Harrod-Eagles Cynthia
Dynastia Morlandów 01
Gniazdo 01
Serce pięknej Eleonory Courteney niepodzielnie należy do Ryszarda, księcia
Yorku. Niestety, uboga szlachcianka wbrew swej woli musi poślubić bogatego
farmera Roberta Morlanda. Mijają lata, Eleonora nie kocha męża, ale darzy go
szacunkiem, razem wychowują liczne potomstwo i pomnażają rodzinny
majątek.
Tymczasem wybucha wojna między dwoma domami Lancasterów (czerwona
róża w herbie) i Yorków (biała róża), zwana Wojną Dwóch Róż, której celem
jest przejęcie sukcesji po obalonym królu. Morlandowie jeszcze się nie domyślają,
jak bardzo ów konflikt zaważy na ich losach. Zwłaszcza że ścieżki życia
Eleonory i jej ukochanego Ryszarda ponownie się skrzyżują...
Rozdział pierwszy
I
- Ruszamy jutro przed świtem - powiedział Edward Morland,
przeżuwając duży kęs baraniny.
Był wysokim postawnym i dość obcesowym mężczyzną. Ogłady
nabrał w zbyt późnym wieku, by teraz nie doskwierała mu na co dzień.
Spożywał właśnie wieczerzę, a jego ruchy cechowała z trudem poskramiana
gwałtowność, gdyby nie zdobił go kosztowny strój, postronny obserwator
łacno mógłby sądzić, że Edward Morland jest człowiekiem niskiego stanu i
tylko przez pomyłkę trafił do pańskiego stołu.
Robert, jego syn i jedyny kompan przy wieczerzy, był zupełnie inny.
Wysoki jak ojciec, odznaczał się co prawda młodzieńczą kanciastością, ale
także pewnym wyrafinowaniem. Miał łagodniejsze rysy twarzy, powściągliwe
ruchy, a zachowanie dobrych manier przy stole nie sprawiało mu
najmniejszej trudności. Wdał się w matkę, choć prawie jej nie pamiętał. Oj-
ciec powiedział mu niegdyś grubiańsko, że powinien wraz z białogłowami
siadać przy kądzieli - nie mógł bowiem do końca się pogodzić ż wyrokiem
Opatrzności, który sprawił, że to jego starszy syn, a nie młodszy, umarł na
skręt kiszek,
Robert posłał ojcu charakterystyczne, cokolwiek nieobecne
spojrzenie.
-Dlaczego tak wcześnie? Dokąd jedziemy? - spytał.
-Ruszamy na Leicester, synu. Wybieramy się na południe, a dobrze
wiesz, jak wyglądają drogi o tej porze roku. Jeśli utkniemy za konwojem z
wełną, strawimy w podróży całe dwa tygodnie.
- Wybieramy się na południe? - zapytał zdumiony Robert. - Na
południe?! A po co? Nie z towarem?
Ojciec uśmiechnął się drwiąco.
- Nie, nie z towarem, chłopcze. O towar nie musimy się troszczyć.
Jedziemy po żonę dla ciebie.
Robert otworzył usta, lecz nie zdołał wydusić z siebie słowa.
- Hm, możesz się dziwić ile dusza zapragnie, chłopcze - mówił
Morland bez cienia sympatii. - Gdybym zważał na zainteresowanie, jakie
okazywałeś kobietom, mógłbym ci równie dobrze poszukać męża, a nie
żony. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan w swojej wielkiej mądrości
odebrał mi syna, a zostawił córkę.
Robert zesztywniał i zacisnął zęby. Musiał jak zawsze w milczeniu
znosić okrucieństwa ojca. Chciał się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, ale bał
się rodzica, czekał więc z nadzieją, że i bez ponaglania go pytaniami
zaspokoi ciekawość.
-Nie wykazujesz dużego zainteresowania, chłopcze - zauważył
Morland z irytacją. Rzucił kawałek tłuszczu ulubionemu psu, ale ten nie był
dość szybki i łakomy kąsek zniknął w kłębowisku warczących
czworonogów. - Nie chcesz nawet wiedzieć, kogo udało mi się dla ciebie
wystarać?
-Ależ chcę, naturalnie, ojcze...
-Naturalnie, ojcze - powtórzył za nim Morland. - Męczysz jak eunuch.
Mam nadzieję, że uda ci się jakoś spełnić mężowski obowiązek wobec tej
dziewczyny. Może poćwicz sobie najpierw na owcach. - Rozbawiony
własnym dowcipem, ryknął rubasznym śmiechem. Robert z trudem
przywołał na twarz cień uśmiechu; wiedział, że jeśli się nie uśmiechnie, oj-
ciec zelży go lub nawet potraktuje kułakiem, a ojcowski kułak był jak
kopnięcie ogiera. - No to powiem ci, skoro tak nalegasz - ciągnął Morland,
ocierając łzy. - To Eleonora Courteney, podopieczna lorda Edmunda
Beauforta, sierota. Ma brata oraz zadłużone grunta i ani pensa przy duszy,
za to wnosi nam w posagu protekcję lorda Edmunda i jest kuzynką hrabiego
Devonu. Rozumiesz?
-Tak, ojcze - odparł Robert odruchowo, choć w zasadzie niewiele
rozumiał.
-Myśl, chłopcze, myśl - strofował syna Morland. - Ona ma rodzinę i
protekcję, natomiast ja mam pieniądze. To uczciwa transakcja, nie sądzisz?
Lord Edmund potrzebuje środków finansowych na prowadzenie wojny i
dlatego chce mnie do siebie przyciągnąć. A ja... Ja mam swoje plany.
Robert rozumiał. Takie prawa obowiązywały w świecie, w którym żył.
Podobnie jak inni, którzy poszli za młodym królem w bój, Edward Morland
ogromnie się wzbogacił podczas wojen prowadzonych przez Henryka V.
Kupił ziemię, zapełnił ją stadami owiec, a obecnie należał do największych i
najbogatszych niezależnych farmerów-hodowców w Yorkshire. Tymczasem
na tronie Anglii zasiadał nieletni Henryk VI, władza zaś spoczywała w
rękach jego wujów - lorda Bedforda oraz księcia Humphreya.
A pośród potężnych rodów, których przedstawiciele pomagali rządzić
krajem, znajdowali się spokrewnieni z królem możni Beaufortowie. Na nich
spoczywał trud prowadzenia wojny odziedziczonej po poprzednim władcy -
wojny bardzo kosztownej i nie przynoszącej już zysków.
Wielcy feudałowie potrzebowali pieniędzy, a w gronie ludzi, którzy
nimi dysponowali, był i Morland. Dlatego hrabia Somerset osobiście
podsunął swemu bratu Edmundowi pomysł, by wydał młodą podopieczną
Eleonorę za syna Morlanda. Małżeństwo to miało złączyć bogatego farmera
z jednym z najznamienitszych rodów w kraju i zapewnić mu opiekę oraz
protekcję Beaufortów - a tym samym „ochronę dobrego pana". Z drugiej zaś
strony związek ten na dobre zespoliłby Morlanda i jego złoto z losami
rodziny Beaufortów, gwarantując jej, gdyby zaszła taka potrzeba, zarówno
jego oddanie, jak i dostęp do wypchanego złotem trzosu.
Tak załatwiano interesy. Właśnie po to istniała instytucja
małżeństwa, o czym Robert oraz nie znana mu Eleonora Courteney
wiedzieli od wczesnego dzieciństwa.
- Tak, mam swoje plany - ciągnął Edward. Huknął drewnianym kuflem
w stół, na co jeden z pomocników kucharza, pełniący tego dnia funkcję
pazia, rzucił się do pana, żeby mu dolać piwa. - Jestem bogaty. Mam ziemię,
owce, złoto i syna. Jedynego syna. Jak sądzisz, chłopcze, czego mogę pragnąć
dla swego jedynaka, co? Myślisz, że chciałbym, żeby, jak ja, został
nieokrzesanym chłopem? Uważasz, że tego życzyłaby sobie twoja matka?
Panie, świeć nad jej duszą. - Przeżegnał się pobożnie, a Robert odruchowo
powtórzył jego gest. - Nie,chłopcze. Nie, Robercie. Dla mnie już za późno, ale
zanim umrę, z ciebie zrobię szlachcica.
- Szlachcica? - Zdziwił się Robert. Ojciec kuksnął go w głowę, ale
delikatnie.
-Przestań mnie papugować. Tak, szlachcica. A po cóż innego miałbym
wybierać ci akurat tę pannę miast bogatej kmieciówny, która
przysporzyłaby mi ziemi? Wybrałem ową dziewkę dlatego, że wniesie ci w
posagu rodzinę. - Chwilę dumał, po czym odezwał się z niezwykłą dlań
łagodnością: - Może to i dobrze, że właśnie ty mi zostałeś. Potrafisz czytać,
pisać i grać na instrumencie. Edward tego nie umiał. Kto wie, czy nie
będziesz lepszym szlachcicem od niego? Twoi synowie urodzą się w dobrym
domu. Dla mnie na takie zmiany za późno. Nie da rady z wieśniaka zrobić
pana. Dobrze, że matka kazała cię uczyć czytać.
-Niejeden szlachcic nie umie czytać, ojcze, a wśród wolnych kmieci
znajdziesz wielu, którzy to potrafią.
-Dobrze, dobrze - burknął niecierpliwie Morland. Nie lubił, kiedy
pocieszał go własny syn. - Podobno ta dziewczyna czyta. Będziecie zatem
mieli o czym ze sobą gadać. Tylko nie zapomnij czasem, skąd wzięło się
twoje bogactwo. - Robert wiedział już, co za chwilę usłyszy. Ojciec zacytuje
ulubioną rymowankę hodowców. - „Wdzięcznym Panu za opiekę nad
każdym bydlątkiem, te owce są moim jedynym majątkiem".
-Tak, ojcze.
W nocy ścisnął przymrozek, pierwszy znak, że rok chyli się już ku
końcowi, i Robert aż zadrżał z zimna, kiedy Wilhelm, czeladnik sprawujący
pieczę nad domem, obudził go w ciemności. Małe, przesuwane na kółkach
łóżko Roberta stało pod oknem, gdzie owiewał je chłód sączący się
spomiędzy nie domkniętych okiennic. Ojciec spał w dużym łożu otulonym
ze wszech stron kotarami. On na pewno nie marzł.
W izbie czekało już śniadanie. Boczek gotowany w owsiance, piwo i
chleb. Nim skończyli jeść, czeladź podstawiła na wewnętrznym podwórzu
osiodłane konie. Było ich sześć - dla Roberta, jego ojca i trzech czeladników,
oraz jeden juczny z bagażami i prezentami dla panny młodej oraz jej
opiekuna. Nie widząc w pobliżu ojca, Robert podszedł szybkim krokiem do
jednej z szop na podwórzu, a gdy zajrzał do środka, powitał go cichy
skowyt. Lady Brach, jego suka, leżała ze szczeniakami na posłaniu ze słomy.
Małe nieźle już podrosły, dlatego często zostawiała je same i dreptała za
swym panem. Pomyślał, że nadeszła już pora, iżby odstawić szczenięta od
suki - brakowało mu jej cichych kroków.
- Robert! Na litość boską, gdzież się ten chłopak podziewa?! - krzyczał
Morland. Był już na podwórzu.
- Muszę iść - powiedział Robert do suki, która na dźwięk jego głosu
zaczęła bić ogonem o ziemię. - Szkoda, że musisz zostać, Lady Brach, ale nie
mogę cię zabrać. Za to jak wrócę, przywiozę ci nową panią, jeszcze jedną
osobę, którą będziesz miłować. Tylko żebyś mi na nią nie warczała z
zazdrości!
- Robert! - W głosie ojca zabrzmiała złość.
Pogłaskał szybko suczy łeb, podniósł się i zamarł. Przyszedł mu do
głowy wspaniały pomysł. Błyskawicznie, teraz już w szaleńczym pośpiechu,
kucnął przy legowisku i po omacku wyszukał największego i najsilniejszego
szczeniaka. Zawiezie go w prezencie swojej przyszłej żonie. Wepchnął
szczenię za koszulę, by je trzymać w cieple, i wybiegł z szopy akurat w
chwili, gdy ojciec zamierzał zawołać go po raz trzeci.
Wkrótce potem, wciąż jeszcze po ciemku, jechali truchtem do
gościńca. O tej porze roku, w czasie strzyżenia owiec po letnim wypasie, na
traktach codziennie tłoczyły się transporty z wełną, zdążające na południe -
na wielki targ w portowym mieście, Londynie. Owe transporty - bywało, że
wiozły wełnę nawet z całego okręgu - składały się ze stu albo i dwustu koni
i przemieszczały się po traktach wolno, dosłownie noga za nogą. Kołysząc
obładowanymi wełną bokami, konie zajmowały całą szerokość gościńca i
wzniecały takie tumany kurzu, że podróżni, którzy akurat znaleźli się za
nimi, ledwie mogli oddychać. Zresztą zazwyczaj byli to ludzie, którzy
specjalnie czekali na przejazd kawalkady, łaknąc towarzystwa lub
bezpieczeństwa, jakie w drodze zapewnia gromada. Morlandowie do nich
nie należeli. Pięciu dobrze uzbrojonych konnych nie stanowiło łatwego celu
dla zbójców. Transporty z wełną ruszały o świcie, dlatego Morlandowie
wyjechali na trakt jeszcze przed brzaskiem. Kiedy łuk słońca wynurzył się
zza widnokręgu, byli już ponad pięć mil od domu.
Eleonora Courteney siedziała na rzeźbionym dębowym parapecie w
wychodzącym na południe oknie świetlicy. Korzystała z ostatnich jasnych
promieni słońca padających na robótkę. Haftowała koszulę dla swego pana,
a subtelny wzór na kołnierzu wymagał najdelikatniejszego jedwabiu i
najcieńszej igły. Zamierzała odłożyć koszulę i zająć dłonie prostszą robotą,
gdy światło się pogorszy. Co pewien czas unosiła głowę znad haftu, żeby
wyjrzeć przez okno. Był cudowny dzień późnego lata, a przed nią, pod
błękitną kopułą nieba, rozciągały się zielone wzgórza Isle of Purbeck.
Uwielbiała letni zamek w Corfe. Całe życie mieszkała w otoczeniu
zielonych pagórków i nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogła je kiedyś
opuścić. Po przeciwległej stronie komnaty, na zydlu przy zagaszonym
kominku, siedziała jej pani, też Eleonora - dawniej Beauchamp, teraz już
lady Eleonora Beaufort, żona lorda Edmunda Beauforta, przez wzgląd na jej
wielką urodę zwana Belle. Znowu oczekiwała dziecka; tym razem liczyła na
syna. Letni upał ją zmęczył, toteż wolno poruszała dłońmi wśród barwnych
jedwabi. Prawdopodobnie Eleonora wyręczy ją w pracy. Nieraz, gdy jako
młode dziewczęta przędły albo tkały, pracowała podwójnie, żeby uchronić
Belle od wymówek.
Wychowywały się razem od czasu, gdy rodzice Eleonory zmarli. Miała
o dwa lata mniej niż Belle, ale ponieważ była bystra i dobrze rozwinięta,
nigdy nie odczuwały różnicy wieku i wspólnie uczyły się czytać, pisać i
liczyć. Poznały język francuski i łacinę, taniec i śpiew. Nauczyły się szycia i
haftu, poza tym codziennie siadały przy krośnie i przy kołowrotku. Belle,
drobna, jasna i śliczna, była hojna, dobroduszna i leniwa. Eleonora, wyższa i
ciemniejsza, odznaczała się energią, ciętym językiem i bystrością umysłu.
Doskonale się wzajemnie uzupełniały.
Kiedy Belle poślubiła lorda Edmunda, poprosiła małżonka, by
pozwolił jej zabrać ze sobą Eleonorę. Przychylił się do tej prośby i wykupił
od ojca Belle nie tylko samą sierotę, ale i tak zwaną kuratelę, czyli prawo do
opieki nad nią. Wydawało się, że gest lorda Edmunda przypieczętuje los
dziewczyny. Miała na zawsze zostać w zamku, doglądać rozdrażnionej Belle
podczas kolejnych ciąż, a później - na co liczyła - dopilnować edukacji
owoców odmiennych stanów swej pani. Funkcja guwernantki zaspokoiłaby
w pełni jej ambicje. Nie marzyła o niczym innym.
Nie, to nie całkiem prawda. Wszak było coś, za czym tęskniła, lecz o
czym nie śmiała marzyć. Na myśl o tym szalała w przypływie nieokiełznanej
nadziei lub też wpadała w najczarniejszą rozpacz. Wkrótce też nie
wiedziała, czy to, co czuje, jest nadzieją, czy może tylko najbardziej
mglistym marzeniem. Rozmyślając nad swymi uczuciami, bezwiednie
przestała pracowicie poruszać palcami i złożyła dłonie na kolanach. Znów
wyjrzała przez okno. Przeniosła wzrok ponad wiejskimi domkami z
kamienia o dachach obrośniętych porostami, nad pola i wspólne kmiece
grunty, i jeszcze wyżej, nad falbankę lasu, by oprzeć spojrzenie na wysokich,
niedostępnych wzgórzach, gdzie wiatr przygina drzewa do ziemi i rwie
obłoki w strzępy.
Na imię dano mu Ryszard.
Skończył dwadzieścia trzy lata, zajmował się wojaczką i jak na
żołnierza przystało, odznaczał się szerokimi ramionami oraz lekkim
chodem. Był niewysokim, dosyć krępym i silnym mężczyzną o
rozbudowanej klatce piersiowej. Miał kwadratową, wesołą, ogorzałą od
słońca twarz i jasne włosy nad czołem, które słońce wybieliło do barwy
kaszy jaglanej. Jego błękitne oczy umiały świdrować człowieka aż do głębi
duszy. Rzadko się uśmiechał, nie dlatego, że był ponurakiem z natury, lecz
dlatego, iż poważnie wszystko przemyśliwał. Za to kiedy się już na uśmiech
zdobył, jaśniało mu całe oblicze, tak że patrzącym nań się zdawało, że po
długiej zimie znowu nastała wiosna. Ten uśmiech rozgrzewał ludzkie serca i
budził chęć oddania życia za Ryszarda.
Przed trzema laty on i lord Edmund udali się do Rouen we Francji na
proces Dziewicy Orleańskiej oraz do Paryża na koronację małego króla.
Wyjechali w grudniu, na wiosnę zaś wrócili do Anglii i pewien czas spędzili
w domu pana młodego, lorda Edmunda, gdzie odbywały się zabawy oraz
turnieje i gdzie tańczono przy muzyce. Właśnie tam Eleonora ujrzała
Ryszarda po raz pierwszy i tam się w nim zakochała. Jak każdy żołnierz
wracający z Francji, pragnął rozgrywki, nie stronił też od ładnych
dziewcząt. Eleonora była piękna, obtańcowywał ją zatem często,
przekomarzał się i prawił komplementy: chwalił jej śpiew i ciemne oczy. A
pewnego dnia, gdy przechadzali się po ogrodzie z dala od rozbawionej
gromady, wciągnął ją do altany i pocałował.
Młode, niedoświadczone serce Eleonory nie zdołało stawić
skutecznego oporu. Głos Ryszarda, uśmiech, nawet muśnięcie i rękawem jej
dłoni podczas wieczerzy przy wysokim stole sprawiły, że nazajutrz myślała
tylko o nim.
