ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 12 - Rycerz

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów 12 - Rycerz.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Harrod-Eagles Cynthia Harrod-Eagles Cynthia - Dynastia Morlandów
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 442 stron)

Harrod-Eagles Cynthia Dynastia Morlandów 12 Rycerz „Rycerz” stanowi kontynuację fascynujących dziejów rodziny Morlandów i przedstawia jej losy w burzliwym okresie panowania króla Jakuba na uchodźstwie i buntu jego zwolenników. Bezgranicznie oddana dynastii Stuartów Anuncjata Morland towarzyszy królowi Jakubowi II na wygnaniu. Morland Place pozostaje w tym czasie pod zarządem jej wnuka, Mateusza. Przez całe życie osamotniony i chowany pod kloszem chłopak poślubia z rozsądku Indię Neville - kobietę piękną, lecz bez serca, która nieraz przywiedzie go do rozpaczy. Rodzina Morlandów ponownie się połączy, kiedy „Rycerz”, jak nazywano Jakuba II, wróci do kraju, by restaurować tron Stuartów. Poparcia dla niego o mało co nie przypłaci życiem syn Anuncjaty – uratuje go miłość włoskiej śpiewaczki…

Księga pierwdza Lamparty i lilie Tyś moim światłem - bez twego spojrzenia Oczy me nigdy nie wychyną z cienia. Tyś moim życiem od dnia narodzenia. Gdy zmylę drogę - kto mi ją podszepnie? Gdy zbraknie światła - każdy wnet oślepnie. Gdy zbraknie ciebie - krew mi w żyłach skrzepnie John Wilmot, hrabia Rochester: Do jego kochanki

Rozdział pierwszy W ten dzień lutowy roku 1689 od samego rana trzymał silny mróz, ściskający ziemię jak żelazną rękawicą, której chwyt - zdawało się - nigdy nie zelżeje. O drugiej po południu zaczęło się już zmierzchać. Wcześniej też podano obiad, skromny, jak to zwykle zimą. Dobrze, że służące biegały po całym domu i dokładały drew i torfowych brykietów do wszystkich kominków, tak by przynajmniej ciepła nikomu nie brakowało. Pokój rządcy był na tyle mały, że ogień z kominka dostatecznie go oświetlał i nie było potrzeby zapalania świec. W utworzonym przez blask płomieni kręgu zebrała się cała rodzina i wyżsi rangą spośród służby. Jakub Mateusz, przyszły dziedzic Morland Place, miał dopiero pięć lat, ale od razu skojarzył ten obraz ze stadem bydła stłoczonym dla ciepła pod jednym drzewem. Widział kiedyś krowy zimujące na pastwisku, które tak samo zbiły się w kupę, gdy w oczy zaglądało im widmo głodu. Ten zjazd rodzinny wciąż pozostawał w jego pamięci, nawet gdy już dawno zapomniał, o czym wtedy mówiono. Jakub Mateusz, pospolicie zwany Małym Mattem, przecisnął się między zgromadzonymi, aby zająć wygodne miejsce na podłodze przy samym kominku. Za nim wsunął się jego kuzyn Artur, wicehrabia Ballincrea, który miał już prawie siedem lat i często mu dokuczał. Obok nich wepchnęły się psy - należący do hrabiny wilczarz irlandzki, Fand i młoda suczka ojca, Kithra. Kiedy już ułożyły się jak najbliżej ognia, wyciągnęły się

