kępy palm prał japoński karabin maszynowy — ostatni z łańcucha umocnień nadbrzeżnych tego odcinka. Fergusson padł za skręconym w śmiertelnym skurczu ciałem japońskiego żołnierza, spłaszczył się, oparł lufę Thompsona o biodro martwego Japończyka, starannie wycelował, zaczął strzelać krótkimi seriami. Tyralierę nacierających marines kryło ogniem jeszcze paru kolegów. — Granatem ich, Mike —- wrzasnął Fergusson do przebiegającego mimo barczystego strzelca, jak gdyby ten nie wiedział, w jaki sposób niszczy się gniazda broni maszynowej. Ale Mike nie zdążył nawet sięgnąć do chlebaka. Japoński kaem, zachłystujący się dotąd wściekłymi seriami, umilkł nagle, jakby się zaciął lub wystrzelał całą amunicję. Ze stanowiska wyskoczyła drobna figurka japońskiego celowniczego, ostatniego obrońcy gniazda oporu. Wyglądało, jakby się rzucał z gołymi rękami na nacierających marines. — Banzai! — zapiał cienkim, schrypłym głosem. — Ban... Seria Thompsona przecięła go wpół, rzuciła na piach; z rozwartych dłoni stoczyły się dwa granaty obronne. W sekundzie przeraźliwej, martwej ciszy, jaka zapadła, usłyszeli wyraźnie odgłos wydany przez spadające iglice. — Padnij! — ryknął ktoś, ale wszyscy już i tak przywarli do ziemi. Podwójna eksplozja targnęła powietrzem, sypnęło piachem. Żołnierze powoli wstawali. — Kamikaze, psiakrew — powiedział Mike, patrząc na krwawe szczątki Japończyka. O wpół do dziesiątej pułkownik Le Roy Hunt meldował generałowi Vandergriftowi opanowanie wyznaczonego mu odcinka plaży — bez strat — i podjęcie marszu w głąb lądu. Japończycy w trudnej do ustalenia sile (jak się później okazało, tego odcinka wybrzeża broniło zaledwie 600 żołnierzy) wycofali się niemal bez walki w głąb wyspy. Przedzierające się z trudem przez dżungle bataliony nie zdołały do wieczora nawiązać kontaktu z wrogiem. Okopano się więc na noc, koncentrując wysiłki na wyładowywaniu sprzętu, żywności i amunicji. Nie szło to najlepiej. Brakowało ludzi do rozładunku. Były chwile, gdy setka barek ugrzęzłych dziobami w plaży czekała jedna przy drugiej na rozładunek, a drugie tyle stało 50 metrów od brzegu. Na plaży piętrzyły się stosy skrzyń, pojemników z amunicją, kartonów z konserwami, beczek benzyny. Podpułkownik Puller klął pod nosem, co chwila spoglądając z niepokojem w niebo. Psiakość, dobrze mówił Harley, widać, żeśmy od czterdziestu czterech lat nie wysadzali desantu. Przecież tu by trzeba było tyle samo ludzi do noszenia, co do walki. Teraz tylko brakuje, żeby nam ze dwa tuziny bombowców siadły na kark i rozkrochmaliły ten cały gips... Ale Japończycy nie nadlatywali. Po dwóch nalotach — ostatni o trzeciej — w czasie których uszkodzony został jedynie niszczyciel „Mugford” (21 zabitych), nic nie zakłócało chaosu wyładunku. Dopiero następnego dnia Jack Read, obserwator skryty w dżungli na Bougainville, dał znać drogą radiową o przelocie silnej formacji Mitsubishi G4M, czyli Betty, eskortowanej przez myśliwce Zero, w kierunku Guadalcanal. Natychmiast przerwano wyładunek. Transportowce podniosły kotwice i wraz z okrętami towarzyszącymi odpłynęły na pełne morze. Z lotniskowca „Saratoga” wystartowały myśliwce, by przechwycić wyprawę wroga. Nie przechwyciły, japońskim bombowcom udało się minąć niepostrzeżenie formację Wildcatów i zaatakować amerykańskie jednostki morskie. Celne torpedy wyeliminowały z akcji jeden amerykański niszczyciel, jedna Betty wbiła się z ładunkiem torped w pokład transportowca „George Elliot” i zniszczyła go. Jednakże w mocy samolotów torpedowych kryła się ich słabość: ataki torpedowe musiały być dokonywane z małej wysokości, japońskie bombowce były więc wystawione na huraganowy ogień amerykańskiej artylerii przeciwlotniczej. Większość samolotów nie zdołała nawet rozpocząć ataku... PÓŁ PILOTA Ostry, lodowaty pęd powietrza przywrócił chorążemu Sakai przytomność. Nie wiedział, jak długo spadał, nie widział nic, ale czuł, że stracił wysokość, że śruba korkociągu wkręciła go już nisko nad powierzchnię morza. Odruchowo wyrównał stery. Samolot poddał się jego woli. Pilot poczuł rosnące, paraliżujące członki ciśnienie. Pęd powietrza zelżał. Zero wychodził z korkociągu. Wyrównał — a przynajmniej wydawało mu się, że wyrównał. Nie widział. Nie czuł bólu, twarz miał zdrętwiałą, nieczułą, martwą. Podobnie jak lewą rękę — nie potrafił nawet zgiąć palców. Prawą, posłuszną, zaczął trzeć oczy, jak gdyby chcąc zedrzeć z nich zasłonę, która zamieniła go — asa japońskich myśliwców — w bezbronnego

ślepca. Po chwili, długiej jak wieczność, odniósł wrażenie, że uniosła się przesłaniająca mu świat kurtyna: ujrzał w czerwonej poświacie niewyraźny kontur lewego skrzydła swego Zero. Widział! Potarł twarz szalem i czerwona poświata znikła. Widział jasno, klarownie — ale tylko na jedno, lewe oko. Prawe pozostało martwe jak lewa ręka oraz, o czym przekonał się po chwili, lewa noga. Głowę przewiercił mu nagle ostry, oszałamiający ból. Sięgnął prawą ręką — i cofnął ją, ociekającą purpurową krwią. Zaświdrowało znowu. Mocno, piekielnie mocno. Poczuł, że ponownie traci przytomność; nieboskłon zawirował nad nim, sczerniał, wyłoniła się z niego twarz matki. Twarz matki — jeśli wierzyć literatom — często staje przed oczyma ginących żołnierzy. Pociesza i koi. Ale to nie była pocieszycielka, to była matka japońskiego żołnierza... Chorąży Saburo Sakai pisał potem w swoich pamiętnikach: Twarz mojej ukochanej matki była zagniewana. Wydawała się strofować mnie: — Cóż to, mdlejesz od takiego zadraśnięcia? Wstydź się! Saburo jednym okiem skontrolował przyrządy pokładowe: silnik pracował sprawnie, ciśnienie i temperatura oleju utrzymywały się w normie, spadł natomiast niepokojąco stan paliwa. Tego Saburo Sakai obawiał się najbardziej, ale co najważniejsze żył i mimo dotkliwego bólu panował nad maszyną. Tak był jeszcze oszołomiony, że bezwiednie wleciał na malej wysokości nad plażę pokrytą rojem hełmów nieprzyjacielskich żołnierzy. Usłyszał grzechot broni maszynowej, poczuł wibrację skrzydła prutego serią pocisków. Instynktownie pchnął dźwignię obrotów i miejsce białego piachu na skraju morza zajęła sfalowana, skłębiona palmami powierzchnia dżungli. Strzelające z dołu kaemy zostały gdzieś daleko w tyle. Zmniejszył prędkość i powoli, żeby nie tracić zbyt wiele paliwa, wspinał się na wyższy pułap, przechodząc na kurs powrotny. Lewe oko, prawa ręka, prawa noga... została ze mnie dokładnie połowa pilota — przemknęło mu przez myśl — na postrzelonym samolocie. Czy zdołam jeszcze podjąć walkę z pierwszym napotkanym amerykańskim pilotem i zabrać go razem ze sobą w otchłań oceanu? Albo chociaż uderzyć w pokład okrętu? Lepiej — w barkę desantową; myśliwiec bez bomb, z wystrzelaną amunicją i resztką paliwa okrętowi nic nie zrobi; barkę mogę zatopić... Rozważania przeszły w mgliste majaki i Saburo Sakai stracił przytomność po raz drugi. Gdy ocknął się, nie było już pod nim ani wyspy, ani okrętów, nic, tylko pusty ogrom morza. Rzucił okiem na wysokościomierz: cztery tysiące metrów. Nie wiedział gdzie jest ani jak długo leciał. Czuł tylko ohydną, lepką wilgoć na karku i plecach; wykrwawiał się. Sięgnął zdrową ręką po bandaż z apteczki, ale nim oplatał go w połowie wokół głowy, pęd rwącego przez strzaskany wiatrochron powietrza zerwał opatrunek i wyrzucił poza kabinę. Po chwili namysłu chorąży Sakai odmotał sobie z szyi szal. Jeden jego koniec przydeptał prawą nogą, drugi chwycił prawą ręką. Trzymanym w zębach scyzorykiem przecinał szal na długie pasy. Każdy pas następnie przytrzymywał zębami, by zapobiec wyrwaniu przez wiatr, drugim zaś końcem wpychał mozolnie, centymetr po centymetrze, pod hełmofon. Nie wiedział, ile mu to zajęło — pięć minut czy pięćdziesiąt — ale w końcu cały jedwabny szal tkwił pod hełmofonem. Ściągnął mocno zapięcie pod brodą. Poczuł ucisk czaszki, mniej więcej w miejscu rany. Po chwili zdał sobie sprawę, że krew na karku twardnieje w skorupę. Krwawienie ustało. W tej samej chwili stwierdził ze zdumieniem, że Zero leży na plecach, a on wisi na pasach głową w dół i że nad głową, czyli pod nim, mija go, w odległości jakichś 500 metrów, eskadra Wildcatów. Zamarł w bezruchu, śledząc krótkie, pękate sylwetki myśliwców błyskające złowrogimi znakami białej gwiazdy. Zastanowił się przez chwilę, czy Amerykanie po prostu go nie dostrzegli pod słońce, czy też widok japońskiego myśliwca, wlatującego spokojnie na plecach niemal w środek ich szyku zdumiał ich do tego stopnia, że puścili go bezkarnie. Doszedł do wniosku, że jednak go nie zauważyli. Żaden myśliwiec nie może sobie pozwolić na luksus bezczynnego zdumienia, choćby zobaczył w powietrzu nawet machającego trąbą słonia. Myśliwiec atakuje albo ucieka, refleksje pozostawiając na później. Szybko przewrócił maszynę do normalnej pozycji, zdając sobie zarazem sprawę, że jeśli nie zachowa pełnej świadomości, zginie niechybnie. Rzut oka na busolę upewnił go, że nie stracił kierunku. Powtórzył sobie mocne postanowienie utrzymania przytomności za wszelką cenę, i... ocknął się po paru chwilach (a może po paru kwadransach — skąd mógł wiedzieć?) z uczuciem łagodnego huśtania — w lewo, w prawo, z boku na bok... Drążek sterowy, oswobodzony z uchwytu ręki, chwiał się rytmicznie, jak gdyby poruszany niewidzialną dłonią. Zero kładł się na boki, tracąc jednocześnie wysokość. Sakai podniósł rękę i pięścią uderzył się w tył głowy. Straszliwy ból przeszył go od czaszki do pięt. Wrzasnął schrypniętym głosem. Otrzeźwiał. Leciał dalej, godzinę, może dwie, drzemiąc i budząc się na przemian. Potem nie pomagały już nawet uderzenia. Krzyczał z bólu i z zamierającym na ustach krzykiem zasypiał. Spróbował wgnieść sobie kciukiem w czaszkę martwą gałkę prawego oka. Poczuł przenikliwe ukłucie, jak gdyby wbito mu w oczodół rozpaloną igłę. Inny rodzaj bólu, skuteczny, do którego organizm jeszcze nie przywykł. Oprzytomniał.