Choć odurzona miłością, dobrze wiedziała, że miłować go jest
szaleństwem. Nie był to przecież jakiś zwykły Ryszard, tylko Plantagenet,
książę Yorku.
Miał pieniądze, władzę, dowodził wojskiem, był mężem stanu oraz
głową rodu. Książę. Niektórzy twierdzili, że w jego żyłach płynie więcej
królewskiej krwi niż w żyłach samego króla, gdyż Ryszard Plantagenet był
po kądzieli potomkiem drugiego syna Edwarda III, a po mieczu - czwartego.
Ona natomiast nazywała się tylko Eleonora Courteney i nie miała ani
rodziców, ani pensa przy duszy. Czasami popadała w głęboką rozpacz na
myśl o tym, jak wiele ich dzieli, kiedy indziej znów ożywała w niej wielka
nadzieja: jeśli ją bowiem miłował, mógł się z nią ożenić - przecież jemu nikt
się nie sprzeciwiał, Ryszard robił to, co chciał.
Zatem kurczowo trzymała się nadziei, marzeń i tej jednej jedynej
namacalnej pamiątki, jaka jej po nim została. W ostatnie święta Bożego
Narodzenia Ryszard przysłał podarki rodzinie Beaufortów, nie zapomniał
przy tym o ciemnowłosej Eleonorze. Dostała wówczas maleńki, oprawny w
skórę psałterz z tłoczonym na okładce godłem Courteneyów - wizerunkiem
białego zająca w biegu. Był to kosztowny dar, nawet jak na upominek od
księcia, ale ceniła go nie dla materialnej wartości, lecz dlatego, że ten
drogocenny psałterz otrzymała od Ryszarda. Nosiła ów podarek
przyczepiony łańcuszkiem do paska, nocą zaś wkładała go pod poduszkę.
Nigdy się z nim nie rozstawała - stanowił jej talizman.
Hałas przy drzwiach gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia.
Zorientowała się, że słońce już zachodzi i że nie będzie mogła skończyć
wykwintnego haftu na koszuli. Ledwie ta myśl przemknęła jej przez głowę,
gdy drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł pan, a za nim sługa z
krzesłem. Lord Edmund miał dwa krzesła i słusznie był z nich dumny. To,
wnoszone teraz do świetlicy, obite czerwonym aksamitem, zdobione
złotymi sznurami oraz złotym haftem, jeździło z nim wszędzie, nawet na
wojnę, by tam w namiocie zajmować najpocześniejsze miejsce. Drugie,
wyściełane zielonym aksamitem i haftowane srebrem, stało na podium w
wielkiej sali, przeznaczone dla honorowego gościa, a jeśli gości nie było,
siadała na nim Belle.
Obie kobiety wstały na widok pana, on zaś zezwolił im usiąść. Sam
spoczął na krześle, po czym odesłał służącego. Belle przysiadła na zydlu,
Edmund zaś ruchem nakazał Eleonorze, by zbliżyła się do swojej i pani i
przycupnęła u jej nóg na poduszce.
-Dzisiaj przyszedłem do ciebie, panno Eleonoro - oświadczył. Przyjrzał
się jej ż niezwykłą uwagą i wyraźnie zadowolony z inspekcji dodał z
uśmiechem: - Masz zaróżowione policzki. Tuszę, żeś w dobrym zdrowiu?
-W doskonałym, dziękuję ci, panie - odparła zdziwiona.
-Wspaniale się zatem składa, gdyż znalazłem ci męża, którego
niebawem poznasz.
Dziewczyna zbladła na te słowa i instynktownie włożyła dłoń pod
suknię wierzchnią, po omacku szukając łańcuszka z psałterzem, jej
talizmanem. Męża? Kogo? Czyżby...? Czy to możliwe...? Nie, lord Edmund
powiedział przecież, że „znalazł" jej męża. O Ryszardzie tak by się nie
wyraził. Edmund z uśmiechem spoglądał na jej zmieszaną twarz, choć
naturalnie nie wiedział, jak szalone myśli przychodzą jej do głowy.
- Tak - rzekł. -Jesteś zaskoczona, co mnie wcale nie dziwi, gdyż żyjesz
w panieńskim stanie tak długo, iż pewnie sądziłaś, że zaniedbałem już
obowiązek troski o twoją przyszłość. - Uśmiechnął się, czekając na jej
gorliwe zaprzeczenia, ale ponieważ nic takiego nie nastąpiło, kontynuował: -
No cóż, śpij spokojnie. Masz osiemnaście lat, nieco za wiele na zamążpójście,
lecz znalazłem dla ciebie świetną partię: mężczyznę, który zapewni ci
przyszłość, jakiej twoi rodzice na pewno by sobie życzyli. Wyjdziesz za syna
Edwarda Morlanda.
Na dźwięk tego nazwiska przeżyła wstrząs. W pierwszej chwili nie
umiała skojarzyć go z żadną twarzą, z żadnym ze znajomych jej pana. Aż
nagle przypomniała sobie! Edward Morland odwiedził ich zamek. Tylko raz,
latem ubiegłego roku. Był wysoki, kościsty i mówił niemelodyjnym
północnym akcentem. Należał - co uświadomiła sobie ze zgrozą - do warstwy
niezależnych farmerów i hodował owce; Edward Morland - człowiek z
gminu, od którego rząd pożyczał pieniądze na rozmaite cele.
Nadszedł moment, by coś powiedzieć. Otworzyła usta i drżącym
głosem rzekła:
- Panie mój, wydaje mi się, że pamiętam owego mężczyznę. To
hodowca owiec z północy?
Błagała go wzrokiem, żeby zaprzeczył, lecz lord Edmund nie
zrozumiał niemej prośby.
-W rzeczy samej, Edward Morland z Yorku. Od południowej strony
miasta należą doń ogromne połacie ziemi. Po prawdzie to najzamożniejszy
człowiek w całym hrabstwie i będzie wielkim atutem na czas wojny dla
tego, z kim się sprzymierzy. Jesteśmy radzi, iż tak jednoznacznie opowie-
dział się po naszej stronie...
-Ależ, panie mój... farmer?!
Zapadła krótka cisza i Eleonora uświadomiła sobie, że powodowana
niepokojem dopuściła się niewybaczalnego przestępstwa: przerwała
swojemu panu. Patrzył teraz na nią bez słowa, a twarz nabiegła mu krwią.
- Tak, panienko, farmer. Twoim mężem ma zostać jedyny syn i jedyny
dziedzic farmera. Pozwól, że ci przypomnę, iż choć spokrewniona jesteś z
wysoko urodzonymi, to przecież pokrewieństwo owo jest dość odległe,
nadto zaś nie masz posagu, żadnego posagu. Dlatego związek z Morlandem
jest bardzo wyrównany i jeśli oczekiwałem z twej strony komentarza, to
spodziewałem się przede wszystkim stosownych słów wdzięczności.
Paliły ją policzki, zwiesiła głowę, usiłując powstrzymać łzy. Belle,
kobieta łagodnego serca, niby przypadkiem opuściła dłoń na ramię
przyjaciółki i zabrała głos, żeby odciągnąć od dziewczyny gniew męża.
-Naturalnie, że Eleonora jest ci wdzięczna, panie. Sądzę jednak, iż
zaskoczyły ją niespodziewane nowiny. Kiedy to, racz powiedzieć, możemy
oczekiwać naszych lubych gości?
-Są już w drodze, pani. Powinni się tu zjawić pojutrze w porze
wieczerzy.
- Tak szybko? To dopiero nowina!
- Tak, już pojutrze. Zatrzymają się na kilka dni, może nawet na
tydzień. Zaręczyny urządzimy u nas, później zaś zabiorą pannę Eleonorę ze
sobą.
Belle poczuła, że przyjaciółka sztywnieje. Spytała więc głosem
kojącym, lecz pełnym niepokoju:
- Ma odjechać już w końcu tygodnia? Przecież liczyliśmy na to, że
zostanie ze mną, gdy nadejdzie mój czas...
- Nie, moja droga. - Lord Edmund stanowczo potrząsnął głową. - Nie
dyskutujmy o tym. Eleonora musi wyruszyć w drogę przed nastaniem słoty.
Jeśli nie odjedzie teraz z narzeczonym, będę musiał wystawić jej zbrojnych
do ochrony, co może się okazać wielce kłopotliwe.
- A więc ślub wezmę w Yorku? - odezwała się bardzo słabym głosem
Eleonora.
- Tak, pani, ślub weźmiesz w swoim nowym domu. Oczywiście
naturalną rzeczy koleją powinnaś kilka miesięcy przyglądać się tamtejszym
zwyczajom i poznać tajniki zarządzania gospodarstwem. Morland jednak
nie ma żadnej kobiety, przy której mogłabyś się tego wyuczyć. Jego żona nie
żyje już od dawna. Dlatego w miarę możliwości będziesz musiała radzić
sobie sama. - Uśmiechnął się, by dodać jej otuchy, ale ponieważ nadal
dławiły ją rozpacz i wstyd, nie potrafiła mu się tym samym zrewanżować.
Belle, domyślając się uczuć przyjaciółki, jeszcze raz spróbowała
wybawić ją z opresji.
- Panie, czy pozwolisz Eleonorze się oddalić? Widzę, że te nowiny
bardzo nią wstrząsnęły. Dajmy jej czas, by mogła dojść do siebie.
- Naturalnie, moja droga. Eleonoro, możesz, pani, odejść -powiedział
łaskawie.
Złożyła głęboki ukłon, rzuciła Belle pełne wdzięczności spojrzenie i
spiesznie opuściła świetlicę. Kiedy tylko znalazła się za drzwiami, zbiegła
po schodach, błyskawicznie przecięła sień i odprowadzana zdziwionym
wzorkiem służby, pędem wypadła do ogrodu. Tam, dręczona jedną jedyną
uporczywą myślą, przechadzała się nerwowo, wyłamując sobie palce u rąk.
Właśnie wtedy zrozumiała różnicę między nadzieją, nawet tą najsłabszą, a
jej zupełnym brakiem.
Kilka minut później pojawiła się ogrodzie Gaby, piastunka, która
widząc swoją panią biegnącą przez sień, podążyła za nią najszybciej, jak jej
na to pozwalała pokaźna tusza. Gaby była najpierw mamką, z biegiem czasu
zaś awansowała do roli osobistej pokojówki. Matka Eleonory umarła, gdy ta
skończyła ledwie kilka miesięcy, zatem Gaby była dla niej jedyną matką w
życiu.
Dziewczyna zawróciła na końcu alei i spojrzała na Gaby. Opiekunkę
zaskoczył wyraz rozpaczy na twarzy ukochanej pani.
-A cóż to się stało, panienko? Co się stało?
-Och, Gaby! Pan przed chwilą powiedział, że... że wychodzę za mąż!
Gaby odetchnęła z ulgą. A więc nie stało się nic strasznego, Bogu niech
będą dzięki.
- Cóż, panienko - zaczęła spokojnie, wciągając Eleonorę do zacisznej
altany, gdzie usadziła ją przy sobie na drewnianej ławeczce. - Liczysz już
sobie osiemnaście wiosen. Powinnaś wiedzieć, że pora ci iść za mąż. Tak
trzeba. Większość twoich rówieśnic od dawna jest mężatkami.
-Wiem, Gaby, ale ty nic nie rozumiesz. - Eleonora obróciła na nią
zrozpaczony wzrok. - Chcą mnie wydać za syna prostego kmiecia. Za
jakiegoś farmera z Yorkshire!
Gaby ze smutkiem potrząsnęła głową.
-Masz zbyt wygórowane ambicje, panienko. To dobra partia, nie taka,
jakiej bym dla ciebie pragnęła, boś ze szlacheckiego rodu, mimo to dobra.
On jest jedynym synem i dziedzicem wielkiego majątku. Ojciec bogacz
zdobywa coraz większe wpływy wśród rządzących. Pamiętaj, kochaneczko,
że nie masz posagu. Nikt wyżej urodzony by cię nie wziął.
-Dlaczego? - szepnęła Eleonora. - Przecież mógłby... gdyby mnie
miłował.
Gaby prychnęła z niesmakiem.
-Kochanie! Też coś! A cóż to ma wspólnego z małżeństwem? Gadasz
bzdury, panienko, i sama o tym wiesz. Pora na miłowanie przyjdzie wtedy,
kiedy wyjdziesz za mąż. Pokochasz męża tak, jak mówi Biblia, i będziesz z
nim szczęśliwa.
-Nie pokocham go - oświadczyła Eleonora grobowym głosem, a w jej
oczach zalśniła złość. - Mogą mnie wydać za nieokrzesanego barbarzyńcę z
północy, ale nigdy go nie pokocham! Nienawidzę go!
Gaby przeżegnała się odruchowo, lecz jej twarz pociemniała od
zaskoczenia i gniewu.
- Ty wszeteczna dziewczyno! Żebym już nigdy więcej czegoś
podobnego od ciebie nie słyszała! Przecież to święty obowiązek, nakazany
przez samego Pana, by żona miłowała męża...
- Zapominasz się, pani - zauważyła chłodno Eleonora, wstając, by
wyjść z altany. - Nie powinnaś zwracać się do mnie w ten sposób.
Przez chwilę w milczeniu mierzyły się wzrokiem.
- Proszę o wybaczenie, panienko. Mówiłam od serca, bo wiesz, że cię
miłuję jak rodzone dziecko.
Dziewczyna przyglądała się chwilę dobrej niani, by w końcu paść jej
w ramiona.
-Och, Gaby, jakże mi przykro! Przepraszam cię, nie powinnam była
tak do ciebie mówić. Wiesz, że nie miałam nic złego na myśli. Jestem tylko
taka nieszczęśliwa! Jak mogli mi zrobić coś podobnego? Naprawdę tak mało
dla nich znaczę, że gotowi są wydać mnie za farmera?
-Dziecko kochane, jesteś dumna, ale niesprawiedliwa. Farmer może
być tak samo dobrym, pobożnym i wykształconym człowiekiem jak inni.
Zresztą nie jesteś w stanie zmienić tej decyzji, wszak nie ty wybierasz sobie
męża. Przeto postaraj się dostrzec dodatnie strony małżeństwa, spróbuj być
dobrą żoną i pokochać poślubionego mężczyznę.
-Tak, postaram się być mu dobrą żoną - mruknęła Eleonora - ale
nigdy, przenigdy go nie pokocham!
- Nadal myślisz o tamtym - rzekła Gaby, rozglądając się ukradkiem na
boki, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Zniżyła głos do szeptu, co nie
odebrało mu mocy. - Zapomnij o nim, panienko. Szaleństwem było zawracać
sobie tym mężczyzną głowę. Ty, sierota bez pieniędzy, marzyłaś o księciu
spokrewnionym z królewską rodziną? Czyste szaleństwo! Nie waż mi się go
miłować, panienko, bo okażesz się niegodziwa albo zadasz sobie wiele
nieszczęścia. Zapomnij o tym mężczyźnie raz na zawsze i nigdy nie wspominaj
o nim nawet słowem!
Eleonora spojrzała na nią ze smutkiem. Nadszedł czas, by się
pożegnać z nadzieją, wiedziała jednak, że Ryszarda nigdy nie zapomni.
Zawsze go będzie miłowała, choć tylko po kryjomu. Mogli wydawać ją za
mąż, za kogo się im żywnie podobało, ale to, co działo się w sercu, i tak na
zawsze pozostanie tajemnicą jej i Pana Boga. Nie mogli jej zmusić do
pokochania innego. Przy Gaby jednak przybrała pokorny wyraz twarzy, jaki
w ciągu najbliższych kilku lat miała zapewne opanować do perfekcji.
2
Ceremonia dobiegła końca. O dziesiątej rano nazajutrz po przybyciu
Morlandów nastąpiła uroczystość zaręczyn, która przypieczętowała los
Eleonory w równym stopniu co śluby przed ołtarzem. Wszystko odbyło się
spokojnie, bez gorszących incydentów, po czym goście, rodzina oraz
domownicy przeszli do wielkiej sali na ucztę. Salę uporządkowano, wy-
łożono świeżym sitowiem, pajęczyny omieciono, stoły i ławy wyszorowano,
a stojący na podium tak zwany wysoki stół, przeznaczony dla
najznamienitszych gości i członków najbliższej rodziny, nakryto piękną
adamaszkową tkaniną. Ustawiono na nim kufle i kielichy, naczynia z solą i
chleb, ułożono serwety i ścierki - zadbano przy tym o należyty porządek.
Na czele pochodu biesiadników kroczył lord Edmund z żoną, za nimi
szła Eleonora z narzeczonym oraz jego ojcem - a wszyscy odziani w
najwytworniejsze szaty. Zgodnie z oczekiwaniami Eleonora wyglądała w
tym uroczystym dniu szczególnie pięknie. Ubrana w swoją najlepszą suknię
wierzchnią z purpurowej wełny, narzuconą na lnianą tunikę w błękitnym
odcieniu, wąską talię przewiązała paskiem ze złotych kół wysadzanych
lapisem. Pasek ten dostała od lorda Edmunda w prezencie z okazji zaręczyn.
Podczepiła do niego zarówno swój psałterz, jak i kulę z kości słoniowej
napełnioną pachnidłem - podarek zaręczynowy od Belle. Włosy ozdobiła
czepcem kornetowym z welonem z usztywnionego muślinu; był ciężki i z
trudem utrzymywała go w odpowiednim położeniu, dlatego kroczyła z
uniesioną wysoko głową niczym królowa.
I jako królowa jawiła się swemu przyszłemu mężowi. Olśniła go od
pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, a fakt, że wyraźnie go lekceważyła, wcale
Roberta nie odstraszał. Narzeczony zdawał sobie sprawę, że nie zrobił
dobrego wrażenia, gdy stanął przed nią brudny i zakurzony po podróży, na
domiar złego obsikany od góry do dołu przez trzymanego pod koszulą
szczeniaka i owiany zapachem potu oraz koni. Nawet teraz, wykąpany i
wystrojony, wiedział, że wygląda jak wróbel pośród sójek. Jego najlepszy
ubiór był niezbyt wyrafinowany, zresztą na tak długim i szczupłym ciele
niewiele rzeczy prezentowało się godnie. Dlatego też obok przyszłej żony
kroczył wielce zdenerwowany.
Kiedy weszli do wielkiej sali, Eleonora obrzuciła wzrokiem
pomieszczenie, wzruszona trudem, jaki włożono w przygotowanie uczty na
jej cześć. Zerknęła na mężczyznę u swego boku. Był bardzo młody, miał
włosy w mysim odcieniu, rzęsy piaskowej barwy i łagodne, nieśmiałe usta.
Gdy pierwszy raz go ujrzała, skojarzył jej się z owcą, w sercu bowiem nadal
nosiła wizerunek innego. Ubóstwiała mocno zarysowany podbródek
Ryszarda Plantageneta, jego żołnierską postawę i pewny siebie uśmiech;
podobał jej się ten krzepki mężczyzna o karku tura i szerokich,
muskularnych barkach szermierza.
Cóż zatem mogła myśleć o nerwowym chłopcu, który miał usta poety
i figurę tancerza?