na bokach, dysząc z ukontentowania. Można było się domyślić po zapachu, że psy niedawno wytarzały się w krowich plackach, ale Mattowi to nie przeszkadzało. Dzieci poniżej dwóch lat, za małe, aby uczestniczyć w zjeździe rodzinnym, zostały w pokoju dziecięcym pod opieką mamki Flory. Matta nie zaliczono już do ich grona, przez co od razu poczuł się kimś ważnym i prawie dorosłym. Przezornie usadowił się tak, żeby psy oddzielały go od Artura, który potrafił go ukradkiem uszczypnąć dla samej satysfakcji sprawienia mu bólu. Rozejrzał się po pokoju i stwierdził, że w czarnym, rzeźbionym fotelu przy kominku zasiadła jego babcia, Anuncjata, hrabina Chelmsford, dama tak dostojna, że Mattowi nie wydawała się człowiekiem z krwi i kości. Ubrana była w czarną suknię, na szyi miała brylantową kolię otrzymaną kiedyś w darze od króla Karola II, a na piersiach złoty krzyż wysadzany brylantami - jeden z klejnotów rodzinnych odziedziczonych po Percych. W świetle płomieni brylanty rzucały tęczowe błyski, opromieniając twarz Anuncjaty, jak u Królowej Śniegu z baśni. Ojciec Matta, Marcin, pan na Morland Place, stał za jej fotelem, trzymając ręce na oparciu w ten sposób, że lekko dotykały ramion hrabiny. Matt szczerze go kochał, tak zresztą, jak i wszyscy inni. Szczupły, o ciemnej cerze, falistych, czarnych włosach i ciemnobłękitnych oczach, w których tliły się zawsze wesołe iskierki, z ustami tak wykrojonymi, że wyglądały, jakby błąkał się po nich uśmiech, nawet gdy minę miał obojętną lub poważną, tak jak teraz. Był pasierbem hrabiny, która niegdyś poślubiła jego ojca, Ralfa Morlanda. Na podłodze przy fotelu hrabiny siedzieli jej dwaj pozostali przy życiu synowie, potomkowie Ralfa Morlanda: osiemnastoletni Karol hrabia Chelmsford, nazywany zdrobniale Karolkiem, i jego o rok młodszy brat Maurycy. Za nimi stali przedstawiciele służby dworskiej - rządca Klemens, którego przodkowie pełnili tę funkcję w Morland Place od niepamiętnych czasów; jego syn Walenty, kamerdyner; kapelan - stary

ksiądz St. Maur o siwych, krótko przystrzyżonych włosach i żywych oczach w pobrużdżonej twarzy; ochmistrzyni Jane Birch o ponurej twarzy, znana z ostrego języka i ciężkiej ręki; wreszcie garderobiana hrabiny, Chloris, piękna kobieta o mie-dzianorudych lokach i fiołkowych oczach. Teraz oczy Matta zwróciły się w stronę mężczyzny, którego niespodziewane przybycie było powodem zebrania się całej rodziny. Wuj Ckwis, przyrodni brat Ralfa Morlanda, ale dużo od niego młodszy, mieszkał stale w Londynie, gdzie pełnił funkcję pełnomocnika rodziny Morlandów do spraw handlu wełną i suknem. Piastował też jakiś urząd na dworze. Matt nie przypominał sobie, czy już kiedyś przedtem wuja widział, choć wiele o nim słyszał. Hrabina poczekała, aż wszyscy zajmą miejsca, i rzekła: - No więc posłuchajmy, jakie wieści przywiózł Clovis. Możesz mówić całkiem swobodnie, bo w tym domu nie ma nikogo, komu bym nie ufała. Clovis skinął głową i wyciągnął zza pazuchy zmięty i wy-plamiony list. - To z St. Omer, od mojego brata Edmunda - wyjaśnił. -Chyba nie muszę tłumaczyć, w jaki sposób dotarł do moich rąk... - Mniejsza o szczegóły - wszedł mu w słowo Marcin. -Nikt na pewno nie powtórzy tylko tego, co nie zostało powiedziane. Mógłbyś przeczytać nam ten list? Clovis trzymał list w ręku, ale nie zaglądał do niego. Niby zwracał się do wszystkich zebranych, ale nie spuszczał oczu z twarzy Anuncjaty. - Edmund napisał go szyfrem, jakiego czasem używamy między sobą, więc opowiem wam jego treść. Pisze, że król Jakub bezpiecznie dotarł do Francji, gdzie przebywała już królowa wraz z księciem Walii. Król Francji, Ludwik, przekazał im w użytkowanie pałac St. Germain pod Paryżem. Okazał królewskiej rodzinie dużo serca, wyasygnował dla nich uposażenie i kazał komfortowo umeblować ich apartamenty. Trak-