Ale przyszła chwila, gdy senność zaczęła zwyciężać i ten rodzaj bólu. Na zmianę gniótł gałkę oczną i bił się kułakiem po głowie. Potem sięgnął po maki-zushi, rogaliki z ciasta ryżowego, które brał ze sobą zawsze na dłuższe loty. Żuł i połykał, żuł i połykał... To działało, ruch szczęk zwalczał sen. Potem zwymiotował. Żołądek nie chciał przyjąć pokarmu. Spazmatyczne, nieznośne skurcze żołądka przywróciły mu całkowicie przytomność. W nagłej determinacji zawrócił Zero o 180 stopni: wróci nad Guadalcanal i zginie w walce! — Głupcze, przecież jesteś już za daleko! —- usłyszał własny głos. — Masz jedną szansę na sto, by dolecieć na resztce benzyny do bazy. By dolecieć do Guadalcanal — nie masz żadnej. Zawrócił znowu, położenie słońca wskazywało, że lot trwa już długo, może nawet za długo, ale zbiorniki paliwa nie były jeszcze wyczerpane do dna. Silnik nic przerywał. Potem czas splątał się w jakiś gigantyczny węzeł, Sakai wydało się, że leci już tak całe lata i że lecieć będzie bez końca. Zapomniał, dokąd leci, i zaczął sobie przypominać, czy to początek lotu, czy powrót do bazy. Dwukrotnie zmieniał jeszcze kurs i cel lotu, by wreszcie stracić powtórnie wzrok, a potem równie niespodziewanie odzyskać go znowu... i zobaczyć — raptem, jakby w nierealnym filmowym zbliżeniu — małą wysepkę koralową w kształcie końskiej podkowy. Nie mógł się mylić! Pamiętał ją z porannego lotu. Poczuł silne, radosne bicie serca. Nie ma nic gorszego dla lotnika niż poczucie zagubienia i nic bardziej krzepiącego niż świadomość, że wie, gdzie jest i dokąd ma lecieć. To było niewiarygodne, ale jednak prawdziwe. Doleciał. Jeszcze pół godziny i będzie... Nie dokończył myśli. Silnik zakaszlał, przerwał, zachłysnął się znowu, raz, drugi, stanął. Samolot tracił wysokość. Benzyna! — przemknęło mu przez myśl. Natychmiast otworzył kran zbiornika opadowego. 40 galonów. Powinno wystarczyć. Ale silnik nie zapalał. Maszyna ślizgała się coraz ostrzejszym skosem, celując nosem coraz mocniej w dół, tafla oceanu zbliżała się szybko. Szczęśliwie dla Saburo Sakai zdarzyło się to w momencie, gdy umysł jego pracował sprawnie. Wiedział: dla oszczędności paliwa leciał dotychczas na bardzo ubogiej mieszance, dlatego silnik nie chce teraz palić. Gorączkowo manipulował prawą ręką chwytając to dźwignię obrotów, to regulator wtrysku wzbogaconej mieszanki. Kolanem prawej nogi przytrzymywał drążek sterowy. Ocean był coraz bliżej. Drobniutkie przed chwilą zmarszczki zmieniały się w wielkie fale, widać było wyraźnie białe ich grzywy, Zero ślizgał się w przeraźliwej dla uszu pilota ciszy tuż nad rozkołysanym odmętem. W chwili gdy bryzgi piany zdały się sięgać skrzydeł myśliwca, silnik chwycił i ryknął triumfalnie, Zero wyrwał się w górę. Sakai poczuł nieprzepartą chęć oderwania ręki od drążka sterowego i otarcia dwu lodowatych strużek potu, spływających mu po skroniach. Po upływie dwudziestu minut pod skrzydłem samolotu wyrosła wyspa, port, w którym widniały kreseczki okrętów, dalej wycięty w dżungli pas lotniska... Wyspa — Nowa Brytania! Nie mogło być co do tego wątpliwości. Port — Rabaul. Główna baza morska sił japońskich w tym rejonie. A lotnisko... to było macierzyste lotnisko Sakai. Senność i zmęczenie opadły zeń, poczuł się rześki, jakby dopiero co wystartował. Podchodził do lądowania z dość silnym wiatrem. Nie szkodzi — pomyślał — byle klapy otworzyć, podwozie wypuścić... Chyba nie da rady... Zero postrzelany jak sito. Zdecydowanie chwycił za dźwignię, błysnęło zielone światło — znak, że podwozie opuściło się posłusznie; wyłączył iskrownik — kto wie, jak może się skończyć to lądowanie, lepiej zapobiec eksplozji benzyny. Już koła uderzyły o ziemię, maszyna z głuchym trzaskiem wyskoczyła w górę, opadła, wzbiła się jeszcze raz, już słabiej, potoczyła po pasie, śmigło stanęło, kreśląc horyzont skośną krechą. Sakai ogarnęło tak błogie uczucie bezpieczeństwa, nagłego spokoju i tak obezwładniającej, miłej niemocy, że zasnął, nim samolot zdążył się zatrzymać. Nie widział już biegnącej do maszyny grupy pilotów, nachylających się nad nim ludzi ni niecierpliwych rąk odpinających pasy. Dowódca dywizjonu, Sasai, z porucznikiem Nakajima pochylali się nad nim, ze zdumieniem usiłując odczytać znajome rysy w straszliwie opuchniętej, pokrytej maską zakrzepłej krwi twarzy. — Sakai, Sakai! — biegło z ust do ust, gdy go wynoszono z kabiny. Ślepy na jedno oko, z rozbitą czaszką, sparaliżowaną ręką i nogą, po długim locie — powrócił do bazy... „WSZAWE LOTNISKOWCE”... WYGRAŁY BITWĘ Kontradmirał Turner przemierzał szybkimi krokami wysłaną grubym dywanem kabinę flagowego okrętu „McCawley”. Był wściekły. Wezwany na nocną odprawę ze swego krążownika „Australia” kontradmirał Crutchley, Brytyjczyk zwracający uwagę ognistorudą brodą i Victoria Cross na atletycznej piersi, zauważył to, zanim zdążył za sobą zamknąć drzwi.

Turner przeszedł jeszcze dwukrotnie dywan, zatrzymał się przed Crutchleyem i zaczął mówić zduszonym z pasji głosem: -— Ten przeklęty Fletcher nawiał z wszystkimi swoimi wszawymi lotniskowcami! Rozumie pan? Całe zgrupowanie desantowe pozbawione ochrony z powietrza. Na Wyspie jest już osiem tysięcy marines, pozbawionych choćby jednego zakichanego myśliwca. Mamy jeszcze jedenaście tysięcy ludzi do wyładowania, sprzęt, czołgi, materiały — bez osłony z powietrza... — Jak to... zwiał? Co pan przez to rozumie? — Crutchleya zatkało z wrażenia. — Po prostu. Jack Fletcher odpłynął sobie w diabły razem ze wszystkimi lotniskowcami, z „Saratogą”, „Waspem” i „Enterprise”, żeby uzupełnić zapasy paliwa, jakby mu już jutro miało go zabraknąć. Wiceadmirał Fletcher nie podlega mi przecież służbowo, więc wolno było mu rozwinąć żagle bez pytania o pozwolenie. Tylko że przez tę jego cholerną zapobiegliwość cały desant mogą wziąć diabli, rozumie pan?! Cruthley zamyślił się. Przemknęło mu przez myśl, że sytuacja desantu jest rzeczywiście paskudna i że Turner, znany we flocie z wybuchowej natury i kunsztownego operowania przekleństwami, przyjął fatalną wiadomość stosunkowo jeszcze spokojnie. — Sądzę — powiedział wreszcie — że wiceadmirał Fletcher obawiał się o swoje lotniskowce. Stracił już dwa, „Lexigon” i „Yorktown”, to teraz cacka się z resztą jak z jajkiem... — Japończycy za to teraz nie będą się z nami cackać. Zjem własny kapelusz, jeśli Mikawa nie pruje już pełną parą ze swoimi banzajami na odsiecz wyspie! Jutro już może tu być. A jeśli ma ze sobą choć jeden lotniskowiec, to może być z nami źle. Nie możemy go dopuścić w pobliże wyspy, jasne? Lotnisko na wyspie niegotowe. Nim wykukamy cokolwiek latającego z Espiritu Santo, sprują nas na amen. Rozmawiałem już z generałem Vandergriftem, czy nie przerwać wyokrętowania wojska i nie odskoczyć. Doszliśmy jednak do wniosku, że zagroziłoby to powodzeniu całej operacji i skazało na zagładę tych, którzy już są na Guadalcanal. Trudno, ryzykujemy. Admirale, weźmie pan sześć ciężkich krążowników — natychmiast! — i cztery niszczyciele i będzie patrolował przejścia po obydwu stronach wyspy Savo. Scotta wysyłam z dwoma krążownikami i dwoma niszczycielami, żeby patrolował cieśninę między Guadalcanal a Tulagi. Reszta zostanie tu, ze mną. Gdybym tylko wiedział, gdzie teraz jest Mikawa... Gdyby kontradmirał Turner wiedział, gdzie znajduje się w tej chwili wiceadmirał Mikawa, nie dzieliłby sił na trzy formacje i uniknąłby największego błędu w swojej karierze.. * Wieści o lądowaniu wroga na Guadalcanal dotarły do Mikawy w jego bazie w porcie Rabaul natychmiast po rozpoczęciu operacji. Zareagował błyskawicznie. W 15 minut popłynęły radiowe rozkazy do wszystkich znajdujących się w tym rejonie okrętów. Sam Mikawa, nie czekając, ruszył pełną parą na swym flagowym krążowniku „Chokai”; po drodze dołączały kolejno ciężkie krążowniki „Aoba”, „Kako”, „Kinugasa”, „Furutaka”. O siódmej wieczór następnego dnia w zapadającym już zmroku grupa operacyjna, składająca się z pięciu krążowników i niszczyciela, zbliżała się z wygaszonymi światłami i w ciszy radiowej do rejonu operacji jednostek amerykańskich. Cicho, jak stado drapieżników, weszły w czarną, gęstą od upału, wilgotną, tropikalną noc... Amerykańską marynarkę prześladował tej nocy wyjątkowy pech, mnożony przez błędy dowodzenia. O godz. 23.45 amerykański niszczyciel patrolowy zauważył trzy nie zidentyfikowane samoloty, ale meldunek ten nie dotarł do kontradmirała Turnera, zaś dowódcy krążowników którzy go otrzymali, przyjęli optymistycznie, że muszą to być samoloty amerykańskie. Były to w rzeczywistości japońskie maszyny rozpoznawcze, katapultowane z krążowników Mikawy. Półtorej godziny latały nad amerykańską eskadrą, przekazując dokładne informacje o jej położeniu i ruchach. W 55 minut później japoński okręt flagowy zaobserwował niszczyciela „Blue”. Mijał go powoli, na półobrotach, wodząc za nim wszystkimi lufami dział. Jakim cudem na niszczycielu nie zauważono japońskiego kolosa, jakim cudem nie zasygnalizował jego obecności radar, pozostaje do dziś tajemnicą. Dość że pół godziny później japońska armada podeszła nie zauważona na jedną milę do pierwszego patrolującego południowe wody amerykańskiego zespołu operacyjnego, składającego się z dwóch krążowników i dwóch niszczycieli. O godz. 1.36 nad ranem 9 sierpnia 1942 roku wiceadmirał Mikawa wydaje rozkaz: rozpocząć ogień! O godz. 1.38 wszystkie wyrzutnie japońskich okrętów wypuszczają torpedy. Dziesiątki długich luf z wież japońskich krążowników obracają się na potężnych pancernych basztach w kierunku niczego jeszcze nie przeczuwających Amerykanów. Oficerowie artylerii biorą namiary... W cztery minuty później Japończyków dostrzega wreszcie amerykański niszczyciel „Patterson”. Rozdzwaniają się dzwonki alarmowe, w eter idzie ostrzeżenie: nieprzyjaciel!

Minuta później — jeszcze nie przebrzmiały dzwonki — japońskie torpedy doszły! Australijskim krążownikiem „Canberra” wstrząsają dwie eksplozje. Japońskie samoloty rzucają flary. Amerykańska eskadra staje w ostrym świetle. Straszliwą salwą burtową „Chokai” zmiata nadbudówki Australijczyka. W ciągu minuty spadają nań 24 dwustumilimetrowe pociski, ginie kapitan, rozdarty kadłub dumnego krążownika zamienia się w tryskający ogniem i dymem wrak. Koniec „Canberry”... Komandor Bode, dowódca „Chicago”, drugiego krążownika, wyrwany z głębokiego snu pierwszą salwą, traci głowę i mając przed sobą pięć nieprzyjacielskich krążowników, puszcza się w idiotyczny pościg za mizernym japońskim niszczycielem — wychodząc tym samym z walki... i zapominając przy okazji zawiadomić drogą radiową drugą amerykańską eskadrę, północną, o zbliżającym się przeciwniku. Wskutek tego Mikawa, przebijając się przez chroniącą go znakomicie ścianę tropikalnej ulewy, wpada niemal dosłownie na kolejną zdobycz: w ciągu paru minut, pod salwami dział i uderzeniami torped, zniszczony zostaje krążownik „Quincy”. Ten odgryzał się zajadle; jedna z jego salw ugodziła w „Chokai”, rozbijając kabinę sztabową wiceadmirała Mikawy. Wkrótce jednak padające jak grad pociski japońskie rozbiły jedną wieżę działową okrętu, potem drugą, wznieciły pożar w komorze amunicyjnej, odcięły wyjścia z maszynowni. „Quincy” nie zaprzestał ognia, dostał jednak silnego przechyłu, wreszcie eksplozja kolejnej torpedy posłała go na dno. Piąty krążownik eskadry, „Vincennes”, oświetlony jaskrawym płomieniem palących się na pomoście rufowym własnych samolotów, przez parę minut metodycznie dobijany ogniem artyleryjskim i torpedami, zatonął. „Vincennes”, zaatakowany jako ostatni, miał najlepsze szanse obrony, ale ich nie wykorzystał. Komandor Riefkohl, jego dowódca, jeszcze po złapaniu „Yincennes” w światło japońskich reflektorów był przekonany, że to „Chicago” pozwala sobie na takie żarty, i polecił wysłać doń radiodepeszę z żądaniem natychmiastowego zgaszenia reflektorów. Depesza nie została nadana: pierwsza salwa 200-milimetrowych dział „Kako” zniszczyła kabinę radiotelegrafisty. W ten sposób wiceadmirał Mikawa dokonał rzeczy niewiarygodnej: w ciągu 32 minut zniszczył — bez własnych strat — cztery ciężkie krążowniki amerykańskie i wyłączył z walki piąty... Zatopił 1270 marynarzy wroga! Przeszło 700 wyszło z bitwy rannych. W 20 minut po zakończeniu tej trójetapowej bitwy Mikawa zebrał okręty i sformował je w szyk torowy, by przystąpić do wykonania drugiej fazy planu: dojścia do wybrzeża Guadalcanal i zniszczenia transportowców, które nie zakończyły jeszcze wyładunku wojska. Oznaczałoby to kompletną klęskę całej operacji desantowej. Ale noc owa obfitowała w wydarzenia niewiarygodne. Oto Mikawa, sformowawszy szyk swej eskadry... skierował ją na pełnych obrotach na północny zachód w drogę powrotną, do bazy w Rabaul. Jak pisał po wojnie w pamiętnikach, zmienił decyzję w obawie przed nieuchronnym, jego zdaniem, porannym uderzeniem amerykańskich bombowców, startujących z lotniskowców admirała Fletchera. Czyż mogło mu przyjść do głowy, że lotniskowce te, w obliczu łatwej do przewidzenia perspektywy odsieczy japońskiej, odpłynęły daleko z rejonu bitwy? Tak to amerykańskie okręty, zgrupowane w rejonie wyspy Savo, zostały rozgromione. Ocaliły zaś Guadalcanal... amerykańskie lotniskowce, których tam nie było. Nie zmieniło to faktu haniebnej klęski floty Stanów Zjednoczonych. Komandor Riefkohl, świadom swej winy, załamał się psychicznie. Komandor Bode popełnił samobójstwo. Natomiast na wszystkich okrętach amerykańskich przez długi czas potem hałasowały ekipy techniczne: zdzierano boazerie i dywany, usuwano miękkie, klubowe meble, zdejmowano linoleum wyściełające wszystkie korytarze, zdrapywano do gołej blachy warstwy farby i lakieru. Gdyby nie tak obfite nagromadzenie materiałów łatwopalnych, być może nie stracono by ,,Canberry” ani „Astorii”. Doświadczenie wykazało: lepiej twardo, ale bezpiecznie. „OPERACJA KA” Mimo odwrotu admirała Mikawy sytuacja piechoty morskiej na Guadalcanal była nie do pozazdroszczenia, chociaż Amerykanie zdobyli przyczółek bez strat, rozszerzając go następnie zgodnie z planem w tempie równym tempu marszu przez bagienną dżunglę, a tego samego dnia zajęli, ponosząc niewielkie straty, wysepkę Tulagi. Drugiego dnia po wylądowaniu, 8 sierpnia, 1 batalion 1 pułku piechoty morskiej, przebijając się przez dżunglę, zajął z marszu lotnisko — jeden z zasadniczych celów desantu, a 1 batalion 5 pułku, poruszając się

