ROZDZIAŁ PIERWSZY
Ciepłe czerwcowe powietrze napływało przez
otwarte okna. W pobliskim parku rados´nie ujadały
psy, a w tle słychac´ było wszechobecny pomruk
wielkiego Londynu.
Virginia, patrza˛c z wysokos´ci drugiego pie˛tra,
widziała czerwona˛ piłke˛, ulatuja˛ca˛ nad drzewa.
Us´miechne˛ła sie˛, po czym wro´ciła do nudnej czyn-
nos´ci katalogowania. W chwile˛ po´z´niej zadzwonił
wewne˛trzny telefon.
– Tak, słucham?
Głos Helen zabrzmiał jak zwykle oficjalnie.
– Panno Ashley, przyszedł pan, kto´ry pyta, czy
posiadamy obrazy Brada albo Mii Adamso´w. Poin-
formowałam go, z˙e w tej chwili nie mamy, lecz
chciałby wiedziec´, czy jest szansa, z˙e pojawia˛ sie˛
w najbliz˙szym czasie.
W cia˛gu ostatnich lat dzieła Adamso´w wyraz´nie
zdobywały popularnos´c´ i Virginia, chca˛c nie chca˛c,
zacze˛ła oswajac´ sie˛ z mys´la˛, z˙e jej rodzice sa˛ uzna-
nymi artystami – przynajmniej w s´rodowisku, kto´re
zna sie˛ na sztuce.
– Zaraz schodze˛ – rzuciła.
Helen Hutchings, przystojna czterdziestoletnia
wdowa, sprzedawała w Charles Raynor Gallery
wspo´łczesna˛, przyzwoita˛ sztuke˛ dla turysto´w. Vir-
ginia obsługiwała bardziej wyrafinowanych klien-
to´w, poszukuja˛cych rzadkich okazo´w.
Zanim wyszła z gabinetu, odruchowo sprawdziła,
czy z gładkiego koka orzechowych włoso´w nie
wymkne˛ło sie˛ niesforne pasemko. Poprawiła na no-
sie okulary w metalowych oprawkach, w kto´rych
wygla˛dała na wie˛cej niz˙ swoje dwadzies´cia cztery
lata. To, razem z garniturem z jedwabiu – eleganc-
kim, lecz skrojonym na modłe˛ korporacyjna˛– czyni-
ło z niej atrakcyjna˛ kobiete˛ interesu.
Salon wystawienniczy miał kształt owalu, kto´ry
wien´czyła galeria, zabudowana szklanym dachem.
Tego dnia blask słon´ca był tak jaskrawy, z˙e luksfery
osłonie˛to mlecznymi z˙aluzjami.
Virginia zerkne˛ła w do´ł przez kute pore˛cze scho-
do´w. Po galerii kre˛ciło sie˛ kilkoro ludzi, gło´wnie
turysto´w, jak oceniła. Lecz jej wzrok przycia˛gne˛ła
inna postac´. W najdalszym kran´cu, przy wejs´ciu,
dostrzegła wysoka˛ sylwetke˛ dobrze zbudowanego
ciemnowłosego me˛z˙czyzny.
Stał, niedbale oparty o lade˛ recepcji, w klasycznej
pozycji wyczekiwania, lecz z całej jego postawy
przebijała z´le skrywana niecierpliwos´c´.
Juz˙ tylko kilka kroko´w dzieliło Virginie˛ od dołu
schodo´w, na kto´re wste˛pu bronił złoty, pleciony
sznur z wywieszka˛ ,,przejs´cie słuz˙bowe’’.
6 LEE WILKINSON
Boz˙e, to chyba Ryan...
Tak, nie mogła sie˛ mylic´! Szczupła twarz o wyra-
zistych rysach, szlachetnie osadzona głowa; postac´
silna, ruchy pełne tygrysiej gracji. Nie musiała wi-
dziec´ jego oczu, aby wiedziec´, z˙e maja˛ niezwykły,
granatowofiołkowy odcien´.
Oddech uwia˛zł jej w gardle. Kurczowo zacisne˛ła
palce na pore˛czy.
Bała sie˛ tego człowieka. Przez niego uciekła
z Nowego Jorku i ukryła sie˛ w Londynie pod zmie-
nionym nazwiskiem. Musiało mina˛c´ po´ł roku, zanim
przestała le˛kac´ sie˛, z˙e znowu go spotka. I teraz,
kiedy wydawało sie˛, z˙e wreszcie odzyskała spoko´j,
a przeszłos´c´ pozostawiła bezpowrotnie za soba˛, Ry-
an Falconer zno´w zjawia sie˛ w polu jej widzenia!
Serce ruszyło galopem, a gwałtowna dawka ad-
renaliny dała wreszcie poz˙a˛dany impuls. Virginia
zawro´ciła, salwuja˛c sie˛ ucieczka˛do swojego pokoju.
Tam bezsilnie opadła na krzesło, gora˛czkowo za-
stanawiaja˛c sie˛, czy Ryan ja˛rozpoznał. Bo jes´li tak...
Nie nalez˙ał do me˛z˙czyzn, kto´rzy łatwo rezygnuja˛
ze zdobyczy, zwłaszcza jes´li ucierpiała ich ambicja.
Przeciez˙ odeszła od niego, mimo z˙e tak wiele ich
ła˛czyło. Nie mogła znies´c´ jego perfidii i jednoczes´-
nie bała sie˛ wysta˛pic´ otwarcie z obawy o rodzinne
reperkusje. Dlatego uciekła bez słowa.
Tego z pewnos´cia˛ jej nie wybaczył.
Kiedy uspokoiła oddech, sie˛gne˛ła po telefon z na-
dzieja˛, z˙e Charles juz˙ wro´cił ze spotkania i be˛dzie
7DUMA I PIENIA˛DZE
mo´gł ja˛ zasta˛pic´. Omal nie rozpłakała sie˛ z rados´ci,
słysza˛c jego głos.
– Tak... co sie˛ stało?
– Przepraszam, z˙e ci przeszkadzam, ale czy
mo´głbys´ zejs´c´ do recepcji i przeja˛c´ klienta? Wy-
gla˛da na kogos´, kto ma pienia˛dze i wie, czego
chce.
– A czego chce?
– Pyta o obrazy Adamso´w.
W głosie Charlesa zabrzmiało zdziwienie.
– Czemu w takim razie sie˛ nim nie zajmiesz?
– Bo... to jest ktos´, kogo kiedys´ znałam i wolała-
bym wie˛cej nie miec´ z nim do czynienia.
Choc´ postarała sie˛ o swobodny ton, musiał wy-
czuc´ ukryte napie˛cie w jej głosie.
– Rozumiem – powiedział spokojnie. – Zaraz sie˛
nim zajme˛.
Szarozielone oczy dziewczyny pociemniały z nie-
pokoju. Czemu, na Boga, ze wszystkich galerii
wielkiej metropolii Ryan wybrał włas´nie te˛?
Przyjechała do Londynu prawie trzy lata temu.
Melduja˛c sie˛, uz˙ywała imienia jako nazwiska, aby
jeszcze lepiej sie˛ ukryc´. Nikomu nie mo´wiła, doka˛d
jedzie i gdzie mieszka, nawet rodzicom.
Z pocza˛tku zatrzymała sie˛ w tanim hotelu na ty-
łach Bayswater Road, ale oszcze˛dnos´ci szybko sie˛
skon´czyły. Boz˙e Narodzenie zbliz˙ało sie˛ wielkimi
krokami i stwierdziła, z˙e musi pilnie poszukac´ pra-
cy. Agencja pos´rednictwa skierowała ja˛ do Raynor
8 LEE WILKINSON
Gallery. Rozmowe˛ wste˛pna˛przeprowadził sam szef,
Charles Raynor.
Powiedziała mu o kursach zarza˛dzania przedsie˛-
wzie˛ciami artystycznymi, kto´re ukon´czyła w col-
lege’u, i stwierdziła, bez wdawania sie˛ w szczego´ły,
z˙e niedawno przeniosła sie˛ do Anglii ze Stano´w.
Przez cały czas czuła na sobie jego uwaz˙ny wzrok.
Nie wierzyła własnemu szcze˛s´ciu, kiedy zaoferował
jej posade˛ swojej asystentki. Zainteresował sie˛ tak-
z˙e, gdzie mieszka. Kiedy usłyszał o podłym hotelu,
powiedział, z˙e odziedziczył po rodzicach reprezen-
tacyjny dom, znajduja˛cy sie˛ niedaleko galerii. Oka-
zało sie˛, z˙e mieszka tam sam, praktycznie nie wyko-
rzystuja˛c ogromnej powierzchni, i che˛tnie wynajmie
jej poko´j z sypialnia˛i łazienka˛, z moz˙liwos´cia˛korzy-
stania z kuchni. Przyje˛ła propozycje˛ z wdzie˛cznos´-
cia˛, zwłaszcza z˙e cena, kto´ra˛ podał, była wre˛cz
symboliczna.
Virginia zda˛z˙yła przepracowac´ juz˙ prawie rok
w Raynor’s Gallery, kiedy Charles zacza˛ł s´cia˛gac´
i wystawiac´ dzieła Adamso´w. Kiedy zasugerował,
aby zaje˛ła sie˛ obsługa˛ tej działki, została zmuszona
powiedziec´ mu prawde˛, a przynajmniej jej cze˛s´c´.
– Alez˙ Virginio – zaprotestował – tym bardziej,
skoro jestes´ ich co´rka˛, powinnas´...
– Nie chce˛, z˙eby wiedzieli, gdzie jestem – ucie˛ła.
Rodzice lubili Ryana, totez˙ wolała nie ryzykowac´.
Charles zmarszczył brwi.
– Czy oni sie˛ o ciebie nie martwia˛?
9DUMA I PIENIA˛DZE
– Och, nie sa˛dze˛ – zbagatelizowała. – Nigdy nie
bylis´my zbyt zz˙yta˛ rodzina˛. – Nie wygla˛dał na
przekonanego, wie˛c wyjas´niła: – Kiedy mama po-
znała ojca, była s´wiez˙o po szkole artystycznej. Tata
włas´nie przyleciał ze Stano´w. Oboje malowali od
dziecka i z˙yli ze sprzedaz˙y obrazo´w. Prawdopodob-
nie to ich poła˛czyło. Po s´lubie przez pare˛ lat miesz-
kali w Greenwich Village, a potem osiedli w Anglii.
Kiedy sie˛ urodziłam, mieli juz˙ dobrze po trzydziest-
ce. – Umilkła na moment, wracaja˛c do dawnych
wspomnien´. – Pojawiłam sie˛ przypadkiem – wy-
znała ze smutkiem. – Nie chcieli dziecka. Gdyby
matce nie wpajano w młodos´ci, z˙e z˙ycie jest s´wie˛te,
pewnie usune˛łaby cia˛z˙e˛.
– Nie wierze˛! Nie powinnas´ mo´wic´ w ten spo-
so´b! – Charles, zwykle opanowany, był do głe˛bi
poruszony.
– Oboje byli tak zaje˛ci swoja˛ two´rczos´cia˛, z˙e
dziecko stanowiło dla nich jedynie z˙yciowa˛ kom-
plikacje˛.
Choc´ wypowiedziała te słowa chłodnym, oboje˛t-
nym tonem, dało sie˛ wyczuc´, z˙e nawet teraz, po
latach, cierpi. Szczerze jej wspo´łczuł.