tuje króla Jakuba ze wszystkimi honorami należnymi koronowanej głowie. Obaj władcy często się spotykają, razem także otrzymali wiadomość, że parlament przekazał koronę Anglii w ręce księżniczki Marii i księcia Wilhelma Orańskiego. Miało to miejsce szesnastego lutego. - Jak te złe wiadomości szybko kursują! - burknął ponuro Marcin. - Dotarły do nich niewiele później niż do nas. Mały Matt pamiętał ten dzień, kiedy do Morląnd Place nadeszły wieści, które najpierw wszystkich zaszokowały, a potem zirytowały. Parlament wtedy orzekł, że opuszczenie kraju przez króla jest równoznaczne z jego abdykacją. Londyn okupowały wojska holenderskiego księcia Wilhelma, męża starszej córki króla, Marii. Początkowo to jej parlament ofiarował koronę Anglii, ale Wilhelm energicznie zaprotestował przeciwko obsadzeniu go w roli „księcia małżonka" u boku własnej żony. Wymógł na parlamentarzystach koronację obojga, na co obie izby zgodziły się pod warunkiem zagwarantowania protestanckiej sukcesji tronu, aby już nigdy więcej nie zasiadł na nim katolik. Oznaczało to, że po śmierci Wilhelma korona przejdzie w ręce Anny, siostry księżniczki Marii. Matt pamiętał, w jaką wściekłość wpadła wtedy jego babka. - Ten parlament przehandlował koronę Anglii jak paczkę herbaty! - krzyczała. - Żeby Holendra ustanowić naszym królem, a odsunąć prawowitego księcia Walii! Ciekawe, kto im dał takie prawo? - Dobrze, że przynajmniej obyło się bez represji - usiłował łagodzić Marcin. - Nikt z przeciwników Wilhelma nie doznał prześladowań. - Pewnie, on chce uchodzić za wybrańca narodu, a nie zbrojnego uzurpatora! - szydziła hrabina. - Może da nam spokój dopóty, dopóki większość nie uwierzy, iż król rzeczywiście abdykował, a wtedy dopiero pokaże, co potrafi? Morland Place znacznie ucierpiało podczas oblężenia, jakie nastąpiło po inwazji wojsk Wilhelma Orańskiego. Matt próbował wymazać z pamięci tamte koszmarne dni, ale nie dało

się nie zauważyć, że uszkodzenia dworu naprawiono zaledwie prowizorycznie. Anuncjata i Marcin nie wyrażali głośno swoich obaw, ale sygnalizowali je w sposób wystarczająco czytelny nawet dla Matta. Clovis powrócił do streszczania listu od Edmunda. - Oczywiście król jest oburzony bezdusznością swoich córek, ale razem z królem Ludwikiem układa już plany na najbliższą przyszłość. - Tu Clovis intonacją głosu dał do zrozumienia, że zbliża się do najważniejszej części listu. - Król Ludwik zdecydował się zapewnić naszemu panu siły i środki wystarczające na zorganizowanie ekspedycji... - Do Anglii? - Anuncjata tak się ożywiła, że o mało nie wstała z fotela. - Na razie do Irlandii - sprostował Clovis. - Przy poparciu tamtejszych katolików łatwiej będzie przeprawić się do Anglii. - A kto ma dowodzić tą wyprawą? - spytała hrabina. To samo zapytanie malowało się na wszystkich twarzach, ale nikt nie wątpił, że Anuncjata będzie najlepszą wyrazicielką ich myśli. - Hrabia de Lauzun stanie na czele, ale oczywiście nasz król też ruszy do boju, a z nim książę Berwick. - Berwick jest dobrym żołnierzem - stwierdziła Anuncjata. -Mój syn Hugo bił się pod nim z Turkami, a znał go jeszcze z kampanii Monmoutha, i zawsze pochlebnie się o nim wyrażał. Zdaje się, że król ma więcej szczęścia do swych nieprawych synów niż do prawowitych córek! - dodała z sarkazmem. Po raz pierwszy w ciągu tego wieczoru głos zabrał Karolek. - Zaraz, pani matko, czy to nie ten lord Berwick, który jest synem króla, urodzonym z Arabelli Churchill? I czy to nie jej brat, Jan Churchill, zdradził naszego pana dla księcia Orańskiego? Dziwię się, że król chce mu zaufać. - Berwick jest wystarczająco rozsądny - ucięła hrabina. -Natomiast Jan Churchill myśli tylko o własnej karierze. Chodzi na pasku żony, a tej z kolei księżniczka Anna je z rę-