Teraz jednak, gdy ich spojrzenia się spotkały, przypomniała sobie, że
młodzieniec, z którym została na zawsze złączona, przywiózł jej w
podarunku pieska, najsilniejsze szczenię ukochanej suki. Był to podarek
drobny i nieistotny w porównaniu z upominkami zdjętymi z obładowanego
konia, ale ponieważ oblubieniec chciał sprawić jej przyjemność, obdarzyła
go leciutkim uśmiechem. To wszakże wystarczyło. Serce mu wprost
załomotało i uśmiechnął się do niej z uwielbieniem, od tej chwili oddany jej
bez reszty już do końca życia.
Zasiedli przy wysokim stole, reszta biesiadników zaś - służący, wasale
i żołnierze - zajęła miejsca przy długich stołach po obu stronach wielkiej
sali. Trębacz odegrał fanfarę i -wszyscy umilkli. Lord Edmund dźwięcznym
głosem odmówił modlitwę zakończoną kolejną fanfarą, po czym paziowie
wnieśli srebrne misy, by goście obmyli w nich ręce. Tymczasem ochmistrz
wkroczył z oprawną w srebro czarą - zwaną też roztruchanem -
przeznaczoną do uroczystych toastów.
- Za pannę Eleonorę i panicza Roberta, aby Pan pobłogosławił ich
związek, by ich małżeństwo było długie i obfitowało w dzieci oraz by trwało
w pobożności i umiłowaniu cnót - przemówił lord Edmund.
Eleonora spuściła wzrok, a jej policzki oblał gorący rumieniec; nie
nawykła do tego, by znajdować się w centrum uwagi.
Pan wzniósł toast za zdrowie króla i honorowego gościa, Edwarda
Morlanda, ten zaś zrewanżował się toastem za zdrowie gospodarza. Później
roztruchan został wyniesiony, a pośrodku stołu ustawiono wykonane ze
szlachetnego kruszcu i wysadzane klejnotami naczynie w kształcie galeonu
- do naczynia tego mogli podchodzić biesiadnicy, by czerpać z niego
przyprawy. Wreszcie przy dźwiękach muzyki wniesiono pierwsze danie.
Widzę tu dobrze zastawiony stół, milordzie - zauważył Edward
Morland.- Wnoszę, że masz znamienitego kucharza!
- Istotnie - przytaknął lord Edmund. - Podesłał mi go mój wuj,
kardynał. Kucharz służył u Aldermana w Londynie i za życia swojego pana
nie chciał nawet myśleć o zmianie pracy. Łączy więc kulinarny geniusz z
lojalnością. Nie dość, iż cechy to rzadkie same w sobie, to jeszcze rzadziej
występujące w parze. Smakują ci przyrządzone przez niego potrawy?
„Spodziewam się" - pomyślała surowo Eleonora. Dziczyzna w
gotowanej na mleku kaszy z łuskanej pszenicy, kapłony, białe mięso w
galarecie i pieczony łabędź z tak sprytnie powtykanymi piórami, że do
złudzenia przypominał żywego ptaka. Oczekiwano jeszcze dwóch dań,
poprzedzonych różnymi frykasami, przy czym na każde z nich składały się
przynajmniej cztery potrawy. Stół więc z miejsca zdobył uznanie
nieokrzesanego farmera.
- Nie sądzę, panie, byś jadał tak na co dzień - zwróciła się Eleonora do
narzeczonego. - Przypuszczam, iż zazwyczaj siadacie do posiłku
składającego się z najwyżej trzech potraw, prawda?
Na policzkach Roberta zapłonął rumieniec wstydu.
- Racja, pani - odparł, unikając jej wzroku. - Mamy zwyczajną
kucharkę. O dobrych kucharzy trudno.
- Fakt - zgodził się z nim ojciec, usłyszawszy te wymianę zdań. - Co
rusz odchodzi od nas kolejna białogłowa i wciąż nam brakuje kucharki.
Lord Edmund uśmiechnął się lekko.
- Dobry kucharz to najważniejsza postać w domu, zatem współczuję
wam, panowie, z powodu waszych długoletnich cierpień. Jednak nie turbuj
się, pani - zwrócił się Eleonory. – Nie wyślę cię na tak straszliwą mękę.
Jacques, mój drugi kucharz zgodził się jechać z tobą i służyć ci w nowym
domu. Będziesz zatem jadać w Yorku niemal równie dobrze jak w Dorset.
Eleonora omal się nie rozpłakała, wzruszona, że pan okazał jej taką
hojność, gdyż kucharz był w każdym domu i każdym zakątku kraju
najważniejszym, najwyżej opłacanym i najbardziej cenionym sługą.
- Panie, jakże mam ci dziękować? To bardzo, bardzo szlachetnie z
twojej strony.
Lord Edmund delikatnie poklepał jej dłoń, uśmiechając się
dobrodusznie.
- Sądzisz, pani, że odesłałbym cię z pustymi rękami? Choć nie masz
posagu, zadbam, byś prócz tego, iż wnosisz mężowi dar najcenniejszy, czyli
siebie, ofiarowała mu też inne dobra.
Zerknął na Roberta i po jego minie poznał, że młodzieniec za swój
skarb największy uważa Eleonorę. Nie zależało mu jednak na Robercie,
tylko na jego ojcu.
- Wybrałem też kilka mebli dla ciebie - mówił, kątem oka obserwując
Morlanda - oraz kupony materiału na suknię ślubną i na draperie. Poza tym
weźmiesz ze sobą pokojówkę i chłopca stajennego. Nie uchodzi, żeby nikt ci
nie usługiwał w podróży.
Cały ten wywód miał tylko jeden cel: przekonać Morlanda, jak ważną
osobę wybrał na żonę dla swego syna. Jednak świadomość tego ani na jotę
nie umniejszała radości dziewczyny. Miała pojechać na północ z trojgiem
służących- tych, którzy tworzą trzon każdego domostwa - oraz z własnymi
meblami i kuponami materii. Wyruszy więc w wielkim stylu, lepiej, niż to
sobie wyobrażała- bała się, że odjedzie na północ niczym uboga krewna i
będzie musiała okazywać wdzięczność za chleb mężczyźnie stojącemu od
niej o klasę niżej.
Posłała lordowi Beaufortowi pełen wdzięczności uśmiech, a
zadowolony Morland z aprobatą pokiwał głową.
- Doskonale, milordzie, doskonale. Moi czeladnicy nie mają zbytniej
ogłady, ale to bitni ludzie, a tacy potrzebni są w Yorkshire i jestem z nich
wielce rad. Wszelako jako służba nie dogodzą pani, tego jestem pewien! To
prości wieśniacy. Dom też nie przedstawia się zbytnio imponująco. Od lat
brakuje mu subtelnej damskiej ręki i pokojowa od razu uzna zapewne, że
trzeba tam urządzić nie lada porządek. Uporamy się z tym jednak bez trudu,
a żeby młodej pani wynagrodzić niewygody, po ślubie ofiaruję jej konia.
Teraz z kolei Morland chciał zaimponować lordowi Edmundowi i
pokazać, iż nie dba ani o posag dziewczyny, ani o kosztowności. Na
popisach mężczyzn Eleonora mogła tylko zyskać, dlatego uśmiechała się z
wdzięcznością raz do jednego, a raz do drugiego.
Na zakończenie pierwszego dania znowu wniesiono srebrne misy z
wodą do przemycia rąk, po czym na stół wjechał pierwszy delikates:
wspaniały cukrowy wyrób w kształcie jelenia.
- Zwierzęta naszych borów - oznajmił lord Edmund. -Wszak
zaczynamy sezon łowiecki. Dużo polujecie w Yorkshire?
- Ja nie poluję - odparł Morland - ale mój chłopak tak. Wszystkiego
tam mamy pod dostatkiem: wszelkiego rodzaju i ptactwo, sarny, zające i
dziki. Zwierzyny łownej w Yorkshire nie brakuje.
Weszli paziowie z drugim daniem: pieczoną baraniną i śledziami
zapiekanymi w cieście. Muzyka ucichła, by jeden z młodych chłopców mógł
przeczytać fragment Parlamentu zwierząt.
Eleonora zwróciła się do Roberta, czując, że powinna zadać sobie trud
zabawienia go konwersacją. Z braku wspólnych tematów do rozmowy
spytała:
- O czym myślisz, panie?
Jego odpowiedź była dla niej całkiem niezrozumiała, gdyż miast odezwać
się angielskim, którym mówiono na południu wyspy i którego przykładnie
uczył się od dzieciństwa, przemówił językiem północy. Eleonora patrzyła
nań bez słowa, zupełnie zrozpaczona. Wiedziała, iż tam, dokąd jedzie, więk-
szość ludzi będzie się do niej właśnie tak zwracała, a ona, nie dość, że obca
w nowym środowisku, nawet nie zdoła się z nimi porozumieć.
- Nie pojmuję cię, panie - rzekła. - Nie znam mowy północy.
Robert wybąkał przeprosiny i tym razem odezwał się po angielsku:
-Zastanawiałem się, pani, jak ci się spodoba Micklelith.
-Co to takiego?
-Miejsce, do którego jedziemy. Dom. Micklelith jest nazwą domu.
Znaczy tyle co „wielka brama". Wielka Południowa Brama Yorku. Widać ją z
naszego domu, który stoi przy Wielkim Południowym Trakcie.
-Czy dom jest duży? - spytała, mimo wszystko zaciekawiona.
-Nie wiem, jaki wyda się tobie. To dom farmerski, do którego w ciągu
ostatnich lat dobudowywano różne pomieszczenia, Sprawia wrażenie
dużego. Jest stary - dodał przepraszająco - i nie tak elegancki jak ten. -
Wspominał swój nagi, brudny i odrapany dom, żałując, że nie odnowił go na
przyjazd narzeczonej. - Odświeżymy go na ślub, obiecuję ci, pani.
Eleonora bez entuzjazmu skinęła głową. Wiejski dom, myślała, musi
być niewygodny bez względu na to, co się przy nim zrobi.
-Zatem mieszkacie niedaleko miasta?
-Ależ tak! Mieszkamy tak blisko miasta, że do kościoła, który wznosi
się w obrębie murów miejskich, chodzimy piechotą. Dom stoi tuż przy
wielkim trakcie, dlatego nowiny docierają do nas równie szybko jak tutaj, do
Dorset. No i widzimy wszystko, co dzieje się na drodze: podróżujących
kupców, komediantów i kuglarzy, uzdrawiaczy, wielkich panów, wspaniałe
damy... - Nagle urwał. Tak bardzo chciał osłodzić jej wyjazd w nieznane, że
zapomniał, iż do towarzystwa wspaniałych dam i panów jest
przyzwyczajona na co dzień. Spostrzegł, że dziewczyna pogardliwie wydyma
wargę, i zganił się w duchu za swoją niezręczność.
Eleonora na powrót zainteresowała się głównym nurtem toczonej
przy stole rozmowy, która koncentrowała się, co nieuniknione, wokół
spraw wojny. Jednak nie słuchała tego, o czym rozprawiano.
Rozmyślała o wspaniałych damach i wielkich panach, a w
szczególności o jednym. Dumała o wyjeździe do krainy księcia Yorku, o
przenosinach w sąsiedztwo jego zamku, choć wiedziała, że on tam rzadko
bywa. Tak, będzie bliżej Ryszarda i jednocześnie znacznie od niego dalej,
książę bowiem nigdy nie zniży się do tego, żeby przestąpić próg nędznego
farmerskiego domu. Na zawsze usuwała się z jego sfery i jeśli dane jej
będzie ponownie go zobaczyć, na pewno nie spotka się z nim jak dawniej,
gdy zajmowała pozycję uprzywilejowaną i mogła doń przemówić, a on miał
ochotę się do niej zwracać. Jeśli przyszłoby jej oglądać go teraz, patrzyłaby na
niego jeno spośród tłumu obstępującego gościniec, po którym jechałby ze
swoją świtą, jeno spośród ludzkiej ciżby stojącej w tumanie pyłu i kurzu.
Rozdział drugi
l
Wyjechali pierwszego października o świcie. Lekki przymrozek
oszronił kamienie na wewnętrznym dziedzińcu zamku, a obłoczki pary z
końskich pysków unosiły się do najniższych okapów, gdzie przysiadły
jaskółki, strosząc piórka przed zimnem. Październikowy poranek w niczym
nie przypominał lata, stanowił raczej zapowiedź ponurej zimy i uświa-
damiał Eleonorze, że już niedługo znajdzie się w chłodniejszej części kraju.
Wysłuchawszy mszy i spożywszy śniadanie, wyruszyli w drogę. Przez
wieś jechali truchtem, tworząc kawalkadę imponującą na tyle, że
zaciekawione dzieci wybiegły na drogę, a kobiety i mężczyźni stawali w
progach domostw, chcąc na własne oczy zobaczyć, kto przejeżdża.
Niektórzy wieśniacy rozpoznawali Eleonorę i żegnali ją
błogosławieństwem. Ze łzami w oczach machała do nich w podzięce,
wiedząc, że prawdopodobnie nigdy już ich nie zobaczy. Syciła oczy
widokiem rozłożystego zamku - wysokiej budowli z szarego kamienia na
wzniesieniu - szaro-złotych wiejskich domków i łagodnych
zielonych pagórków porośniętych kępami zrzucających liście drzew.
Przypomniała sobie, że z najwyższej wieży letniego zamku, jak go nazwano,
rozciągał się widok na morze. Opuszczała Corfe na zawsze. Spędziła tu
szczęśliwe chwile. Pożegnawszy się w duszy z całą okolicą, zasłoniła twarz
kapturem, żeby ukryć wzruszenie.
Podróż była długa i męcząca. Eleonora, ubrana w najcieplejsze szaty i
grubą pelerynę podbitą króliczym futrem, jechała na krępym kucu zwanym
Dodman - czyli Ślimak - który w pełni na swe miano zasługiwał; wybrano go
dla niej, ponieważ nie zbaczał z drogi. Hiob, trzynastoletni stajenny, który
miał jej usługiwać w podróży, dzielił wierzchowca z Gaby. Lord Edmund nie
chciał się rozstawać z jeszcze jednym koniem, toteż piastunka siedziała za
chłopcem w lekkim damskim siodle. Kucharz Jacąues starał się trzymać jak
najbliżej kuca Eleonory, gdyż nie ufał ludziom Morlanda; wydawali mu się
niewiele lepsi od bandy dzikusów. Kawalkady dopełniały dwa muły dźwi-
gające bagaż narzeczonej, a także pięciu jeźdźców: Edward i Robert
Morlandowie oraz ich trzej służący.
Spędzili w podróży cztery dni.
Co wieczór stawali w gospodzie; izby były prymitywne i brudne, ale
karmiono ich i dobrze. Im dalej na północ, tym robiło się zimniej, a
krajobraz stawał się coraz surowszy i dzikszy. Bywało, że jechali nawet
kilka godzin, nie oglądając ludzkich siedzib ani też nie spotykając po drodze
choćby jednego człowieka. Mijali wielkie połacie lasów, wrzosowiska i
nieużytki, gdzie nieostrożny podróżnik mógł łacno paść ofiarą rozboju i
stracić życie bez najmniejszej nadziei na pomoc. Jednak choć były pośród
nich kobiety i choć prowadzili trzy objuczone dobrami zwierzęta, nikt ich
nie zaatakował. Morlandowie i ich czeladnicy otwarcie nosili broń,
sprawiając przy tym wrażenie ludzi, którzy dadzą łupnia każdemu
napastnikowi. To wystarczało, by zbóje odstępowali ich dla łatwiejszej
zdobyczy.
Piątego dnia opuszczali nocą gospodę w ulewie marznącego deszczu.
Po długim okresie suszy droga była jak dotąd łatwo przejezdna, ale teraz,
kiedy zbliżali się do Yorku wciąż zatłoczonym Wielkim Południowym
Traktem, już po dwóch , godzinach stwierdzili, że warunki jazdy znacznie
się pogorszyły. O dziewiątej rano sunęli w ślimaczym tempie, a konie
grzęzły w błocie po pęciny. Na ostrożne pytanie Eleonory, czy można liczyć
na poprawę stanu drogi, Morland odparł cierpko, że może liczyć na co chce,
lecz nim dotrą do domu, konie i tak uwalają się po popręgi.
Trochę przesadził. Błoto sięgało końskich nadgarstków, ponieważ
było półpłynne, ochlapywało i popręgi, i ubrania jeźdźców. Biedny
krótkonogi Dodman radził sobie gorzej niż inne wierzchowce i bywało, że
Eleonora poważnie rozważała, czy nie zejść z kuca i nie iść, a raczej brnąć
przez błoto o własnych siłach, ale na szczęście uratowała ją wytrzymałość
zwierzęcia. Około południa dotarli do kilkumilowego brukowanego odcinka
traktu, wiodącego bezpośrednio do Yorku. Tu napotkali tak rozmaitych
ludzi, jakich Eleonora nigdzie dotąd nie widziała.
-Zawsze tu ruch taki wielki? - zapytała zdumiona,
-Nie, pani, dla nas to wcale nie jest wielki ruch - odparł z przyganą
Morland. Z każdą zjechaną milą jego mowa stawała się coraz bardziej
niedbała i naznaczona naleciałościami języka północy. - Zobaczysz dopiero,
co się tu dzieje podczas jarmarku albo w dzień targowy.
- Czy to już niedaleko? - zapytała po chwili.
Tym razem odwrócił się do niej Robert.
-Jesteśmy na miejscu - odparł z nieśmiałym uśmiechem. -Widzisz,
pani, tę wielką bramę przed nami? I mury miasta?
-Tak... Tak, widzę. A więc to jest York?
Eleonora była rozemocjonowana i zadowolona. Odwiedziła niegdyś
Winchester, ale poza tą jedyną wyprawą widywała wyłącznie wsie, dlatego
ekscytowała się myślą o życiu u bram miasta. Podjechali bliżej, a ona z
ożywieniem wypatrywała Yorku. Czuła jego unoszony wiatrem zapach i
słyszała bicie kościelnych dzwonów, które wylewało się zza pięknych
murów niczym fala dźwięku. Wrażenia te przyprawiły ją o chwilową utratę
tchu. Nigdy nie zetknęła się z podobnymi zapachami, mieszkała bowiem w
domach bogaczy, gdzie dbano o regularne odświeżanie powietrza. Teraz po-
znała smród odchodów, ludzkich i zwierzęcych, rozkładających się na
ograniczonej przestrzeni. Natomiast dzwony z brązu grzmiały w całym
mieście tak głośno, że aż mury drżały.
- Po cóż one tak biją? - zapytała Roberta, który nadal jechał u jej boku.
- Biją bez przerwy - odparł. - Jedne wydzwaniają godziny inne
wzywają wiernych na modlitwę. Są takie, które oznajmiają czyjąś śmierć.
Większość dużych kościołów w mieście musi chyba wydzwaniać do samego
wieczoru, inaczej nie zdążyłyby ogłosić wszystkich odbywających się tego
dnia uroczystości żałobnych.
-Cudowny dźwięk - powiedziała Eleonora. - Chciałabym wierzyć, że
kiedy umrę, dzwony będą co roku czciły moją pamięć.