wzdłuż brzegu morza na zachód, zajął port Lunga, sforsował deltę rzeki o tej samej nazwie i uchwycił miejscowość Kukum, przejmując pozostawione przez Japończyków znaczne zapasy żywności i sprzętu. Wszystko to mogłoby napawać otuchą, gdyby nie fakt, iż amerykańska flota znikła spod wyspy. Było to kolejne ogniwo w łańcuchu obustronnych błędów pierwszej fazy walk o Guadalcanal. Wszystkie jednostki „grupy operacyjnej 61”, to jest zespołu desantowego wraz z eskortą, opuściły w pośpiechu Guadalcanal... w obawie przed atakiem zwycięskiego po bitwie pod Savo Mikawy, który w tym czasie oddalał się równie pospiesznie z rejonu bitwy, bojąc się uderzenia z lotniskowców admirała Fletchera. W rezultacie amerykańska piechota morska i szturmowa w sile 16 tysięcy została pozostawiona na wyspie swemu losowi. Co gorsza, transportowce odpłynęły przerwawszy wyładunek, unosząc na pokładach i pod nimi przeszło połowę sprzętu, amunicji i żywności oraz 3 tysiące marines. Japończycy panowali całkowicie na morzu i w powietrzu. Amerykańskie oddziały desantowe odczuwały dotkliwe braki w sprzęcie i amunicji, a dożywiały się pozostawionymi przez Japończyków zapasami ryżu. Dokuczała gorąca wilgoć dżungli, w której pleśniała natychmiast wyjęta z opakowań żywność, butwiały mundury i ekwipunek, rdzewiały radiostacje. Żołnierzy ogarnął ponury nastrój. Zniknięcie floty przyjęli jako dezercję i poczuli się osamotnieni, zostawieni na pewną śmierć. Nie można się dziwić żołnierzom: amerykańskie siły zbrojne na Pacyfiku miały za sobą półroczne pasmo klęsk i ani jednej wygranej bitwy na lądzie. Japońska zaś piechota, której graniczącą z fanatyzmem odwagę i okrucieństwo amerykańscy żołnierze mieli okazję nieraz poznać, uchodziła za niezwyciężoną. Wieczorami żołnierze powtarzali relacje nielicznych, którym udało się ujść z życiem z wyspy Bataan, o straszliwych atakach piechoty japońskiej, których nie jest w stanie załamać żaden, najsilniejszy nawet ogień broni maszynowej, o oficerach idących z dobytymi, ostrymi jak brzytwa szablami samurajów (nie wiadomo czemu owe samurajskie szable budziły z reguły największą grozę wśród słuchaczy; być może płynęło to z faktu, iż szablami tymi japońscy oficerowie ścinali niekiedy wziętych do niewoli jeńców), o zasadzkach w dżungli, z których wyskakiwały, jak spod ziemi, roje „żółtych diabłów” i z okrzykiem „banzai!” roznosiły atakowanych na bagnetach, o bestialskim traktowaniu jeńców. O wrogu, którego n i e m o ż n a z w y c i ę ż y ć... Nie ulegało wątpliwości, iż w ciągu pierwszych tygodni po wylądowaniu Amerykanów Japończycy mogli wyrzucić ich z Guadalcanal, jeśli już nie wybić całkowicie. Jednakże w kwaterze generała Hyakutake w Rabaul przypuszczano, iż desant sił USA nie może liczyć więcej niż 3 tysiące ludzi. Rozumowano prosto: własne doświadczenia mówiły, iż w ciągu 2 dni (a tyle, jak rozpoznało lotnictwo, trwało lądowanie marines), nie można żadną miarą wysadzić na ląd więcej niż trzy tysiące ludzi ze sprzętem i zaopatrzeniem. Japończykom nie przyszło do głowy, iż Amerykanie w czasie dwu dni swego pierwszego w tej wojnie desantu wyokrętują przeszło pięciokrotnie więcej wojska, uważając przy tym, że operacja przebiega niesprawnie. Niedocenienie przeciwnika zrodziło „operację Ka”: próbę odebrania wyspy przy użyciu jednego, 28 pułku piechoty, stacjonującego podówczas na wyspie Guam. „Operacja Ka” rozpoczęta została ze zwykłą w tej wojnie japońską szybkością. 18 sierpnia w nocy czujki marines z nadmorskiej plaży usłyszały raptem uderzenia fali o piach mimo idealnie gładkiej tafli morza; niechybny znak, iż wzdłuż brzegu przechodzi konwój. Były to trzy japońskie niszczyciele, niosące na pokładzie 900 żołnierzy piechoty — pierwszy rzut 28 pułku, z jego dowódcą, pułkownikiem Kiyanao Ichiki. Pułkownik Ichiki był doświadczonym dowódcą. Miał za sobą, oprócz walk na wyspach Pacyfiku, także kampanię chińską. Jednakże jego doświadczenie bojowe, choć duże, nie dorównywało jego odwadze, agresywności oraz przekonaniu, że nie ma na świecie żołnierza, który by mógł przeciwstawić się uderzeniu japońskiej piechoty, a w szczególności uderzeniu jego pułku. Jak dotychczas życie potwierdzało przekonania pułkownika, jego jednostka cieszyła się w armii japońskiej zasłużoną sławą doborowej. Tym razem owo przekonanie pułkownika Ichiki, w połączeniu z pogardą dla wroga oraz fałszywym rozeznaniem jego sił, kazało mu uderzyć na przyczółek natychmiast po wylądowaniu, nie czekając na resztę pułku, która w sile 2500 żołnierzy piechoty znaleźć się miała na wyspie za kilkanaście dni. Generał Vandergrift nie miał tak przesadnego mniemania o walorach bojowych swego wojska jak jego przeciwnik. Być może dlatego właśnie większą wagę przykładał do starannego rozpoznania sił japońskich, nie pozostawiając całej roboty odwadze żołnierzy i opatrzności boskiej. O zbliżaniu się i sile konwoju wiedział znacznie wcześniej, nim japońskie okręty minęły amerykański przyczółek. 14 sierpnia przed linią umocnień oczom zdumionych marines ukazał się wychodzący z dżungli niesłychanie brodaty biały człowiek w tropikalnym kasku i z potężnym pistoletem u pasa, a za nim rząd półnagich Polinezyjczyków, z karabinami na plecach i... pełnymi owoców koszami na głowach. Młody

brodacz imieniem Martin Clemens okazał się byłym urzędnikiem administracji angielskiej na wyspie, przyniósł zaś — oprócz owoców, pochłoniętych w mgnieniu oka przez wygłodniałych żołnierzy z obsadzającej ów odcinek kompanii —- wieść o koncentracji oddziałów japońskich nad brzegiem o 20 km na wschód, przygotowujących się, jak się wydawało, na przyjęcie posiłków z morza. Tego samego dnia Vandergrift otrzymał przez radio wieść — od innego, zapewne również brodatego i obdartego jak Clemens Anglika — iż zachodni cypel wyspy minęły trzy japońskie niszczyciele. Kojarząc obydwie wieści, amerykańskie dowództwo mogło wyciągnąć wnioski o sile i miejscu lądowania posiłków wroga. Ludzie, którzy te wiadomości przekazali, rekrutowali się spośród członków informacyjnej siatki tzw. „obserwatorów wybrzeży” (coast watschers) — urzędników i rezydentów brytyjskich, którzy po zajęciu kolejnych wysp Archipelagu Salomona przez Japończyków uchodzili przed nimi w dżunglę, tworząc coś w rodzaju partyzanckiego wywiadu, stanowiącego bezcenne źródło informacji o ruchach wojsk i floty japońskiej. Działanie obserwatorów było możliwe tylko dzięki gorliwej pomocy tubylców, na których nienawiść żołnierze japońscy zasłużyli sobie szybko brutalnym traktowaniem, rabunkiem i gwałtami. Pomoc „ludzi dżungli” jako przewodników i dostarczycieli „języka” była dla aliantów równie cenna, jak informacje „obserwatorów”. Następnego dnia rano z przyczółka wyruszył kilkuosobowy patrol zwiadowców pod dowództwem jednego z polinezyjskich partyzantów Clemensa imieniem Vouza, przed wojną starszego sierżanta policji brytyjskiej. Zaraz po nim ruszył drugi, osiemdziesięcioosobowy patrol, dowodzony przez kapitana Charlesa Brusha. Prowadzony przez czterech Polinezyjczyków patrol zapadł w dżunglę, kierując się w miejsce domniemanego lądowania Japończyków. Około południa do czujnych uszu polinezyjskich przewodników doszły odgłosy poruszającej się grupy ludzi. W mgnieniu oka patrol zajął pozycje, dopuścił zbliżający się japoński oddział w środek uformowanego pospiesznie półkola i otworzył ogień. Z trzydziestu czterech Japończyków padło trzydziestu jeden. Mundury i dokumenty zabitych zdradziły, iż był to patrol nowo przybyłego na wyspę pułku, co potwierdziło hipotezę o miejscu lądowania nieprzyjaciela. Znalezione przy dowódcy mapy ukazywały względnie dokładnie pozycje amerykańskie z zaznaczonymi ich słabymi punktami, co z kolei sugerowało prawdopodobny kierunek natarcia Japończyków. Starszy sierżant Vouza miał mniej szczęścia — sam dostał się w ręce wroga. Japończycy, próbując bezskutecznie wymusić na nim zeznania dotyczące sił amerykańskich i ich ugrupowania, przebili go parokrotnie bagnetem i poranili szablą, po czym pozostawili, sądząc, iż nie żyje. Vouza oprzytomniał jednak i zdołał doczołgać się do własnych pozycji. Amerykanie oczekiwali wroga dobrze przygotowani. Tym lepiej, iż prymitywne lotnisko budowane przez Japończyków dwa miesiące dokończone zostało przez amerykańskich saperów w ciągu czterech dni. Na dzień przed bitwą na lotnisku Hendersona, nazwanym tak od imienia amerykańskiego bohatera spod Midway, wylądowało dwanaście bombowców nurkujących Douglas i dziewiętnaście myśliwców Wildcat. O tym wszystkim również Japończycy nie mieli pojęcia... 21 sierpnia 900 ludzi pułkownika Ichiki zaległo w dżungli wzdłuż ujścia rzeki Ilu. Po drugiej stronie rzeki znajdowały się pozycje Amerykanów. O drugiej czterdzieści artyleria japońska położyła ogień na przeciwległy brzeg rzeki, zaterkotało kilkadziesiąt lekkich karabinów maszynowych Nambu. W gęstym ogniu wsparcia pięciuset żołnierzy japońskich z okrzykiem „banzai!” rzuciło się przez bród. Dokładnie w miejscu, w którym atak ów był spodziewany... W kilkanaście sekund potem wody Ilu spieniły się od eksplozji amerykańskich pocisków działowych i moździerzowych. Ryglujące bród ciężkie karabiny maszynowe typu Browning zanosiły się jazgotem, kosząc szeregi nacierających. Pierwsza fala Japończyków, choć przerzedzona ogniem, z niepohamowaną furią wdarła się na brzeg, by wplątać się w zasieki z drutów kolczastych; tam resztkę atakujących rozszarpały granaty ręczne. Niedobitki wycofały się na zachodni brzeg. Zdumiony i wściekły dowódca pułku zebrał żołnierzy i wraz z odwodem poprowadził do drugiego natarcia, tym razem wzdłuż plaży, gdzie rzeka utworzyła przy ujściu do morza piaszczysty, płytki język. Odcinek ten, słabiej umocniony, broniony był przez 2 batalion 1 pułku piechoty morskiej pod dowództwem podpułkownika Edwina Pollocka. I tym razem jednak atakujący z furią Japończycy nie przełamali amerykańskich umocnień. Podpułkownik Pollock miał znakomitych strzelców wyborowych oraz dwa wkopane poprzedniego dnia w piach wydmy i starannie zamaskowane czołgi typu Stuart; każdy zbrojny w szybkostrzelne działko kaliber 37 mm i 3 karabiny maszynowe Browning. Tymczasem 2 kilometry powyżej przez rzekę przeprawił się batalion marines i pluton czołgów; zatoczywszy łuk, grupa uderzeniowa zaskoczyła Japończyków ze skrzydła i zepchnęła do morza. Startujące z lotniska Hendersona bombowce nurkujące rozproszyły ostatnie zwarte oddziały japońskiej piechoty.