– Dobrze im sie˛ powodziło, wie˛c pozbyli sie˛
kłopotu, zatrudniaja˛c cała˛ armie˛ nianiek i opieku-
nek. A potem oczywis´cie odesłali mnie do szkoły
z internatem. Kiedy zdałam na studia, wynies´li sie˛
z powrotem do Stano´w.
– I zostawili cie˛?
10 LEE WILKINSON
– Byłam juz˙ pełnoletnia.
– Ale z pewnos´cia˛ pomagali ci finansowo?
– Nie. Nie chciałam, wolałam byc´ niezalez˙na.
Utrzymywałam sie˛ sama, pracuja˛c wieczorami
i w weekendy. Teraz, kiedy juz˙ ci wszystko opowie-
działam, nie dziwisz sie˛ chyba, czemu twierdze˛, z˙e
nie be˛da˛ sie˛ o mnie martwic´ – zakon´czyła.
– W takim razie ja z nimi porozmawiam.
– Ale nie zdradzisz, gdzie jestem? – zapytała
z niepokojem.
– Absolutnie nie. Moz˙esz mi zaufac´.
Wzruszył ja˛. Był naprawde˛ porza˛dnym człowie-
kiem i odczuła ulge˛, kiedy obiecał, z˙e dochowa
tajemnicy.
Szcze˛kne˛ła klamka. Virginia drgne˛ła, wyrwana
z zamys´lenia. Boz˙e, czy to nie...
Na szcze˛s´cie był to tylko Charles, jak zwykle
nienagannie ubrany w lekki biznesowy garnitur.
Tylko kosmyk jasnych włoso´w niesfornie opadał na
czoło, nadaja˛c mu chłopie˛cy wygla˛d, kto´ry zacho-
wał pomimo swoich czterdziestu trzech lat.
– Nie musisz sie˛ martwic´ – zapewnił od progu, wi-
dza˛c, z˙e Virginia zbladła gwałtownie. – Juz˙ poszedł.
Pods´wiadomie oczekiwała, z˙e do pokoju wtarg-
nie Ryan Falconer, totez˙ poczucie ulgi na widok
Charlesa było wre˛cz koja˛ce.
– Czy pytał o mnie? – zagadne˛ła z niepokojem.
– A powinien? – zdziwił sie˛, przysuwaja˛c sobie
krzesło.
11DUMA I PIENIA˛DZE
– Byłam juz˙ prawie na dole, kiedy us´wiadomi-
łam sobie, kto przyszedł. Mo´gł mnie zauwaz˙yc´.
– W kaz˙dym razie nic o tobie nie wspominał
– zapewnił.
Obserwuja˛c, jak kolory powracaja˛ na policzki
dziewczyny, zastanawiał sie˛, co ła˛czyło ja˛ z wład-
czym me˛z˙czyzna˛, kto´rego przed chwila˛ poz˙egnał.
Z pewnos´cia˛ z˙ywiła do niego uczucia o wiele głe˛b-
sze, niz˙ wynikałoby to ze zdawkowych sło´w ,,kiedys´
go znałam’’. Kto wie, czy moz˙e włas´nie z powodu
owego Falconera odrzuciła małz˙en´ska˛ propozycje˛,
kto´ra˛ nie tak dawno jej złoz˙ył?
– Co powiedział? – zapytała, kryja˛c napie˛cie.
– Jak sie˛ zachowywał?
– Zachowywał sie˛ jak ktos´, kto jest pewny siebie
i wie, po co sie˛ tu zjawił. Przedstawił sie˛ jako Ryan
Falconer i powiedział, z˙e che˛tnie kupiłby cos´ u nas,
a przede wszystkim wczesne prace Adamso´w. Obie-
całem, z˙e rozpuszcze˛ wici i powiadomie˛ go, kiedy
tylko cos´ pojawi sie˛ na rynku.
– Mo´wił, czy zostaje w Anglii?
– Jes´li tak, to tylko na pare˛ dni. Na wizyto´wce
miał adres na Manhattanie, lecz podał mi takz˙e te-
lefon do hotelu Mayfair.
Mayfair. Virginia wzdrygne˛ła sie˛ niedostrzegal-
nie. Zbyt blisko galerii, aby mogła sie˛ czuc´ bez-
piecznie. Niemalz˙e drzwi w drzwi.
– Jest rasowym biznesmenem, maklerem z Wall
Street, lecz, jak rozumiem, interesuje sie˛ sztuka˛i ma
12 LEE WILKINSON
nawet własna˛Falconer Gallery w Nowym Jorku. Ale
po co to mo´wie˛.... pewnie i tak wiesz.
– Wiem – potwierdziła kro´tko. Charles zerkna˛ł
na nia˛ badawczo, ale mo´wił dalej:
– W tym wypadku mam jednak wraz˙enie, z˙e
chodzi mu o obrazy do własnej, prywatnej kolekcji.
Wspomniał, z˙e zwłaszcza pragna˛łby kupic´ S´rodowe
dziecko Mii Adams.
Virginia zamarła po raz kolejny.
– Falconer sa˛dzi, z˙e obraz został namalowany
siedem albo osiem lat temu i jest jednym z najlep-
szych dzieł artystki. Ze wstydem przyznam, z˙e ni-
gdy o nim nie słyszałem. Dał mi jasno do zro-
zumienia, z˙e w tym wypadku pienia˛dze nie graja˛
roli. Obiecałem, z˙e zrobie˛, co sie˛ da. Oczywis´cie
moz˙e sie˛ zdarzyc´, z˙e jes´li nawet namierze˛ obraz,
jego włas´ciciel moz˙e nie chciec´ go sprzedac´. Czy
pamie˛tasz go moz˙e? – zagadna˛ł, widza˛c, z˙e Virginia
słucha go w rosna˛cym napie˛ciu.
Wzie˛ła głe˛boki oddech, jak pływaczka, kto´ra
szykuje sie˛ do skoku na głe˛boka˛ wode˛.
– Znam ten obraz. Pozowałam do niego. Miałam
wtedy siedemnas´cie lat.
– Cos´ takiego! – wykrzykna˛ł, a oczy mu zabłysły.
– Nie wiedziałem, z˙e byłas´ modelka˛ swojej mamy.
– Malowała mnie tylko raz. Miałam spe˛dzic´ wa-
kacje razem z Jane, moja˛ szkolna˛ przyjacio´łka˛, i jej
rodzicami. Jednak w ostatniej chwili wszystko od-
wołano i wro´ciłam do domu. Mama powiedziała
13DUMA I PIENIA˛DZE
wtedy, z˙e skoro i tak jestem w domu, nie be˛dzie
zatrudniała modelki do swojego kolejnego obrazu,
bo ro´wnie dobrze ja moge˛ nia˛byc´. Jednak ten portret
z jakichs´ powodo´w nie spodobał sie˛ jej i wie˛cej nie
prosiła mnie o pozowanie.
– A tobie podobał sie˛ ten obraz?
– Nie widziałam go – odparła kro´tko. – Najpierw
matka mo´wiła, z˙e jest jeszcze nie oprawiony, a po-
tem okazało sie˛, z˙e został sprzedany.
A teraz, po latach Ryan chce go kupic´...
– Powiedzmy, z˙e uda mi sie˛ zdobyc´ S´rodowe
dziecko – powiedział powoli Charles. – Czy nie
be˛dzie ci przeszkadzac´, jes´li Falconer go kupi?
– Wolałabym, z˙eby nie kupił – wyznała szczerze.
– W takim razie powiem mu, z˙e mi sie˛ nie udało
– stwierdził i zerkna˛ł na zegarek. Virginia miała tak
udre˛czona˛ mine˛, z˙e wolał dłuz˙ej nie me˛czyc´ jej
rozmowa˛. – Wygla˛dasz na zme˛czona˛ – dodał z tros-
ka˛. – Moz˙e po´jdziesz do domu i połoz˙ysz sie˛?
Us´miechne˛ła sie˛ do niego z wdzie˛cznos´cia˛.
– Rzeczywis´cie, kiepsko sie˛ czuje˛. Jes´li napraw-
de˛ ci to nie przeszkadza, z che˛cia˛ skorzystałabym
z twojej propozycji.
– W takim razie zmykaj do domu! Helen na
pewno da sobie rade˛.
– Okay, połoz˙e˛ sie˛ wczes´niej i jutro na pewno juz˙
be˛dzie dobrze. Dzie˛ki!
S´ledziła wzrokiem jego wysoka˛, szczupła˛postac´,
znikaja˛ca˛ w drzwiach. Kochany Charles! Dobry,
14 LEE WILKINSON
szlachetny człowiek, wyczulony na potrzeby in-
nych. Znakomity kompan, z kto´rym moz˙na było
pogadac´ o wszystkim. W cia˛gu prawie czterech
miesie˛cy mieszkania pod wspo´lnym dachem zda˛z˙y-
ła poznac´ jego zalety. Bardzo szybko osia˛gne˛li poro-
zumienie w sprawach domowych. Na zmiane˛ goto-
wali wspo´lne posiłki i jedli je w doskonałej komity-
wie, dziela˛c sie˛ wraz˙eniami z całego dnia. Nigdy nie
narzucał sie˛ jej, a jednoczes´nie zawsze mogła na
niego liczyc´, jak na najlepszego przyjaciela. Byłby
idealnym me˛z˙em dla kaz˙dej kobiety. Mo´gł sie˛ podo-
bac´; miał łagodny wdzie˛k i niewa˛tpliwy seksapil.
Virginia była pewna, z˙e Helen kocha sie˛ w nim.
Szkoda tylko, z˙e jej serce nie biło mocniej na
widok tego me˛z˙czyzny.
Zaledwie przed paroma tygodniami, kiedy zmy-
wali wspo´lnie naczynia po posiłku, zacza˛ł mo´wic´
o małz˙en´stwie – nies´miało, uwaz˙aja˛c, aby nie urazic´
Virginii. Zaskoczył ja˛ zupełnie. Dota˛d uwaz˙ała go
za zdeklarowanego starego kawalera. Do głowy jej
nie przyszło, z˙e mo´głby sie˛ os´wiadczyc´ i nie od razu
poje˛ła, o co mu chodzi.
– Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem
samotny, dopo´ki nie pojawiłas´ sie˛ ty... Czy odpowia-
da ci nasz układ?
– Tak, bardzo – us´miechne˛ła sie˛ do niego ser-
decznie.
Os´mielony jej reakcja˛, wyprostował sie˛ z powaz˙-
na˛ mina˛, odkładaja˛c trzymany w re˛ku talerz.
15DUMA I PIENIA˛DZE
– Virginio... jest cos´, co pragne˛ ci powiedziec´.
Nie wiem, jak to przyjmiesz, ale obiecaj mi, z˙e jes´li
powiesz ,,nie’’, nasza przyjaz´n´ przetrwa.
– Obiecuje˛ – potwierdziła, nic nie rozumieja˛c.
– Kocham cie˛... – Niebieskie oczy wpatrywały
sie˛ w nia˛z uwielbieniem, pełnym tłumionego napie˛-
cia. – Zakochałem sie˛ w tobie w chwili, kiedy po raz
pierwszy cie˛ zobaczyłem. – Wyprostował sie˛ i przy-
brał oficjalna˛ mine˛. – Byłbym najszcze˛s´liwszym
człowiekiem na Ziemi, gdybys´ zgodziła sie˛ wyjs´c´ za
mnie.