-Skoro tak bardzo ci się podobają, pani, zaczekaj na dzień Wszystkich
Świętych. Każdy dzwon w każdym kościele bije wówczas przez całą noc
poprzedzającą święto i przez całą noc w wigilię Zaduszek. Mieszkamy tak
blisko murów, że jeśli wiatr wieje od strony miasta, trudno nam zasnąć.
-Powiedz, panie - spytała nagle, wpatrzona w Wielką Południową
Bramę- co to za brązowawe kule nad bramą? Wyglądają jak dynie albo
ogromne rzepy.
Nie odpowiedział od razu, a gdy na niego spojrzała, patrzył na nią z
dziwnym wyrazem twarzy.
- Naprawdę nie wiesz, pani?
Potrząsnęła głową.
- Inaczej bym nie pytała.
- To głowy, a raczej to, co z nich zostało. Głowy przestępców
poddanych egzekucji na terenie miasta. Wiesza się ich, topi i ćwiartuje, a
kiedy ich szczątki zostaną rozrzucone, głowy zatyka się na pale, gdzie gniją,
dopóki się nie rozpadną lub nie porwą ich jastrzębie.
-Och! - Eleonora odwróciła wzrok. Uznawała słuszność surowej kary
dla przestępców, lecz nie cieszyła jej perspektywa przejazdu pod ślepymi,
gnijącymi oczami.
- Przyzwyczaisz się, pani - rzekł Robert, powściągając uśmiech na
widok jej przestraszonej miny.
Nie chciała, by ją miał za prowincjuszkę.
-Wcale się nimi nie przejmuję - odpowiedziała ostro. - Zastanawiam
się tylko, co by to było, gdyby któraś z nich spadła na przejeżdżającego przez
bramę.
-Tym razem nie musisz się o to martwić, pani. Jesteśmy już w domu.
Dom!
Słowo to dziwnie zadźwięczało w jej uszach - przecież prawdziwy dom
został w Dorset! Jednak tu miała spędzić resztę swoich dni i doprawdy byłaby
dziwaczką, gdyby nie rozejrzała się z zaciekawieniem. Od drogi posiadłość
Morlandów chronił mur z blankami i wielka, wzmocniona żelaznymi ćwie-
kami brama, która teraz stała otworem, jako że powrót domowników
zauważono z daleka, Wjechali więc ową bramą, by znaleźć się na dziedzińcu,
po którym dreptały kury i uwalane w błocie świnie. Właśnie z tej
perspektywy Eleonora po raz pierwszy ujrzała swój przyszły dom.
Był to budynek wzniesiony głównie z drewna, z wielkim spiczastym
przyczółkiem wychodzącym na wschód i zadaszonymi balkonami
biegnącymi na poziomie pierwszego piętra, skąd osobne drzwi wiodły do
izb „na górce". Po obu bokach głównego budynku wznosiły się dodane
bezładnie przybudówki, tworząc widoczną zewsząd plątaninę dachów,
przyczółków i pomieszczeń. Ta chaotyczna zabudowa to był właśnie
Micklelith House, co obwieszczał wyryty na kamiennych odrzwiach napis.
Nie wyglądała na nic innego, tylko na to, czym w istocie była - a była
wiejskim domem, dużym i rozbudowanym.
Robert z niepokojem przyglądał się minie narzeczonej, tymczasem
Hiob zsiadł z konia, by podprowadzić kuca Eleonory w suche miejsce, gdzie i
ona mogłaby stanąć na ziemi.
- Od południowej strony jest ogród - rzekł Robert z nadzieją, że dzięki
tej wiadomości jej usta znowu przybiorą łagodniejszy wyraz. - A z
zachodnich okien widać wrzosowiska i wzgórza. Nasza ziemia rozciąga się
na południowy zachód. Od północnego zachodu graniczymy z nie
uprawianym gruntem należącym do ludzi hrabiego Northumberland.
To jej nie interesowało. Była zmordowana i przemarznięta do szpiku
kości. Marzyła o ciepłym kominku, jedzeniu i wygodnym łóżku; wszystko,
czego pragnęła, znajdowało się tam, w środku.
Na ich widok wybiegło z domu kilku czeladników czy też zbrojnych
sług Morlanda. Podniesionymi, wzburzonymi głosami rozmawiali teraz na
podwórzu ze swym panem w języku, którego nie rozumiała - miast ludzkiej
mowy przypominał rżenie i ryk zwierząt. Zsiadła z kuca i drżąc z zimna,
stała pod balkonem, czekając na powitalny puchar wina i zaproszenie do
domu. Ale na nic podobnego się nie zanosiło; Jej ludzie, Gaby, Jacąues i Hiob,
tłoczyli się przy niej, jakby szukali schronienia. Chłopak trzymał w
ramionach skamlącego szczeniaka, który bez specjalnego powodu odbył
długą podróż tam i z powrotem. Jacyś mężczyźni odprowadzali konie do
stajni, w czym towarzyszył im głośno na nich pokrzykujący Morland.
Robert miał zmieszaną minę.
Nie wiedział, co robić: iść za ojcem czy zostać. Zdawał sobie sprawę, że
gościom należy się pewna atencja, zwłaszcza zaś narzeczonej, lecz wchodząc
w rolę gospodarza, podkreśliłby tym samym nietakt ojca, co nie wydało mu
się posunięciem roztropnym. W końcu postanowił pójść na poszukiwanie
rodzica. Wymruczał pod nosem przeprosiny i rozpryskując błoto pod
nogami, zniknął za rogiem domu. Goście zostali pod balkonem.
Eleonora znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Dała co prawda wyraz
swym uczuciom, lecz niczego to nie zmieniło.
-A to dzikusy! - wybuchnęła. - Zostawili nas w deszczu! Nie zaprosili
do środka! Nie wygłosili powitalnego toastu!! Nie ma tu nikogo, kto by
wprowadził nas do domu! Nisko upadliśmy, Gaby. Mniej się o nas troszczą
niż o konie i psy.
-Być może konie i psy, pani, są tu bardziej w cenie niż ludzie -
stwierdził Hiob z goryczą. Większość życia spędził w cieple kuchni możnego
lorda i nie znosił zimna. Zresztą na chłód był wyjątkowo mało odporny i od
samego początku podroży rozważał, jaką ma szansę na przeżycie w
Yorkshire do wiosny.
- Nie ma w tym domu kobiety - powiedziała Gaby, co najwyraźniej
przeważyło szalę.
Eleonora wyprostowała się, z determinacją zadarła brodę i gotowa
stawić czoło każdemu, kto by się chciał jej sprzeciwić, ruszyła do drzwi.
- Chodźcie! - rzuciła do służących, a ci aż nadto chętnie ruszyli w jej
ślady.
W środku było ciemno, gdyż ze względu na deszcz zamknięto
okiennice i światło wpadało tylko przez dymnik w dachu oraz małe, nie
osłonięte szczeliny wysoko pod przyczółkiem. Eleonora znalazła się w izbie
nagiej, ponurej i niczym nie ozdobionej. Na podłodze leżała warstwa
sitowia, najwyraźniej od dłuższego czasu nie zmienianego, bo uklepanego do
tego stopnia, że wystawały spod niego nagie kamienie podłogi; co więcej,
przy każdym kroku spod nóg unosił się wstrętny odór. Ścian nie okryto
draperiami i choć swego czasu ktoś zadał sobie trud ozdobienia tynku farbą,
malunki zdążyły już wyblaknąć, a miejscami nawet poodpadać.
Najgorsze jednak okazało się to, że ogień w wysokim palenisku
pośrodku sieni wygasł i został tylko ledwie się tlący żar, który nie mógł
nagrzać tak wielkiego pomieszczenia. Fakt, że wokół paleniska nie kręcił się
żaden pies, sugerował, że zwierzęta znalazły sobie jakiś cieplejszy kąt w
zakamarkach domu i uciekły z zimnej izby niczym szczury z tonącego
okrętu.
Eleonora machnięciem ręki nakazała służbie nie ruszać się z miejsca i
ostrożniutko podeszła po rozpaćkanym sitowiu do przegrody, za którą, jak
w każdym gospodarstwie domowym, musiały się znajdować dwie spiżarnie,
z czego jedna do przechowywania nabiału. Przypuszczała, że czeladź siedzi
w kuchni. Otwór w przegrodzie, prowadzący w głąb domu, przysłonięty był
krowią skórą. Ledwie wsunęła za nią głowę, gdy ostry męski głos osadził ją
w miejscu.
- Dokąd to się wybierasz, pani?
Obróciła się i ujrzała Morlanda, który wszedł do izby z przeciwległego
końca. Domyśliła się, że muszą tam być dodatkowe drzwi na dwór.
- Wybieram się na poszukiwanie służących, panie. Nie dopilnowali
ognia w palenisku, poza tym chcemy jeść. - Eleonora bardzo się starała,
żeby jej głos zabrzmiał pewnie. Wyczerpana zimnem i głodem, bała się, że
wybuchnie płaczem, a za nic na świecie nie mogła przecież pozwolić, by jej
teść był tego świadkiem. - Wygląda na to, panie, że twoja służba uciekła.
Edward Morland przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, jakby
rozmyślał, czy zbić ją, czy może podziwiać.
-Na Boga, pani, w ładnej buzi masz iście wężowy język! Ale doceniam
w owcy temperament, gdyż charakterna owca rodzi zdrowe jagnięta. -
Machnął ręką w stronę wygasłego paleniska. - Ludzie są poza domem. O tej
porze roku hodowcy mają pełne ręce roboty. Czeladź jest zajęta
pomaganiem przy owcach i nie zawraca sobie głowy ogniem ani strawą.
-Ale my chcemy jeść. Dlaczego nie przygotowano dla nas posiłku? -
dopytywała się Eleonora.
-Pora obiadu minęła, a wieczerzę jadamy o piątej. Na jedzenie
będziesz, pani, musiała zaczekać. Zawrócił do wyjścia, ale przystanął, by
jeszcze raz na nią spojrzeć. - Przekażę kucharzowi, kiedy wróci z pola, że od
tej chwili kuchnią będzie się zajmował twój człowiek, pani; z chęcią
zrezygnuje z obowiązku warzenia posiłków. I pamiętaj, pani, że choć lubię
temperament, nie będą pobłażał zuchwałości, dlatego powściągnij swój
ostry język. Inaczej zbiję cię jak nieposłuszne zwierzę.
Z tymi słowy opuścił izbę tą samą drogą, którą tu wszedł. Eleonora
stała godnie wyprostowana, przygryzając z gniewu wargę. Nic nie
odpowiedziała, lecz patrząc za nim, pomyślała sobie: „Pewnego dnia ja będą
panią tego domu, Edwardzie Morland. Zobaczymy wtedy, kto tu kogo zbije".
Zaniepokojona Gaby dotknęła jej ramienia, przywołując ją do
rzeczywistości. Przynajmniej tyle dobrze, że kiedy człowiek wpadał w
przygnębienie, miał przy sobie innych, którzy na niego liczyli: wówczas
łatwiej jest być dzielnym.
- Hiob, wyjdź na dwór i sprawdź, czy należycie oporządzono nasze
konie. Wciąż są własnością lorda Edmunda. Zaczekaj, daj mi szczeniaka,
teraz ja się o niego zatroszczę. Jacąues, ty idź do kuchni i zobacz, czy nie
znajdziesz tam czegoś do jedzenia. Może jakieś resztki, mleko, cokolwiek...
Mieszkańcy północy mogą sobie czekać na wieczerzę do piątej, ale ja muszę
coś przekąsić już teraz. Gdyby ktokolwiek chciał ci przeszkadzać, od razu
biegnij do mnie. A ty, Gaby, chodź ze mną. Pójdziemy na górę i zobaczymy,
co oni tam mają. Spodziewam się, że znajdziemy komnatę sypialną, a może i
świetlicę.
Odsunęły skórę zasłaniającą wyjście z izby i znalazły się w maleńkim
korytarzyku ze schodami, które wiodły na górę. W korytarzyku ujrzały
liczne drzwi; Eleonora domyślała się, że jedne z nich prowadzą do piwnicy,
ale przeznaczenia pozostałych nie umiała odgadnąć. Na szczycie schodów
pojawiły się kolejne dwie pary drzwi: na balkon i do pomieszczenia, które
okazało się komnatą sypialną.
- Och, moje drogie dziecko, czy oni sądzą, że będziesz tutaj spała? -
zdziwiła się Gaby, rozglądając się po ciemnej izbie.
Światło wnikało do pomieszczenia przez szpary w zamkniętych przed
deszczem okiennicach, lecz gdy Eleonora kilka z nich otworzyła, ujrzały
posępny, nagi pokój. Na tynkowanych ścianach nie było najmniejszej
dekoracji, choćby jednej namalowanej róży. Wygódka w rogu komnaty nie
miała odgradzającej ją od pokoju zasłonki. W izbie stało natomiast wielkie
łoże otulone wełnianymi kotarami, przed laty zapewne czerwonymi, teraz
jednak burymi od brudu i dymu. Pod oknem dostrzegły wąskie łóżko, pod
ścianą zaś komodę z surowego drewna - to wszystko.
- Musimy to zmienić, Gaby - oświadczyła ponuro Eleonora. - Nic nie
rozumiem! Przecież pieniędzy im nie brak. Nie możliwe, żeby ktoś zwiódł
naszego pana co do ich bogactwa! Mając tyle złota, mieszkają jak zwierzęta i
nie umilą sobie życia nawet plamą koloru?
- Wszystko dlatego, że dom nie miał pani - orzekła Gaby. -Mężczyźni
pozostawieni sami sobie dziczeją.
- Nie znałam takiego, który nie stroił się jak paw, jeśli tylko mógł sobie
na to pozwolić - stwierdziła zaskoczona Eleonora.
- Robią to tylko wówczas, kiedy wokoło widzą pawice, panienko -
zauważyła Gaby. - Wierz mi na słowo gdy w domu są sami mężczyźni, nie
obchodzi ich ani własna prezencja, ani też to, jak ich dom wygląda.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
- Wciąż tego nie pojmuję. Ale jak tylko zostanę panią Micklelith,
wszystko się tu zmieni - oświadczyła.
Oprócz izby sypialnej odnalazły na górze długie pomieszczenie
podzielone przegrodami na komory. W jednej z nich dostrzegły meble
świadczące o tym, że niegdyś na piętrze; znajdowała się nie tylko świetlica,
ale i komnata gościnna.
- Wydaje mi się, pani, że swego czasu była tu wielka izba - rzekła
Gaby, patrząc na wysoki belkowany sufit ciągnący się nad całym skrzydłem
tej części budynku. - W starych domach często widuje się je na piętrze. Gdy
na dole zbudowali sobie większą, tę podzielili na komory.
Eleonora skinęła głową i zadrżała z zimna. Gaby natychmiast
zaproponowała, by zeszły na parter i spróbowały rozniecić ogień w
palenisku, gdy wtem pojawił się Robert.
- Ach, tu jesteście - powiedział nerwowo. Zakłopotany przestępował z
nogi na nogę. Zagadnięcie narzeczonej kosztowało go wiele odwagi. Czuł, że
jest dotknięta i rozgniewana, do czego miała prawo, i choć pragnął
przeprosić ją za niestosowne zachowanie, nie wiedział, jak to zrobić, nie
krytykując ojca.
Eleonora spojrzała na niego z pogardą. „Co za mięczak! -myślała. -
Przerośnięte cielę!"
- Słucham cię, panie - rzekła cierpko.
- Chciałem wam powiedzieć... Chciałem was zapytać... - Głośno
przełknął ślinę. - Przyszedłem zadbać o waszą wygodę.
- Panie, próżne twoje staranie, bym poczuła się tutaj wygodnie -
burknęła Eleonora. - Nawet nie przygotowano nam spania. A może wy,
mieszkańcy północy, każecie swym kobietom sypiać wraz ze służbą?
Robert spiekł raka.
- Wybacz, pani. Poleciliśmy przygotować dla ciebie komnatę gościnną,
ale mieliśmy kłopot z owcami i kto żyw musiał pomagać w polu. Nasi ludzie
wciąż są na pastwiskach, dokąd udał się również mój ojciec. Przysłał mnie,
żebym...
- Zadbał o moją wygodę - dokończyła szyderczo.
Czuł, że dziewczyna się nad nim znęca.
-Zrobię, co w mojej mocy - powiedział, stawiając słaby opór.
-A więc gdzież jest owa komnata? Niechaj moi służący zrobią to, w
czym twoi, panie, zawiedli.
-To jest właśnie komnata gościnna - oświadczył Robert mając na
myśli komórkę, w której stali.
Eleonora rozejrzała się. Milczała, lecz jej mina mówiła aż nazbyt wiele.
Robert wiedział, że musi się wytłumaczyć.
- Widzisz, pani, od śmierci mamy nie używaliśmy wszystkich izb.
Przebywamy głównie w wielkiej sieni. Swego czasu mieliśmy tu naszą
komnatę gościnną, w głębi domu było ich jeszcze kilka, teraz jednak
wszystkie zostały przekształcone w komory. Przykro mi, że nie
przygotowano nic na twój przyjazd, pani, lecz wierz mi, że gdybym sam...
Na widok jego zmieszania Gaby ogarnęło współczucie.
-Nie szkodzi, panie. Jeśli tylko podeślesz nam kilku ludzi, by usunęli
stąd te rupiecie, niebawem zaprowadzimy w izbie porządek. Pani, zechciej
pójść na dół i przysłać mi tu Hioba. Raz-dwa weźmiemy się do roboty.
-Masz kilku wolnych ludzi, panie? - zapytała Eleonora.
-Już niedługo wrócą z pastwisk - odrzekł Robert. – Ojciec kazał dwóm
czeladnikom przynieść wasze bagaże ze stajni.
-Doskonale - stwierdziła Gaby. - A teraz racz zaprowadzić moją panią
do ognia, nim zamarznie nam tutaj na śmierć. Ja dopilnuję wszystkiego.
Sądzę... Sądzę, że macie dla niej łóżko?
-Łóżko dla gości jest w jednej z komór. Będziecie spały we dwie aż do
czasu...
- Do czasu? - dopytywała się Gaby. Twarz mu płonęła.
- Do czasu ślubu.
- Ach, tak - mruknęła Gaby. Pani, idź już na dół i zabierz ze sobą to
zziębnięte szczenię.
Eleonora uśmiechnęła się do piastunki z wdzięcznością i godnie
wyszła z komory, za nią zaś, niczym paź za królową, podreptał Robert. Ale
była z niej królowa przemarznięta i zabłocona, królowa bardzo
nieszczęśliwa, która w najbliższym otoczeniu nie widziała nic, co mogłoby
jej zrekompensować utratę dawnego domu.
2
Ustalono, że ślub odbędzie się za niecały miesiąc, dzień po
Zaduszkach, trzeciego listopada. Eleonora nie miała więc dużo czasu na
prace, które uznała za niezbędne. Należało wysprzątać dom, przygotować
komnatę sypialną pod nowe draperie, uszyć nowe kotary do łóżka i ozdobić
ściany. Trzeba było przygotować stroje i ucztę weselną. Poza tym musiała
przecież poznać zwyczaje domu, nauczyć się imion współmieszkańców i z
wolna przymierzać się do obowiązków, które po ślubie miała wziąć na
siebie jako pani domowego ogniska.