Czołgi dokonały dzieła, wgniatając w piach ciała broniących się do ostatka żołnierzy pojedynczych gniazd oporu. O straszliwej zaciętości i okrucieństwie walki mogą świadczyć liczby, jakich nie spotkało się na innych teatrach wojny; z 900 Japończyków zginęło na miejscu 800, do niewoli trafiło... 15. Reszta rozproszyła się w dżungli. Pułkownik Ichiki walczył do ostatka, po czym oblał sztandar pułkowy benzyną, podpalił go i zastrzelił się. Amerykanie triumfowali. Żołnierze korpusu ekspedycyjnego, dotychczas podupadli na duchu i walczący z odwagą i rozpaczą łudzi przypartych do morza, dla których nie ma odwrotu, wpadli teraz w istną euforię. A więc Japończyków można pobić! Ba, można ich wybić do nogi! Na nic zdała się ich odwaga, ich fanatyzm, ich szable samurajów, ich zaciętość, która kazała nie dobitym żołnierzom na nadmorskiej plaży naciskać spust i rzucać granaty do ostatka... Po raz pierwszy w tej wojnie piechota amerykańska pokonała, ba, zmiażdżyła w bezpośredniej walce piechotę japońską. POCZĄTEK ESKALACJI Klęska pułkownika Ichiki stanowiła punkt zwrotny działań na wyspie z jeszcze jednego względu. Z początku Amerykanie sądzili, iż uda im się opanować Guadalcanal za jednym zamachem. Zawiedli się. Japończycy z kolei byli przekonani, iż zgniotą niewielkie, jak myśleli, siły desantowe wroga pierwszym uderzeniem. Doznali bolesnej porażki. Więcej: szoku. Przeciwnik okazał się znacznie silniejszy i lepszy od nich pod każdym względem. Do strategicznych względów, przemawiających za opanowaniem wyspy, doszły teraz względy ambicjonalne i prestiżowe — cesarskie siły zbrojne, „niezwyciężeni” nie mogły po prostu puścić porażki płazem. W rezultacie obydwie strony doszły do wniosku, iż niezbędne będzie poważne wzmocnienie swych sił na wyspie. Tak rozpoczęła się obustronna, przedziwna eskalacja działań, która miała zamienić skromne bądź co bądź walki o niewielką wysepkę w jedną z większych i najbardziej krwawych operacji na Pacyfiku w sześciomiesięczne zmagania na lądzie, morzu i w powietrzu. Japończycy nie wykorzystali pierwszych dni po bitwie pod Savo, gdy ich panowanie w powietrzu w rejonie Guadalcanal było absolutne. Teraz już nie mogli ryzykować wysłania na wyspę za dnia wielkich kbnwojów transportowych. Uruchomili więc szybkie, nocne konwoje niszczycieli, dostarczające mniejsze kontyngenty wojska, sprzętu i zaopatrzenia. Regularnie, co parę dni, jednostki „Tokio Express”, jak ochrzcili konwój Amerykanie, mistrzowsko dowodzone przez najzdolniejszego wyższego dowódcę floty japońskiej, admirała Tanakę, przemykały niepostrzeżenie dla amerykańskich, patroli powietrznych i okrętów podwodnych, przybijały do wyspy na wschód lub zachód od wrogiego przyczółka, wysadzały posiłki i umykały przed świtem, po drodze ostrzeliwując amerykańskie pozycje i lotnisko Hendersona. Noc należała do silniejszej floty. W ciągu dnia odwracały się role. Dzień należał do mocniejszego w powietrzu, a tym stawała się coraz bardziej strona amerykańska; ze statków wyokrętowywano kolejne bataliony marines, znoszono sprzęt, skrzynie z amunicją i beczki z benzyną, na lotnisku lądowały samoloty. Obydwie strony szykowały się powoli, metodycznie, do ostatecznej rozprawy. * Do połowy października parokrotnie dochodziło do obustronnych prób zniszczenia sił morskich wroga w celu odcięcia wyspy: były to bitwy u wschodnich Wysp Salomona i u przylądka Esperance. Pierwsza, stoczona 24 sierpnia o 200 mil od Gaudalcanal, zakończyła się nierozegraną (inaczej mówiąc, obydwie strony ogłosiły ją zwycięską): Japończycy stracili lotniskowiec „Ryujo” (drugi, „Chitose”, został uszkodzony), jeden krążownik i jeden niszczyciel, do amerykańskich strat zaliczyć trzeba przede wszystkim poważne uszkodzenie największego lotniskowca — „Enterprise” (trzy bomby, 74 zabitych). Dogrywką niejako bitwy było w parę dni później storpedowanie i uszkodzenie amerykańskiego lotniskowca „Saratoga” przez japoński okręt podwodny. Ze swej strony zgrupowanie bombowców startujących z lotniska Hendersona zdybało japoński konwój zmierzający ku wyspie i zatopiło lub uszkodziło trzy niszczyciele, co nie przeszkodziło jednak Japończykom w wysadzeniu na Guadalcanal 3500 wiezionych w tym konwoju żołnierzy. Bitwa u przylądka Esperance, rozegrana 12 października 1942 roku, zyskała przydomek „bitwy obustronnych błędów”, a to wskutek parokrotnego brania przez obie strony wrogich okrętów za własne.

Amerykanie jednak — dzięki radarowi — szybko identyfikowali przeciwnika, w wyniku czego poszły na dno japońskie krążowniki ,,Furutaka” i „Aoba” oraz niszczyciel „Fubuki”. Amerykanie stracili krążownik, kilka innych okrętów dodało uszkodzeń. W czasie gdy płonął flagowy krążownik japoński „Aoba”, a na jego zdruzgotanym pociskami pomoście dowodzenia konał kontradmirał Goto, druga grupa japońskich okrętów, dowodzona przez admirała Joshimę, dotarła szczęśliwie do wyspy, wysadzając na ląd kolejne kontyngenty piechoty oraz ciężką artylerię. Jednocześnie na amerykańskim odcinku lądował 164 pułk piechoty — korzystając z zaangażowania sił japońskich w bitwie na przylądku Esperance — oraz wyładowywano paliwo, którego brak ostro dawał się we znaki samolotom z lotniska Hendersona. Dzięki temu amerykańskie bombowce nurkujące i myśliwce mogły wziąć udział w początku decydującego zwarcia lądowego na „Krwawym Grzebieniu” po to, by następnej nocy, z 13 na 14 października, ulec niemal całkowitej zagładzie na lotnisku pod huraganowym ogniem ciężkich dział pancerników „Kongo'' i „Haruna”. Były to okręty z kolejnego konwoju „Tokio Express”, które po wysadzeniu posiłków na wyspie położyły na lotnisku Hendersona półtoragodzinną zaporę ognia, wskutek czego uległo zniszczeniu 48 amerykańskich samolotów (czyli przeszło połowa ich aktualnego stanu), a także zapasy benzyny dostarczone tam dwa dni przedtem. Następnego dnia marines lornetujący morze z nadbrzeżnych umocnień zaciskali zęby w bezsilnej pasji: w pełnym świetle dziennym widać było japońskie transportowce, spokojnie podchodzące do portu Tassafaronga, by wyładować tam ludzi i sprzęt. Wokół uwijały się niszczyciele z eskorty, nad nimi krążyły dziesiątki myśliwców Zero. Lądowanie przebiegało bez przeszkód... „GRZEBIEŃ” SPŁYWA KRWIĄ Zanim zginął kontradmirał Goto, zanim pociski japońskich pancerników przeorały wzdłuż i wszerz lotnisko Hendersona, naczelny dowódca japońskich sił na wyspie, generał Kawaguchi, postanowił zniszczyć przeciwnika od strony lądu. Była to operacja, połączona z oderwaniem się maszerujących kolumn od pasa wybrzeża. Guadalcanal, podobnie jak większość wysp Archipelagu Salomona, składała się z dwu stref i dwu światów. Wąski pas nadmorski: wioski rybackie i osady, faktorie, siedziby administracji rządowej i misji różnych wyznań, kupcy chińscy i plantatorzy brytyjscy; jednym słowem — niemal cywilizacja. Reszta wyspy, całe jej wnętrze, to ogromny ocean dżungli. Mroczny, przykryty hermetycznym dachem koron olbrzymich drzew gąszcz bambusów, lian, skłębionych kolczastych krzewów; bagna i rojące się pijawkami rozlewiska. Powietrze gorące wilgocią, buchające fetorem zgnilizny, trującym zapachem kwiatów. Dżungla drążona plątaniną ścieżynek prowadzących Bóg wie dokąd, wydeptanych przez Bóg wie kogo — zwierzynę ciągnącą do wodopoju czy wojowników-łowców głów, załatwiających ostrym jak brzytwa mieczem i zatrutą strzałą krwawe międzyplemienne porachunki. W czasie pokoju obszary położone w głębi wyspy nie interesowały nikogo: ani plantatorów herbaty czy kauczuku, ani poszukiwaczy złota — były zbyt dzikie i niedostępne. Nie stwierdzono też na wyspie występowania jakichkolwiek cennych kopalin. W czasie wojny obszary stały się tym mniej interesujące. Były niebezpieczne, a zarazem do niczego walczącym stronom nieprzydatne. Kto panował nad brzegami, panował nad wyspą. Czasami tylko kolumna Japończyków zapuszczała się głębiej — bądź dla zadokumentowania swej okupacyjnej obecności na Guadalcanal, bądź w charakterze ekspedycji karnej przeciwko wiosce, której mieszkańców podejrzewano o przechowywanie byłych rezydentów brytyjskich, a obecnie „obserwatorów wybrzeża”, albo, po amerykańskim lądowaniu, o sprzyjanie „niebieskookim”. Poza tym niemal wszystkie działania wojenne toczono jeśli nie na plażach, to w przybrzeżnym pasie dżungli, nie przekraczającym 4—5 kilometrów szerokości. Tym razem Japończycy postanowili zapuścić się na 8—10 kilometrów w głąb lądu. Liczyli na zaskoczenie — posuwające się przez gąszcz oddziały były absolutnie niewidoczne dla rozpoznania lotniczego — oraz na słabość amerykańskich umocnień i w ogóle obrony, koncentrującej się w pasie od strony wybrzeża. Przez cały wrzesień japońskie oddziały saperów cięły trakt przez dżunglę, poczynając od swej nadmorskiej bazy w Tasimboko, szerokim sierpem okrążając od południa amerykańską linię nadbrzeżnych umocnień. Natarcie, mierzone w kluczową pozycję Amerykanów na Guadalcanal, w lotnisko, miało zaś przyjść ze środka wyspy, od południa. Waliły się w bagnisty grunt tysiące drzew, cięto gęste poszycie, okrążano rozlewiska. Uparcie, kilometr po kilometrze, drążony w dżungli korytarz zbliżał się do celu. Ciągniki ryły w wilgotnej jak gąbka ziemi,

japońscy żołnierze, opuchnięci od ukąszeń komarów, cięci przez pijawki, atakowani przez kolumny mrówek, obdarci i wycieńczeni, wyrywali z bagna 150-milimetrowe haubice, pchali jaszcze amunicyjne, przenosili etapami broń maszynową, skrzynie z amunicją, ekwipunek, zapasy żywności, pojemniki z wodą. Generał Kawaguchi zdecydował uderzyć z trzech stron: dwie kolumny miały atakować amerykańskie pozycje od wschodu, trzecia, w sile trzech batalionów piechoty, z silnym wsparciem oddziałów artyleryjskich i powietrznych, pod jego osobistym dowództwem, miała zadać decydujący cios od południa, uderzając wzdłuż rzeki Lunga. Natarcie wyznaczono na 12 września i mimo morderczego zmęczenia przebijających się przez dżunglę oddziałów generał Kawaguchi nie uznał za konieczne odłożenie go choćby o dzień. Natarcie miało nastąpić z marszu, z wykorzystaniem zaskoczenia; nawet jeśli Amerykanie spostrzegli ruch oddziałów japońskich — rozumował generał — nie powinni przewidzieć, iż atak nastąpi tak szybko. Amerykanie doskonale znali ruchy wojsk japońskich; od czegóż mieli zwiad Clemensa i jego Polinezyjczyków? Dowódca odcinka, pułkownik Edson, postanowił stawić czoła natarciu umacniając się na wąskim, długim na półtora kilometra wzgórzu, którego grzbiet biegł łagodnie esowatą linią równolegle do rzeki Lunga w oddaleniu paruset metrów od niej. Łyse zbocza wzgórza dawały dobre pole ostrzału, samo zaś wzgórze tworzyło wał, godzący południowym krańcem w kierunku, z którego spodziewano się wroga. Edson przyjął, iż Japończycy nie mogą okrążyć ani wyminąć jego pozycji; na prawym skrzydle płynęła Lunga o bagnistych brzegach, z lewej strony wzgórza schodziły w gąszcz dżungli. Budowa drogi przez dżunglę pod ostrzałem moździerzy i pod bombami kosztowałaby Japończyków zbyt dużo czasu i ludzi, podczas gdy pasmo wzgórza, w razie zdobycia go, tworzyło pozbawiony drzew trakt, wiodący w głąb amerykańskich pozycji aż do lotniska. Kapral Fergusson siedział na wysuniętym w dżunglę szczycie wzgórza w cieniu przetkanej liśćmi palmowymi siatki maskowniczej, rzeźwiony litościwym powiewem wieczornego wietrzyka, i skrobał dno menażki łyżką, rozglądając się z zadowoleniem dokoła. Było na co popatrzeć. Kilkuset marines uwijało się z łopatami przy dołach strzeleckich, gniazdach dla broni maszynowej i rowach dobiegowych. Inni maskowali ukończone już pozycje, jeszcze inni ciągnęli wzdłuż skraju dżungli zasieki z drutu kolczastego. Gąszcz co prawda pozwoliłby zbliżającemu się nieprzyjacielowi doskonałe się ukryć, ale jednocześnie wplątane w gęste poszycie zwoje kolczastych drutów tworzyły zaporę niemal nie do przebycia. Za żołnierzami szli minerzy, uzbrajając zasieki minami zwanymi popularnie „skaczącymi Kubusiami”, jako że po odpaleniu wyskakiwały na metr—dwa w górę, a następnie eksplodowały, rażąc odłamkami na dużą odległość. Jack Fergusson obserwował to wszystko z dużym zadowoleniem, gdyż po pierwsze lubił solidną robotę, szczególnie jeśli wykonywał ją ktoś inny, po drugie chwila odpoczynku była tu czymś nie do pogardzenia. Przywiózł godzinę temu meldunek od swego dowódcy dla pułkownika Edsona, a gdy już zabierał się do powrotu, jeep obsunął się ze stromizny i trzasnęła półośka. W normalnych warunkach machnąłby ręką na wóz i poszedł wyfasować nowy, ale tu nie było skąd fasować. Ze sprzętem było tak źle, jak z jedzeniem, popłacało się ściągnąć wóz do oddziału, by wymienić pękniętą część na dobrą, wymontowaną z któregoś z rozbitych jeepów, których kilkanaście widział w różnych partiach bronionego terenu. Tymczasem więc musiał czekać i bynajmniej nie miał o to do nikogo pretensji. Wyskrobał menażkę do czysta, westchnął, klepnął się po kieszeni, w której zwykle nosił papierosy, wiedząc doskonale, że ich tam nie ma, po czym zwrócił się do krępego, młodego żołnierza z dystynkcjami sierżanta na rękawie, mocującego się z karabinem maszynowym na świeżo okrytym darnią, umocnionym palikami bambusowymi przedpiersiu. — Hej, bracie — zagadnął — masz dyma? Sierżant spojrzał nań spod oka — w koszarach taka poufałość między kapralem a sierżantem byłaby nie do pomyślenia; w warunkach bojowych przyjmowała się szybko — wyprostował się, wytarł rękawem pot z czoła, drugą ręką sięgnął do kieszeni po paczkę cameli. — Nie za dobrze ci tu, synu? — zagaił konwersację po paru pierwszych zaciągnięciach. — Siedzisz sobie jak hrabia, a tu ludzie urabiają ręce po łokcie. Ale, ale — tu sierżant popatrzył bystro na zarośniętą czarną szczeciną twarz Jacka — toż to Fergusson! Skąd cię tu licho przyniosło. Myślałem, żeś u Pullera, przy sztabie. Nas tu przywędrował cały batalion. Reszta, jak widzisz, spadochroniarze i piechota szturmowa. — Przyjechałem z meldunkiem od starego i wóz mi nawalił. A ciebie też poznaję, przecież jesteś z naszego pułku, drugi batalion, co? — No, kompania „A”. Anthony Malinowski. Pewnie, że się znamy, tylko pod zarostem trudno się czegokolwiek dopatrzyć, a już i ciemno. Zostaniesz na noc? — Chyba. Zrobiliście tu sobie fortecę, że lepszej nie trzeba. U nas, przy lotnisku, noc w noc walą te zakichane Japończyki z morza, że oka nie zmrużysz. U was spokojnie.