ki, więc protestancka sukcesja to dla nich najkrótsza droga do bogactw i zaszczytów. Jeżeli księżniczka Anna kiedykolwiek zostanie królową, tych dwoje sięgnie po najwyższe stanowiska w kraju. Zapamiętajcie to sobie - tę część przemowy skierowała do swoich synów - że protestantyzm dąży do zastąpienia wiary, lojalności i poczucia obowiązku dbałością o własny interes. Widzieliście, jak księżniczka Anna zdradziła rodzonego ojca... Marcin ostrzegawczym gestem położył jej ręce na ramionach, a Karolek szybko dodał pojednawczo: - Oczywiście, pani matko, ani Maurycy, ani ja nie zamierzamy z nich brać przykładu. - Kiedy ma wyruszyć ta ekspedycja? - Marcin zwrócił się wprost do Clovisa, który zdawał się czekać na ponowne poruszenie tego tematu. - Już niedługo. Jeśli dobrze pójdzie, za dwa tygodnie przybiją do brzegów Irlandii. Po tych słowach zapanowała cisza. Maurycy spoglądał nie-widzącymi oczami na Clovisa, podczas gdy Karólek utkwił pytający wzrok w twarzy matki. Hrabina lekko skinęła mu głową, po czym podniosła oczy na Marcina, a ten, jakby czytając z jej twarzy, podsumował: - Musimy się zastanowić, co mamy robić dalej. Anuncjata podniosła rękę i zakryła nią dłoń pasierba spoczywającą na jej ramieniu. Uwagę Matta zwróciło to, jak białe i wysmukłe ręce miała babka w porównaniu z kanciastymi, ogorzałymi dłońmi jego ojca. Oboje zachowywali się też z taką swobodą, jakby oprócz nich w tym pokoju nikogo nie było. Samymi spojrzeniami i dotknięciami rąk przekazywali sobie wiadomości, bez słów. Kiedy w końcu babka zabrała głos, przypominało to raczej zakończenie długiej rozmowy, której nikt poza tą parą nie słyszał. - Nie, ty musisz podjąć decyzję! Jesteś przecież panem Morland Place!

Wynikła z tego dyskusja trwała jeszcze długo, ale Matt robił się coraz bardziej senny i nie rozumiał już zalewającego go potoku słów. W końcu zasnął na dobre, wtulony pomiędzy psy. Obudziło go dopiero szarpnięcie - to Birch próbowała postawić go na nogi. Wszyscy uczestnicy spotkania opuszczali już pokój; pochód zamykał Clovis. Anuncjata i Marcin stali przy oknie, najwidoczniej czekając, aż zostaną sami. Birch energicznie pociągnęła chłopca za rękę, więc potykając się podążył za nią. Ledwo wyszedł, usłyszał, jak drzwi pokoju rządcy zamknęły się, co oznaczało, że babka i ojciec zostali w środku wraz z psami leżącymi przy kominku. Matt rozbudził się zupełnie, kiedy na klatce schodowej owiało go chłodne powietrze. Zadrżał z zimna i przyspieszył kroku, wiedząc, że w pokoju dziecięcym płonie ogień na kominku. Birch puściła rączkę Artura, żeby przed wejściem na schody zebrać spódnice w garść. Ten wykorzystał chwilę postoju i zaczął marudzić: - Jestem głodny, Birch! - Ty zawsze myślisz tylko o jedzeniu! - Ochmistrzyni nie darowała sobie połajanki. - Kiedy naprawdę jestem głodny! Na obiad prawie nic nie jadłem... Na zakręcie schodów Matt nie mógł powstrzymać się od spojrzenia w dół, na płytki posadzki ułożone w szachownicę. Przypomniał sobie, że kiedyś widział je zbryzgane krwią i zasłane trupami, tędy bowiem oblegający dwór buntownicy torowali sobie drogę. Wolałby o tym nie pamiętać, ale ten obraz ciągle powracał, szczególnie w określonych okolicznościach, zawsze takich samych. Przeżegnał się. Birch zauważyła to kątem oka i od razu złagodniała. - Dobrze już, dobrze, spróbuję znaleźć ci coś do zjedzenia. Biedne maleństwa, Bogu Najwyższemu wiadomo, co z tego wszystkiego wyniknie. Chodźcie szybko do pokoju dziecięcego, to zobaczę, co da się zrobić.