Od pierwszej chwili zajęła się ustalaniem codziennego jadłospisu, w
czym Jacques wielce jej pomagał. Wspólnie sporządzali listy niezbędnych
produktów do kupienia na targu miejskim. Morland lubił dobrze zjeść,
dlatego lepsze potrawy wprowadzone na jego stół staraniem Eleonory oraz
kucharza natychmiast poprawiły mu humor. Dzięki temu godził się niemal
na wszystkie zmiany w domu sugerowane przez nią lub Roberta.
Usunięto przegniłą, rozpaćkaną warstwę sitowia grubą na stopę i
zarzucono podłogę świeżą wyściółką. Czyszczenie dołów kloacznych
odbywało się zazwyczaj raz na kwartał, lecz choć od zakończenia kwartału
minął dopiero miesiąc, doły wyglądały tak, jakby od pół roku ich nie
opróżniano. Eleonora wyciągnęła więc wniosek, że nikt w tym domu nie czuł
się odpowiedzialny za utrzymanie czystości i wszelkie prace porządkowe
odbywały się jedynie od przypadku do przypadku. Lawy i stoły na kozłach
wyszorowano piaskowcem do białości, a odpadający ze ścian tynk zerwano
i położono świeży.
Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 01 Gniazdo 01 Serce pięknej Eleonory Courteney niepodzielnie należy do Ryszarda, księcia Yorku. Niestety, uboga szlachcianka wbrew swej woli musi poślubić bogatego farmera Roberta Morlanda. Mijają lata, Eleonora nie kocha męża, ale darzy go szacunkiem, razem wychowują liczne potomstwo i pomnażają rodzinny majątek. Tymczasem wybucha wojna między dwoma domami Lancasterów (czerwona róża w herbie) i Yorków (biała róża), zwana Wojną Dwóch Róż, której celem jest przejęcie sukcesji po obalonym królu. Morlandowie jeszcze się nie domyślają, jak bardzo ów konflikt zaważy na ich losach. Zwłaszcza że ścieżki życia Eleonory i jej ukochanego Ryszarda ponownie się skrzyżują...
Rozdział pierwszy I - Ruszamy jutro przed świtem - powiedział Edward Morland, przeżuwając duży kęs baraniny. Był wysokim postawnym i dość obcesowym mężczyzną. Ogłady nabrał w zbyt późnym wieku, by teraz nie doskwierała mu na co dzień. Spożywał właśnie wieczerzę, a jego ruchy cechowała z trudem poskramiana gwałtowność, gdyby nie zdobił go kosztowny strój, postronny obserwator łacno mógłby sądzić, że Edward Morland jest człowiekiem niskiego stanu i tylko przez pomyłkę trafił do pańskiego stołu. Robert, jego syn i jedyny kompan przy wieczerzy, był zupełnie inny. Wysoki jak ojciec, odznaczał się co prawda młodzieńczą kanciastością, ale także pewnym wyrafinowaniem. Miał łagodniejsze rysy twarzy, powściągliwe ruchy, a zachowanie dobrych manier przy stole nie sprawiało mu najmniejszej trudności. Wdał się w matkę, choć prawie jej nie pamiętał. Oj- ciec powiedział mu niegdyś grubiańsko, że powinien wraz z białogłowami siadać przy kądzieli - nie mógł bowiem do końca się pogodzić ż wyrokiem Opatrzności, który sprawił, że to jego starszy syn, a nie młodszy, umarł na skręt kiszek, Robert posłał ojcu charakterystyczne, cokolwiek nieobecne spojrzenie. -Dlaczego tak wcześnie? Dokąd jedziemy? - spytał. -Ruszamy na Leicester, synu. Wybieramy się na południe, a dobrze wiesz, jak wyglądają drogi o tej porze roku. Jeśli utkniemy za konwojem z wełną, strawimy w podróży całe dwa tygodnie. - Wybieramy się na południe? - zapytał zdumiony Robert. - Na południe?! A po co? Nie z towarem? Ojciec uśmiechnął się drwiąco. - Nie, nie z towarem, chłopcze. O towar nie musimy się troszczyć. Jedziemy po żonę dla ciebie. Robert otworzył usta, lecz nie zdołał wydusić z siebie słowa. - Hm, możesz się dziwić ile dusza zapragnie, chłopcze - mówił Morland bez cienia sympatii. - Gdybym zważał na zainteresowanie, jakie okazywałeś kobietom, mógłbym ci równie dobrze poszukać męża, a nie żony. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan w swojej wielkiej mądrości odebrał mi syna, a zostawił córkę. Robert zesztywniał i zacisnął zęby. Musiał jak zawsze w milczeniu
znosić okrucieństwa ojca. Chciał się dowiedzieć bardzo wielu rzeczy, ale bał się rodzica, czekał więc z nadzieją, że i bez ponaglania go pytaniami zaspokoi ciekawość. -Nie wykazujesz dużego zainteresowania, chłopcze - zauważył Morland z irytacją. Rzucił kawałek tłuszczu ulubionemu psu, ale ten nie był dość szybki i łakomy kąsek zniknął w kłębowisku warczących czworonogów. - Nie chcesz nawet wiedzieć, kogo udało mi się dla ciebie wystarać? -Ależ chcę, naturalnie, ojcze... -Naturalnie, ojcze - powtórzył za nim Morland. - Męczysz jak eunuch. Mam nadzieję, że uda ci się jakoś spełnić mężowski obowiązek wobec tej dziewczyny. Może poćwicz sobie najpierw na owcach. - Rozbawiony własnym dowcipem, ryknął rubasznym śmiechem. Robert z trudem przywołał na twarz cień uśmiechu; wiedział, że jeśli się nie uśmiechnie, oj- ciec zelży go lub nawet potraktuje kułakiem, a ojcowski kułak był jak kopnięcie ogiera. - No to powiem ci, skoro tak nalegasz - ciągnął Morland, ocierając łzy. - To Eleonora Courteney, podopieczna lorda Edmunda Beauforta, sierota. Ma brata oraz zadłużone grunta i ani pensa przy duszy, za to wnosi nam w posagu protekcję lorda Edmunda i jest kuzynką hrabiego Devonu. Rozumiesz? -Tak, ojcze - odparł Robert odruchowo, choć w zasadzie niewiele rozumiał. -Myśl, chłopcze, myśl - strofował syna Morland. - Ona ma rodzinę i protekcję, natomiast ja mam pieniądze. To uczciwa transakcja, nie sądzisz? Lord Edmund potrzebuje środków finansowych na prowadzenie wojny i dlatego chce mnie do siebie przyciągnąć. A ja... Ja mam swoje plany. Robert rozumiał. Takie prawa obowiązywały w świecie, w którym żył. Podobnie jak inni, którzy poszli za młodym królem w bój, Edward Morland ogromnie się wzbogacił podczas wojen prowadzonych przez Henryka V. Kupił ziemię, zapełnił ją stadami owiec, a obecnie należał do największych i najbogatszych niezależnych farmerów-hodowców w Yorkshire. Tymczasem na tronie Anglii zasiadał nieletni Henryk VI, władza zaś spoczywała w rękach jego wujów - lorda Bedforda oraz księcia Humphreya. A pośród potężnych rodów, których przedstawiciele pomagali rządzić krajem, znajdowali się spokrewnieni z królem możni Beaufortowie. Na nich spoczywał trud prowadzenia wojny odziedziczonej po poprzednim władcy - wojny bardzo kosztownej i nie przynoszącej już zysków. Wielcy feudałowie potrzebowali pieniędzy, a w gronie ludzi, którzy nimi dysponowali, był i Morland. Dlatego hrabia Somerset osobiście podsunął swemu bratu Edmundowi pomysł, by wydał młodą podopieczną Eleonorę za syna Morlanda. Małżeństwo to miało złączyć bogatego farmera z jednym z najznamienitszych rodów w kraju i zapewnić mu opiekę oraz
protekcję Beaufortów - a tym samym „ochronę dobrego pana". Z drugiej zaś strony związek ten na dobre zespoliłby Morlanda i jego złoto z losami rodziny Beaufortów, gwarantując jej, gdyby zaszła taka potrzeba, zarówno jego oddanie, jak i dostęp do wypchanego złotem trzosu. Tak załatwiano interesy. Właśnie po to istniała instytucja małżeństwa, o czym Robert oraz nie znana mu Eleonora Courteney wiedzieli od wczesnego dzieciństwa. - Tak, mam swoje plany - ciągnął Edward. Huknął drewnianym kuflem w stół, na co jeden z pomocników kucharza, pełniący tego dnia funkcję pazia, rzucił się do pana, żeby mu dolać piwa. - Jestem bogaty. Mam ziemię, owce, złoto i syna. Jedynego syna. Jak sądzisz, chłopcze, czego mogę pragnąć dla swego jedynaka, co? Myślisz, że chciałbym, żeby, jak ja, został nieokrzesanym chłopem? Uważasz, że tego życzyłaby sobie twoja matka? Panie, świeć nad jej duszą. - Przeżegnał się pobożnie, a Robert odruchowo powtórzył jego gest. - Nie,chłopcze. Nie, Robercie. Dla mnie już za późno, ale zanim umrę, z ciebie zrobię szlachcica. - Szlachcica? - Zdziwił się Robert. Ojciec kuksnął go w głowę, ale delikatnie. -Przestań mnie papugować. Tak, szlachcica. A po cóż innego miałbym wybierać ci akurat tę pannę miast bogatej kmieciówny, która przysporzyłaby mi ziemi? Wybrałem ową dziewkę dlatego, że wniesie ci w posagu rodzinę. - Chwilę dumał, po czym odezwał się z niezwykłą dlań łagodnością: - Może to i dobrze, że właśnie ty mi zostałeś. Potrafisz czytać, pisać i grać na instrumencie. Edward tego nie umiał. Kto wie, czy nie będziesz lepszym szlachcicem od niego? Twoi synowie urodzą się w dobrym domu. Dla mnie na takie zmiany za późno. Nie da rady z wieśniaka zrobić pana. Dobrze, że matka kazała cię uczyć czytać. -Niejeden szlachcic nie umie czytać, ojcze, a wśród wolnych kmieci znajdziesz wielu, którzy to potrafią. -Dobrze, dobrze - burknął niecierpliwie Morland. Nie lubił, kiedy pocieszał go własny syn. - Podobno ta dziewczyna czyta. Będziecie zatem mieli o czym ze sobą gadać. Tylko nie zapomnij czasem, skąd wzięło się twoje bogactwo. - Robert wiedział już, co za chwilę usłyszy. Ojciec zacytuje ulubioną rymowankę hodowców. - „Wdzięcznym Panu za opiekę nad każdym bydlątkiem, te owce są moim jedynym majątkiem". -Tak, ojcze. W nocy ścisnął przymrozek, pierwszy znak, że rok chyli się już ku końcowi, i Robert aż zadrżał z zimna, kiedy Wilhelm, czeladnik sprawujący pieczę nad domem, obudził go w ciemności. Małe, przesuwane na kółkach łóżko Roberta stało pod oknem, gdzie owiewał je chłód sączący się spomiędzy nie domkniętych okiennic. Ojciec spał w dużym łożu otulonym
ze wszech stron kotarami. On na pewno nie marzł. W izbie czekało już śniadanie. Boczek gotowany w owsiance, piwo i chleb. Nim skończyli jeść, czeladź podstawiła na wewnętrznym podwórzu osiodłane konie. Było ich sześć - dla Roberta, jego ojca i trzech czeladników, oraz jeden juczny z bagażami i prezentami dla panny młodej oraz jej opiekuna. Nie widząc w pobliżu ojca, Robert podszedł szybkim krokiem do jednej z szop na podwórzu, a gdy zajrzał do środka, powitał go cichy skowyt. Lady Brach, jego suka, leżała ze szczeniakami na posłaniu ze słomy. Małe nieźle już podrosły, dlatego często zostawiała je same i dreptała za swym panem. Pomyślał, że nadeszła już pora, iżby odstawić szczenięta od suki - brakowało mu jej cichych kroków. - Robert! Na litość boską, gdzież się ten chłopak podziewa?! - krzyczał Morland. Był już na podwórzu. - Muszę iść - powiedział Robert do suki, która na dźwięk jego głosu zaczęła bić ogonem o ziemię. - Szkoda, że musisz zostać, Lady Brach, ale nie mogę cię zabrać. Za to jak wrócę, przywiozę ci nową panią, jeszcze jedną osobę, którą będziesz miłować. Tylko żebyś mi na nią nie warczała z zazdrości! - Robert! - W głosie ojca zabrzmiała złość. Pogłaskał szybko suczy łeb, podniósł się i zamarł. Przyszedł mu do głowy wspaniały pomysł. Błyskawicznie, teraz już w szaleńczym pośpiechu, kucnął przy legowisku i po omacku wyszukał największego i najsilniejszego szczeniaka. Zawiezie go w prezencie swojej przyszłej żonie. Wepchnął szczenię za koszulę, by je trzymać w cieple, i wybiegł z szopy akurat w chwili, gdy ojciec zamierzał zawołać go po raz trzeci. Wkrótce potem, wciąż jeszcze po ciemku, jechali truchtem do gościńca. O tej porze roku, w czasie strzyżenia owiec po letnim wypasie, na traktach codziennie tłoczyły się transporty z wełną, zdążające na południe - na wielki targ w portowym mieście, Londynie. Owe transporty - bywało, że wiozły wełnę nawet z całego okręgu - składały się ze stu albo i dwustu koni i przemieszczały się po traktach wolno, dosłownie noga za nogą. Kołysząc obładowanymi wełną bokami, konie zajmowały całą szerokość gościńca i wzniecały takie tumany kurzu, że podróżni, którzy akurat znaleźli się za nimi, ledwie mogli oddychać. Zresztą zazwyczaj byli to ludzie, którzy specjalnie czekali na przejazd kawalkady, łaknąc towarzystwa lub bezpieczeństwa, jakie w drodze zapewnia gromada. Morlandowie do nich nie należeli. Pięciu dobrze uzbrojonych konnych nie stanowiło łatwego celu dla zbójców. Transporty z wełną ruszały o świcie, dlatego Morlandowie wyjechali na trakt jeszcze przed brzaskiem. Kiedy łuk słońca wynurzył się zza widnokręgu, byli już ponad pięć mil od domu. Eleonora Courteney siedziała na rzeźbionym dębowym parapecie w
wychodzącym na południe oknie świetlicy. Korzystała z ostatnich jasnych promieni słońca padających na robótkę. Haftowała koszulę dla swego pana, a subtelny wzór na kołnierzu wymagał najdelikatniejszego jedwabiu i najcieńszej igły. Zamierzała odłożyć koszulę i zająć dłonie prostszą robotą, gdy światło się pogorszy. Co pewien czas unosiła głowę znad haftu, żeby wyjrzeć przez okno. Był cudowny dzień późnego lata, a przed nią, pod błękitną kopułą nieba, rozciągały się zielone wzgórza Isle of Purbeck. Uwielbiała letni zamek w Corfe. Całe życie mieszkała w otoczeniu zielonych pagórków i nie potrafiła sobie wyobrazić, by mogła je kiedyś opuścić. Po przeciwległej stronie komnaty, na zydlu przy zagaszonym kominku, siedziała jej pani, też Eleonora - dawniej Beauchamp, teraz już lady Eleonora Beaufort, żona lorda Edmunda Beauforta, przez wzgląd na jej wielką urodę zwana Belle. Znowu oczekiwała dziecka; tym razem liczyła na syna. Letni upał ją zmęczył, toteż wolno poruszała dłońmi wśród barwnych jedwabi. Prawdopodobnie Eleonora wyręczy ją w pracy. Nieraz, gdy jako młode dziewczęta przędły albo tkały, pracowała podwójnie, żeby uchronić Belle od wymówek. Wychowywały się razem od czasu, gdy rodzice Eleonory zmarli. Miała o dwa lata mniej niż Belle, ale ponieważ była bystra i dobrze rozwinięta, nigdy nie odczuwały różnicy wieku i wspólnie uczyły się czytać, pisać i liczyć. Poznały język francuski i łacinę, taniec i śpiew. Nauczyły się szycia i haftu, poza tym codziennie siadały przy krośnie i przy kołowrotku. Belle, drobna, jasna i śliczna, była hojna, dobroduszna i leniwa. Eleonora, wyższa i ciemniejsza, odznaczała się energią, ciętym językiem i bystrością umysłu. Doskonale się wzajemnie uzupełniały. Kiedy Belle poślubiła lorda Edmunda, poprosiła małżonka, by pozwolił jej zabrać ze sobą Eleonorę. Przychylił się do tej prośby i wykupił od ojca Belle nie tylko samą sierotę, ale i tak zwaną kuratelę, czyli prawo do opieki nad nią. Wydawało się, że gest lorda Edmunda przypieczętuje los dziewczyny. Miała na zawsze zostać w zamku, doglądać rozdrażnionej Belle podczas kolejnych ciąż, a później - na co liczyła - dopilnować edukacji owoców odmiennych stanów swej pani. Funkcja guwernantki zaspokoiłaby w pełni jej ambicje. Nie marzyła o niczym innym. Nie, to nie całkiem prawda. Wszak było coś, za czym tęskniła, lecz o czym nie śmiała marzyć. Na myśl o tym szalała w przypływie nieokiełznanej nadziei lub też wpadała w najczarniejszą rozpacz. Wkrótce też nie wiedziała, czy to, co czuje, jest nadzieją, czy może tylko najbardziej mglistym marzeniem. Rozmyślając nad swymi uczuciami, bezwiednie przestała pracowicie poruszać palcami i złożyła dłonie na kolanach. Znów wyjrzała przez okno. Przeniosła wzrok ponad wiejskimi domkami z kamienia o dachach obrośniętych porostami, nad pola i wspólne kmiece grunty, i jeszcze wyżej, nad falbankę lasu, by oprzeć spojrzenie na wysokich,
niedostępnych wzgórzach, gdzie wiatr przygina drzewa do ziemi i rwie obłoki w strzępy. Na imię dano mu Ryszard. Skończył dwadzieścia trzy lata, zajmował się wojaczką i jak na żołnierza przystało, odznaczał się szerokimi ramionami oraz lekkim chodem. Był niewysokim, dosyć krępym i silnym mężczyzną o rozbudowanej klatce piersiowej. Miał kwadratową, wesołą, ogorzałą od słońca twarz i jasne włosy nad czołem, które słońce wybieliło do barwy kaszy jaglanej. Jego błękitne oczy umiały świdrować człowieka aż do głębi duszy. Rzadko się uśmiechał, nie dlatego, że był ponurakiem z natury, lecz dlatego, iż poważnie wszystko przemyśliwał. Za to kiedy się już na uśmiech zdobył, jaśniało mu całe oblicze, tak że patrzącym nań się zdawało, że po długiej zimie znowu nastała wiosna. Ten uśmiech rozgrzewał ludzkie serca i budził chęć oddania życia za Ryszarda. Przed trzema laty on i lord Edmund udali się do Rouen we Francji na proces Dziewicy Orleańskiej oraz do Paryża na koronację małego króla. Wyjechali w grudniu, na wiosnę zaś wrócili do Anglii i pewien czas spędzili w domu pana młodego, lorda Edmunda, gdzie odbywały się zabawy oraz turnieje i gdzie tańczono przy muzyce. Właśnie tam Eleonora ujrzała Ryszarda po raz pierwszy i tam się w nim zakochała. Jak każdy żołnierz wracający z Francji, pragnął rozgrywki, nie stronił też od ładnych dziewcząt. Eleonora była piękna, obtańcowywał ją zatem często, przekomarzał się i prawił komplementy: chwalił jej śpiew i ciemne oczy. A pewnego dnia, gdy przechadzali się po ogrodzie z dala od rozbawionej gromady, wciągnął ją do altany i pocałował. Młode, niedoświadczone serce Eleonory nie zdołało stawić skutecznego oporu. Głos Ryszarda, uśmiech, nawet muśnięcie i rękawem jej dłoni podczas wieczerzy przy wysokim stole sprawiły, że nazajutrz myślała tylko o nim. Choć odurzona miłością, dobrze wiedziała, że miłować go jest szaleństwem. Nie był to przecież jakiś zwykły Ryszard, tylko Plantagenet, książę Yorku. Miał pieniądze, władzę, dowodził wojskiem, był mężem stanu oraz głową rodu. Książę. Niektórzy twierdzili, że w jego żyłach płynie więcej królewskiej krwi niż w żyłach samego króla, gdyż Ryszard Plantagenet był po kądzieli potomkiem drugiego syna Edwarda III, a po mieczu - czwartego. Ona natomiast nazywała się tylko Eleonora Courteney i nie miała ani rodziców, ani pensa przy duszy. Czasami popadała w głęboką rozpacz na myśl o tym, jak wiele ich dzieli, kiedy indziej znów ożywała w niej wielka nadzieja: jeśli ją bowiem miłował, mógł się z nią ożenić - przecież jemu nikt się nie sprzeciwiał, Ryszard robił to, co chciał. Zatem kurczowo trzymała się nadziei, marzeń i tej jednej jedynej