— Aha, spokojnie. Lada chwila tu będą żółtki. Po co, myślisz, ta zafajdana linia Maginota z bambusów? A ta cała cholerna górka naszpikowana kaemami jak tort urodzinowy świeczkami? W południe dorzucili jeszcze batalion moździerzy, stopiątek — wkopali się tam z tyłu. A dwie godziny temu myśmy tu na dodatek przymaszerowali. A jak dają marines, to wiadomo, na najgorszą robotę. W złą godzinę ci wóz wysiadł, Fergusson. Lepiej by ci było przy sztabie, nawet pod tym ostrzałem z morza. Całe szczęście, że zdążyliśmy się jeszcze okopać, i to fest. Patrz, już ostatni saperzy się zbierają. Nie dziwiłbym się, gdyby żółtki sposobiły już sobie w krzakach te swoje rzeźnickie szable. Fergusson popatrzył na ścianę dżungli, czerniejącą sto metrów od niego, i lekki chłód przebiegł mu po karku. Zdawało mu się, że widzi w bambusowych zaroślach mdłe błyski bagnetów (a może samurajskich szabli?). Przysunął bliżej pistolet maszynowy. — Ech, przeszliby tak przez dżunglę tyle drogi? — uspokajał bardziej siebie niż kamrata. — Usłyszymy ich, nie bój się, zanim... — Cicho! — Malinowski chwycił go za łokieć. — Słyszysz? — Co?! Aha. „Wszawy Ludwiś”. Leci prosto na nas... Rzeczywiście, brzęczenie japońskiego samolotu rozpoznawczego znanego wśród żołnierzy pod trudną do uzasadnienia nazwą „Wszawego Ludwisia” — zbliżało się, nasilało terkotem, aż wreszcie... Na niebie zabłysły flary — jasnym, ostrym światłem. Huśtające się na spadochronach rakiety rozjaśniły wszystko. Widać było każdą trawę, każdy ostry, czarny jej cień na ziemi. Jednocześnie ze wzgórza trysnęły słupy ziemi: jeden, drugi, dziesiąty — to okręty japońskie pokryły ogniem pozycje amerykańskie. Po dwudziestu minutach ogień artyleryjski zamilkł, jak nożem ucięty, rozszczekały się zaś karabiny maszynowe, rozdudniły moździerze generała Kawaguchi. Cały wijący się kapryśnie brzeg dżungli otaczającej wzgórze migotał błyskami karabinów i broni maszynowej. — Cholera, cała dywizja się tu pcha — monologował Fergusson, wodząc lufą Thompsona po rozmigotanym skraju dżungli. Nad uchem dudnił mu ciężki karabin maszynowy. Z drugiej strony słyszał miarowe stęknięcia sierżanta Malinowskiego. Za każdym z rowu wylatywał łukiem granat, a po chwili z dołu, wśród skłębionych drutów, między przedzierającymi się przez nie sylwetkami Japończyków, błyskała eksplozja. Fergusson nie zdążył wystrzelać dwóch magazynków, gdy w świetle coraz to nowych flar zobaczył pierwsze grupy piechoty wroga wewnątrz linii zasieków, wdzierające się na wzgórze. Okrzyki „banzai!” mieszały się z łamaną angielszczyzną wykrzykiwanych „marine — you die!” („marynarzu — zginiesz!”). Z boku, przez nieustanny grzechot wystrzałów, przedarł się krzyczany po linii rozkaz: „Do tyłu! Odskok do tyłu!” Fergusson wyskoczył z okopu, gnał na oślep w tył, w głąb grzbietu wzgórza, obok biegł Malinowski, przed nimi majaczył jeszcze ktoś, kto w pewnej chwili wciągnął z gwizdem powietrze, wyrzucił ręce w górę i zwalił się na ziemię. „Stój! Stój! — rozległy się okrzyki. — Na pozycje!” Fergusson sadził dalej, aż wpadł niemal na oficera ogromnego wzrostu wywijającego Thompsonem. — Na pozycje! Rąbać sukinsynów! Do cholery, czy chcecie żyć wiecznie?! — znajomy głos, znajoma postać, znajome zawołanie. Tak, to major Kenneth Bailey, jeden z najbardziej popularnych oficerów, i tradycyjny okrzyk bojowy marines. Jack obrócił się w miejscu, skoczył w najbliższy rów strzelecki. Dyszał głośno, krew tętniła w skroniach, już wbijał w swego Thompsona świeży magazynek. No pewnie — przebiegło mu przez myśl — nikt nie żyje wiecznie, prędzej czy później tak samo się kończy. Naciskał spust, bijąc krótkimi seriami po skaczących, drobnych sylwetkach wroga. Wezbrała w nim zimna, straszliwa wściekłość, że przez tych przeklętych Japończyków życie kończy mu się właśnie teraz, że ginie samotny, nie, nie samotny, nad nim gdzieś jazgotał erkaem, obok ktoś strzelał z karabinu, zapadał w ziemię ktoś drugi, trzeci, dziesiąty, linia obrony zagęszczała się, Fergusson przestał rozróżniać pojedyncze strzały, otoczył go nieustanny huk. Japończycy przypadli do ziemi, już nie rwali naprzód. Tak zastał ich świt. Z pierwszym brzaskiem na wysunięty w dżunglę język wzgórza runęła lawina ognia. To artyleria amerykańska po bezczynnej nocy (mrok nie zezwalał na prowadzenie ognia do nieprzyjaciela, walczącego przecież w zwarciu z amerykańskimi oddziałami) odrabiała zaległości. Obserwatorzy podawali poprawki. Po chwili wał tryskającego w niebo piachu odłamków i ognia położył się precyzyjnie na utraconym nocą obszarze wzgórza, a gdy w pół godziny później ruszyło przeciwuderzenie marines, piechoty szturmowej i oddziałów spadochronowych, Japończycy spiesznie wycofali się w dżunglę. — Do czasu, do czasu — sierżant Malinowski pocieszał Fergussona — oni kochają bić się w nocy. Nic się nie bój, bracie, wieczorem wrócą... Wrócili. Znów siedem japońskich niszczycieli przez pół godziny pompowało pociski w grzbiet pagórka. Znów ,,Wszawy Ludwiś” zamienił wieczorny mrok w jasność. Znów dżungla rozbrzmiała nieludzkim wrzaskiem

„banzai!”. Generał Kawaguchi wiódł swe bataliony w szaleńczym uderzeniu frontalnym. Dwa tysiące Japończyków szło zjeżoną bagnetami gęstwą — przez zasieki i pola minowe — na wąziutki grzebień wzgórza, pokryło je mrowiem, darło się na ziejące ogniem pozycje. Jezu, ale ich dużo! Chyba nie damy rady — przeleciało przez myśl Malinowskiemu, i w tej samej chwili kątem oka zobaczył, jak Steve, celowniczy erkaemu z jego plutonu, osuwa się twarzą na zamek Browninga. Sierżant podczołgał się, odrzucił ciało towarzysza na bok, chwycił skrwawioną broń i poszukał kołem celownika najbliższej grupy nieprzyjacielskiej piechoty wyłaniającej się w upiornym świetle flar z zasłony dymnej, położonej uprzednio przez Japończyków na skraju dżungli dla łatwiejszego przejścia przez zasieki. Bił długimi seriami wodząc lufą tam, gdzie wroga było najgęściej. Nieprzepisowo — nie mógł się powstrzymać od przekornej refleksji — regulamin każe krótkimi seriami, każdą w konkretnego żołnierza, ale czy regulamin mógł przewidzieć takie natarcie? Huraganowy ogień broni maszynowej zdziesiątkował piechotę japońską i zmusił do odwrotu. Nim obrońcy zdążyli znieść z przedpola swoich rannych i powrócić na utracone poprzednio pozycje, o drugiej w nocy generał Kawaguchi uderzył po raz trzeci. Impet natarcia był tak wielki, iż zepchnął obrońców na drugą, potem na trzecią linię oporu, przecinającą grzbiet w połowie jego długości. Pułkownik Edson zażądał jednocześnie natychmiastowego wsparcia artylerii, rozumując, iż ostatni odskok odsunął własne oddziały od wroga na tyle, by móc ryzykować ostrzał. Salwy 155-milimetrowych haubic obłożyły dopiero co opuszczone przez piechotę szturmową pozycje przygniatając Japończyków do ziemi. Około trzeciej natarcie zachwiało się, niedobitki Japończyków zaczęły odrywać się od nieprzyjaciela, odskakując pod bezpieczne okrycie dżungli. Był to odwrót samorzutny, nie skoordynowany. Pejedyncze grupki, atakujące dołem, wzdłuż wzgórza, szły dalej naprzód, infiltrując w głąb amerykańskich pozycji. Jedna z nich... „LOTNISKOWIEC, KTÓREGO NIE MOŻNA ZATOPIĆ” Głównodowodzący amerykańskich sił lądowych na wyspie, generał Vandergrift, czuwał, przemierzając namiot od wejścia do umieszczonej w głębi radiostacji. Trudno było zresztą nie czuwać: jego stanowisko dowodzenia znajdowało się u stóp pasma pagórków, na których ważyły się losy całego przyczółka, o 500 metrów od ostatniej linii obrony. Było wpół do trzeciej w nocy... Raporty nadchodziły dobre, coraz lepsze. „Japończycy zatrzymani. Utrzymamy pozycje” —- meldował pułkownik Edson. Dowódca 3 batalionu 1 pułku piechoty morskiej donosił znad rzeki Ilu: „Nieprzyjaciel zdziesiątkowany artylerią, wycofuje się”. Podobnie pocieszający meldunek nadszedł z odcinka atakowanego przez Japończyków; pod wodzą pułkownika Oki. Wszystko wskazywało na to, że potrójne uderzenie wroga, koncentrujące się w kierunku lotniska, zostanie definitywnie odparte. I wtedy właśnie sierżant, pełniący funkcję pisarza w dowództwie dywizji, wyszedł w ciemność w bambusowe zarośla za namiotami, i zobaczył trzy cienie sunące w kierunku namiotu dowodzenia. Cienie mijały namiot kucharzy, a rzucony zza uchylonej płachty wejściowej klin światła ukazał charakterystyczne hełmy i rozproszył wątpliwości. Sierżant wyrwał z kabury Smith Wessona, w tej samej chwili warknęła seria z kierunku, w którym czuwał wartownik. Jeden Japończyk upadł, dwóch skoczyło za najbliższy krzak, zaczęło strzelać; sierżant miał ich, odwróconych tyłem, o dziesięć metrów przed sobą, podniósł rewolwer, strzelił natychmiast raz, drugi, trzeci... Po chwili generał Vandergrift stał nad zwłokami trzech japońskich żołnierzy. — Wiecie co, sierżancie? — powiedział wreszcie, pokiwawszy przedtem w zadumie głową — bitwę wygrał pułkownik Edson, ale te ostatnie pół butelki whisky wypiję z wami. Na cześć naszej osobistej wygranej. A gdy generał dopijał z sierżantem i adiutantem resztkę zaoszczędzonej „na zwycięstwo” whisky, nad „Krwawym Grzebieniem” (jak ochrzczono teren dwudniowych zmagań) wstawało słońce. Oświetlało trupy japońskich żołnierzy, zwisających na zasiekach z drutu kolczastego, setki poszarpanych zwłok zaścielających zbocza, zryte pociskami przedpole, wypalone trawy, rudziejące od zakrzepłej krwi części ekwipunku i broni. Na wąskim pasku południowego krańca „Krwawego Grzebienia” spoczywało siedmiuset japońskich żołnierzy. Amerykańskie straty w rannych i zabitych sięgały ćwierci tysiąca. Po raz wtóry w historii tej wojny japońskie siły lądowe poniosły klęskę. *

Gdy na „Krwawym Grzebieniu” bagnet zgrzytał o bagnet, człowiek zmagał się z człowiekiem, na lotnisku Hendersona trwały zmagania nie mniej zacięte, choć bezkrwawe i zupełnie innego rodzaju. Po druzgocącym, półtoragodzinnym ostrzeliwaniu przez pancerniki „Kongo” i „Haruna” lotnisko przedstawiało obraz rozpaczliwy. Nigdy zresztą nie było ono prawdziwym lotniskiem. Ot, wąski, wycięty w dżungli pas, długości półtora tysiąca metrów. Parę japońskich baraczków, wycięte w gąszczu zieleni naturalne „hangary” kryjące samoloty przed okiem lotnika, zamaskowane zbiorniki paliwa — to wszystko. Teraz zresztą owo „wszystko” należało do wspomnień. Nie było baraczków, nie było zbiorników, nie było 48 samolotów, pasy startowe, podziobane raz przy razie 346-milimetrowymi pociskami działowymi, przypominały plaster sera szwajcarskiego. Tymczasem 20 km od lotniska w Tassafaronga trwał wyładunek potężnego japońskiego konwoju. Tego właśnie obserwowanego przez bezsilnych marines... W opętańczym pośpiechu zasypywano leje na pasach startowych. Półnadzy, ociekający potem żołnierze rwali z taczkami pełnymi ziemi, furczały łopaty, ledwie zasypane kratery po bombach kryto rozwijaną z długachnych walców ciężką, żelazną kratą. Zawiadomiony o stracie zapasów benzyny dowódca sił lotniczych na wyspie, generał Geiger, ryknął w słuchawkę: „Do cholery, to wykopcie ją spod ziemi!”. Z gąszczów leśnych, z bagiennych kryjówek wytaczano pojedyncze 300-litrowe beczki, „zachomikowane” tam przez przezornych mechaników. Wysuszono do dna półpełne zbiorniki dwóch uszkodzonych latających fortec. Pod brzuchy bombowców średniego zasięgu Douglas SBP-1 Dauntless podwieszano — ręcznie — półtonowe ładunki bomb. Z Wildcatami szło łatwiej: po dwie pięćdziesięciokilówki. Benzyny — byle siknąć w zbiornik, byle na te 20 kilometrów — tam i z powrotem. Po pięciu godzinach katorżniczej roboty pierwsze maszyny kołowały na start. W ryku tysiąca dwustu koni mechanicznych rwał w górę stromą świecą major John Smith, as amerykańskich myśliwców, mający na koncie 19 zestrzeleń, za nim już podrywał swego Wildcata jego do niedawna zwycięski rywal, kapitan Marion Carl. Carl, zestrzelony niedawno nad japońskimi pozycjami, skakał ze spadochronem, następnie przedzierał się przez pięć dni przez dżunglę, nim, skrajnie wyczerpany, wrócił do swoich, by dowiedzieć się, że Smith „minął” go dwoma zestrzeleniami. („Zobaczymy, na jak długo” — zdążył powiedzieć Carl, zanim zasnął — na dwie doby. Gdy się obudził, różnica zwycięstw między nim a rywalem powiększyła się o jeszcze jedno). Potem poszły kolejno bombowce, myśliwce, znów bombowce; który samolot był gotów — wystartował. Spokojny wyładunek japońskich posiłków został brutalnie przerwany przez 42 amerykańskie maszyny — wszystko, co pozostało po nocnej wizycie pancerników „Kongo” i „Haruna”. Zakotłowało się w powietrzu, na transportowce poleciały pierwsze bomby. Wkrótce potem nad Tassafaronga pojawiła się formacja B-17, latających.fortec, wezwanych przez radio z Espiritu Santo. Jedyne podówczas samoloty nie obawiające się myśliwców Zero wydawały się ignorować japońskie myśliwce i zabrały do metodycznego obrzucania bombami jednostek konwoju. Rezultatem walki było zestrzelenie pięciu Zero i dwunastu japońskich bombowców. Żaden z transportowców nie uniknął strat i uszkodzeń; trzy z nich, przed zakończeniem wyładunku musiano osadzić na mieliźnie ratując przed zatonięciem. Przed czwartą po południu japoński konwój zmuszony został do odpłynięcia. Raz jeszcze lotnisko Hendersona dowiodło, że jest „lotniskowcem, którego nie da się zatopić”. * Szła druga połowa października, a zmagania na wyspie nie przyniosły żadnej ze stron wyraźnej przewagi. Obustronna eskalacja działań trwała. Nocą na plażach Guadalcanal lądowały setki i tysiące Japończyków — wynik niestrudzonych rajdów niszczycieli z „Tokio Express” admirała Tanaki. Przed pierwszym brzaskiem „expressowe” jednostki znikały. Dzień należał do przeciwnika: amerykańskie transportowce wyrzucały na brzeg coraz to nowe bataliony piechoty, artylerię, setki ton sprzętu, amunicji, paliwa i żywności. Nie było niemal dnia, by bombowce japońskie czy amerykańskie nie zdybały konwoju przeciwnika i nie zadały mu większych lub mniejszych strat, by okręt podwodny nie posłał torped w uchwycony peryskopem wrogi okręt, by baterie nadbrzeżne nie kładły zapory ogniowej na wyładowujące się na plaże kompanie... Pogrążały się w ocean stalowe, zjeżone działami gmachy okrętów, ludzie topili się, dusili, palili żywcem bądź zwyczajnie ginęli od kul i odłamków. Głównodowodzący Obszaru Pacyfiku, admirał C. W. Nimitz, ujął sytuację w słowach: Okazuje się, że nie jesteśmy w stanie kontrolować sytuacji na morzu w rejonie Guadalcanal. Zaopatrywanie naszych