- A dzidziusie nie będą spały? - spytał Matt. Uwielbiał małe dzieci, choć traktował je raczej jak miot rozkosznych szczeniaczków. Tymi dzidziusiami były: młodszy braciszek Artura, Jan; mała Maria Cełia Ailesbury, sierota po siostrze Marcina i ulubienica Matta, nazywana Koniczynką (Clover), bo miała taką milą, okrągłą buzię; wreszcie najmłodsze dziecko hrabiny, Aliena. Matt wiedział, że ta dziewczynka przyszła na świat w jakichś dziwnych okolicznościach, bo służba wciąż szeptała o tym między sobą, milknąc, kiedy nadchodził. Birch też ze smutkiem potrząsała nad nią głową. Aliena była wprawdzie szczupła i śniada, lecz zdrowa i silna. Matt wolał jednak o nic nie pytać, zwłaszcza że służący też nie zadawali zbędnych pytań i nie ośmielali się mówić o tych sprawach głośniej niż najcichszym szeptem. - A jeśli dzidziusie nie śpią, czy będę mógł się z nimi pobawić? Birch potrząsnęła głową z lekką dezaprobatą. - Coś podobnego, bawić się? Przecież to nie zabawki! - Widząc wyraz twarzy chłopca, dodała jednak niespodziewanie łagodniejszym tonem: - Jeśli chcesz, będziesz mógł nakarmić Clover, tylko musisz bardzo uważać! Matt ucieszył się, ale trochę także zaniepokoił, bo taki miły głos Birch z pewnością wróżył jakieś nieszczęście! Drzwi zamknęły się za wychodzącymi, pozostawiając ich samych wśród tańczących cieni rzucanych przez płomienie. - Czy mam posłać po świece? - spytał Marcin, wyglądając przez okno. - Zrobiło się już całkiem ciemno. - Nie trzeba, widzę wszystko wyraźnie - zapewniła go hrabina. W tamtym strasznym dniu, kiedy pasierb zakomunikował jej o ucieczce króla, myślała, że koniec jej już bliski. Właściwie chciała umrzeć i nawet modliła się o to, ale okazało się, że jej czas jeszcze nie nadszedł. Książę Wilhelm nie wysłał żołnierzy, aby zrównali Morland Place z ziemią, ani nie wtrącił

jej i Marcina do Tower. Mało tego - nie musiała pod presją otoczenia rozstać się z Marcinem i nikt nie domyślił się, kto był ojcem Alieny! Anuncjata wreszcie mogła odetchnąć, nadzieja wstąpiła w jej serce, a wraz z nadzieją powróciła także chęć do życia. Przez tych kilka tygodni żyła pełnią życia, nie chciała znów z tego rezygnować. Przedtem - zanim Marcin wrócił do domu w samą porę, aby wyratować ją z rąk buntowników, którzy zabili księdza - nie wyobrażała sobie dalszego wspólnego życia z nim z powodu powinowactwa, jakie ich łączyło. Teraz jednak, kiedy patrzyła w jego kochaną twarz, mimo piętrzących się przed nimi trudności, nie wyobrażała już sobie życia oddzielnie. W jej sercu wzbierała miłość do niego tak ogromna, że mimo woli przycisnęła ręce do piersi, jakby chcąc powstrzymać ten wewnętrzny napór. Patrząc na jej rozjaśnioną twarz i radośnie błyszczące oczy, Marcin pomyślał w duchu, że drugiej takiej jak ona nie ma na świecie. Pamiętał ją sprzed dwóch miesięcy - tak zrozpaczoną i przygnębioną, że nie przypuszczał, aby długo pożyła. Teraz zaś, nie wiadomo jak, odzyskała siły witalne i ze śmiechem wyciągała ku niemu ręce. - Karolek na pewno zechce ruszyć na tę wyprawę - rzekła. -Aż rwie się do walki! - A Maurycy? - spytał. - Mam nadzieję, że nie. Widzisz, Karolek jest urodzonym żołnierzem, ma to we krwi i pewnie nawet nie nadaje się do niczego innego. Natomiast Maurycy... no cóż, pasjonuje się innymi sprawami, ważniejszymi niż zmiana dynastii. - No wiesz, pani! - Marcin udał oburzenie. - Czyż może być coś ważniejszego na świecie niż zmiana dynastii? Czuł, jakby przez ręce przepływała do niego cała jej energia. - Będziesz musiała wyjechać za granicę - oznajmił. - Kiedy, teraz? - Sądziła, że żartuje. - Jak mogłabym teraz wyjechać z kraju? Będę tu potrzebna, kiedy król wróci, aby go powitać.