namacalnej pamiątki, jaka jej po nim została. W ostatnie święta Bożego Narodzenia Ryszard przysłał podarki rodzinie Beaufortów, nie zapomniał przy tym o ciemnowłosej Eleonorze. Dostała wówczas maleńki, oprawny w skórę psałterz z tłoczonym na okładce godłem Courteneyów - wizerunkiem białego zająca w biegu. Był to kosztowny dar, nawet jak na upominek od księcia, ale ceniła go nie dla materialnej wartości, lecz dlatego, że ten drogocenny psałterz otrzymała od Ryszarda. Nosiła ów podarek przyczepiony łańcuszkiem do paska, nocą zaś wkładała go pod poduszkę. Nigdy się z nim nie rozstawała - stanowił jej talizman. Hałas przy drzwiach gwałtownie wyrwał ją z zamyślenia. Zorientowała się, że słońce już zachodzi i że nie będzie mogła skończyć wykwintnego haftu na koszuli. Ledwie ta myśl przemknęła jej przez głowę, gdy drzwi się otworzyły i do komnaty wszedł pan, a za nim sługa z krzesłem. Lord Edmund miał dwa krzesła i słusznie był z nich dumny. To, wnoszone teraz do świetlicy, obite czerwonym aksamitem, zdobione złotymi sznurami oraz złotym haftem, jeździło z nim wszędzie, nawet na wojnę, by tam w namiocie zajmować najpocześniejsze miejsce. Drugie, wyściełane zielonym aksamitem i haftowane srebrem, stało na podium w wielkiej sali, przeznaczone dla honorowego gościa, a jeśli gości nie było, siadała na nim Belle. Obie kobiety wstały na widok pana, on zaś zezwolił im usiąść. Sam spoczął na krześle, po czym odesłał służącego. Belle przysiadła na zydlu, Edmund zaś ruchem nakazał Eleonorze, by zbliżyła się do swojej i pani i przycupnęła u jej nóg na poduszce. -Dzisiaj przyszedłem do ciebie, panno Eleonoro - oświadczył. Przyjrzał się jej ż niezwykłą uwagą i wyraźnie zadowolony z inspekcji dodał z uśmiechem: - Masz zaróżowione policzki. Tuszę, żeś w dobrym zdrowiu? -W doskonałym, dziękuję ci, panie - odparła zdziwiona. -Wspaniale się zatem składa, gdyż znalazłem ci męża, którego niebawem poznasz. Dziewczyna zbladła na te słowa i instynktownie włożyła dłoń pod suknię wierzchnią, po omacku szukając łańcuszka z psałterzem, jej talizmanem. Męża? Kogo? Czyżby...? Czy to możliwe...? Nie, lord Edmund powiedział przecież, że „znalazł" jej męża. O Ryszardzie tak by się nie wyraził. Edmund z uśmiechem spoglądał na jej zmieszaną twarz, choć naturalnie nie wiedział, jak szalone myśli przychodzą jej do głowy. - Tak - rzekł. -Jesteś zaskoczona, co mnie wcale nie dziwi, gdyż żyjesz w panieńskim stanie tak długo, iż pewnie sądziłaś, że zaniedbałem już obowiązek troski o twoją przyszłość. - Uśmiechnął się, czekając na jej gorliwe zaprzeczenia, ale ponieważ nic takiego nie nastąpiło, kontynuował: - No cóż, śpij spokojnie. Masz osiemnaście lat, nieco za wiele na zamążpójście, lecz znalazłem dla ciebie świetną partię: mężczyznę, który zapewni ci
przyszłość, jakiej twoi rodzice na pewno by sobie życzyli. Wyjdziesz za syna Edwarda Morlanda. Na dźwięk tego nazwiska przeżyła wstrząs. W pierwszej chwili nie umiała skojarzyć go z żadną twarzą, z żadnym ze znajomych jej pana. Aż nagle przypomniała sobie! Edward Morland odwiedził ich zamek. Tylko raz, latem ubiegłego roku. Był wysoki, kościsty i mówił niemelodyjnym północnym akcentem. Należał - co uświadomiła sobie ze zgrozą - do warstwy niezależnych farmerów i hodował owce; Edward Morland - człowiek z gminu, od którego rząd pożyczał pieniądze na rozmaite cele. Nadszedł moment, by coś powiedzieć. Otworzyła usta i drżącym głosem rzekła: - Panie mój, wydaje mi się, że pamiętam owego mężczyznę. To hodowca owiec z północy? Błagała go wzrokiem, żeby zaprzeczył, lecz lord Edmund nie zrozumiał niemej prośby. -W rzeczy samej, Edward Morland z Yorku. Od południowej strony miasta należą doń ogromne połacie ziemi. Po prawdzie to najzamożniejszy człowiek w całym hrabstwie i będzie wielkim atutem na czas wojny dla tego, z kim się sprzymierzy. Jesteśmy radzi, iż tak jednoznacznie opowie- dział się po naszej stronie... -Ależ, panie mój... farmer?! Zapadła krótka cisza i Eleonora uświadomiła sobie, że powodowana niepokojem dopuściła się niewybaczalnego przestępstwa: przerwała swojemu panu. Patrzył teraz na nią bez słowa, a twarz nabiegła mu krwią. - Tak, panienko, farmer. Twoim mężem ma zostać jedyny syn i jedyny dziedzic farmera. Pozwól, że ci przypomnę, iż choć spokrewniona jesteś z wysoko urodzonymi, to przecież pokrewieństwo owo jest dość odległe, nadto zaś nie masz posagu, żadnego posagu. Dlatego związek z Morlandem jest bardzo wyrównany i jeśli oczekiwałem z twej strony komentarza, to spodziewałem się przede wszystkim stosownych słów wdzięczności. Paliły ją policzki, zwiesiła głowę, usiłując powstrzymać łzy. Belle, kobieta łagodnego serca, niby przypadkiem opuściła dłoń na ramię przyjaciółki i zabrała głos, żeby odciągnąć od dziewczyny gniew męża. -Naturalnie, że Eleonora jest ci wdzięczna, panie. Sądzę jednak, iż zaskoczyły ją niespodziewane nowiny. Kiedy to, racz powiedzieć, możemy oczekiwać naszych lubych gości? -Są już w drodze, pani. Powinni się tu zjawić pojutrze w porze wieczerzy. - Tak szybko? To dopiero nowina! - Tak, już pojutrze. Zatrzymają się na kilka dni, może nawet na tydzień. Zaręczyny urządzimy u nas, później zaś zabiorą pannę Eleonorę ze sobą.
Belle poczuła, że przyjaciółka sztywnieje. Spytała więc głosem kojącym, lecz pełnym niepokoju: - Ma odjechać już w końcu tygodnia? Przecież liczyliśmy na to, że zostanie ze mną, gdy nadejdzie mój czas... - Nie, moja droga. - Lord Edmund stanowczo potrząsnął głową. - Nie dyskutujmy o tym. Eleonora musi wyruszyć w drogę przed nastaniem słoty. Jeśli nie odjedzie teraz z narzeczonym, będę musiał wystawić jej zbrojnych do ochrony, co może się okazać wielce kłopotliwe. - A więc ślub wezmę w Yorku? - odezwała się bardzo słabym głosem Eleonora. - Tak, pani, ślub weźmiesz w swoim nowym domu. Oczywiście naturalną rzeczy koleją powinnaś kilka miesięcy przyglądać się tamtejszym zwyczajom i poznać tajniki zarządzania gospodarstwem. Morland jednak nie ma żadnej kobiety, przy której mogłabyś się tego wyuczyć. Jego żona nie żyje już od dawna. Dlatego w miarę możliwości będziesz musiała radzić sobie sama. - Uśmiechnął się, by dodać jej otuchy, ale ponieważ nadal dławiły ją rozpacz i wstyd, nie potrafiła mu się tym samym zrewanżować. Belle, domyślając się uczuć przyjaciółki, jeszcze raz spróbowała wybawić ją z opresji. - Panie, czy pozwolisz Eleonorze się oddalić? Widzę, że te nowiny bardzo nią wstrząsnęły. Dajmy jej czas, by mogła dojść do siebie. - Naturalnie, moja droga. Eleonoro, możesz, pani, odejść -powiedział łaskawie. Złożyła głęboki ukłon, rzuciła Belle pełne wdzięczności spojrzenie i spiesznie opuściła świetlicę. Kiedy tylko znalazła się za drzwiami, zbiegła po schodach, błyskawicznie przecięła sień i odprowadzana zdziwionym wzorkiem służby, pędem wypadła do ogrodu. Tam, dręczona jedną jedyną uporczywą myślą, przechadzała się nerwowo, wyłamując sobie palce u rąk. Właśnie wtedy zrozumiała różnicę między nadzieją, nawet tą najsłabszą, a jej zupełnym brakiem. Kilka minut później pojawiła się ogrodzie Gaby, piastunka, która widząc swoją panią biegnącą przez sień, podążyła za nią najszybciej, jak jej na to pozwalała pokaźna tusza. Gaby była najpierw mamką, z biegiem czasu zaś awansowała do roli osobistej pokojówki. Matka Eleonory umarła, gdy ta skończyła ledwie kilka miesięcy, zatem Gaby była dla niej jedyną matką w życiu. Dziewczyna zawróciła na końcu alei i spojrzała na Gaby. Opiekunkę zaskoczył wyraz rozpaczy na twarzy ukochanej pani. -A cóż to się stało, panienko? Co się stało? -Och, Gaby! Pan przed chwilą powiedział, że... że wychodzę za mąż! Gaby odetchnęła z ulgą. A więc nie stało się nic strasznego, Bogu niech będą dzięki.
- Cóż, panienko - zaczęła spokojnie, wciągając Eleonorę do zacisznej altany, gdzie usadziła ją przy sobie na drewnianej ławeczce. - Liczysz już sobie osiemnaście wiosen. Powinnaś wiedzieć, że pora ci iść za mąż. Tak trzeba. Większość twoich rówieśnic od dawna jest mężatkami. -Wiem, Gaby, ale ty nic nie rozumiesz. - Eleonora obróciła na nią zrozpaczony wzrok. - Chcą mnie wydać za syna prostego kmiecia. Za jakiegoś farmera z Yorkshire! Gaby ze smutkiem potrząsnęła głową. -Masz zbyt wygórowane ambicje, panienko. To dobra partia, nie taka, jakiej bym dla ciebie pragnęła, boś ze szlacheckiego rodu, mimo to dobra. On jest jedynym synem i dziedzicem wielkiego majątku. Ojciec bogacz zdobywa coraz większe wpływy wśród rządzących. Pamiętaj, kochaneczko, że nie masz posagu. Nikt wyżej urodzony by cię nie wziął. -Dlaczego? - szepnęła Eleonora. - Przecież mógłby... gdyby mnie miłował. Gaby prychnęła z niesmakiem. -Kochanie! Też coś! A cóż to ma wspólnego z małżeństwem? Gadasz bzdury, panienko, i sama o tym wiesz. Pora na miłowanie przyjdzie wtedy, kiedy wyjdziesz za mąż. Pokochasz męża tak, jak mówi Biblia, i będziesz z nim szczęśliwa. -Nie pokocham go - oświadczyła Eleonora grobowym głosem, a w jej oczach zalśniła złość. - Mogą mnie wydać za nieokrzesanego barbarzyńcę z północy, ale nigdy go nie pokocham! Nienawidzę go! Gaby przeżegnała się odruchowo, lecz jej twarz pociemniała od zaskoczenia i gniewu. - Ty wszeteczna dziewczyno! Żebym już nigdy więcej czegoś podobnego od ciebie nie słyszała! Przecież to święty obowiązek, nakazany przez samego Pana, by żona miłowała męża... - Zapominasz się, pani - zauważyła chłodno Eleonora, wstając, by wyjść z altany. - Nie powinnaś zwracać się do mnie w ten sposób. Przez chwilę w milczeniu mierzyły się wzrokiem. - Proszę o wybaczenie, panienko. Mówiłam od serca, bo wiesz, że cię miłuję jak rodzone dziecko. Dziewczyna przyglądała się chwilę dobrej niani, by w końcu paść jej w ramiona. -Och, Gaby, jakże mi przykro! Przepraszam cię, nie powinnam była tak do ciebie mówić. Wiesz, że nie miałam nic złego na myśli. Jestem tylko taka nieszczęśliwa! Jak mogli mi zrobić coś podobnego? Naprawdę tak mało dla nich znaczę, że gotowi są wydać mnie za farmera? -Dziecko kochane, jesteś dumna, ale niesprawiedliwa. Farmer może być tak samo dobrym, pobożnym i wykształconym człowiekiem jak inni. Zresztą nie jesteś w stanie zmienić tej decyzji, wszak nie ty wybierasz sobie
męża. Przeto postaraj się dostrzec dodatnie strony małżeństwa, spróbuj być dobrą żoną i pokochać poślubionego mężczyznę. -Tak, postaram się być mu dobrą żoną - mruknęła Eleonora - ale nigdy, przenigdy go nie pokocham! - Nadal myślisz o tamtym - rzekła Gaby, rozglądając się ukradkiem na boki, by sprawdzić, czy nikt nie podsłuchuje. Zniżyła głos do szeptu, co nie odebrało mu mocy. - Zapomnij o nim, panienko. Szaleństwem było zawracać sobie tym mężczyzną głowę. Ty, sierota bez pieniędzy, marzyłaś o księciu spokrewnionym z królewską rodziną? Czyste szaleństwo! Nie waż mi się go miłować, panienko, bo okażesz się niegodziwa albo zadasz sobie wiele nieszczęścia. Zapomnij o tym mężczyźnie raz na zawsze i nigdy nie wspominaj o nim nawet słowem! Eleonora spojrzała na nią ze smutkiem. Nadszedł czas, by się pożegnać z nadzieją, wiedziała jednak, że Ryszarda nigdy nie zapomni. Zawsze go będzie miłowała, choć tylko po kryjomu. Mogli wydawać ją za mąż, za kogo się im żywnie podobało, ale to, co działo się w sercu, i tak na zawsze pozostanie tajemnicą jej i Pana Boga. Nie mogli jej zmusić do pokochania innego. Przy Gaby jednak przybrała pokorny wyraz twarzy, jaki w ciągu najbliższych kilku lat miała zapewne opanować do perfekcji. 2 Ceremonia dobiegła końca. O dziesiątej rano nazajutrz po przybyciu Morlandów nastąpiła uroczystość zaręczyn, która przypieczętowała los Eleonory w równym stopniu co śluby przed ołtarzem. Wszystko odbyło się spokojnie, bez gorszących incydentów, po czym goście, rodzina oraz domownicy przeszli do wielkiej sali na ucztę. Salę uporządkowano, wy- łożono świeżym sitowiem, pajęczyny omieciono, stoły i ławy wyszorowano, a stojący na podium tak zwany wysoki stół, przeznaczony dla najznamienitszych gości i członków najbliższej rodziny, nakryto piękną adamaszkową tkaniną. Ustawiono na nim kufle i kielichy, naczynia z solą i chleb, ułożono serwety i ścierki - zadbano przy tym o należyty porządek. Na czele pochodu biesiadników kroczył lord Edmund z żoną, za nimi szła Eleonora z narzeczonym oraz jego ojcem - a wszyscy odziani w najwytworniejsze szaty. Zgodnie z oczekiwaniami Eleonora wyglądała w tym uroczystym dniu szczególnie pięknie. Ubrana w swoją najlepszą suknię wierzchnią z purpurowej wełny, narzuconą na lnianą tunikę w błękitnym odcieniu, wąską talię przewiązała paskiem ze złotych kół wysadzanych lapisem. Pasek ten dostała od lorda Edmunda w prezencie z okazji zaręczyn. Podczepiła do niego zarówno swój psałterz, jak i kulę z kości słoniowej napełnioną pachnidłem - podarek zaręczynowy od Belle. Włosy ozdobiła
czepcem kornetowym z welonem z usztywnionego muślinu; był ciężki i z trudem utrzymywała go w odpowiednim położeniu, dlatego kroczyła z uniesioną wysoko głową niczym królowa. I jako królowa jawiła się swemu przyszłemu mężowi. Olśniła go od pierwszej chwili, gdy ją zobaczył, a fakt, że wyraźnie go lekceważyła, wcale Roberta nie odstraszał. Narzeczony zdawał sobie sprawę, że nie zrobił dobrego wrażenia, gdy stanął przed nią brudny i zakurzony po podróży, na domiar złego obsikany od góry do dołu przez trzymanego pod koszulą szczeniaka i owiany zapachem potu oraz koni. Nawet teraz, wykąpany i wystrojony, wiedział, że wygląda jak wróbel pośród sójek. Jego najlepszy ubiór był niezbyt wyrafinowany, zresztą na tak długim i szczupłym ciele niewiele rzeczy prezentowało się godnie. Dlatego też obok przyszłej żony kroczył wielce zdenerwowany. Kiedy weszli do wielkiej sali, Eleonora obrzuciła wzrokiem pomieszczenie, wzruszona trudem, jaki włożono w przygotowanie uczty na jej cześć. Zerknęła na mężczyznę u swego boku. Był bardzo młody, miał włosy w mysim odcieniu, rzęsy piaskowej barwy i łagodne, nieśmiałe usta. Gdy pierwszy raz go ujrzała, skojarzył jej się z owcą, w sercu bowiem nadal nosiła wizerunek innego. Ubóstwiała mocno zarysowany podbródek Ryszarda Plantageneta, jego żołnierską postawę i pewny siebie uśmiech; podobał jej się ten krzepki mężczyzna o karku tura i szerokich, muskularnych barkach szermierza. Cóż zatem mogła myśleć o nerwowym chłopcu, który miał usta poety i figurę tancerza? Teraz jednak, gdy ich spojrzenia się spotkały, przypomniała sobie, że młodzieniec, z którym została na zawsze złączona, przywiózł jej w podarunku pieska, najsilniejsze szczenię ukochanej suki. Był to podarek drobny i nieistotny w porównaniu z upominkami zdjętymi z obładowanego konia, ale ponieważ oblubieniec chciał sprawić jej przyjemność, obdarzyła go leciutkim uśmiechem. To wszakże wystarczyło. Serce mu wprost załomotało i uśmiechnął się do niej z uwielbieniem, od tej chwili oddany jej bez reszty już do końca życia. Zasiedli przy wysokim stole, reszta biesiadników zaś - służący, wasale i żołnierze - zajęła miejsca przy długich stołach po obu stronach wielkiej sali. Trębacz odegrał fanfarę i -wszyscy umilkli. Lord Edmund dźwięcznym głosem odmówił modlitwę zakończoną kolejną fanfarą, po czym paziowie wnieśli srebrne misy, by goście obmyli w nich ręce. Tymczasem ochmistrz wkroczył z oprawną w srebro czarą - zwaną też roztruchanem - przeznaczoną do uroczystych toastów. - Za pannę Eleonorę i panicza Roberta, aby Pan pobłogosławił ich związek, by ich małżeństwo było długie i obfitowało w dzieci oraz by trwało w pobożności i umiłowaniu cnót - przemówił lord Edmund.