Przez chwile˛ miała ochote˛ ulec pokusie. Jak cu-
downie byłoby miec´ kochaja˛cego me˛z˙a, rodzine˛,
własny dom, dzieci...
Ale nie, posta˛piłaby nie fair wobec Charlesa.
Zasługiwał na z˙one˛, kto´ra kochałaby go naprawde˛
i głe˛boko, a nie zaledwie lubiła i doceniała.
Wzie˛ła głe˛boki oddech i popatrzyła mu w oczy.
– Wybacz, lecz musze˛ byc´ szczera... Nie moge˛.
– Chodzi ci o ro´z˙nice˛ wieku?
– Nie, Charles. Ja... naprawde˛ bardzo cie˛ szanuje˛
i uwaz˙am, z˙e jestes´ wspaniałym facetem, ale...
– Nie musisz mnie kochac´ – przerwał szybko.
– Wiele małz˙en´stw miało jeszcze gorszy start. Uczu-
cie przyjdzie z czasem. Be˛de˛ czekał.
– Nie, to byłoby nie fair wobec ciebie.
Był cudowny. Jeden na milion. Szkoda, z˙e nie
moz˙e go pokochac´. Ale miłos´c´ nie podlega naka-
zom. Wiedziała o tym, a jednak usiłowała wyper-
16 LEE WILKINSON
swadowac´ sobie uczucie do Ryana. Oczywis´cie na
pro´z˙no.
Nerwowo przygryzła wargi. Teraz, wspominaja˛c
tamta˛rozmowe˛,miałaprzedoczamitwarz,zobaczona˛
przed kilkunastomaminutamiwgalerii.Twarzciem-
nowłosego me˛z˙czyzny o niesamowitym spojrzeniu,
na kto´rej wspomnienie serce zaczynało bic´ z˙ywiej.
Sie˛gne˛ła po torebke˛ i szybko wyszła z gabinetu.
Gdy znalazła sie˛ na ulicy, odruchowo zerkne˛ła
w strone˛ przystanku. Nie było widac´ autobusu i po
chwili wahania postanowiła przejs´c´ piechota˛ przez
park. Ozdobna wiktorian´ska brama czekała, rozwar-
ta zapraszaja˛co. Miała nadzieje˛, z˙e spacer uspokoi
jej rozgora˛czkowane mys´li. Z przyjemnos´cia˛weszła
w zielony cien´ drzew, rozjas´niony barwnymi klom-
bami, i skierowała sie˛ w strone˛ stawu.
Szła szybko, jakby chciała przegonic´ własne my-
s´li. Dlaczego Ryan chciał kupic´ S´rodowe dziecko?
Aby posiadac´ jej wizerunek, w kto´ry mo´głby
wbijac´ szpilki, dre˛cza˛c na odległos´c´? Odruchowo
zwolniła, sparaliz˙owana nagłym poczuciem osa-
czenia.
Znienacka, bez ostrzez˙enia, czyjes´ dłonie zakryły
jej oczy, zmuszaja˛c, by stane˛ła w miejscu, a zmys-
łowy me˛ski głos zapytał:
– Zgadnij, kto to?
Serce Virginii opus´ciło kilka uderzen´, pozbawia-
ja˛c mo´zg dopływu tlenu. Nogi ugie˛ły sie˛ pod nia˛
i przez moment mys´lała, z˙e zemdleje. Kiedy doszła
17DUMA I PIENIA˛DZE
do siebie, znajdowała sie˛ w us´cisku silnych ramion,
z głowa˛przy szerokiej piersi me˛z˙czyzny. Szarpne˛ła
sie˛, lecz us´cisk nie zelz˙ał. Starsza pani z pieskiem
wymine˛ła ich, rzucaja˛c zaciekawione spojrzenie.
Intruz delikatnie, lecz stanowczo popchna˛ł Vir-
ginie˛ ku ławce. Usiadła z ulga˛ i usiłuja˛c ro´wnym
oddechem uspokoic´ oszalałe serce, spojrzała w po-
waz˙na˛, skupiona˛ twarz Ryana Falconera. Twarz,
kto´ra˛ znała tak dobrze, w kto´ra˛ tak z˙arliwie wpat-
rywała sie˛ w czasie ich miłosnych uniesien´. Ciemne,
ge˛ste włosy, kto´re che˛tnie układały sie˛ w fale, miał
przycie˛te kro´tko, niemal po z˙ołniersku. Wyraziste
usta były jak zawsze zmysłowe, a spod długich rze˛s
spogla˛dały oczy w odcieniu morskiej głe˛bi.
– Virginio, nie udawaj, z˙e sie˛ mnie boisz.
– Zobaczyłes´ mnie w galerii? – spytała cierpko.
– Cudem, bo jak zwykle wybrałas´ szybka˛uciecz-
ke˛.
– Dlaczego nie powiedziałes´ nic Charlesowi?
– Widocznie chciałem ci sprawic´ niespodzianke˛.
– W głosie Ryana zabrzmiała ironia.
Faktycznie, sprawił!
– A ska˛d wiedziałes´, z˙e be˛de˛ w parku?
– Czekałem w zaułku obok waszej bramy, az˙
wreszcie zobaczyłem, jak wychodzisz.
– S´ledziłes´ mnie! Dlaczego?
Białe ze˛by błysne˛ły w zbo´jeckim us´miechu.
– Po prostu uznałem, z˙e juz˙ najwyz˙szy czas,
abys´my porozmawiali.
18 LEE WILKINSON
– Nie wiem, o czym mielibys´my rozmawiac´
– odparła chłodno, wstaja˛c z ławki. Nie zda˛z˙yła
zrobic´ kroku, a Ryan zacisna˛ł jej stalowe palce na
nadgarstku.
– Nie odchodz´!
– Zostaw mnie! – Szarpne˛ła sie˛, lecz zmusił ja˛,
aby zno´w usiadła.
– I tak nie unikniesz tej rozmowy – stwierdził
juz˙ spokojniej. – Musze˛ wiedziec´, dlaczego ode
mnie uciekłas´, dlaczego zostawiłas´ mnie bez słowa
i znikłas´.
Jego głos, tak zwykle ciepły i zmysłowy, stał sie˛
nagle obcy, twardy, lodowaty. Virginia wzdrygne˛ła
sie˛ niedostrzegalnie.
– Od tamtego czasu mine˛ły juz˙ dwa lata – powie-
działa zme˛czonym tonem. Nie miała ochoty odgrze-
bywac´ upioro´w przeszłos´ci. – Doprawdy nie rozu-
miem, czemu wyjas´nienie jest dla ciebie takie waz˙ne.
Jasne, z˙e waz˙ne, dodała w mys´lach. Cholernie
waz˙ne...
– Jestes´my innymi ludz´mi, Ryan – cia˛gne˛ła.
– Nie ma juz˙ tamtej naiwnej dziewczyny.
– To prawda, zmieniłas´ sie˛ – przyznał, lustruja˛c
jej twarz uwaz˙nym spojrzeniem. Czysty owal, kla-
syczne, delikatne rysy, prosty nos i długie rze˛sy,
ocieniaja˛ce szarozielone oczy pod ciemnymi łukami
brwi. Całos´ci dopełniały rozkosznie zmysłowe,
mie˛kkie usta.
– Wtedy byłas´ młoda, niewinna i s´liczna jak
19DUMA I PIENIA˛DZE
obrazek – dodał. Pamie˛tał, jak promieniała szcze˛s´-
ciem. – A teraz... – urwał, jakby wolał oszcze˛dzic´
sobie sło´w.
Wcale sie˛ nie dziwiła. Az˙ za dobrze znała widok,
jaki podsuwało jej lustro. Obraz młodej kobiety,
kto´ra zda˛z˙yła juz˙ cos´ przegrac´ w z˙yciu i straciła
z˙ywiołowa˛ rados´c´ młodos´ci. Twarz o smutnych
oczach i lekko opuszczonych ka˛cikach ust, kto´re
z trudem dały sie˛ zmusic´ do us´miechu.
Z wysiłkiem przełkne˛ła s´line˛.
– Dziwiłabym sie˛, gdybys´ rozpoznał mnie od
pierwszego spojrzenia.
– Rzeczywis´cie, ledwo cie˛ poznałem. Zmieniło
cie˛ biurowe uczesanie i okulary, a do tego ta Nina
Ashley... Naprawde˛, gdybym nie wiedział, z˙e mu-
sisz tam byc´...
– Wiedziałes´ wczes´niej?! – podchwyciła ze
wzburzeniem.
– Oczywis´cie, juz˙ od pewnego czasu. Naprawde˛
mys´lałas´, z˙e cie˛ nie znajde˛?
– Dlaczego zjawiłes´ sie˛ w galerii? – zapytała
szybko.
– Juz˙ mo´wiłem – uwaz˙am, z˙e musimy wreszcie
porozmawiac´ szczerze o pewnych sprawach.
– Dlaczego powiedziałes´ Charlesowi, z˙e chcesz
kupic´ akurat ten obraz?
– Domys´l sie˛. Jak uwaz˙asz, czy zdobyłby go dla
mnie?
– Nie mam poje˛cia.
20 LEE WILKINSON
– W kaz˙dym razie poprosiłby cie˛ o pos´rednictwo
w transakcji. Musiałby wpas´c´ na mys´l o dotarciu do
rodzico´w przez ich co´rke˛.
Zmilczała to wyjas´nienie.
– Teraz nie potrzebuje˛ juz˙ S´rodowego dziec-
ka, skoro moge˛ popatrzec´ na oryginał – rzucił nie-
winnie.
Wolała nie pytac´, co dokładnie ma na mys´li.
– Z zachowania Raynora wnioskuje˛, z˙e nie mo´-
wiłas´ mu o naszych... hm, dawnych, bliskich zwia˛z-
kach?
– Nie sa˛ to sprawy, o kto´rych miałabym ochote˛
rozmawiac´. Powiedziałam mu tylko, z˙e zjawił sie˛
ktos´, kogo kiedys´ znałam, a obecnie nie mam
ochoty zno´w go widziec´.
– Co za opanowanie i zimna krew!
– Nie, Ryan. Po prostu mo´wiłam prawde˛. Dla
mnie sprawa jest dawno skon´czona.
– Mylisz sie˛. Chce˛, z˙ebys´ wro´ciła do mnie.
– Co takiego? – wyja˛kała.
– Nie pamie˛tasz? Poprzysia˛głem, z˙e nie pozwole˛
ci odejs´c´.
– N-nigdy juz˙ do ciebie nie wro´ce˛ – wykrztusiła
z wysiłkiem.
– Nie ba˛dz´ taka pewna. – Us´miechna˛ł sie˛ tak, z˙e
krew szybciej popłyne˛ła jej w z˙yłach.
– Ryan, błagam, przestan´ – je˛kne˛ła. – Zacze˛łam
nowe z˙ycie i nie chce˛ go zmieniac´.
Włas´nie, jes´li tylko przekona Ryana, z˙e juz˙ nie
21DUMA I PIENIA˛DZE
jest sama, moz˙e da jej spoko´j. W kaz˙dym razie nie
pozwole˛, aby zno´w mnie skrzywdził, powiedziała
sobie stanowczo.