Marcin jednak mówił całkiem poważnie. - Posłuchaj, najdroższa - zaczął. - Ta kampania to nie kwestia dni czy tygodni, ale miesięcy. Tego Holendra niełatwo będzie się pozbyć, bo to doświadczony żołnierz i dysponuje potężną armią. A jeśli będzie musiał odeprzeć atak od strony Irlandii, zechce zabezpieczyć sobie tyły. - Jak dotąd, zostawił nas w spokoju - zauważyła hrabina. - Ale to się zmieni. Wystarczy, żeby król wylądował w Irlandii. Jesteś zbyt dobrze znana, a twoja obecność przypomni Holendrowi o Morland Place. I nie idzie mi tylko o twoje bezpieczeństwo, najdroższa, bo gdzieżbym śmiał cię wstrzymywać przed rzuceniem twego wątłego życia na szalę... Mówił półżartem, ale Anuncjata wiedziała, że nigdy nie zdoła wyrzucić z pamięci koszmaru tamtych chwil, kiedy u szczytu schodów sama jedna stawiała czoła rozjuszonej tłuszczy. - Myślę, że gdy ciebie tu nie będzie, Holender zostawi Morland Place w spokoju. Musisz wziąć pod uwagę dobro rodziny. - To znaczy, że mam się udać na wygnanie - podsumowała, choć samo to słowo brzmiało przerażająco. - Powiedzmy, na krótko. Dopóki nie wygramy wojny i nie przywrócimy króla na tron. - A ty pewnie zostaniesz tutaj? - spytała z gorzką ironią. Wiedziała, że zdoła znieść wszystko z wyjątkiem rozłąki z nim. - Przecież ja już jestem na wygnaniu - przypomniał jej. Macocha nie chciała jednak przyjąć tego do wiadomości. - Tak, ale jeśli król cię wygnał, uzurpator chętnie cię ułaskawi - próbowała przekonywać. - Nie wtedy, jeśli będę walczył przeciwko niemu - sprostował. - Och, Marcinie, Marcinie! - Przytuliła się do niego. Oczy miała roześmiane, ale policzki mokre. Otoczył ją ciasno ramionami, czując słodki zapach jej skóry i łaskotanie jej czar-

nych włosów na swojej szyi. Każdy jej dotyk wlewał weń nowe życie, podczas gdy rozłąka z nią równała się śmierci. - Trzeba zrobić wszystko, aby przyspieszyć zwycięstwo -szeptał jej we włosy. - Jedno wygnanie już przeżyłem, a teraz wystarczy szybkie, pewne uderzenie i skończy się nasza niedola. Na to tylko możemy liczyć. Przez chwilę trwali przytuleni do siebie, w końcu Anuncjata delikatnie wyzwoliła się z jego uścisku i stanęła przed nim wyprostowana po wojskowemu, patrząc mu w oczy. - Mamy już mało czasu - zauważyła. - Musimy wszystko dobrze zaplanować. Zaplanowano więc, że Clovis zostanie w Morland Place jako tymczasowy zarządca majątku i kurator jego przyszłych spadkobierców. Włożono na niego ciężkie brzemię odpowiedzialności, ale nie było nikogo odpowiedniejszego, kto mógłby się tym zająć. Z dorosłych członków rodziny Morlandów w kraju pozostały jedynie: Sabina, siostra Marcina, bezdzietna wdowa, która i tak zarządzała trzema kluczami w Northumberland, w tym jednym należącym do rodziny, a dwoma do niej; oraz przyrodnia siostra Clovisa, Katarzyna, zamężna za swoim kuzynem Kitem Morlandem, z którym mieszkała w majątku ziemskim w Szkocji i dochowała się jednego, chorowitego syna. - Wiem, że dasz sobie radę - zapewniała szwagra Anuncjata. - Przykro mi, że zostawiam wszystko na twojej głowie, ale mam nadzieję, że mi to wybaczysz, a wiem, że starczy ci sił. - I tak jestem twoim dłużnikiem - oświadczył całkiem poważnie Clovis. - Zresztą chyba długo to nie potrwa. - Napisz do Katarzyny i Sabiny i daj im znać, co się stało -poleciła hrabina. - Lepiej, żeby to wyszło od ciebie. - Wydaje mi się, że one mają dosyć własnych kłopotów! - zaoponował Clovis. - W Szkocji na pewno szykuje się powstanie.