Eleonora spuściła wzrok, a jej policzki oblał gorący rumieniec; nie nawykła do tego, by znajdować się w centrum uwagi. Pan wzniósł toast za zdrowie króla i honorowego gościa, Edwarda Morlanda, ten zaś zrewanżował się toastem za zdrowie gospodarza. Później roztruchan został wyniesiony, a pośrodku stołu ustawiono wykonane ze szlachetnego kruszcu i wysadzane klejnotami naczynie w kształcie galeonu - do naczynia tego mogli podchodzić biesiadnicy, by czerpać z niego przyprawy. Wreszcie przy dźwiękach muzyki wniesiono pierwsze danie. Widzę tu dobrze zastawiony stół, milordzie - zauważył Edward Morland.- Wnoszę, że masz znamienitego kucharza! - Istotnie - przytaknął lord Edmund. - Podesłał mi go mój wuj, kardynał. Kucharz służył u Aldermana w Londynie i za życia swojego pana nie chciał nawet myśleć o zmianie pracy. Łączy więc kulinarny geniusz z lojalnością. Nie dość, iż cechy to rzadkie same w sobie, to jeszcze rzadziej występujące w parze. Smakują ci przyrządzone przez niego potrawy? „Spodziewam się" - pomyślała surowo Eleonora. Dziczyzna w gotowanej na mleku kaszy z łuskanej pszenicy, kapłony, białe mięso w galarecie i pieczony łabędź z tak sprytnie powtykanymi piórami, że do złudzenia przypominał żywego ptaka. Oczekiwano jeszcze dwóch dań, poprzedzonych różnymi frykasami, przy czym na każde z nich składały się przynajmniej cztery potrawy. Stół więc z miejsca zdobył uznanie nieokrzesanego farmera. - Nie sądzę, panie, byś jadał tak na co dzień - zwróciła się Eleonora do narzeczonego. - Przypuszczam, iż zazwyczaj siadacie do posiłku składającego się z najwyżej trzech potraw, prawda? Na policzkach Roberta zapłonął rumieniec wstydu. - Racja, pani - odparł, unikając jej wzroku. - Mamy zwyczajną kucharkę. O dobrych kucharzy trudno. - Fakt - zgodził się z nim ojciec, usłyszawszy te wymianę zdań. - Co rusz odchodzi od nas kolejna białogłowa i wciąż nam brakuje kucharki. Lord Edmund uśmiechnął się lekko. - Dobry kucharz to najważniejsza postać w domu, zatem współczuję wam, panowie, z powodu waszych długoletnich cierpień. Jednak nie turbuj się, pani - zwrócił się Eleonory. – Nie wyślę cię na tak straszliwą mękę. Jacques, mój drugi kucharz zgodził się jechać z tobą i służyć ci w nowym domu. Będziesz zatem jadać w Yorku niemal równie dobrze jak w Dorset. Eleonora omal się nie rozpłakała, wzruszona, że pan okazał jej taką hojność, gdyż kucharz był w każdym domu i każdym zakątku kraju najważniejszym, najwyżej opłacanym i najbardziej cenionym sługą. - Panie, jakże mam ci dziękować? To bardzo, bardzo szlachetnie z twojej strony. Lord Edmund delikatnie poklepał jej dłoń, uśmiechając się
dobrodusznie. - Sądzisz, pani, że odesłałbym cię z pustymi rękami? Choć nie masz posagu, zadbam, byś prócz tego, iż wnosisz mężowi dar najcenniejszy, czyli siebie, ofiarowała mu też inne dobra. Zerknął na Roberta i po jego minie poznał, że młodzieniec za swój skarb największy uważa Eleonorę. Nie zależało mu jednak na Robercie, tylko na jego ojcu. - Wybrałem też kilka mebli dla ciebie - mówił, kątem oka obserwując Morlanda - oraz kupony materiału na suknię ślubną i na draperie. Poza tym weźmiesz ze sobą pokojówkę i chłopca stajennego. Nie uchodzi, żeby nikt ci nie usługiwał w podróży. Cały ten wywód miał tylko jeden cel: przekonać Morlanda, jak ważną osobę wybrał na żonę dla swego syna. Jednak świadomość tego ani na jotę nie umniejszała radości dziewczyny. Miała pojechać na północ z trojgiem służących- tych, którzy tworzą trzon każdego domostwa - oraz z własnymi meblami i kuponami materii. Wyruszy więc w wielkim stylu, lepiej, niż to sobie wyobrażała- bała się, że odjedzie na północ niczym uboga krewna i będzie musiała okazywać wdzięczność za chleb mężczyźnie stojącemu od niej o klasę niżej. Posłała lordowi Beaufortowi pełen wdzięczności uśmiech, a zadowolony Morland z aprobatą pokiwał głową. - Doskonale, milordzie, doskonale. Moi czeladnicy nie mają zbytniej ogłady, ale to bitni ludzie, a tacy potrzebni są w Yorkshire i jestem z nich wielce rad. Wszelako jako służba nie dogodzą pani, tego jestem pewien! To prości wieśniacy. Dom też nie przedstawia się zbytnio imponująco. Od lat brakuje mu subtelnej damskiej ręki i pokojowa od razu uzna zapewne, że trzeba tam urządzić nie lada porządek. Uporamy się z tym jednak bez trudu, a żeby młodej pani wynagrodzić niewygody, po ślubie ofiaruję jej konia. Teraz z kolei Morland chciał zaimponować lordowi Edmundowi i pokazać, iż nie dba ani o posag dziewczyny, ani o kosztowności. Na popisach mężczyzn Eleonora mogła tylko zyskać, dlatego uśmiechała się z wdzięcznością raz do jednego, a raz do drugiego. Na zakończenie pierwszego dania znowu wniesiono srebrne misy z wodą do przemycia rąk, po czym na stół wjechał pierwszy delikates: wspaniały cukrowy wyrób w kształcie jelenia. - Zwierzęta naszych borów - oznajmił lord Edmund. -Wszak zaczynamy sezon łowiecki. Dużo polujecie w Yorkshire? - Ja nie poluję - odparł Morland - ale mój chłopak tak. Wszystkiego tam mamy pod dostatkiem: wszelkiego rodzaju i ptactwo, sarny, zające i dziki. Zwierzyny łownej w Yorkshire nie brakuje. Weszli paziowie z drugim daniem: pieczoną baraniną i śledziami zapiekanymi w cieście. Muzyka ucichła, by jeden z młodych chłopców mógł
przeczytać fragment Parlamentu zwierząt. Eleonora zwróciła się do Roberta, czując, że powinna zadać sobie trud zabawienia go konwersacją. Z braku wspólnych tematów do rozmowy spytała: - O czym myślisz, panie? Jego odpowiedź była dla niej całkiem niezrozumiała, gdyż miast odezwać się angielskim, którym mówiono na południu wyspy i którego przykładnie uczył się od dzieciństwa, przemówił językiem północy. Eleonora patrzyła nań bez słowa, zupełnie zrozpaczona. Wiedziała, iż tam, dokąd jedzie, więk- szość ludzi będzie się do niej właśnie tak zwracała, a ona, nie dość, że obca w nowym środowisku, nawet nie zdoła się z nimi porozumieć. - Nie pojmuję cię, panie - rzekła. - Nie znam mowy północy. Robert wybąkał przeprosiny i tym razem odezwał się po angielsku: -Zastanawiałem się, pani, jak ci się spodoba Micklelith. -Co to takiego? -Miejsce, do którego jedziemy. Dom. Micklelith jest nazwą domu. Znaczy tyle co „wielka brama". Wielka Południowa Brama Yorku. Widać ją z naszego domu, który stoi przy Wielkim Południowym Trakcie. -Czy dom jest duży? - spytała, mimo wszystko zaciekawiona. -Nie wiem, jaki wyda się tobie. To dom farmerski, do którego w ciągu ostatnich lat dobudowywano różne pomieszczenia, Sprawia wrażenie dużego. Jest stary - dodał przepraszająco - i nie tak elegancki jak ten. - Wspominał swój nagi, brudny i odrapany dom, żałując, że nie odnowił go na przyjazd narzeczonej. - Odświeżymy go na ślub, obiecuję ci, pani. Eleonora bez entuzjazmu skinęła głową. Wiejski dom, myślała, musi być niewygodny bez względu na to, co się przy nim zrobi. -Zatem mieszkacie niedaleko miasta? -Ależ tak! Mieszkamy tak blisko miasta, że do kościoła, który wznosi się w obrębie murów miejskich, chodzimy piechotą. Dom stoi tuż przy wielkim trakcie, dlatego nowiny docierają do nas równie szybko jak tutaj, do Dorset. No i widzimy wszystko, co dzieje się na drodze: podróżujących kupców, komediantów i kuglarzy, uzdrawiaczy, wielkich panów, wspaniałe damy... - Nagle urwał. Tak bardzo chciał osłodzić jej wyjazd w nieznane, że zapomniał, iż do towarzystwa wspaniałych dam i panów jest przyzwyczajona na co dzień. Spostrzegł, że dziewczyna pogardliwie wydyma wargę, i zganił się w duchu za swoją niezręczność. Eleonora na powrót zainteresowała się głównym nurtem toczonej przy stole rozmowy, która koncentrowała się, co nieuniknione, wokół spraw wojny. Jednak nie słuchała tego, o czym rozprawiano. Rozmyślała o wspaniałych damach i wielkich panach, a w szczególności o jednym. Dumała o wyjeździe do krainy księcia Yorku, o przenosinach w sąsiedztwo jego zamku, choć wiedziała, że on tam rzadko
bywa. Tak, będzie bliżej Ryszarda i jednocześnie znacznie od niego dalej, książę bowiem nigdy nie zniży się do tego, żeby przestąpić próg nędznego farmerskiego domu. Na zawsze usuwała się z jego sfery i jeśli dane jej będzie ponownie go zobaczyć, na pewno nie spotka się z nim jak dawniej, gdy zajmowała pozycję uprzywilejowaną i mogła doń przemówić, a on miał ochotę się do niej zwracać. Jeśli przyszłoby jej oglądać go teraz, patrzyłaby na niego jeno spośród tłumu obstępującego gościniec, po którym jechałby ze swoją świtą, jeno spośród ludzkiej ciżby stojącej w tumanie pyłu i kurzu. Rozdział drugi l Wyjechali pierwszego października o świcie. Lekki przymrozek oszronił kamienie na wewnętrznym dziedzińcu zamku, a obłoczki pary z końskich pysków unosiły się do najniższych okapów, gdzie przysiadły jaskółki, strosząc piórka przed zimnem. Październikowy poranek w niczym nie przypominał lata, stanowił raczej zapowiedź ponurej zimy i uświa- damiał Eleonorze, że już niedługo znajdzie się w chłodniejszej części kraju. Wysłuchawszy mszy i spożywszy śniadanie, wyruszyli w drogę. Przez wieś jechali truchtem, tworząc kawalkadę imponującą na tyle, że zaciekawione dzieci wybiegły na drogę, a kobiety i mężczyźni stawali w progach domostw, chcąc na własne oczy zobaczyć, kto przejeżdża. Niektórzy wieśniacy rozpoznawali Eleonorę i żegnali ją błogosławieństwem. Ze łzami w oczach machała do nich w podzięce, wiedząc, że prawdopodobnie nigdy już ich nie zobaczy. Syciła oczy widokiem rozłożystego zamku - wysokiej budowli z szarego kamienia na wzniesieniu - szaro-złotych wiejskich domków i łagodnych zielonych pagórków porośniętych kępami zrzucających liście drzew. Przypomniała sobie, że z najwyższej wieży letniego zamku, jak go nazwano, rozciągał się widok na morze. Opuszczała Corfe na zawsze. Spędziła tu szczęśliwe chwile. Pożegnawszy się w duszy z całą okolicą, zasłoniła twarz kapturem, żeby ukryć wzruszenie. Podróż była długa i męcząca. Eleonora, ubrana w najcieplejsze szaty i grubą pelerynę podbitą króliczym futrem, jechała na krępym kucu zwanym Dodman - czyli Ślimak - który w pełni na swe miano zasługiwał; wybrano go dla niej, ponieważ nie zbaczał z drogi. Hiob, trzynastoletni stajenny, który miał jej usługiwać w podróży, dzielił wierzchowca z Gaby. Lord Edmund nie chciał się rozstawać z jeszcze jednym koniem, toteż piastunka siedziała za chłopcem w lekkim damskim siodle. Kucharz Jacąues starał się trzymać jak
najbliżej kuca Eleonory, gdyż nie ufał ludziom Morlanda; wydawali mu się niewiele lepsi od bandy dzikusów. Kawalkady dopełniały dwa muły dźwi- gające bagaż narzeczonej, a także pięciu jeźdźców: Edward i Robert Morlandowie oraz ich trzej służący. Spędzili w podróży cztery dni. Co wieczór stawali w gospodzie; izby były prymitywne i brudne, ale karmiono ich i dobrze. Im dalej na północ, tym robiło się zimniej, a krajobraz stawał się coraz surowszy i dzikszy. Bywało, że jechali nawet kilka godzin, nie oglądając ludzkich siedzib ani też nie spotykając po drodze choćby jednego człowieka. Mijali wielkie połacie lasów, wrzosowiska i nieużytki, gdzie nieostrożny podróżnik mógł łacno paść ofiarą rozboju i stracić życie bez najmniejszej nadziei na pomoc. Jednak choć były pośród nich kobiety i choć prowadzili trzy objuczone dobrami zwierzęta, nikt ich nie zaatakował. Morlandowie i ich czeladnicy otwarcie nosili broń, sprawiając przy tym wrażenie ludzi, którzy dadzą łupnia każdemu napastnikowi. To wystarczało, by zbóje odstępowali ich dla łatwiejszej zdobyczy. Piątego dnia opuszczali nocą gospodę w ulewie marznącego deszczu. Po długim okresie suszy droga była jak dotąd łatwo przejezdna, ale teraz, kiedy zbliżali się do Yorku wciąż zatłoczonym Wielkim Południowym Traktem, już po dwóch , godzinach stwierdzili, że warunki jazdy znacznie się pogorszyły. O dziewiątej rano sunęli w ślimaczym tempie, a konie grzęzły w błocie po pęciny. Na ostrożne pytanie Eleonory, czy można liczyć na poprawę stanu drogi, Morland odparł cierpko, że może liczyć na co chce, lecz nim dotrą do domu, konie i tak uwalają się po popręgi. Trochę przesadził. Błoto sięgało końskich nadgarstków, ponieważ było półpłynne, ochlapywało i popręgi, i ubrania jeźdźców. Biedny krótkonogi Dodman radził sobie gorzej niż inne wierzchowce i bywało, że Eleonora poważnie rozważała, czy nie zejść z kuca i nie iść, a raczej brnąć przez błoto o własnych siłach, ale na szczęście uratowała ją wytrzymałość zwierzęcia. Około południa dotarli do kilkumilowego brukowanego odcinka traktu, wiodącego bezpośrednio do Yorku. Tu napotkali tak rozmaitych ludzi, jakich Eleonora nigdzie dotąd nie widziała. -Zawsze tu ruch taki wielki? - zapytała zdumiona, -Nie, pani, dla nas to wcale nie jest wielki ruch - odparł z przyganą Morland. Z każdą zjechaną milą jego mowa stawała się coraz bardziej niedbała i naznaczona naleciałościami języka północy. - Zobaczysz dopiero, co się tu dzieje podczas jarmarku albo w dzień targowy. - Czy to już niedaleko? - zapytała po chwili. Tym razem odwrócił się do niej Robert. -Jesteśmy na miejscu - odparł z nieśmiałym uśmiechem. -Widzisz, pani, tę wielką bramę przed nami? I mury miasta?
-Tak... Tak, widzę. A więc to jest York? Eleonora była rozemocjonowana i zadowolona. Odwiedziła niegdyś Winchester, ale poza tą jedyną wyprawą widywała wyłącznie wsie, dlatego ekscytowała się myślą o życiu u bram miasta. Podjechali bliżej, a ona z ożywieniem wypatrywała Yorku. Czuła jego unoszony wiatrem zapach i słyszała bicie kościelnych dzwonów, które wylewało się zza pięknych murów niczym fala dźwięku. Wrażenia te przyprawiły ją o chwilową utratę tchu. Nigdy nie zetknęła się z podobnymi zapachami, mieszkała bowiem w domach bogaczy, gdzie dbano o regularne odświeżanie powietrza. Teraz po- znała smród odchodów, ludzkich i zwierzęcych, rozkładających się na ograniczonej przestrzeni. Natomiast dzwony z brązu grzmiały w całym mieście tak głośno, że aż mury drżały. - Po cóż one tak biją? - zapytała Roberta, który nadal jechał u jej boku. - Biją bez przerwy - odparł. - Jedne wydzwaniają godziny inne wzywają wiernych na modlitwę. Są takie, które oznajmiają czyjąś śmierć. Większość dużych kościołów w mieście musi chyba wydzwaniać do samego wieczoru, inaczej nie zdążyłyby ogłosić wszystkich odbywających się tego dnia uroczystości żałobnych. -Cudowny dźwięk - powiedziała Eleonora. - Chciałabym wierzyć, że kiedy umrę, dzwony będą co roku czciły moją pamięć. -Skoro tak bardzo ci się podobają, pani, zaczekaj na dzień Wszystkich Świętych. Każdy dzwon w każdym kościele bije wówczas przez całą noc poprzedzającą święto i przez całą noc w wigilię Zaduszek. Mieszkamy tak blisko murów, że jeśli wiatr wieje od strony miasta, trudno nam zasnąć. -Powiedz, panie - spytała nagle, wpatrzona w Wielką Południową Bramę- co to za brązowawe kule nad bramą? Wyglądają jak dynie albo ogromne rzepy. Nie odpowiedział od razu, a gdy na niego spojrzała, patrzył na nią z dziwnym wyrazem twarzy. - Naprawdę nie wiesz, pani? Potrząsnęła głową. - Inaczej bym nie pytała. - To głowy, a raczej to, co z nich zostało. Głowy przestępców poddanych egzekucji na terenie miasta. Wiesza się ich, topi i ćwiartuje, a kiedy ich szczątki zostaną rozrzucone, głowy zatyka się na pale, gdzie gniją, dopóki się nie rozpadną lub nie porwą ich jastrzębie. -Och! - Eleonora odwróciła wzrok. Uznawała słuszność surowej kary dla przestępców, lecz nie cieszyła jej perspektywa przejazdu pod ślepymi, gnijącymi oczami. - Przyzwyczaisz się, pani - rzekł Robert, powściągając uśmiech na widok jej przestraszonej miny. Nie chciała, by ją miał za prowincjuszkę.