Ryan zacisna˛ł szcze˛ki, ale po chwili odezwał
sie˛ spokojnie:
– Zdradzisz mi, kto jest szcze˛s´liwym wybran-
kiem?
– Nie two´j interes.
– Teraz juz˙ mo´j. Wie˛c kto? – Oczy mu pociem-
niały jak morze przed sztormem.
– Charles Raynor.
– Cooo? – rozes´miał sie˛. – Te ciepłe kluski?
– Nie nazywaj go tak! Jest wraz˙liwy, miły i mam
wobec niego ogromny dług wdzie˛cznos´ci. Dał mi
prace˛ i mieszkanie, kiedy byłam na lodzie.
– Owszem, wiem, z˙e mieszkasz u niego, bo mo´j
detektyw wiele razy widywał was razem, wchodza˛-
cych i wychodza˛cych o ro´z˙nych porach. Do głowy
mi jednak nie przyszło, z˙e z wdzie˛cznos´ci mogłabys´
dzielic´ z nim ło´z˙ko.
– Nie z wdzie˛cznos´ci, tylko z miłos´ci – zaprze-
czyła nazbyt skwapliwie. Kpia˛cy us´miech Ryana
wyraz´nie s´wiadczył, z˙e nie wierzył jej ani przez
chwile˛.
– Od kiedy jestes´cie kochankami?
– Och, prawie od pocza˛tku.
– Dlaczego w takim razie macie oddzielne sypial-
nie?
– Czemu tak sa˛dzisz?
22 LEE WILKINSON
– Nie sa˛dze˛, wiem.
– A niby ska˛d? – z˙achne˛ła sie˛.
– Poczciwa pani Crabtree nie dała sie˛ długo
prosic´. Okazała sie˛ nieocenionym z´ro´dłem poz˙ytecz-
nych ploteczek.
Virginia kompletnie upadła na duchu. Pani Crab-
tree, przyjacielska, gadatliwa starsza pani sprza˛tała
u Charlesa kilka razy w tygodniu. Wobec takiej
zdrady nie było sensu brna˛c´ dalej w kłamstwo.
– Okay, mamy oddzielne sypialnie – przyznała
nieche˛tnie. – Raynor nalez˙y do me˛z˙czyzn, prze-
strzegaja˛cych pewnych konwenanso´w.
– Wcale sie˛ nie dziwie˛, mo´głby byc´ twoim
ojcem.
– On ma dopiero czterdzies´ci trzy lata. Zreszta˛
wiek nie gra dla mnie roli. Charles jest wspaniałym
kochankiem.
Wypowiadaja˛c te słowa, czuła wyrzuty sumienia.
Nie powinna w taki sposo´b posługiwac´ sie˛ nim
w rozgrywce z Ryanem. Trzeba było od razu powie-
dziec´ prawde˛. Niestety, zabrne˛ła za daleko, aby sie˛
wycofac´.
– Nie wierze˛, z˙eby Raynor był w twoim typie
– stwierdził Falconer z niezachwiana˛ pewnos´cia˛.
– Wie˛c bardzo sie˛ mylisz. Mało tego, zapropono-
wał mi małz˙en´stwo.
Na jego policzkach pojawił sie˛ ciemny rumieniec.
– Po moim trupie – warkna˛ł. – Nie pozwole˛, z˙eby
mi cie˛ ktos´ zabrał.
23DUMA I PIENIA˛DZE
– Ale sam powiedziałes´, z˙e zmieniłam sie˛ i juz˙
nie jestem ładna jak dawniej. – Virginia uczepiła sie˛
ostatniego argumentu.
– Nie, juz˙ nie jestes´ ładna. Teraz jestes´ po prostu
dojrzała˛ pie˛knos´cia˛ – sprostował z niebezpiecznym
błyskiem w oku.
Niedowierzaja˛co pokre˛ciła głowa˛.
– Nawet gdyby tak było, s´wiat jest pełen pie˛k-
nych kobiet.
– Miałem juz˙ swoja˛ pule˛ pie˛knych kobiet. Teraz
pragne˛ tylko jednej. I w ło´z˙ku, i w z˙yciu.
– Nie rozumiem, dlaczego ja – je˛kne˛ła z de-
speracja˛.
W głosie Ryana zabrzmiała stalowa nuta:
– Chociaz˙by dlatego, z˙e mam z toba˛porachunki,
kochanie. Jestes´ mi cos´ winna.
24 LEE WILKINSON
ROZDZIAŁ DRUGI
– Porachunki? – wyszeptała pobladłymi war-
gami.
– Zaskoczona? Mys´lałas´, z˙e pozwole˛ zrobic´
z siebie idiote˛? Z˙e zostawisz mnie tak po prostu,
z biegu, i odejdziesz w sina˛dal, jak gdyby nigdy nic?
Miał racje˛. Sama w duz˙ym stopniu te˛skniła za
rewanz˙em. Marzyła, aby dopiec mu tak, jak on
dopiekł jej. Przymkne˛ła powieki, aby nie wyczytał
z jej oczu zbyt wiele.
Skupiła wzrok na chłopczyku w niebieskiej ko-
szulce i czerwonych szortach, kto´ry pe˛dem biegł
w strone˛ stawu, wymachuja˛c kolorowa˛, nowiutka˛
motoro´wka˛, kto´ra˛zapewne dostał w prezencie i prag-
na˛ł natychmiast wypro´bowac´.
Kiedy przykle˛kna˛ł na betonowej krawe˛dzi, aby
spus´cic´ stateczek na wode˛, jego mama, kołysza˛ca
w wo´zku młodsza˛ pocieche˛, krzykne˛ła, aby uwaz˙ał
i nie wychylał sie˛ za daleko.
– Czy zdajesz sobie sprawe˛, jak sie˛ czułem,
kiedy tak nagle znikłas´ z mojego z˙ycia? – Ryan
cedził słowa prosto w jej twarz. – Przez te dwa i po´ł
roku szalałem, nie wiedza˛c, co sie˛ z toba˛ dzieje,
i wydałem maja˛tek na poszukiwania. A teraz, kiedy
cie˛ wreszcie znalazłem – cia˛gna˛ł głosem nabrzmia-
łym ws´ciekłos´cia˛ – chce˛, z˙ebys´ wro´ciła do mnie...
Zdradzieckie ciało zareagowało fala˛ gora˛ca. Vir-
ginia musiała zmobilizowac´ cała˛ siłe˛ woli, aby do-
pus´cic´ do głosu rozum.
– Nie! Nie zniose˛ mys´li, z˙e mo´głbys´ znowu mnie
dotykac´! – zawołała zduszonym głosem.
– Naprawde˛? – Przez jego twarz przemkna˛ł gry-
mas. – Przeciez˙ wiesz, jak byłoby nam dobrze...
Rozległ sie˛ cienki, dziecie˛cy krzyk, plusk, a po-
tem okrzyki przeraz˙enia. Ryan zerwał sie˛ na ro´wne
nogi i pope˛dził w strone˛ stawu, gdzie kobieta z wo´z-
kiem, stoja˛c nad brzegiem, histerycznie wzywała
pomocy.
Krzykna˛ł cos´ do niej w przelocie i bez zastano-
wienia wskoczył w wode˛. Virginia zamarła w bez-
ruchu, z zapartym tchem s´ledza˛c niespodziewana˛
akcje˛. Za chwile˛ juz˙ szedł do brzegu, brodza˛c w me˛t-
nej wodzie, sie˛gaja˛cej mu do pasa. W ramionach
dz´wigał przestraszonego, ociekaja˛cego woda˛chłop-
ca. Postawił go na trawie obok wo´zka i wro´cił po
jachcik, kto´ry wiatr wynio´sł na s´rodek stawu. Malec,
bezpieczny w ramionach matki, nagrodził go rados-
nym us´miechem.
Dopiero teraz mo´zg Virginii odzyskał zdolnos´c´
mys´lenia. Widza˛c, z˙e akcja zakon´czyła sie˛ pomys´l-
nie, a zmoczony wybawca przyjmuje niekon´cza˛ce
sie˛ podzie˛kowania, zawro´ciła na pie˛cie i wybiegła
26 LEE WILKINSON
z parku, jakby s´cigało ja˛ piekło. Czarna londyn´ska
takso´wka, reaguja˛c na jej rozpaczliwe machanie,
zatrzymała sie˛ przy krawe˛z˙niku.
– Doka˛d jedziemy, prosze˛ pani?
– Usher Street, numer szesnasty – wydyszała.
Gdy auto ruszyło, odruchowo spojrzała za siebie.
Nikt nie wybiegł z parkowej bramy, nikt jej nie
s´cigał. Tym razem udało sie˛ ujs´c´ przes´ladowcy. Ale
na jak długo?
Falconer wiedział o niej wszystko, s´ledził jej
ruchy... miała upiorne wraz˙enie, z˙e nawet s´ledzi
mys´li. Powiedział, z˙e wro´ci, i wiedziała, z˙e do-
trzyma obietnicy.
Juz˙ sam widok tego człowieka wstrza˛sna˛ł nia˛ do
głe˛bi, a s´wiadomos´c´, z˙e chce ja˛ zno´w miec´ przy
sobie, była jeszcze bardziej dramatyczna. Na doda-
tek pałał z˙a˛dza˛zemsty. I, co najgorsze, wcale jej nie
kochał.
Usher Street była spokojna˛ ulica˛, zabudowana˛
eleganckimi, miejskimi rezydencjami o kremowych
fasadach, oddzielonych od ulicy kutymi, ozdobnymi
ogrodzeniami. Charles odziedziczył swo´j dom po
rodzicach, przed pie˛ciu laty. Jakkolwiek cia˛gle po-
wtarzał, z˙e powinien zamienic´ go na mniejsze i tan´-
sze lokum, do czasu, kiedy pojawiła sie˛ Virginia,
sam zaludniał ogromny metraz˙, pozostaja˛c zdekla-
rowanym kawalerem.
Wpadła do domu rozdygotana, z łomocza˛cym
sercem. Z rozmachem zatrzasne˛ła drzwi i pope˛dziła
27DUMA I PIENIA˛DZE
przez korytarz do swojego pokoju – obszernego
salonu w wysokimi oknami. Cisne˛ła torebke˛ na
kanape˛, podeszła do okna i podejrzliwie zerkne˛ła na
ulice˛ zza firanki, jakby spodziewała sie˛ zobaczyc´ na
chodniku typa w ciemnych okularach i kapeluszu,
udaja˛cego, z˙e czyta gazete˛.
Wzruszyła ramionami i zawro´ciła do kuchni. To
juz˙ zakrawało na lekka˛paranoje˛! Głowa rozbolała ja˛
tak, z˙e musiała wzia˛c´ proszki. Ulz˙yło jej dopiero
wtedy, kiedy zrzuciła z siebie ubranie i stane˛ła pod
prysznicem, nastawiaja˛c twarz pod oz˙ywcze stru-
mienie wody. Dawno temu, w nowojorskim luk-
susowym apartamencie Ryana na Pia˛tej Alei, brali
prysznic razem. Wspomnienia wro´ciły fala˛. Virginia
zacze˛ła namydlac´ ciało powolnymi ruchami, przy-
pominaja˛c sobie, jak Ryan dotykał jej piersi, brzu-
cha, pos´ladko´w...