oddziałów musi więc być dokonywane najwyższym kosztem. Sytuacja nie jest beznadziejna, lecz jest z pewnością krytyczna. Nie liczono się też z kosztami. Do przerzutów paliwa zaprzęgnięto dwusilnikowe Douglasy Skytrooper; każdy z tych samolotów dowoził porcję benzyny wystarczającą do utrzymania w powietrzu 12 myśliwców przez godzinę (dodajmy: spalając przy okazji połowę tego na lot z Espiritu Santo na wyspę i z powrotem). Łódź podwodną „Amberjack” przerobiono na zbiornikowiec: pompowano w nią 34 000 litrów benzyny, dodając jeszcze 16 ton bomb lotniczych. Najwyższym wysiłkiem i najwyższym kosztem udawało się Amerykanom podtrzymywać pulsujący nierytmicznie kanał dostaw paliwa, amunicji, sprzętu, transportu świeżych oddziałów. Ludzie żyli na połowie racji żywnościowych. Malaria zbierała straszliwe żniwo, sięgające dwóch tysięcy zachorowań miesięcznie. Piechota morska, walcząca na wyspie od trzech miesięcy, była bliska wyczerpania; trzymał ją duch bojowy i wiara w zwycięstwo. Japończykom nie wiodło się lepiej. Byli również niedożywieni, zaś równowagę sił powietrznych utrzymywali niesłychanie większym kosztem niż Amerykanie: nie mieli swojego lotniska Hendersona, najbliższą ich bazą był Rabaul. Amerykańskie maszyny miały brzegi wyspy w zasięgu paru minut lotu. japońskie dzieliło od nich 800 kilometrów... Mścił się brak lotnisk, nieumiejętność szybkiego ich budowania, stałe nieporozumienia między dowódcami cesarskich sił lądowych, powietrznych i floty. Nic dziwnego, że obydwie strony co pewien czas postanawiały doprowadzić do ostatecznego rozstrzygnięcia. Między tymi „ostatecznymi” uderzeniami to Japończycy, to Amerykanie podejmowali lokalne akcje zaczepne; nie było prawie dnia, by dżungla i plaże nie rozbrzmiewały kanonadą, by dowódcy batalionów i pułków nie sumowali list poległych i zaginionych. W jednym z takich wypadów 1 batalion 7 pułku marines wysadzony na brzeg 3 kilometry za linią japońskich umocnień, w celu uderzenia na nie od tyłu, dostał się w zasadzkę i został otoczony. Podpułkownik Puller na pokładzie niszczyciela „Ballard” pospieszył na pomoc swym ludziom. Kryte ogniem niszczyciela łodzie, nie zważając na gęsty ostrzał artylerii japońskiej, ruszyły do brzegu po towarzyszy. Jednocześnie batalion przebijał się, dziesiątkowany ogniem, krok za krokiem, ku zbawczej plaży. Jeśli do niej dotarli, jeśli straty nie przekroczyły 50 zabitych i rannych, było to zasługą tych, którzy pozostali na miejscu, osłaniając ogniem wracających kolegów. W kronikach 7 pułku marines, pod datą 27 września, figuruje m. in. nazwisko sierżanta Anthony P. Malinowskiego juniora, z kompanii „A” 1 batalionu, który, nim zginął, przez 20 minut odgryzał się z kaemu napierającym Japończykom, uparcie i samotnie, umożliwiając odwrót chłopcom ze swego oddziału. SANTA CRUZ Mijał październik. Japońskie dowództwo doszło do wniosku, iż dokonało wystarczającej koncentracji sił, by zadać wreszcie przeciwnikowi decydujący cios. Admirał Yamamoto, naczelny dowódca cesarskiej floty, triumfator spod Pearl Harbor, przeznaczył do tego celu potężną armadę składającą się z czterech lotniskowców, pięciu pancerników, czternastu krążowników i czterdziestu czterech niszczycieli. Owa potęga miała rozgromić flotę amerykańską operującą wokół Guadalcanal: zniszczyć lotniskowce, zyskując tym samym panowanie w powietrzu, odciąć lądowe siły wroga, pozbawić zaopatrzenia i posiłków, ogniem artylerii zmieść z nadbrzeżnych plaż, pozbawić lotniska i wpędzić w dżunglę, gdzie powinny ulec wzmacnianym nieustannie oddziałom japońskiej piechoty... Plan był dobry. Głównym warunkiem zwycięstwa było oczywiście odnalezienie i wyeliminowanie z akcji amerykańskich lotniskowców. 24 października Yamamoto wydał rozkaz admirałowi Kondo: rozpocząć działania! Japońska armada ze zwykłą szybkością i sprawnością ruszyła w kierunku Guadalcanal. Spotkanie z jednostkami floty amerykańskiej, słabszej od przeciwnika między innymi o dwa lotniskowce, nastąpiło 26 października rano niedaleko grupy wysepek Santa Cruz. Była to dziwna bitwa, dziwna i charakterystyczna dla tej wojny zarazem. Okręty nieprzyjacielskich grup przez cały czas walki nie widziały się nawzajem; ba — żaden z nich nie zbliżył się do wroga na odległość strzału z działa! To samoloty walczyły z odległymi o setki kilometrów okrętami, one i tylko one rozstrzygały o zwycięstwie. W całej wojnie na Pacyfiku, prowadzonej o kolejne jego wyspy, decydowało od początku, rzecz jasna, panowanie na morzu. Wkrótce jednak okazało się, że ten panował na morzu, kto panował w powietrzu. Ten zaś panował w powietrzu, kto potrafił doprowadzić, we właściwe miejsce i o właściwym czasie, swoje lotniskowce. Wszystkie inne rodzaje okrętów, od niszczycieli do pancerników, stanowiły jedynie osłonę pływających lotnisk przed atakiem z powietrza i spod wody.

Tak więc z niewielką tylko przesadą można powiedzieć, że wojnę na Pacyfiku wygrywały lotniskowce. Tak też było i wtedy, w czasie bitwy u wysp Santa Cruz. Siły amerykańskie posuwały się w dwóch grupach: centrum pierwszej stanowił „Enterprise”, jeden z największych lotniskowców floty USA, centrum drugiej — lotniskowiec „Hornet”. Niemal jednocześnie z pokładów japońskich i amerykańskich lotniskowców wystartowały pierwsze maszyny bojowe. Wrogie formacje spotkały się w pół drogi. Żadna maszyna nie zboczyła ani metra z kursu. Można byłoby mniemać, że mijają się obojętnie jednostki sił zaprzyjaźnionych. W głowie każdego pilota jednak na widok nieprzyjacielskich eskadr musiała przemknąć myśl: czy po powrocie z lotu będę miał jeszcze na czym lądować? Bo dla każdego jego misja była jasna: przede wszystkim — zniszczyć lotniskowce wroga. Pierwsze „zaliczyły” swój lotniskowiec amerykańskie lekkie bombowce nurkujące Douglas Dauntless startujące z „Enterprise”, każdy uzbrojony w półtonową bombę. Zdybały japoński lotniskowiec ,,Zuiho”, obrzuciły gradem bomb i unieszkodliwiły, czyniąc niezdolnym do walki. Nie było to jednak tanie zwycięstwo: na 100 mil przed celem amerykańskim bombowcom spadła na kark formacja japońskich myśliwców. Straszliwe Zero, choć ustępowały wrogowi liczbą, raz jeszcze potwierdziły swą wyższość: w ciągu paru minut połowa samolotów amerykańskich znalazła się w wodach Oceanu Spokojnego. Dopiero reszta, której udało się umknąć, poszukała odwetu na „Zuiho”. Tymczasem japońskie bombowce nurkujące, zebrane z trzech lotniskowców, też dotarły nad wroga. „Enterprise” wszedł właśnie w falę gorącej, tropikalnej ulewy, która ukryła go przed oczyma japońskich pilotów i ocaliła. Nie ukrył się przed nimi „Hornet”. Japońskie bombowce waliły się, jeden za drugim, na skrzydło — i ginęły w rozpostartej nad lotniskowcem gęstej chmurze rozpryskujących się pocisków z setek luf broni przeciwlotniczej amerykańskiej eskorty — widząc tylko jeden cel przed sobą: bielejące pokładami startowymi cielsko olbrzyma. Jeden, drugi, trzeci samolot buchnął płomieniem, trafiony pociskami artylerii przeciwlotniczej. Czwarty, piąty — przedarł się przez. gęstą zaporę ognia. Kolejne bombowce japońskie rwały z wyciem silników ku upragnionemu celowi. Po chwili pierwsza bomba uderzyła w tylny pokład lotniskowca. Wkrótce potem dowódca jednego z japońskich dywizjonów, trafiony odłamkiem, pchnął uszkodzony samolot w ostry lot nurkujący, celując w środek „Horneta”, ściął część pomostu dowodzenia, wwalił się w przedni pokład, przebił go. Maszyna eksplodowała wraz ze swymi dwoma bombami wewnątrz okrętu. Niemal w tym samym momencie spod burty lotniskowca trysnęła fontanna wody, zaraz potem druga — pokładem zakołysały dwa wybuchy torped wypuszczonych przez japońskie samoloty. Jeszcze dwie — trzy bomby, trzy wybuchy i „Hornet”, spowity czarnym dymem, przecinanym płomieniami pożarów, zamarł w bezruchu. Jeszcze jeden samobójczy atak płonącego japońskiego bombowca kończy się precyzyjnym wbiciem maszyny w otwór okrętowej windy, wydźwigającej samoloty na pokład. Rozpaczliwe wysiłki, mające na celu ugaszenie szalejących pożarów, nie dały rezultatów. Zawiodły też próby odholowania płonącego wraku przez „Northampton”. Dobity uderzeniami ostatnich bomb, potężny, najnowszy lotniskowiec amerykańskiej floty poszedł na dno. Z dwudziestu dziewięciu japońskich bombowców, które wzięły udział w ataku na „Horneta”, do bazy powróciły dwa. Tymczasem, w chwili gdy załoga lotniskowca spuszczała się na tratwy, pierwsza fala bombowców, które wystartowały przed bitwą z „Horneta”, dotarła nad nieprzyjacielskie lotnistkowce. Z 52 samolotów jedynie jedenaście przebiło się przez zaporowy ogień artylerii przeciwlotniczej i osłonę śmiercionośnych Zero. Z japońskimi myśliwcami na ogonie dokonały brawurowego ataku na „Shokaku”. Ich bomby okazały się celne i skuteczne: drugi w tej bitwie japoński lotniskowiec został wyeliminowany z walki. W tym samym czasie japońskie dywizjony bombowe wypatrzyły i zaatakowały największy amerykański lotniskowiec: „Enterprise”. Nie wiadomo, jak skończyłoby się to starcie, gdyby nie zaciekła i znakomita zarazem obrona przeciwlotnicza amerykańskiej eskorty z okrętem liniowym „South Dakota” na czele. W wyniku dotychczasowych doświadczeń bitew morskich, które stawały się w coraz większej mierze bitwami morze—powietrze, dowództwo floty zaczęło na gwałt odpowiednio dozbrajać swoje jednostki. W rezultacie „South Dakota” miał na pokładzie, oprócz szesnastu dział 127 mm wielorakiego zastosowania (również przeciw samolotom), s z e ś ć d z i e s i ą t o s i e m 46 mm szybkostrzelnych działek plot (sprzężonych po 4)! Osiemdziesiąt cztery lufy, obsługiwane przez świetnie wyszkoloną załogę, dokonały straszliwych spustoszeń w formacji japońskiej. W rezultacie „Enterprise” wyszedł z opresji z trzema trafieniami i 44 zabitymi, ale nie stracił zdomości bojowej. Około południa bitwa pod Santa Cruz dobiegała końca. Jeszcze amerykańskie bombowce dobijały okulawiony japoński niszczyciel, gdy zza horyzontu wyskoczyło niespodziewanie kilkanaście japońskich bombowców nurkujących: jedna bomba trafiła w krążownik „San Juan”, druga zniosła pomost bojowy