-Wcale się nimi nie przejmuję - odpowiedziała ostro. - Zastanawiam się tylko, co by to było, gdyby któraś z nich spadła na przejeżdżającego przez bramę. -Tym razem nie musisz się o to martwić, pani. Jesteśmy już w domu. Dom! Słowo to dziwnie zadźwięczało w jej uszach - przecież prawdziwy dom został w Dorset! Jednak tu miała spędzić resztę swoich dni i doprawdy byłaby dziwaczką, gdyby nie rozejrzała się z zaciekawieniem. Od drogi posiadłość Morlandów chronił mur z blankami i wielka, wzmocniona żelaznymi ćwie- kami brama, która teraz stała otworem, jako że powrót domowników zauważono z daleka, Wjechali więc ową bramą, by znaleźć się na dziedzińcu, po którym dreptały kury i uwalane w błocie świnie. Właśnie z tej perspektywy Eleonora po raz pierwszy ujrzała swój przyszły dom. Był to budynek wzniesiony głównie z drewna, z wielkim spiczastym przyczółkiem wychodzącym na wschód i zadaszonymi balkonami biegnącymi na poziomie pierwszego piętra, skąd osobne drzwi wiodły do izb „na górce". Po obu bokach głównego budynku wznosiły się dodane bezładnie przybudówki, tworząc widoczną zewsząd plątaninę dachów, przyczółków i pomieszczeń. Ta chaotyczna zabudowa to był właśnie Micklelith House, co obwieszczał wyryty na kamiennych odrzwiach napis. Nie wyglądała na nic innego, tylko na to, czym w istocie była - a była wiejskim domem, dużym i rozbudowanym. Robert z niepokojem przyglądał się minie narzeczonej, tymczasem Hiob zsiadł z konia, by podprowadzić kuca Eleonory w suche miejsce, gdzie i ona mogłaby stanąć na ziemi. - Od południowej strony jest ogród - rzekł Robert z nadzieją, że dzięki tej wiadomości jej usta znowu przybiorą łagodniejszy wyraz. - A z zachodnich okien widać wrzosowiska i wzgórza. Nasza ziemia rozciąga się na południowy zachód. Od północnego zachodu graniczymy z nie uprawianym gruntem należącym do ludzi hrabiego Northumberland. To jej nie interesowało. Była zmordowana i przemarznięta do szpiku kości. Marzyła o ciepłym kominku, jedzeniu i wygodnym łóżku; wszystko, czego pragnęła, znajdowało się tam, w środku. Na ich widok wybiegło z domu kilku czeladników czy też zbrojnych sług Morlanda. Podniesionymi, wzburzonymi głosami rozmawiali teraz na podwórzu ze swym panem w języku, którego nie rozumiała - miast ludzkiej mowy przypominał rżenie i ryk zwierząt. Zsiadła z kuca i drżąc z zimna, stała pod balkonem, czekając na powitalny puchar wina i zaproszenie do domu. Ale na nic podobnego się nie zanosiło; Jej ludzie, Gaby, Jacąues i Hiob, tłoczyli się przy niej, jakby szukali schronienia. Chłopak trzymał w ramionach skamlącego szczeniaka, który bez specjalnego powodu odbył długą podróż tam i z powrotem. Jacyś mężczyźni odprowadzali konie do
stajni, w czym towarzyszył im głośno na nich pokrzykujący Morland. Robert miał zmieszaną minę. Nie wiedział, co robić: iść za ojcem czy zostać. Zdawał sobie sprawę, że gościom należy się pewna atencja, zwłaszcza zaś narzeczonej, lecz wchodząc w rolę gospodarza, podkreśliłby tym samym nietakt ojca, co nie wydało mu się posunięciem roztropnym. W końcu postanowił pójść na poszukiwanie rodzica. Wymruczał pod nosem przeprosiny i rozpryskując błoto pod nogami, zniknął za rogiem domu. Goście zostali pod balkonem. Eleonora znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Dała co prawda wyraz swym uczuciom, lecz niczego to nie zmieniło. -A to dzikusy! - wybuchnęła. - Zostawili nas w deszczu! Nie zaprosili do środka! Nie wygłosili powitalnego toastu!! Nie ma tu nikogo, kto by wprowadził nas do domu! Nisko upadliśmy, Gaby. Mniej się o nas troszczą niż o konie i psy. -Być może konie i psy, pani, są tu bardziej w cenie niż ludzie - stwierdził Hiob z goryczą. Większość życia spędził w cieple kuchni możnego lorda i nie znosił zimna. Zresztą na chłód był wyjątkowo mało odporny i od samego początku podroży rozważał, jaką ma szansę na przeżycie w Yorkshire do wiosny. - Nie ma w tym domu kobiety - powiedziała Gaby, co najwyraźniej przeważyło szalę. Eleonora wyprostowała się, z determinacją zadarła brodę i gotowa stawić czoło każdemu, kto by się chciał jej sprzeciwić, ruszyła do drzwi. - Chodźcie! - rzuciła do służących, a ci aż nadto chętnie ruszyli w jej ślady. W środku było ciemno, gdyż ze względu na deszcz zamknięto okiennice i światło wpadało tylko przez dymnik w dachu oraz małe, nie osłonięte szczeliny wysoko pod przyczółkiem. Eleonora znalazła się w izbie nagiej, ponurej i niczym nie ozdobionej. Na podłodze leżała warstwa sitowia, najwyraźniej od dłuższego czasu nie zmienianego, bo uklepanego do tego stopnia, że wystawały spod niego nagie kamienie podłogi; co więcej, przy każdym kroku spod nóg unosił się wstrętny odór. Ścian nie okryto draperiami i choć swego czasu ktoś zadał sobie trud ozdobienia tynku farbą, malunki zdążyły już wyblaknąć, a miejscami nawet poodpadać. Najgorsze jednak okazało się to, że ogień w wysokim palenisku pośrodku sieni wygasł i został tylko ledwie się tlący żar, który nie mógł nagrzać tak wielkiego pomieszczenia. Fakt, że wokół paleniska nie kręcił się żaden pies, sugerował, że zwierzęta znalazły sobie jakiś cieplejszy kąt w zakamarkach domu i uciekły z zimnej izby niczym szczury z tonącego okrętu. Eleonora machnięciem ręki nakazała służbie nie ruszać się z miejsca i ostrożniutko podeszła po rozpaćkanym sitowiu do przegrody, za którą, jak
w każdym gospodarstwie domowym, musiały się znajdować dwie spiżarnie, z czego jedna do przechowywania nabiału. Przypuszczała, że czeladź siedzi w kuchni. Otwór w przegrodzie, prowadzący w głąb domu, przysłonięty był krowią skórą. Ledwie wsunęła za nią głowę, gdy ostry męski głos osadził ją w miejscu. - Dokąd to się wybierasz, pani? Obróciła się i ujrzała Morlanda, który wszedł do izby z przeciwległego końca. Domyśliła się, że muszą tam być dodatkowe drzwi na dwór. - Wybieram się na poszukiwanie służących, panie. Nie dopilnowali ognia w palenisku, poza tym chcemy jeść. - Eleonora bardzo się starała, żeby jej głos zabrzmiał pewnie. Wyczerpana zimnem i głodem, bała się, że wybuchnie płaczem, a za nic na świecie nie mogła przecież pozwolić, by jej teść był tego świadkiem. - Wygląda na to, panie, że twoja służba uciekła. Edward Morland przyglądał się jej z takim wyrazem twarzy, jakby rozmyślał, czy zbić ją, czy może podziwiać. -Na Boga, pani, w ładnej buzi masz iście wężowy język! Ale doceniam w owcy temperament, gdyż charakterna owca rodzi zdrowe jagnięta. - Machnął ręką w stronę wygasłego paleniska. - Ludzie są poza domem. O tej porze roku hodowcy mają pełne ręce roboty. Czeladź jest zajęta pomaganiem przy owcach i nie zawraca sobie głowy ogniem ani strawą. -Ale my chcemy jeść. Dlaczego nie przygotowano dla nas posiłku? - dopytywała się Eleonora. -Pora obiadu minęła, a wieczerzę jadamy o piątej. Na jedzenie będziesz, pani, musiała zaczekać. Zawrócił do wyjścia, ale przystanął, by jeszcze raz na nią spojrzeć. - Przekażę kucharzowi, kiedy wróci z pola, że od tej chwili kuchnią będzie się zajmował twój człowiek, pani; z chęcią zrezygnuje z obowiązku warzenia posiłków. I pamiętaj, pani, że choć lubię temperament, nie będą pobłażał zuchwałości, dlatego powściągnij swój ostry język. Inaczej zbiję cię jak nieposłuszne zwierzę. Z tymi słowy opuścił izbę tą samą drogą, którą tu wszedł. Eleonora stała godnie wyprostowana, przygryzając z gniewu wargę. Nic nie odpowiedziała, lecz patrząc za nim, pomyślała sobie: „Pewnego dnia ja będą panią tego domu, Edwardzie Morland. Zobaczymy wtedy, kto tu kogo zbije". Zaniepokojona Gaby dotknęła jej ramienia, przywołując ją do rzeczywistości. Przynajmniej tyle dobrze, że kiedy człowiek wpadał w przygnębienie, miał przy sobie innych, którzy na niego liczyli: wówczas łatwiej jest być dzielnym. - Hiob, wyjdź na dwór i sprawdź, czy należycie oporządzono nasze konie. Wciąż są własnością lorda Edmunda. Zaczekaj, daj mi szczeniaka, teraz ja się o niego zatroszczę. Jacąues, ty idź do kuchni i zobacz, czy nie znajdziesz tam czegoś do jedzenia. Może jakieś resztki, mleko, cokolwiek... Mieszkańcy północy mogą sobie czekać na wieczerzę do piątej, ale ja muszę
coś przekąsić już teraz. Gdyby ktokolwiek chciał ci przeszkadzać, od razu biegnij do mnie. A ty, Gaby, chodź ze mną. Pójdziemy na górę i zobaczymy, co oni tam mają. Spodziewam się, że znajdziemy komnatę sypialną, a może i świetlicę. Odsunęły skórę zasłaniającą wyjście z izby i znalazły się w maleńkim korytarzyku ze schodami, które wiodły na górę. W korytarzyku ujrzały liczne drzwi; Eleonora domyślała się, że jedne z nich prowadzą do piwnicy, ale przeznaczenia pozostałych nie umiała odgadnąć. Na szczycie schodów pojawiły się kolejne dwie pary drzwi: na balkon i do pomieszczenia, które okazało się komnatą sypialną. - Och, moje drogie dziecko, czy oni sądzą, że będziesz tutaj spała? - zdziwiła się Gaby, rozglądając się po ciemnej izbie. Światło wnikało do pomieszczenia przez szpary w zamkniętych przed deszczem okiennicach, lecz gdy Eleonora kilka z nich otworzyła, ujrzały posępny, nagi pokój. Na tynkowanych ścianach nie było najmniejszej dekoracji, choćby jednej namalowanej róży. Wygódka w rogu komnaty nie miała odgradzającej ją od pokoju zasłonki. W izbie stało natomiast wielkie łoże otulone wełnianymi kotarami, przed laty zapewne czerwonymi, teraz jednak burymi od brudu i dymu. Pod oknem dostrzegły wąskie łóżko, pod ścianą zaś komodę z surowego drewna - to wszystko. - Musimy to zmienić, Gaby - oświadczyła ponuro Eleonora. - Nic nie rozumiem! Przecież pieniędzy im nie brak. Nie możliwe, żeby ktoś zwiódł naszego pana co do ich bogactwa! Mając tyle złota, mieszkają jak zwierzęta i nie umilą sobie życia nawet plamą koloru? - Wszystko dlatego, że dom nie miał pani - orzekła Gaby. -Mężczyźni pozostawieni sami sobie dziczeją. - Nie znałam takiego, który nie stroił się jak paw, jeśli tylko mógł sobie na to pozwolić - stwierdziła zaskoczona Eleonora. - Robią to tylko wówczas, kiedy wokoło widzą pawice, panienko - zauważyła Gaby. - Wierz mi na słowo gdy w domu są sami mężczyźni, nie obchodzi ich ani własna prezencja, ani też to, jak ich dom wygląda. Dziewczyna potrząsnęła głową. - Wciąż tego nie pojmuję. Ale jak tylko zostanę panią Micklelith, wszystko się tu zmieni - oświadczyła. Oprócz izby sypialnej odnalazły na górze długie pomieszczenie podzielone przegrodami na komory. W jednej z nich dostrzegły meble świadczące o tym, że niegdyś na piętrze; znajdowała się nie tylko świetlica, ale i komnata gościnna. - Wydaje mi się, pani, że swego czasu była tu wielka izba - rzekła Gaby, patrząc na wysoki belkowany sufit ciągnący się nad całym skrzydłem tej części budynku. - W starych domach często widuje się je na piętrze. Gdy na dole zbudowali sobie większą, tę podzielili na komory.
Eleonora skinęła głową i zadrżała z zimna. Gaby natychmiast zaproponowała, by zeszły na parter i spróbowały rozniecić ogień w palenisku, gdy wtem pojawił się Robert. - Ach, tu jesteście - powiedział nerwowo. Zakłopotany przestępował z nogi na nogę. Zagadnięcie narzeczonej kosztowało go wiele odwagi. Czuł, że jest dotknięta i rozgniewana, do czego miała prawo, i choć pragnął przeprosić ją za niestosowne zachowanie, nie wiedział, jak to zrobić, nie krytykując ojca. Eleonora spojrzała na niego z pogardą. „Co za mięczak! -myślała. - Przerośnięte cielę!" - Słucham cię, panie - rzekła cierpko. - Chciałem wam powiedzieć... Chciałem was zapytać... - Głośno przełknął ślinę. - Przyszedłem zadbać o waszą wygodę. - Panie, próżne twoje staranie, bym poczuła się tutaj wygodnie - burknęła Eleonora. - Nawet nie przygotowano nam spania. A może wy, mieszkańcy północy, każecie swym kobietom sypiać wraz ze służbą? Robert spiekł raka. - Wybacz, pani. Poleciliśmy przygotować dla ciebie komnatę gościnną, ale mieliśmy kłopot z owcami i kto żyw musiał pomagać w polu. Nasi ludzie wciąż są na pastwiskach, dokąd udał się również mój ojciec. Przysłał mnie, żebym... - Zadbał o moją wygodę - dokończyła szyderczo. Czuł, że dziewczyna się nad nim znęca. -Zrobię, co w mojej mocy - powiedział, stawiając słaby opór. -A więc gdzież jest owa komnata? Niechaj moi służący zrobią to, w czym twoi, panie, zawiedli. -To jest właśnie komnata gościnna - oświadczył Robert mając na myśli komórkę, w której stali. Eleonora rozejrzała się. Milczała, lecz jej mina mówiła aż nazbyt wiele. Robert wiedział, że musi się wytłumaczyć. - Widzisz, pani, od śmierci mamy nie używaliśmy wszystkich izb. Przebywamy głównie w wielkiej sieni. Swego czasu mieliśmy tu naszą komnatę gościnną, w głębi domu było ich jeszcze kilka, teraz jednak wszystkie zostały przekształcone w komory. Przykro mi, że nie przygotowano nic na twój przyjazd, pani, lecz wierz mi, że gdybym sam... Na widok jego zmieszania Gaby ogarnęło współczucie. -Nie szkodzi, panie. Jeśli tylko podeślesz nam kilku ludzi, by usunęli stąd te rupiecie, niebawem zaprowadzimy w izbie porządek. Pani, zechciej pójść na dół i przysłać mi tu Hioba. Raz-dwa weźmiemy się do roboty. -Masz kilku wolnych ludzi, panie? - zapytała Eleonora. -Już niedługo wrócą z pastwisk - odrzekł Robert. – Ojciec kazał dwóm czeladnikom przynieść wasze bagaże ze stajni.
-Doskonale - stwierdziła Gaby. - A teraz racz zaprowadzić moją panią do ognia, nim zamarznie nam tutaj na śmierć. Ja dopilnuję wszystkiego. Sądzę... Sądzę, że macie dla niej łóżko? -Łóżko dla gości jest w jednej z komór. Będziecie spały we dwie aż do czasu... - Do czasu? - dopytywała się Gaby. Twarz mu płonęła. - Do czasu ślubu. - Ach, tak - mruknęła Gaby. Pani, idź już na dół i zabierz ze sobą to zziębnięte szczenię. Eleonora uśmiechnęła się do piastunki z wdzięcznością i godnie wyszła z komory, za nią zaś, niczym paź za królową, podreptał Robert. Ale była z niej królowa przemarznięta i zabłocona, królowa bardzo nieszczęśliwa, która w najbliższym otoczeniu nie widziała nic, co mogłoby jej zrekompensować utratę dawnego domu. 2 Ustalono, że ślub odbędzie się za niecały miesiąc, dzień po Zaduszkach, trzeciego listopada. Eleonora nie miała więc dużo czasu na prace, które uznała za niezbędne. Należało wysprzątać dom, przygotować komnatę sypialną pod nowe draperie, uszyć nowe kotary do łóżka i ozdobić ściany. Trzeba było przygotować stroje i ucztę weselną. Poza tym musiała przecież poznać zwyczaje domu, nauczyć się imion współmieszkańców i z wolna przymierzać się do obowiązków, które po ślubie miała wziąć na siebie jako pani domowego ogniska. Od pierwszej chwili zajęła się ustalaniem codziennego jadłospisu, w czym Jacques wielce jej pomagał. Wspólnie sporządzali listy niezbędnych produktów do kupienia na targu miejskim. Morland lubił dobrze zjeść, dlatego lepsze potrawy wprowadzone na jego stół staraniem Eleonory oraz kucharza natychmiast poprawiły mu humor. Dzięki temu godził się niemal na wszystkie zmiany w domu sugerowane przez nią lub Roberta. Usunięto przegniłą, rozpaćkaną warstwę sitowia grubą na stopę i zarzucono podłogę świeżą wyściółką. Czyszczenie dołów kloacznych odbywało się zazwyczaj raz na kwartał, lecz choć od zakończenia kwartału minął dopiero miesiąc, doły wyglądały tak, jakby od pół roku ich nie opróżniano. Eleonora wyciągnęła więc wniosek, że nikt w tym domu nie czuł się odpowiedzialny za utrzymanie czystości i wszelkie prace porządkowe odbywały się jedynie od przypadku do przypadku. Lawy i stoły na kozłach wyszorowano piaskowcem do białości, a odpadający ze ścian tynk zerwano i położono świeży.