Nie! Spłukała sie˛ szybko i wyskoczyła spod
prysznica. Wycierała sie˛ gwałtownymi ruchami,
jakby chciała zetrzec´ z siebie te niebezpieczne
odczucia. Pozostawiła włosy luz´no rozpuszczone
i załoz˙yła długa˛, powiewna˛, zielona˛suknie˛ domowa˛,
kto´ra˛ dostała od Charlesa na Gwiazdke˛. Kiedy
zeszła na do´ł do salonu, stary zegar na kominku
wybił szo´sta˛ trzydzies´ci. Najwyz˙sza pora, aby za-
mo´wic´ cos´ do jedzenia. Dopiero teraz us´wiadomiła
sobie, z˙e od rana nic nie jadła. Sie˛gne˛ła po telefon
i szybko wystukała numer z ulotki, lez˙a˛cej na
stoliku.
28 LEE WILKINSON
Lee Wilkinson Duma i pieniądze
ROZDZIAŁ PIERWSZY Ciepłe czerwcowe powietrze napływało przez otwarte okna. W pobliskim parku rados´nie ujadały psy, a w tle słychac´ było wszechobecny pomruk wielkiego Londynu. Virginia, patrza˛c z wysokos´ci drugiego pie˛tra, widziała czerwona˛ piłke˛, ulatuja˛ca˛ nad drzewa. Us´miechne˛ła sie˛, po czym wro´ciła do nudnej czyn- nos´ci katalogowania. W chwile˛ po´z´niej zadzwonił wewne˛trzny telefon. – Tak, słucham? Głos Helen zabrzmiał jak zwykle oficjalnie. – Panno Ashley, przyszedł pan, kto´ry pyta, czy posiadamy obrazy Brada albo Mii Adamso´w. Poin- formowałam go, z˙e w tej chwili nie mamy, lecz chciałby wiedziec´, czy jest szansa, z˙e pojawia˛ sie˛ w najbliz˙szym czasie. W cia˛gu ostatnich lat dzieła Adamso´w wyraz´nie zdobywały popularnos´c´ i Virginia, chca˛c nie chca˛c, zacze˛ła oswajac´ sie˛ z mys´la˛, z˙e jej rodzice sa˛ uzna- nymi artystami – przynajmniej w s´rodowisku, kto´re zna sie˛ na sztuce. – Zaraz schodze˛ – rzuciła.
Helen Hutchings, przystojna czterdziestoletnia wdowa, sprzedawała w Charles Raynor Gallery wspo´łczesna˛, przyzwoita˛ sztuke˛ dla turysto´w. Vir- ginia obsługiwała bardziej wyrafinowanych klien- to´w, poszukuja˛cych rzadkich okazo´w. Zanim wyszła z gabinetu, odruchowo sprawdziła, czy z gładkiego koka orzechowych włoso´w nie wymkne˛ło sie˛ niesforne pasemko. Poprawiła na no- sie okulary w metalowych oprawkach, w kto´rych wygla˛dała na wie˛cej niz˙ swoje dwadzies´cia cztery lata. To, razem z garniturem z jedwabiu – eleganc- kim, lecz skrojonym na modłe˛ korporacyjna˛– czyni- ło z niej atrakcyjna˛ kobiete˛ interesu. Salon wystawienniczy miał kształt owalu, kto´ry wien´czyła galeria, zabudowana szklanym dachem. Tego dnia blask słon´ca był tak jaskrawy, z˙e luksfery osłonie˛to mlecznymi z˙aluzjami. Virginia zerkne˛ła w do´ł przez kute pore˛cze scho- do´w. Po galerii kre˛ciło sie˛ kilkoro ludzi, gło´wnie turysto´w, jak oceniła. Lecz jej wzrok przycia˛gne˛ła inna postac´. W najdalszym kran´cu, przy wejs´ciu, dostrzegła wysoka˛ sylwetke˛ dobrze zbudowanego ciemnowłosego me˛z˙czyzny. Stał, niedbale oparty o lade˛ recepcji, w klasycznej pozycji wyczekiwania, lecz z całej jego postawy przebijała z´le skrywana niecierpliwos´c´. Juz˙ tylko kilka kroko´w dzieliło Virginie˛ od dołu schodo´w, na kto´re wste˛pu bronił złoty, pleciony sznur z wywieszka˛ ,,przejs´cie słuz˙bowe’’. 6 LEE WILKINSON
Boz˙e, to chyba Ryan... Tak, nie mogła sie˛ mylic´! Szczupła twarz o wyra- zistych rysach, szlachetnie osadzona głowa; postac´ silna, ruchy pełne tygrysiej gracji. Nie musiała wi- dziec´ jego oczu, aby wiedziec´, z˙e maja˛ niezwykły, granatowofiołkowy odcien´. Oddech uwia˛zł jej w gardle. Kurczowo zacisne˛ła palce na pore˛czy. Bała sie˛ tego człowieka. Przez niego uciekła z Nowego Jorku i ukryła sie˛ w Londynie pod zmie- nionym nazwiskiem. Musiało mina˛c´ po´ł roku, zanim przestała le˛kac´ sie˛, z˙e znowu go spotka. I teraz, kiedy wydawało sie˛, z˙e wreszcie odzyskała spoko´j, a przeszłos´c´ pozostawiła bezpowrotnie za soba˛, Ry- an Falconer zno´w zjawia sie˛ w polu jej widzenia! Serce ruszyło galopem, a gwałtowna dawka ad- renaliny dała wreszcie poz˙a˛dany impuls. Virginia zawro´ciła, salwuja˛c sie˛ ucieczka˛do swojego pokoju. Tam bezsilnie opadła na krzesło, gora˛czkowo za- stanawiaja˛c sie˛, czy Ryan ja˛rozpoznał. Bo jes´li tak... Nie nalez˙ał do me˛z˙czyzn, kto´rzy łatwo rezygnuja˛ ze zdobyczy, zwłaszcza jes´li ucierpiała ich ambicja. Przeciez˙ odeszła od niego, mimo z˙e tak wiele ich ła˛czyło. Nie mogła znies´c´ jego perfidii i jednoczes´- nie bała sie˛ wysta˛pic´ otwarcie z obawy o rodzinne reperkusje. Dlatego uciekła bez słowa. Tego z pewnos´cia˛ jej nie wybaczył. Kiedy uspokoiła oddech, sie˛gne˛ła po telefon z na- dzieja˛, z˙e Charles juz˙ wro´cił ze spotkania i be˛dzie 7DUMA I PIENIA˛DZE
mo´gł ja˛ zasta˛pic´. Omal nie rozpłakała sie˛ z rados´ci, słysza˛c jego głos. – Tak... co sie˛ stało? – Przepraszam, z˙e ci przeszkadzam, ale czy mo´głbys´ zejs´c´ do recepcji i przeja˛c´ klienta? Wy- gla˛da na kogos´, kto ma pienia˛dze i wie, czego chce. – A czego chce? – Pyta o obrazy Adamso´w. W głosie Charlesa zabrzmiało zdziwienie. – Czemu w takim razie sie˛ nim nie zajmiesz? – Bo... to jest ktos´, kogo kiedys´ znałam i wolała- bym wie˛cej nie miec´ z nim do czynienia. Choc´ postarała sie˛ o swobodny ton, musiał wy- czuc´ ukryte napie˛cie w jej głosie. – Rozumiem – powiedział spokojnie. – Zaraz sie˛ nim zajme˛. Szarozielone oczy dziewczyny pociemniały z nie- pokoju. Czemu, na Boga, ze wszystkich galerii wielkiej metropolii Ryan wybrał włas´nie te˛? Przyjechała do Londynu prawie trzy lata temu. Melduja˛c sie˛, uz˙ywała imienia jako nazwiska, aby jeszcze lepiej sie˛ ukryc´. Nikomu nie mo´wiła, doka˛d jedzie i gdzie mieszka, nawet rodzicom. Z pocza˛tku zatrzymała sie˛ w tanim hotelu na ty- łach Bayswater Road, ale oszcze˛dnos´ci szybko sie˛ skon´czyły. Boz˙e Narodzenie zbliz˙ało sie˛ wielkimi krokami i stwierdziła, z˙e musi pilnie poszukac´ pra- cy. Agencja pos´rednictwa skierowała ja˛ do Raynor 8 LEE WILKINSON
Gallery. Rozmowe˛ wste˛pna˛przeprowadził sam szef, Charles Raynor. Powiedziała mu o kursach zarza˛dzania przedsie˛- wzie˛ciami artystycznymi, kto´re ukon´czyła w col- lege’u, i stwierdziła, bez wdawania sie˛ w szczego´ły, z˙e niedawno przeniosła sie˛ do Anglii ze Stano´w. Przez cały czas czuła na sobie jego uwaz˙ny wzrok. Nie wierzyła własnemu szcze˛s´ciu, kiedy zaoferował jej posade˛ swojej asystentki. Zainteresował sie˛ tak- z˙e, gdzie mieszka. Kiedy usłyszał o podłym hotelu, powiedział, z˙e odziedziczył po rodzicach reprezen- tacyjny dom, znajduja˛cy sie˛ niedaleko galerii. Oka- zało sie˛, z˙e mieszka tam sam, praktycznie nie wyko- rzystuja˛c ogromnej powierzchni, i che˛tnie wynajmie jej poko´j z sypialnia˛i łazienka˛, z moz˙liwos´cia˛korzy- stania z kuchni. Przyje˛ła propozycje˛ z wdzie˛cznos´- cia˛, zwłaszcza z˙e cena, kto´ra˛ podał, była wre˛cz symboliczna. Virginia zda˛z˙yła przepracowac´ juz˙ prawie rok w Raynor’s Gallery, kiedy Charles zacza˛ł s´cia˛gac´ i wystawiac´ dzieła Adamso´w. Kiedy zasugerował, aby zaje˛ła sie˛ obsługa˛ tej działki, została zmuszona powiedziec´ mu prawde˛, a przynajmniej jej cze˛s´c´. – Alez˙ Virginio – zaprotestował – tym bardziej, skoro jestes´ ich co´rka˛, powinnas´... – Nie chce˛, z˙eby wiedzieli, gdzie jestem – ucie˛ła. Rodzice lubili Ryana, totez˙ wolała nie ryzykowac´. Charles zmarszczył brwi. – Czy oni sie˛ o ciebie nie martwia˛? 9DUMA I PIENIA˛DZE