„South Dakota”, raniąc dowódcę okrętu. Samolot torpedowy wbił się samobójczo w dziób niszczyciela „Smith”, rozniecając groźny pożar. Kapitan „Smitha” nie stracił głowy: wykonał okrętem gwałtowny zwrot, i rzucił go pełną szybkością... na „South Dakotę”. Minął jego rufę o kilkanaście metrów, wbijając dziób w potężny wał piany na śladzie torowym pancernika; niszczyciel nabrał kilkanaście ton wody, która natychmiast zgasiła pożar — i ocaliła okręt. Jeszcze jakaś japońska łódź podwodna puściła niecelną torpedę... Były to jednak ostatnie ciosy oddalających się już od siebie wrogich ugrupowań. Bilans bitwy okazał się smutny dla obu stron — szczególnie jednak dla floty USA. Amerykanie stracili wielki lotniskowiec, co pozostawiło im na całym Pacyfiku zaledwie dwa — „Sara” i „Enterprise” — obydwa zresztą uszkodzone. Flota japońska pozbawiona została dwóch znacznie mniejszych lotniskowców, (jednego czasowo, na przeciąg dziewięciu miesięcy), ale także — około stu samolotów wraz z załogami (wobec amerykańskich siedemdziesięciu czterech), co uniemożliwiło kontynuację planu admirała Yamamoto. Amerykański przyczółek na Guadalcanal został raz jeszcze ocalony. NA WYSPIE Podczas gdy pod Santa Cruz trwały zmagania na morzu i w powietrzu, dżungla na Guadalcanal była świadkiem działań mniej może widowiskowych, lecz bardziej zawziętych, krwawych i okrutnych. W połowie października siły japońskie na wyspie, wzmocnione 230 i 38 dywizją piechoty i nadal zasilane kursami „Tokio Express”, osiągnęły stan 20 tysięcy ludzi, równy mniej więcej liczbie wojsk amerykańskich, lecz w dużej części świeżych i wypoczętych, a także lepiej od Amerykanów wyposażonych. Generał Hyakutake, kierujący działaniami już nie z odległego Rabaul, lecz z samej wyspy, postanowił podjąć nową ofensywę. Jej plan polegał na uderzeniu głównymi siłami na pozycje amerykańskie znowu od południa, od środka wyspy, na odcinku bliskim „Krwawego Grzebienia”. Do tego celu przeznaczono doborową dywizję Sendai pod wodzą generała Masao Maruyamy. Natarcie miało następnie rozdwoić się: prawym ostrzem tych jakby wideł dowodził generał Kawaguchi, lewym generał Yumio Nasu. Po przełamaniu pozycji nieprzyjaciela generał Kawaguchi miał opanować lotnisko Hendersona, zaś generał Nasu pomaszerować dalej w głąb pozycji wroga — do morza. Wieść o zdobyciu lotniska, przekazana zakodowanym hasłem „Banzai”, dałaby znak flocie, iż może bez przeszkód podpłynąć i zniszczyć nadbrzeżne pozycje amerykańskie, co w sumie oznaczałoby koniec korpusu ekspedycyjnego USA na wyspie. Jednocześnie z głównym uderzeniem od południa plan japoński przewidywał odciążający atak pięciu batalionów piechoty wsparty bardzo silnie artylerią i moździerzami generała Sumiyoshi od zachodu, wzdłuż wybrzeża, ze sforsowaniem rzeki Matanikau przy jej ujściu. Plan był dobry. Jego realizacja wymagała jednak „drobiazgu” — przerąbania 30 kilometrów drogi przez dżunglę, tak by idąc od morza, Japończycy mogli szerokim łukiem obejść pozycje nieprzyjaciela i uderzyć z głębi wyspy. Ową tytaniczną pracę, rozpoczętą już wcześniej, w pierwszych dniach października, zakończono w rekordowym tempie niecałych dwóch tygodni. Jeszcze saperzy cięli kolczaste, skłębione krzewy i liany, jeszcze walili drzewa na końcu drogi, gdy na jej początkowy odcinek weszły pierwsze bataliony dywizji Sendai. Japończycy szli w nieustających potokach deszczu, obsuwając się po biodra w bagno, obwieszeni pijawkami, atakowani przez chmary komarów; szli długimi, nie kończącymi się kolumnami. Szli — każdy obciążony, oprócz plecaka, osobistej broni i amunicji pociskiem działowym — na zmniejszonych do połowy racjach żywnościowych. Działa, ciągnięte na linach, ześlizgiwały się z rąbanych pod koła wiązek bambusów i pni palmowych, grzęzły beznadziejnie w bagnie. Wyciągali je, padali, podnosili się i znów padali, i znów się dźwigali, i szli... Tempo marszu wynosiło średnio 6 km dziennie. Przemarsz dywizji trwał pięć dni, wskutek czego pierwotną datę natarcia trzeba było przesunąć z 18 na 23 października. Po rozdwojeniu się dywizji część dowodzona przez generała Kawaguchi utknęła w bagnach. Wycieńczenie, mordęga marszu, robactwo i strugi deszczu lejące dzień i noc bez ustanku pokonały upór i wytrzymałość japońskiego żołnierza. Generał przesłał meldunek swemu dowódcy, iż nie zdołał w oznaczonym terminie zająć pozycji wyjściowych i że potrzebuje jeszcze 24 godzin. Generał Maruyama wpadł we wściekłość: każda godzina mogła mu wydrzeć atut zaskoczenia. Odebrał dowodzenie generałowi Kawaguchi, awansując na jego miejsce jego zastępcę, pułkownika Shoji, ale odłożyć o dzień termin natarcia — musiał. Na nieszczęście dla Japończyków wieść o powtórnym przesunięciu czasu uderzenia nie dotarła do generała Sumiyoshi, wobec czego 23 października o szóstej wieczór generał wydał rozkaz natarcia, które miało być jedynie odciążającym. Było jedynym... Nim pierwszy rzut atakujących zdążył sforsować rzekę

Matanikau, na tyraliery Japończyków spadła ulewa pocisków. Strzelała cała artyleria amerykańska. Potem — grad bomb. Nie niepokojony na innych odcinkach i przekonany, iż tu właśnie rozpoczyna się ofensywa nieprzyjaciela, gen. Geiger (dowodzący siłami amerykańskimi na wyspie pod chwilową nieobecność Vandergrifta) rzucił nad Matanikau całe lotnictwo. Każdy inny żołnierz wycofałby się, każdy inny dowódca wydałby rozkaz odwrotu, ale nie japoński żołnierz i nie japoński dowódca. Batalion po batalionie piechoty, dywizjon po dywizjonie czołgów przekraczały rzekę i wchodziły w obszar huraganowego ognia artyleryjskiego i bombardowania z powietrza. Nim zapadł zmrok, zdziesiątkowane oddziały generała Sumiyoshi cofnęły się na pozycje wyjściowe, pozostawiając po drugiej stronie rzeki 650 zabitych i dymiące wraki czołgów. Minęła noc i następny dzień. Generał Geiger wykorzystał go ściągając batalion piechoty szturmowej z południowego odcinka na zachodni, skąd spodziewał się wciąż dalszego ciągu japońskiego głównego uderzenia. Wskutek tego na osłaniającym lotnisko od południa dwu i pół kilometrowym odcinku —- upatrzonym przez Japończyków - jako miejsce przełamania frontu — pozostał jeden jedyny batalion piechoty morskiej pułkownika Pullera. Naprzeciw, w dżungli, zajmowało pozycje wyjściowe siedem tysięcy ludzi z dywizji Sendai... W nocy z 24 października w całkowitej ciemności, w potokach tropikalnej ulewy, bez normalnych okrzyków „banzai!”, Japończycy skradali się ku pozycjom nieprzyjaciela. 7 kompania 29 pułku, prowadzona przez jego dowódcę, pułkownika Furumiyę, zdołała niepostrzeżenie przedrzeć się przez zasieki i podejść pod pozycje nieprzyjaciela o rzut granatem. O jedenastej, w nocy, ciągle w ulewie, kompania uderzyła granatami i bagnetem i przebiła linię umocnień marines.. Po chwili ruszyły do natarcia pozostałe kompanie i bataliony. Pułkownik Furumiya na czele 7 kompanii zapędził się tak daleko w głąb pozycji wroga, iż wkrótce został odcięty. Zawrócił więc i z furią zaatakował linię marines, która dzieliła go od reszty pułku. Wojska pomieszały się, kompletna ciemność i potoki deszczu potęgowały chaos, nie było już wiadomo, gdzie wróg, a gdzie swoi. W rezultacie bitwa przekształciła się w dziesiątki indywidualnych walk wręcz między poszczególnymi kompaniami, w setki okrutnych zwarć, w których walczono do końca, bez litości. Żadna strona nie brała jeńców — nie byłoby i tak gdzie ich odprowadzać — rozszarpywano się więc granatami, rozdziobywano bagnetami, puszczano w twarz serie z pistoletów maszynowych. Straty Japończyków rosły z minuty na minutę, lecz miejsce wybitych plutonów zajmowały nowe, w pełną zgiełku noc szły kompanie za kompaniami, batalion za batalionem. Wreszcie ruszył ostatni — cała dywizja toczyła się już, jak walec, w głąb amerykańskich pozycji, w ślad za ustępującym metr po metrze 1 batalionem marines. Nim nadszedł świt, obszar walk przesunął się na skraj dżungli, niespełna kilometr od lotniska. Piechota morska cofała się coraz szybciej, generał Maruyama, w euforii zwycięstwa, puścił w eter zakodowany meldunek o opanowaniu lotniska: „Banzai!”. Wzdłuż brzegu morza ruszyły ku amerykańskim pozycjom japońskie niszczyciele, nie zagrożone — w swym mniemaniu — bombowcami wroga wobec domniemanego zajęcia lotniska. Pod tym samym wrażeniem z Rabaul startowały triumfalnie japońskie formacje bombowców, by pomóc w dokończeniu dzieła piechocie. Ale lotnisko Hendersona było nadal w rękach Amerykanów. Tuż przed świtem na pozycje bliskich załamania marines nadeszła odsiecz: 164 pułk piechoty. Równo ze świtem zagrzmiała amerykańska artyleria. Niedługo potem generał Maruyama wycofał się w dżunglę, pozostawiając na przedpolu tysiące poległych. Tymczasem, a raczej godzinę przedtem w Rabaul... TYMCZASEM W RABAUL... W kasynie podoficerskim sztabu japońskiej 25 Floty Powietrznej, w kącie, siedziało dwóch lotników, jeden z dystynkcjami chorążego, drugi bardzo młody, z nowiutkimi naszywkami młodszego podoficera. — Czy to możliwe? Nie puszczą nas już więcej na Guadalcanal?! Przesłyszałeś się chyba — dopytywał młodszy. — No, mówię przecież, słyszałem wyraźnie, chociaż nie podsłuchiwałem, ale mówili tak głośno, że nie można było nie słyszeć. Okno było otwarte, a nasz stary kazał akurat tam czekać na siebie. Mówili — to chyba, po głosie sądząc, mówił sam admirał Yamada — że nie będą więcej wysyłać na Guadalcanal bombowców nurkujących typ 99, które prawie nie mają szans, by im starczyło benzyny na lot tam i z powrotem. Że już w ciągu trzech pierwszych dni walk nad wyspą straciliśmy ich osiemnaście, w tym tylko trzy zostały zestrzelone, reszta po prostu nie zdołała dolecieć. — No to co? Czy lotnik nie lata po to, żeby zginąć za cesarza? — Nie mów głupstw, Masao! Nie gniewaj się, ale widać, że raptem od tygodnia jesteś w bojowej

jednostce. Giniesz za cesarza, jeśli uderzysz z ładunkiem bomb w okręt nieprzyjaciela, a nie jak utopisz się bez sensu w morzu, pozbawiając przy tym japońskie siły powietrzne bombowca, który kosztuje bardzo dużo pieniędzy. — To dlaczego nie zrobili jakiegoś lotniska bliżej Wysp Salomona? — A właśnie, ja też tego nie rozumiem. Mówią, że Amerykanie robią w dżungli - lotnisko w miesiąc; przyjeżdżają spychaczami, z maszynami, tną dżunglę, równają; jak grząsko po deszczu, to kładą żelazne siatki — i za parę tygodni można startować. A nasi, nim zrobią lotnisko, to pół roku minie. Mówią, że dowództwo sił lądowych nie rozumie konieczności budowy gęstej sieci baz powietrznych na wyspach. No i że choć mamy niezwyciężone samoloty, to przez brak jednego czy drugiego lotniska tracimy je szybciej, niż przemysł nadążać robić. — A nie jest tak? — Cóż, ja tam nie wiem. Jestem zwykłym pilotem i nie do mnie należy krytyka dowódców. Ale słyszałem, jak nieumiejętne wykorzystanie lotnictwa, i marynarki zresztą też, przez dowództwo sił lądowych krytykował kapitan Ohmae. Wiesz, szef planowania operacji morskich tu, w Rabaul. A to jest łeb i wie, co mówi. Zresztą co tu kryć: fakt, że każdy myśliwiec amerykański startujący z lotniska na wyspie może robić i pięć lotów bojowych dziennie, a nasz jeden, oznacza, że przez to ich cholerne lotnisko na miejscu każdy ich samolot jest wart tyle, co pięć naszych... — No nie całkiem. Nasze przecież lepsze. — Też nie całkiem. Były lepsze, kiedyśmy zaczynali wojnę. Były najlepsze ze wszystkiego, co lata. Teraz już nie są. Sam chyba wiesz, że jeśli chodzi o bombowce, to B-27 i B-24, te ich Flying Fortress i Liberatory, nie boją się żadnego myśliwca — ze swoją siłą ognia, z samozasklepiającymi się bakami po przestrzeleniu; to są bombowce, które nie potrzebują eskorty myśliwców, same się bronią. Dobrze ci radzę, nie atakuj, póki nie będziesz w trzy Zero przeciw jednemu takiemu. Nawet wpakować się weń trudno, bo do siebie nie dopuści. Słyszałem o jednym tylko wypadku zestrzelenia latającej fortecy przez pojedyncze Zero, ale to był Saburo Sakai... — No, bombowce, to wiem, mają lepsze. Ale myśliwce? Słyszałem, że te ich najnowsze Wildcaty nie wytrzymują porównania z Zero... — Spóźnione macie wiadomości tam w szkole. Najnowsze myśliwce niebieskookich diabłów to Lightningi. Wielkie, dwusilnikowe, mają wyższy pułap, niedostępny dla naszych Zero, i większą szybkość nurkowania. Najpierw, to jest przed miesiącem, jak je tu wprowadzili, ich piloci próbowali walki kołowej z naszymi w zwarciu. No, szybkośmy ich tego oduczyli — tu chorąży uśmiechnął się nieco chełpliwie. — Kosztowało to ich ładne kilkanaście maszyn i tyluż pilotów. Ale zarazem prędko nauczyli się wykorzystywać atuty pułapu i szybkości, dzięki czemu teraz oni wybierają, kiedy zaatakować i z której strony, my musimy tylko czekać, czy taki Lightning się zdecyduje, czy nie. A jak się zdecyduje, to spada z góry jak piorun, waląc ze wszystkich kaemów, gwizdnie tylko koło ciebie i już go nie ma. Cholernie niebezpieczne samoloty. * — No więc jak z nimi walczyć? — spytał z przejęciem Masao. — We dwójkę najlepiej. Dobra współpraca dwóch myśliwców i wykończysz każdego Lightninga, nim zdąży uciec. A jak jesteś sam, to tylko iść mu naprzeciw i władować się na niego. Jedyny sposób. — Wielu naszych już tak robiło? — Nie wiesz, jaki mamy stan myśliwców na dziś, dwudziestego czwartego października, w Rabaul?! Razem z bazą w Buin? Pięćdziesiąt Zero-21 i dwadzieścia dziewięć Zero-32. Wszystkiego siedemdziesiąt dziewięć sztuk. I pomyśleć, że to jest flota! Cztery... nie — pięć korpusów! Drugi, trzeci, szósty, korpus powietrzny Tainan, korpus Kanoya... No tak, pięć... Tylko że połowa naszych strat nie wynika z walk, ale z tej piekielnej odległości od Guadalcanal. Byłeś tam już raz, to wiesz. Wystarczy, że się wdasz w dłuższą walkę albo że stracisz się na pół godziny w tych chmurach i deszczu, nadłożysz drogi — i już wiesz, że nie wrócisz, że ci zabraknie benzyny na powrót. A Amerykanie startują z wyspy, jakby skakali sobie do herbaciarni — dwadzieścia minut w powietrzu i już są w domu. Jeśli nie zdobędziemy tego ich lotniska... Drzwi do baraku otworzyły się z trzaskiem. — Wszystkie dywizjony — pogotowie! — krzyknął ktoś i barak roztętnił się stukotem butów. W baraku pogotowia, na samym skraju lotniska, zebranych pilotów obiegła radosna wieść: generał Maruyama opanował lotnisko na Guadalcanal! Nienawistna baza kąśliwych myśliwców wroga, źródło nieustannych rajdów bombowych — przestało istnieć! * Myśliwcami, których formacja zaskoczyła i zniszczyła parę miesięcy później eskortowany przez myśliwce Zero bombowiec z naczelnym dowódcą cesarskiej floty, admirałem Yamamoto, na pokładzie, były właśnie Lightningi P-38.