– Och, nie sa˛dze˛ – zbagatelizowała. – Nigdy nie bylis´my zbyt zz˙yta˛ rodzina˛. – Nie wygla˛dał na przekonanego, wie˛c wyjas´niła: – Kiedy mama po- znała ojca, była s´wiez˙o po szkole artystycznej. Tata włas´nie przyleciał ze Stano´w. Oboje malowali od dziecka i z˙yli ze sprzedaz˙y obrazo´w. Prawdopodob- nie to ich poła˛czyło. Po s´lubie przez pare˛ lat miesz- kali w Greenwich Village, a potem osiedli w Anglii. Kiedy sie˛ urodziłam, mieli juz˙ dobrze po trzydziest- ce. – Umilkła na moment, wracaja˛c do dawnych wspomnien´. – Pojawiłam sie˛ przypadkiem – wy- znała ze smutkiem. – Nie chcieli dziecka. Gdyby matce nie wpajano w młodos´ci, z˙e z˙ycie jest s´wie˛te, pewnie usune˛łaby cia˛z˙e˛. – Nie wierze˛! Nie powinnas´ mo´wic´ w ten spo- so´b! – Charles, zwykle opanowany, był do głe˛bi poruszony. – Oboje byli tak zaje˛ci swoja˛ two´rczos´cia˛, z˙e dziecko stanowiło dla nich jedynie z˙yciowa˛ kom- plikacje˛. Choc´ wypowiedziała te słowa chłodnym, oboje˛t- nym tonem, dało sie˛ wyczuc´, z˙e nawet teraz, po latach, cierpi. Szczerze jej wspo´łczuł. – Dobrze im sie˛ powodziło, wie˛c pozbyli sie˛ kłopotu, zatrudniaja˛c cała˛ armie˛ nianiek i opieku- nek. A potem oczywis´cie odesłali mnie do szkoły z internatem. Kiedy zdałam na studia, wynies´li sie˛ z powrotem do Stano´w. – I zostawili cie˛? 10 LEE WILKINSON
– Byłam juz˙ pełnoletnia. – Ale z pewnos´cia˛ pomagali ci finansowo? – Nie. Nie chciałam, wolałam byc´ niezalez˙na. Utrzymywałam sie˛ sama, pracuja˛c wieczorami i w weekendy. Teraz, kiedy juz˙ ci wszystko opowie- działam, nie dziwisz sie˛ chyba, czemu twierdze˛, z˙e nie be˛da˛ sie˛ o mnie martwic´ – zakon´czyła. – W takim razie ja z nimi porozmawiam. – Ale nie zdradzisz, gdzie jestem? – zapytała z niepokojem. – Absolutnie nie. Moz˙esz mi zaufac´. Wzruszył ja˛. Był naprawde˛ porza˛dnym człowie- kiem i odczuła ulge˛, kiedy obiecał, z˙e dochowa tajemnicy. Szcze˛kne˛ła klamka. Virginia drgne˛ła, wyrwana z zamys´lenia. Boz˙e, czy to nie... Na szcze˛s´cie był to tylko Charles, jak zwykle nienagannie ubrany w lekki biznesowy garnitur. Tylko kosmyk jasnych włoso´w niesfornie opadał na czoło, nadaja˛c mu chłopie˛cy wygla˛d, kto´ry zacho- wał pomimo swoich czterdziestu trzech lat. – Nie musisz sie˛ martwic´ – zapewnił od progu, wi- dza˛c, z˙e Virginia zbladła gwałtownie. – Juz˙ poszedł. Pods´wiadomie oczekiwała, z˙e do pokoju wtarg- nie Ryan Falconer, totez˙ poczucie ulgi na widok Charlesa było wre˛cz koja˛ce. – Czy pytał o mnie? – zagadne˛ła z niepokojem. – A powinien? – zdziwił sie˛, przysuwaja˛c sobie krzesło. 11DUMA I PIENIA˛DZE
– Byłam juz˙ prawie na dole, kiedy us´wiadomi- łam sobie, kto przyszedł. Mo´gł mnie zauwaz˙yc´. – W kaz˙dym razie nic o tobie nie wspominał – zapewnił. Obserwuja˛c, jak kolory powracaja˛ na policzki dziewczyny, zastanawiał sie˛, co ła˛czyło ja˛ z wład- czym me˛z˙czyzna˛, kto´rego przed chwila˛ poz˙egnał. Z pewnos´cia˛ z˙ywiła do niego uczucia o wiele głe˛b- sze, niz˙ wynikałoby to ze zdawkowych sło´w ,,kiedys´ go znałam’’. Kto wie, czy moz˙e włas´nie z powodu owego Falconera odrzuciła małz˙en´ska˛ propozycje˛, kto´ra˛ nie tak dawno jej złoz˙ył? – Co powiedział? – zapytała, kryja˛c napie˛cie. – Jak sie˛ zachowywał? – Zachowywał sie˛ jak ktos´, kto jest pewny siebie i wie, po co sie˛ tu zjawił. Przedstawił sie˛ jako Ryan Falconer i powiedział, z˙e che˛tnie kupiłby cos´ u nas, a przede wszystkim wczesne prace Adamso´w. Obie- całem, z˙e rozpuszcze˛ wici i powiadomie˛ go, kiedy tylko cos´ pojawi sie˛ na rynku. – Mo´wił, czy zostaje w Anglii? – Jes´li tak, to tylko na pare˛ dni. Na wizyto´wce miał adres na Manhattanie, lecz podał mi takz˙e te- lefon do hotelu Mayfair. Mayfair. Virginia wzdrygne˛ła sie˛ niedostrzegal- nie. Zbyt blisko galerii, aby mogła sie˛ czuc´ bez- piecznie. Niemalz˙e drzwi w drzwi. – Jest rasowym biznesmenem, maklerem z Wall Street, lecz, jak rozumiem, interesuje sie˛ sztuka˛i ma 12 LEE WILKINSON
nawet własna˛Falconer Gallery w Nowym Jorku. Ale po co to mo´wie˛.... pewnie i tak wiesz. – Wiem – potwierdziła kro´tko. Charles zerkna˛ł na nia˛ badawczo, ale mo´wił dalej: – W tym wypadku mam jednak wraz˙enie, z˙e chodzi mu o obrazy do własnej, prywatnej kolekcji. Wspomniał, z˙e zwłaszcza pragna˛łby kupic´ S´rodowe dziecko Mii Adams. Virginia zamarła po raz kolejny. – Falconer sa˛dzi, z˙e obraz został namalowany siedem albo osiem lat temu i jest jednym z najlep- szych dzieł artystki. Ze wstydem przyznam, z˙e ni- gdy o nim nie słyszałem. Dał mi jasno do zro- zumienia, z˙e w tym wypadku pienia˛dze nie graja˛ roli. Obiecałem, z˙e zrobie˛, co sie˛ da. Oczywis´cie moz˙e sie˛ zdarzyc´, z˙e jes´li nawet namierze˛ obraz, jego włas´ciciel moz˙e nie chciec´ go sprzedac´. Czy pamie˛tasz go moz˙e? – zagadna˛ł, widza˛c, z˙e Virginia słucha go w rosna˛cym napie˛ciu. Wzie˛ła głe˛boki oddech, jak pływaczka, kto´ra szykuje sie˛ do skoku na głe˛boka˛ wode˛. – Znam ten obraz. Pozowałam do niego. Miałam wtedy siedemnas´cie lat. – Cos´ takiego! – wykrzykna˛ł, a oczy mu zabłysły. – Nie wiedziałem, z˙e byłas´ modelka˛ swojej mamy. – Malowała mnie tylko raz. Miałam spe˛dzic´ wa- kacje razem z Jane, moja˛ szkolna˛ przyjacio´łka˛, i jej rodzicami. Jednak w ostatniej chwili wszystko od- wołano i wro´ciłam do domu. Mama powiedziała 13DUMA I PIENIA˛DZE
wtedy, z˙e skoro i tak jestem w domu, nie be˛dzie zatrudniała modelki do swojego kolejnego obrazu, bo ro´wnie dobrze ja moge˛ nia˛byc´. Jednak ten portret z jakichs´ powodo´w nie spodobał sie˛ jej i wie˛cej nie prosiła mnie o pozowanie. – A tobie podobał sie˛ ten obraz? – Nie widziałam go – odparła kro´tko. – Najpierw matka mo´wiła, z˙e jest jeszcze nie oprawiony, a po- tem okazało sie˛, z˙e został sprzedany. A teraz, po latach Ryan chce go kupic´... – Powiedzmy, z˙e uda mi sie˛ zdobyc´ S´rodowe dziecko – powiedział powoli Charles. – Czy nie be˛dzie ci przeszkadzac´, jes´li Falconer go kupi? – Wolałabym, z˙eby nie kupił – wyznała szczerze. – W takim razie powiem mu, z˙e mi sie˛ nie udało – stwierdził i zerkna˛ł na zegarek. Virginia miała tak udre˛czona˛ mine˛, z˙e wolał dłuz˙ej nie me˛czyc´ jej rozmowa˛. – Wygla˛dasz na zme˛czona˛ – dodał z tros- ka˛. – Moz˙e po´jdziesz do domu i połoz˙ysz sie˛? Us´miechne˛ła sie˛ do niego z wdzie˛cznos´cia˛. – Rzeczywis´cie, kiepsko sie˛ czuje˛. Jes´li napraw- de˛ ci to nie przeszkadza, z che˛cia˛ skorzystałabym z twojej propozycji. – W takim razie zmykaj do domu! Helen na pewno da sobie rade˛. – Okay, połoz˙e˛ sie˛ wczes´niej i jutro na pewno juz˙ be˛dzie dobrze. Dzie˛ki! S´ledziła wzrokiem jego wysoka˛, szczupła˛postac´, znikaja˛ca˛ w drzwiach. Kochany Charles! Dobry, 14 LEE WILKINSON
szlachetny człowiek, wyczulony na potrzeby in- nych. Znakomity kompan, z kto´rym moz˙na było pogadac´ o wszystkim. W cia˛gu prawie czterech miesie˛cy mieszkania pod wspo´lnym dachem zda˛z˙y- ła poznac´ jego zalety. Bardzo szybko osia˛gne˛li poro- zumienie w sprawach domowych. Na zmiane˛ goto- wali wspo´lne posiłki i jedli je w doskonałej komity- wie, dziela˛c sie˛ wraz˙eniami z całego dnia. Nigdy nie narzucał sie˛ jej, a jednoczes´nie zawsze mogła na niego liczyc´, jak na najlepszego przyjaciela. Byłby idealnym me˛z˙em dla kaz˙dej kobiety. Mo´gł sie˛ podo- bac´; miał łagodny wdzie˛k i niewa˛tpliwy seksapil. Virginia była pewna, z˙e Helen kocha sie˛ w nim. Szkoda tylko, z˙e jej serce nie biło mocniej na widok tego me˛z˙czyzny. Zaledwie przed paroma tygodniami, kiedy zmy- wali wspo´lnie naczynia po posiłku, zacza˛ł mo´wic´ o małz˙en´stwie – nies´miało, uwaz˙aja˛c, aby nie urazic´ Virginii. Zaskoczył ja˛ zupełnie. Dota˛d uwaz˙ała go za zdeklarowanego starego kawalera. Do głowy jej nie przyszło, z˙e mo´głby sie˛ os´wiadczyc´ i nie od razu poje˛ła, o co mu chodzi. – Nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo jestem samotny, dopo´ki nie pojawiłas´ sie˛ ty... Czy odpowia- da ci nasz układ? – Tak, bardzo – us´miechne˛ła sie˛ do niego ser- decznie. Os´mielony jej reakcja˛, wyprostował sie˛ z powaz˙- na˛ mina˛, odkładaja˛c trzymany w re˛ku talerz. 15DUMA I PIENIA˛DZE
– Virginio... jest cos´, co pragne˛ ci powiedziec´. Nie wiem, jak to przyjmiesz, ale obiecaj mi, z˙e jes´li powiesz ,,nie’’, nasza przyjaz´n´ przetrwa. – Obiecuje˛ – potwierdziła, nic nie rozumieja˛c. – Kocham cie˛... – Niebieskie oczy wpatrywały sie˛ w nia˛z uwielbieniem, pełnym tłumionego napie˛- cia. – Zakochałem sie˛ w tobie w chwili, kiedy po raz pierwszy cie˛ zobaczyłem. – Wyprostował sie˛ i przy- brał oficjalna˛ mine˛. – Byłbym najszcze˛s´liwszym człowiekiem na Ziemi, gdybys´ zgodziła sie˛ wyjs´c´ za mnie. Przez chwile˛ miała ochote˛ ulec pokusie. Jak cu- downie byłoby miec´ kochaja˛cego me˛z˙a, rodzine˛, własny dom, dzieci... Ale nie, posta˛piłaby nie fair wobec Charlesa. Zasługiwał na z˙one˛, kto´ra kochałaby go naprawde˛ i głe˛boko, a nie zaledwie lubiła i doceniała. Wzie˛ła głe˛boki oddech i popatrzyła mu w oczy. – Wybacz, lecz musze˛ byc´ szczera... Nie moge˛. – Chodzi ci o ro´z˙nice˛ wieku? – Nie, Charles. Ja... naprawde˛ bardzo cie˛ szanuje˛ i uwaz˙am, z˙e jestes´ wspaniałym facetem, ale... – Nie musisz mnie kochac´ – przerwał szybko. – Wiele małz˙en´stw miało jeszcze gorszy start. Uczu- cie przyjdzie z czasem. Be˛de˛ czekał. – Nie, to byłoby nie fair wobec ciebie. Był cudowny. Jeden na milion. Szkoda, z˙e nie moz˙e go pokochac´. Ale miłos´c´ nie podlega naka- zom. Wiedziała o tym, a jednak usiłowała wyper- 16 LEE WILKINSON
swadowac´ sobie uczucie do Ryana. Oczywis´cie na pro´z˙no. Nerwowo przygryzła wargi. Teraz, wspominaja˛c tamta˛rozmowe˛,miałaprzedoczamitwarz,zobaczona˛ przed kilkunastomaminutamiwgalerii.Twarzciem- nowłosego me˛z˙czyzny o niesamowitym spojrzeniu, na kto´rej wspomnienie serce zaczynało bic´ z˙ywiej. Sie˛gne˛ła po torebke˛ i szybko wyszła z gabinetu. Gdy znalazła sie˛ na ulicy, odruchowo zerkne˛ła w strone˛ przystanku. Nie było widac´ autobusu i po chwili wahania postanowiła przejs´c´ piechota˛ przez park. Ozdobna wiktorian´ska brama czekała, rozwar- ta zapraszaja˛co. Miała nadzieje˛, z˙e spacer uspokoi jej rozgora˛czkowane mys´li. Z przyjemnos´cia˛weszła w zielony cien´ drzew, rozjas´niony barwnymi klom- bami, i skierowała sie˛ w strone˛ stawu. Szła szybko, jakby chciała przegonic´ własne my- s´li. Dlaczego Ryan chciał kupic´ S´rodowe dziecko? Aby posiadac´ jej wizerunek, w kto´ry mo´głby wbijac´ szpilki, dre˛cza˛c na odległos´c´? Odruchowo zwolniła, sparaliz˙owana nagłym poczuciem osa- czenia. Znienacka, bez ostrzez˙enia, czyjes´ dłonie zakryły jej oczy, zmuszaja˛c, by stane˛ła w miejscu, a zmys- łowy me˛ski głos zapytał: – Zgadnij, kto to? Serce Virginii opus´ciło kilka uderzen´, pozbawia- ja˛c mo´zg dopływu tlenu. Nogi ugie˛ły sie˛ pod nia˛ i przez moment mys´lała, z˙e zemdleje. Kiedy doszła 17DUMA I PIENIA˛DZE
do siebie, znajdowała sie˛ w us´cisku silnych ramion, z głowa˛przy szerokiej piersi me˛z˙czyzny. Szarpne˛ła sie˛, lecz us´cisk nie zelz˙ał. Starsza pani z pieskiem wymine˛ła ich, rzucaja˛c zaciekawione spojrzenie. Intruz delikatnie, lecz stanowczo popchna˛ł Vir- ginie˛ ku ławce. Usiadła z ulga˛ i usiłuja˛c ro´wnym oddechem uspokoic´ oszalałe serce, spojrzała w po- waz˙na˛, skupiona˛ twarz Ryana Falconera. Twarz, kto´ra˛ znała tak dobrze, w kto´ra˛ tak z˙arliwie wpat- rywała sie˛ w czasie ich miłosnych uniesien´. Ciemne, ge˛ste włosy, kto´re che˛tnie układały sie˛ w fale, miał przycie˛te kro´tko, niemal po z˙ołniersku. Wyraziste usta były jak zawsze zmysłowe, a spod długich rze˛s spogla˛dały oczy w odcieniu morskiej głe˛bi. – Virginio, nie udawaj, z˙e sie˛ mnie boisz. – Zobaczyłes´ mnie w galerii? – spytała cierpko. – Cudem, bo jak zwykle wybrałas´ szybka˛uciecz- ke˛. – Dlaczego nie powiedziałes´ nic Charlesowi? – Widocznie chciałem ci sprawic´ niespodzianke˛. – W głosie Ryana zabrzmiała ironia. Faktycznie, sprawił! – A ska˛d wiedziałes´, z˙e be˛de˛ w parku? – Czekałem w zaułku obok waszej bramy, az˙ wreszcie zobaczyłem, jak wychodzisz. – S´ledziłes´ mnie! Dlaczego? Białe ze˛by błysne˛ły w zbo´jeckim us´miechu. – Po prostu uznałem, z˙e juz˙ najwyz˙szy czas, abys´my porozmawiali. 18 LEE WILKINSON
– Nie wiem, o czym mielibys´my rozmawiac´ – odparła chłodno, wstaja˛c z ławki. Nie zda˛z˙yła zrobic´ kroku, a Ryan zacisna˛ł jej stalowe palce na nadgarstku. – Nie odchodz´! – Zostaw mnie! – Szarpne˛ła sie˛, lecz zmusił ja˛, aby zno´w usiadła. – I tak nie unikniesz tej rozmowy – stwierdził juz˙ spokojniej. – Musze˛ wiedziec´, dlaczego ode mnie uciekłas´, dlaczego zostawiłas´ mnie bez słowa i znikłas´. Jego głos, tak zwykle ciepły i zmysłowy, stał sie˛ nagle obcy, twardy, lodowaty. Virginia wzdrygne˛ła sie˛ niedostrzegalnie. – Od tamtego czasu mine˛ły juz˙ dwa lata – powie- działa zme˛czonym tonem. Nie miała ochoty odgrze- bywac´ upioro´w przeszłos´ci. – Doprawdy nie rozu- miem, czemu wyjas´nienie jest dla ciebie takie waz˙ne. Jasne, z˙e waz˙ne, dodała w mys´lach. Cholernie waz˙ne... – Jestes´my innymi ludz´mi, Ryan – cia˛gne˛ła. – Nie ma juz˙ tamtej naiwnej dziewczyny. – To prawda, zmieniłas´ sie˛ – przyznał, lustruja˛c jej twarz uwaz˙nym spojrzeniem. Czysty owal, kla- syczne, delikatne rysy, prosty nos i długie rze˛sy, ocieniaja˛ce szarozielone oczy pod ciemnymi łukami brwi. Całos´ci dopełniały rozkosznie zmysłowe, mie˛kkie usta. – Wtedy byłas´ młoda, niewinna i s´liczna jak 19DUMA I PIENIA˛DZE
obrazek – dodał. Pamie˛tał, jak promieniała szcze˛s´- ciem. – A teraz... – urwał, jakby wolał oszcze˛dzic´ sobie sło´w. Wcale sie˛ nie dziwiła. Az˙ za dobrze znała widok, jaki podsuwało jej lustro. Obraz młodej kobiety, kto´ra zda˛z˙yła juz˙ cos´ przegrac´ w z˙yciu i straciła z˙ywiołowa˛ rados´c´ młodos´ci. Twarz o smutnych oczach i lekko opuszczonych ka˛cikach ust, kto´re z trudem dały sie˛ zmusic´ do us´miechu. Z wysiłkiem przełkne˛ła s´line˛. – Dziwiłabym sie˛, gdybys´ rozpoznał mnie od pierwszego spojrzenia. – Rzeczywis´cie, ledwo cie˛ poznałem. Zmieniło cie˛ biurowe uczesanie i okulary, a do tego ta Nina Ashley... Naprawde˛, gdybym nie wiedział, z˙e mu- sisz tam byc´... – Wiedziałes´ wczes´niej?! – podchwyciła ze wzburzeniem. – Oczywis´cie, juz˙ od pewnego czasu. Naprawde˛ mys´lałas´, z˙e cie˛ nie znajde˛? – Dlaczego zjawiłes´ sie˛ w galerii? – zapytała szybko. – Juz˙ mo´wiłem – uwaz˙am, z˙e musimy wreszcie porozmawiac´ szczerze o pewnych sprawach. – Dlaczego powiedziałes´ Charlesowi, z˙e chcesz kupic´ akurat ten obraz? – Domys´l sie˛. Jak uwaz˙asz, czy zdobyłby go dla mnie? – Nie mam poje˛cia. 20 LEE WILKINSON
– W kaz˙dym razie poprosiłby cie˛ o pos´rednictwo w transakcji. Musiałby wpas´c´ na mys´l o dotarciu do rodzico´w przez ich co´rke˛. Zmilczała to wyjas´nienie. – Teraz nie potrzebuje˛ juz˙ S´rodowego dziec- ka, skoro moge˛ popatrzec´ na oryginał – rzucił nie- winnie. Wolała nie pytac´, co dokładnie ma na mys´li. – Z zachowania Raynora wnioskuje˛, z˙e nie mo´- wiłas´ mu o naszych... hm, dawnych, bliskich zwia˛z- kach? – Nie sa˛ to sprawy, o kto´rych miałabym ochote˛ rozmawiac´. Powiedziałam mu tylko, z˙e zjawił sie˛ ktos´, kogo kiedys´ znałam, a obecnie nie mam ochoty zno´w go widziec´. – Co za opanowanie i zimna krew! – Nie, Ryan. Po prostu mo´wiłam prawde˛. Dla mnie sprawa jest dawno skon´czona. – Mylisz sie˛. Chce˛, z˙ebys´ wro´ciła do mnie. – Co takiego? – wyja˛kała. – Nie pamie˛tasz? Poprzysia˛głem, z˙e nie pozwole˛ ci odejs´c´. – N-nigdy juz˙ do ciebie nie wro´ce˛ – wykrztusiła z wysiłkiem. – Nie ba˛dz´ taka pewna. – Us´miechna˛ł sie˛ tak, z˙e krew szybciej popłyne˛ła jej w z˙yłach. – Ryan, błagam, przestan´ – je˛kne˛ła. – Zacze˛łam nowe z˙ycie i nie chce˛ go zmieniac´. Włas´nie, jes´li tylko przekona Ryana, z˙e juz˙ nie 21DUMA I PIENIA˛DZE