Dla wszystkich było jasne, co teraz nastąpi: masowy, bezpieczny tym razem atak bombowy na pozycje wroga na wyspie — jeden, drugi, dziesiąty! — równoczesny ze zwycięskim marszem sił lądowych. I koniec amerykańskiego panowania na Guadalcanal. „PRYWATNA WOJNA” PODPUŁKOWNIKA CARLSONA Gdy 25 października pierwsze promienie słońca oświetliły pagórki na przedpolu lotniska Hendersona, panował tam ożywiony ruch. Zabijano krótkie paliki do niskich zasieków, tzw. potykaczy, wleczono wielkie spirale kolczastych „koncertin”, zawdzięczających swą nazwę podobieństwu do rozciągliwych miechów akordeonów ,,Concertino”, minowano zbocza. 164 pułk gotował się do odparcia kolejnego ataku, który, nie wątpiono, musiał przyjść o zmroku. Obok równie gorączkowo wkopywała się piechota morska podpułkownika Pullera. Sanitariusze znosili ostatnich rannych z terenu walk nocnych. Uderzenie przyszło w południe. Nie z dżungli. Z powietrza. Jedna po drugiej szły formacje bombowców Betty, nurkowały rozmigotane ogniem kaemów i działek Zero. Każdy niósł pod kadłubem stukilową bombę. W siedmiu kolejnych falach uderzało na wyspę wszystko, co mogło z Rabaul wznieść się w powietrze. Zero chorążego Hoashi znalazł się w pierwszej formacji, która nadleciała nad wyspę. Chorąży z satysfakcją obserwował eskortowane bombowce, używające sobie, ile wlezie, nad pozycjami wroga; obrona przeciwlotnicza nie była zbyt groźna. Hoashi co chwila rzucał jednym okiem w bok, na sąsiednią trójkę myśliwców.. Z lewej widział Zero pilotowany przez Masao. W dobry czas chłopak tu trafił — pomyślał. — Akurat po likwidacji tego piekielnego lotniska. Dopóki się tu jakiś lotniskowiec nie zaplącze, będziemy mieli w powietrzu spokój. Oblata się trochę bez walk powietrznych, nabierze doświadczenia, nim przyjdzie mu zmierzyć się z myśliwcami wroga. Bombowce skończyły swoje. Teraz nasza kolej — przemknęło przez myśl Hoashi i prawie jednocześnie zachrobotało mu w słuchawkach: — Atakujemy! Pchnął drążek. Zero posłusznie pokazał nosem skołtunioną zielenią palm dżunglę. I wtedy właśnie nad maszyną przeszły gęste ściegi pocisków smugowych. Chorąży Hoashi instynktownie rzucił Zero ostro w dół, wywinął się przez skrzydło i wyszedł tuż nad drzewami, wyrównał, po czym poderwał samolot pionową prawie świecą. Powietrze roiło się od myśliwców wroga. Hoashi nie miał czasu na zdumienie: s k ą d s i ę w z i ę ł y?! Zwolnił bombę, maszyna podskoczyła jakby z ulgą. Uruchomił cały kunszt, całe doświadczenie starego myśliwca, by wywinąć się dwóm pękatym Wildcatom usiłującym wejść mu na ogon, i samemu przejść do ataku. Gdy mu się to udało, nim nacisnął spust działek, przemknęło mu błyskiem przez głowę: — Co z Masao, czy da sobie radę? — Nie dokończył myśli, śledząc smugi własnych pocisków, sięgające kadłuba z nienawistnym znakiem białej gwiazdy. Nie wiedział, że w tej właśnie chwili Masao, usiłujący rozpaczliwie odzyskać wysokość utraconą przy ataku, zobaczył nad sobą od czoła sylwetkę wielkiego dwukadłubowego myśliwca amerykańskiego. Maszyna wroga waliła z nieprawdopodobną prędkością w dół, prosto na niego, bijąc z działek i karabinów maszynowych. Masao widział rosnącą w oczach krechę skrzydeł z dwoma silnikami i rozjarzoną błyskami luf gondolę pilota w środku. Lightning — zidentyfikował go od razu — taki właśnie, jak mówił Hoashi, szybki jak błyskawica, naszpikowany bronią pokładową. Masao zawahał się i w ułamku sekundy podjął desperacką decyzję. Poderwał maszynę do ataku czołowego. Dostrzegł jeszcze bladą plamkę twarzy pilota i w tym momencie strumień stali rozłupał kabinę Zero. Masao nie żył już, gdy jego samolot uderzył w Lightninga; płonące strzępy blach obydwu maszyn spadły, w warkoczu dymu, w dżunglę. Tymczasem od strony morza odezwała się artyleria japońskich niszczycieli przybyłych, wobec domniemanego zdobycia lotniska, dla wykończenia Amerykanów. Od lądu zawtórowała im basem ciężka artyleria generała Sumiyoshi. Cały korpusi japoński na wyspie wszedł do akcji. Był to jeden z najcięższych dni dla żołnierzy amerykańskich. Po całonocnej krwawej walce przez okrągły dzień bito w nich z morza, powietrza i lądu. Wiedzieli przy tym, że najgorsze jeszcze nie nadeszło. Że to wszystko jest tylko uwerturą do kolejnego nocnego natarcia. Jedyną pociechą był ryk startujących nieustannie i lądujących maszyn dochodzący od lotniska Hendersona, jedynym pokrzepieniem widok spadających gęsto w dymie i ogniu samolotów wroga. Równo z zapadnięciem zmroku ruszyły japońskie grupy szturmowe, w różnej sile — od 30 do 200 żołnierzy każda. Na pozycje broniące lotniska nacierały dwa pełne bataliony: szesnasty i dwudziesty dziewiąty. Wspierane ogniem maszynowym, przedzierały się przez linie zasieków, poszarpanych uprzednio ogniem artyleryjskim; żołnierze ślizgali się po gliniastych zboczach, ginęli na minach i w ogniu

amerykańskich moździerzy, padali koszeni seriami ciężkich Browningów, dziesiątkowani, darli się dalej. Obrzucali gniazda oporu granatami, niszczyli ich załogi i padali sami, witani ogniem Thompsonów bijących wprost w twarz. O tej samej porze wzdłuż wybrzeża morskiego ruszyło od zachodu drugie uderzenie japońskie sił generała Sumiyoshi. Kompanie, kolejno forsowały w ciemnościach rzekę Matanikau, kolejno, z krzykiem „banzai!” lub „marine — you die!”, wdzierały się w pozycje 2 batalionu 7 pułku piechoty morskiej. Jedna z japońskich grup szturmowych przełamała linie amerykańskie, infiltrując w głąb na niespełna kilometr. Major Odell Conoley ze sztabu pułku zebrał naprędce wszystkich ludzi, którzy byli pod ręką i z tak sformowanym oddziałem — w skład którego wchodziła orkiestra pułkowa, personel kancelarii sztabu i pluton łączności — uderzył ze skrzydła na Japończyków z takim impetem, iż pognał ich do samej rzeki. Zatrzymał się dopiero pod skrzydłowym ogniem własnych oddziałów, przekonanych w ciemności, iż ostrzeliwują wycofującą się piechotę wroga. Ze świtem Japończycy — zarówno nacierający wzdłuż wybrzeża, jak i ci z południa, atakujący lotnisko — wycofali się, pozostawiając na przedpolu zabitych, których liczbę oszacowano na dwa do trzech tysięcy. Trzy dni amerykańska piechota nie schodziła z pozycji, oczekując następnego natarcia. 29 października stało się jasne, że Japończycy są w odwrocie, niezdolni już do kontynuowania dział zaczepnych. Nie wolno było zwlekać. Generał Vandergrift postanowił iść za ciosem. Nie minęły dwa dni, gdy z amerykańskiego obszaru na wyspie wyszły dwa uderzenia w dwóch przeciwnych kierunkach: jedno, pod dowództwem podpułkownika Hannekena wzdłuż wybrzeża na wschód, drugie wzdłuż wybrzeża na zachód; miało ono zniszczyć zgrupowanie japońskie dysponujące ciężką artylerią, która dawała się Amerykanom mocno we znaki. „Uderzenie zachodnie” rozwinęło się szybko i skutecznie. Po przerzuconych przez Matanikau trzech mostach pontonowych przeprawiły się dwa pułki marines i batalion artylerii. 2 listopada siły te, podzielone na trzy kolumny, przyparły do morza i otoczyły zgrupowanie japońskie wraz z całą ciężką artylerią. Trzy wściekłe japońskie ataki na bagnety rozbiły się w równie zajadłych kontruderzeniach amerykańskich. Klęska zgrupowania japońskiego wydawała się przesądzona, gdy 4 listopada nadeszły alarmujące wieści od dowódcy „uderzenia wschodniego”. Po przejściu około 15 kilometrów oddział jego natknął się na znaczne siły japońskie w trakcie lądowania, które natychmiast ruszyły na wroga. Podpułkownik Hanneken okopał się i wytrzymał dzień, po czym rozpoczął marsz powrotny, po to tylko, by stwierdzić, iż tymczasem inne zgrupowanie japońskie wyszło z dżungli, doszło do morza i odcięło mu odwrót. Generał Vandergrift po otrzymaniu tych wieści wstrzymał „uderzenie zachodnie”, rezygnując z pewnego już niemal zwycięstwa i zniszczenia japońskiej ciężkiej artylerii, i rozpoczął przerzut oddziałów na odsiecz Hannekenowi. Posiłki te, dowodzone przez generała E. B. Sebree, nacisnęły energicznie na Japończyków, wskutek czego wytworzył się czterowarstwowy amerykańsko-japoński przekładaniec, którego pierwszą, od wschodu licząc, warstwę tworzyli Japończycy świeżo wyokrętowani na wyspę, drugą — Hanneken ze swymi ludźmi, trzecią — Japończycy „z dżungli” pod dowództwem pułkownika Shoji, czwartą — odsiecz generała Sebree. Po krótkiej, lecz zaciekłej walce pułkownik Shoji przebił się, tracąc 350 ludzi, i zniknął w dżungli, z której wyszedł. Nie koniec jednak na tym. Trzeba tu wspomnieć, iż miesiąc wcześniej Amerykanie wysadzili na dalekich tyłach wroga, w porcie Aola, spory desant, którego zadaniem było zbudowanie drugiego, zapasowego lotniska dla myśliwców. Dowództwo saperów wprawdzie krytycznie oceniło wybrany teren, stwierdzając, iż jego sfałdowanie nie pozwoli na start, jednakże kontradmirał Turner miał swoją opinię na ten temat i desant ruszył. Po pewnym czasie, okazało się, iż saperzy mieli rację. Zanim to się jednak stało, dwa ich bataliony rozpoczęły energicznie pracę pod ochroną dwóch batalionów szturmowych podpułkownika Evansa Carlsona. Carlson napotkał słaby opór Japończyków, którzy rychło wycofali się w dżunglę, sądząc, że tam będą bezpieczni. Stało się jednak inaczej. Carlson, wraz ze swymi komandosami, dał za nimi nurka i zniknął, pogrążył się w gęstwie jak łódź podwodna w toni oceanu. Słuch po nim zaginął. W dowództwie korpusu ekspedycyjnego po paru tygodniach stracono nadzieję ujrzenia kogokolwiek z zaginionych batalionów. Wszystko wskazywało na to, że zostały one wciągnięte przez znaczniejsze siły japońskie w zasadzkę w dżungli i wybite do nogi. Rzeczywistość wyglądała inaczej. Komandosom odmówiły po prostu posłuszeństwa zniszczone przez rdzę wszystkie nadajniki radiowe. Podpułkownik Carlson stracił łączność z dowództwem. Zwerbował zatem sporą garstkę wyspiarzy, szczególnie zawziętych na Japończyków, i rozpoczął przeciwko nim swoją „prywatną wojnę”. Prowadzeni przez potomków „łowców głów” (z pierwszego chyba pokolenia) komandosi zasadzali się na kolumnę japońską o różnych porach dnia i nocy, uderzali na nią z boków, z przodu i od tyłu, buszowali po