jest sama, moz˙e da jej spoko´j. W kaz˙dym razie nie pozwole˛, aby zno´w mnie skrzywdził, powiedziała sobie stanowczo. Ryan zacisna˛ł szcze˛ki, ale po chwili odezwał sie˛ spokojnie: – Zdradzisz mi, kto jest szcze˛s´liwym wybran- kiem? – Nie two´j interes. – Teraz juz˙ mo´j. Wie˛c kto? – Oczy mu pociem- niały jak morze przed sztormem. – Charles Raynor. – Cooo? – rozes´miał sie˛. – Te ciepłe kluski? – Nie nazywaj go tak! Jest wraz˙liwy, miły i mam wobec niego ogromny dług wdzie˛cznos´ci. Dał mi prace˛ i mieszkanie, kiedy byłam na lodzie. – Owszem, wiem, z˙e mieszkasz u niego, bo mo´j detektyw wiele razy widywał was razem, wchodza˛- cych i wychodza˛cych o ro´z˙nych porach. Do głowy mi jednak nie przyszło, z˙e z wdzie˛cznos´ci mogłabys´ dzielic´ z nim ło´z˙ko. – Nie z wdzie˛cznos´ci, tylko z miłos´ci – zaprze- czyła nazbyt skwapliwie. Kpia˛cy us´miech Ryana wyraz´nie s´wiadczył, z˙e nie wierzył jej ani przez chwile˛. – Od kiedy jestes´cie kochankami? – Och, prawie od pocza˛tku. – Dlaczego w takim razie macie oddzielne sypial- nie? – Czemu tak sa˛dzisz? 22 LEE WILKINSON
– Nie sa˛dze˛, wiem. – A niby ska˛d? – z˙achne˛ła sie˛. – Poczciwa pani Crabtree nie dała sie˛ długo prosic´. Okazała sie˛ nieocenionym z´ro´dłem poz˙ytecz- nych ploteczek. Virginia kompletnie upadła na duchu. Pani Crab- tree, przyjacielska, gadatliwa starsza pani sprza˛tała u Charlesa kilka razy w tygodniu. Wobec takiej zdrady nie było sensu brna˛c´ dalej w kłamstwo. – Okay, mamy oddzielne sypialnie – przyznała nieche˛tnie. – Raynor nalez˙y do me˛z˙czyzn, prze- strzegaja˛cych pewnych konwenanso´w. – Wcale sie˛ nie dziwie˛, mo´głby byc´ twoim ojcem. – On ma dopiero czterdzies´ci trzy lata. Zreszta˛ wiek nie gra dla mnie roli. Charles jest wspaniałym kochankiem. Wypowiadaja˛c te słowa, czuła wyrzuty sumienia. Nie powinna w taki sposo´b posługiwac´ sie˛ nim w rozgrywce z Ryanem. Trzeba było od razu powie- dziec´ prawde˛. Niestety, zabrne˛ła za daleko, aby sie˛ wycofac´. – Nie wierze˛, z˙eby Raynor był w twoim typie – stwierdził Falconer z niezachwiana˛ pewnos´cia˛. – Wie˛c bardzo sie˛ mylisz. Mało tego, zapropono- wał mi małz˙en´stwo. Na jego policzkach pojawił sie˛ ciemny rumieniec. – Po moim trupie – warkna˛ł. – Nie pozwole˛, z˙eby mi cie˛ ktos´ zabrał. 23DUMA I PIENIA˛DZE
– Ale sam powiedziałes´, z˙e zmieniłam sie˛ i juz˙ nie jestem ładna jak dawniej. – Virginia uczepiła sie˛ ostatniego argumentu. – Nie, juz˙ nie jestes´ ładna. Teraz jestes´ po prostu dojrzała˛ pie˛knos´cia˛ – sprostował z niebezpiecznym błyskiem w oku. Niedowierzaja˛co pokre˛ciła głowa˛. – Nawet gdyby tak było, s´wiat jest pełen pie˛k- nych kobiet. – Miałem juz˙ swoja˛ pule˛ pie˛knych kobiet. Teraz pragne˛ tylko jednej. I w ło´z˙ku, i w z˙yciu. – Nie rozumiem, dlaczego ja – je˛kne˛ła z de- speracja˛. W głosie Ryana zabrzmiała stalowa nuta: – Chociaz˙by dlatego, z˙e mam z toba˛porachunki, kochanie. Jestes´ mi cos´ winna. 24 LEE WILKINSON
ROZDZIAŁ DRUGI – Porachunki? – wyszeptała pobladłymi war- gami. – Zaskoczona? Mys´lałas´, z˙e pozwole˛ zrobic´ z siebie idiote˛? Z˙e zostawisz mnie tak po prostu, z biegu, i odejdziesz w sina˛dal, jak gdyby nigdy nic? Miał racje˛. Sama w duz˙ym stopniu te˛skniła za rewanz˙em. Marzyła, aby dopiec mu tak, jak on dopiekł jej. Przymkne˛ła powieki, aby nie wyczytał z jej oczu zbyt wiele. Skupiła wzrok na chłopczyku w niebieskiej ko- szulce i czerwonych szortach, kto´ry pe˛dem biegł w strone˛ stawu, wymachuja˛c kolorowa˛, nowiutka˛ motoro´wka˛, kto´ra˛zapewne dostał w prezencie i prag- na˛ł natychmiast wypro´bowac´. Kiedy przykle˛kna˛ł na betonowej krawe˛dzi, aby spus´cic´ stateczek na wode˛, jego mama, kołysza˛ca w wo´zku młodsza˛ pocieche˛, krzykne˛ła, aby uwaz˙ał i nie wychylał sie˛ za daleko. – Czy zdajesz sobie sprawe˛, jak sie˛ czułem, kiedy tak nagle znikłas´ z mojego z˙ycia? – Ryan cedził słowa prosto w jej twarz. – Przez te dwa i po´ł roku szalałem, nie wiedza˛c, co sie˛ z toba˛ dzieje,
i wydałem maja˛tek na poszukiwania. A teraz, kiedy cie˛ wreszcie znalazłem – cia˛gna˛ł głosem nabrzmia- łym ws´ciekłos´cia˛ – chce˛, z˙ebys´ wro´ciła do mnie... Zdradzieckie ciało zareagowało fala˛ gora˛ca. Vir- ginia musiała zmobilizowac´ cała˛ siłe˛ woli, aby do- pus´cic´ do głosu rozum. – Nie! Nie zniose˛ mys´li, z˙e mo´głbys´ znowu mnie dotykac´! – zawołała zduszonym głosem. – Naprawde˛? – Przez jego twarz przemkna˛ł gry- mas. – Przeciez˙ wiesz, jak byłoby nam dobrze... Rozległ sie˛ cienki, dziecie˛cy krzyk, plusk, a po- tem okrzyki przeraz˙enia. Ryan zerwał sie˛ na ro´wne nogi i pope˛dził w strone˛ stawu, gdzie kobieta z wo´z- kiem, stoja˛c nad brzegiem, histerycznie wzywała pomocy. Krzykna˛ł cos´ do niej w przelocie i bez zastano- wienia wskoczył w wode˛. Virginia zamarła w bez- ruchu, z zapartym tchem s´ledza˛c niespodziewana˛ akcje˛. Za chwile˛ juz˙ szedł do brzegu, brodza˛c w me˛t- nej wodzie, sie˛gaja˛cej mu do pasa. W ramionach dz´wigał przestraszonego, ociekaja˛cego woda˛chłop- ca. Postawił go na trawie obok wo´zka i wro´cił po jachcik, kto´ry wiatr wynio´sł na s´rodek stawu. Malec, bezpieczny w ramionach matki, nagrodził go rados- nym us´miechem. Dopiero teraz mo´zg Virginii odzyskał zdolnos´c´ mys´lenia. Widza˛c, z˙e akcja zakon´czyła sie˛ pomys´l- nie, a zmoczony wybawca przyjmuje niekon´cza˛ce sie˛ podzie˛kowania, zawro´ciła na pie˛cie i wybiegła 26 LEE WILKINSON
z parku, jakby s´cigało ja˛ piekło. Czarna londyn´ska takso´wka, reaguja˛c na jej rozpaczliwe machanie, zatrzymała sie˛ przy krawe˛z˙niku. – Doka˛d jedziemy, prosze˛ pani? – Usher Street, numer szesnasty – wydyszała. Gdy auto ruszyło, odruchowo spojrzała za siebie. Nikt nie wybiegł z parkowej bramy, nikt jej nie s´cigał. Tym razem udało sie˛ ujs´c´ przes´ladowcy. Ale na jak długo? Falconer wiedział o niej wszystko, s´ledził jej ruchy... miała upiorne wraz˙enie, z˙e nawet s´ledzi mys´li. Powiedział, z˙e wro´ci, i wiedziała, z˙e do- trzyma obietnicy. Juz˙ sam widok tego człowieka wstrza˛sna˛ł nia˛ do głe˛bi, a s´wiadomos´c´, z˙e chce ja˛ zno´w miec´ przy sobie, była jeszcze bardziej dramatyczna. Na doda- tek pałał z˙a˛dza˛zemsty. I, co najgorsze, wcale jej nie kochał. Usher Street była spokojna˛ ulica˛, zabudowana˛ eleganckimi, miejskimi rezydencjami o kremowych fasadach, oddzielonych od ulicy kutymi, ozdobnymi ogrodzeniami. Charles odziedziczył swo´j dom po rodzicach, przed pie˛ciu laty. Jakkolwiek cia˛gle po- wtarzał, z˙e powinien zamienic´ go na mniejsze i tan´- sze lokum, do czasu, kiedy pojawiła sie˛ Virginia, sam zaludniał ogromny metraz˙, pozostaja˛c zdekla- rowanym kawalerem. Wpadła do domu rozdygotana, z łomocza˛cym sercem. Z rozmachem zatrzasne˛ła drzwi i pope˛dziła 27DUMA I PIENIA˛DZE
przez korytarz do swojego pokoju – obszernego salonu w wysokimi oknami. Cisne˛ła torebke˛ na kanape˛, podeszła do okna i podejrzliwie zerkne˛ła na ulice˛ zza firanki, jakby spodziewała sie˛ zobaczyc´ na chodniku typa w ciemnych okularach i kapeluszu, udaja˛cego, z˙e czyta gazete˛. Wzruszyła ramionami i zawro´ciła do kuchni. To juz˙ zakrawało na lekka˛paranoje˛! Głowa rozbolała ja˛ tak, z˙e musiała wzia˛c´ proszki. Ulz˙yło jej dopiero wtedy, kiedy zrzuciła z siebie ubranie i stane˛ła pod prysznicem, nastawiaja˛c twarz pod oz˙ywcze stru- mienie wody. Dawno temu, w nowojorskim luk- susowym apartamencie Ryana na Pia˛tej Alei, brali prysznic razem. Wspomnienia wro´ciły fala˛. Virginia zacze˛ła namydlac´ ciało powolnymi ruchami, przy- pominaja˛c sobie, jak Ryan dotykał jej piersi, brzu- cha, pos´ladko´w... Nie! Spłukała sie˛ szybko i wyskoczyła spod prysznica. Wycierała sie˛ gwałtownymi ruchami, jakby chciała zetrzec´ z siebie te niebezpieczne odczucia. Pozostawiła włosy luz´no rozpuszczone i załoz˙yła długa˛, powiewna˛, zielona˛suknie˛ domowa˛, kto´ra˛ dostała od Charlesa na Gwiazdke˛. Kiedy zeszła na do´ł do salonu, stary zegar na kominku wybił szo´sta˛ trzydzies´ci. Najwyz˙sza pora, aby za- mo´wic´ cos´ do jedzenia. Dopiero teraz us´wiadomiła sobie, z˙e od rana nic nie jadła. Sie˛gne˛ła po telefon i szybko wystukała numer z ulotki, lez˙a˛cej na stoliku. 28 LEE WILKINSON