- Cóż, wszyscy musimy sobie wzajemnie pomagać. - Anun-cjata przygryzła wargę. - Wiem, że nie powinnam tak stąd uciekać... Szwagier ujął jej rękę i uścisnął ją. - Wszyscyśmy przez to przeszli, sama wiesz o tym najlepiej. Delikatny dotyk jego ciepłej ręki pokrzepił ją na duchu. Clovis skądś czerpał siłę, lecz Anuncjata nie zdawała sobie sprawy skąd. On sam nie potrafił ocenić siły swojego uczucia do niej. Całe życie przeżył w jej cieniu i choć miał wiele możliwości ożenku, w jego sercu nigdy nie było miejsca dla innej kobiety poza nią. Ciężko jej było pożegnać się z księdzem St. Maurem, którego serce wyrywało się na drugą stronę Kanału. Na przeszkodzie temu jednak stał jego wiek i słabe zdrowie. - Ksiądz jest potrzebny moim dzieciom - tłumaczyła, maskując swe prawdziwe uczucia. - Komu innemu mogłabym powierzyć pieczę nad ich duszami i wyksztąłceniem? Równie ciężko było jej rozstać się z tymi wiernymi sługami, którzy walczyli przy jej boku, kochali ją i mieli zapewnione miejsce w jej sercu. Najmocniej jednak Anuncjata przeżyła pożegnanie z Jane Birch, która towarzyszyła jej od czasu debiutu na salonach Londynu, co miało miejsce prawie trzydzieści lat temu, i dzieliła wszystkie jej radości i smutki. Po przebytej w zimie febrze Birch nie odzyskała już jednak pełni sił i mogłaby nie przetrzymać morskiej podróży na początku marca. Bez szemrania pogodziła się z koniecznością pozostania w kraju, ale kiedy nadeszła chwila rozstania, jej zagrożone ślepotą oczy wypełniły się łzami. - Jesteś tu potrzebna - pocieszała ją hrabina. - Zresztą to nie potrwa długo. - Tak jest, jaśnie pani - odpowiedziała sztywno Birch. Anuncjata miała ochotę ją pocałować, ale wiedziała, że wtedy stara ochmistrzyni straciłaby panowanie nad sobą, co

skompromitowałoby ją w oczach służby. Polecila wiec tylko: - Pomagaj Clovisowi, pilnuj dzieci... Ja na pewno niedlugo wrócę. - Tak jest, jaśnie pani - powtórnie wyrecytowala Birch, al jej oczy mówiły co innego. Jeszcze trudniej było hrabinie pożegnać sie z Karolkiem, ktory nazajutrz miał razem z Marcinem i kilkoma innymi mężczyznami wyruszyć do Irlandii. Po Ralfie odziedziczył wzrost, rysy i niedbały wdzięk, a po niej prawie nic, z wyjątkiem piwnych, Stuartowskich oczu. Poprzedniego dnia wieczorem Anuncjata wzięła go na stronę i z bólem serca wyznała mu tajemnicę jego pochodzenia. Opowiedziała, jak to książę Rupert, w którym nieszczęśliwie się kochała i któremu o mało nie uległa, okazał się w rzeczywistości jej ojcem! Oczywiście matka nigdy nie wyznała jej prawdy i gdyby nie interwencja w ostatniej chwili, dopuściliby się grzechu kazirodztwa. Ale żadna interwencja me zdołała zdusić miłości, którą Anuncjata przez całe życie ukrywała. Uznała jednak, że w przeddzień stoczenia decydującej bitwy syn powinien wiedzieć, czyja krew płynie w jego żyłach. - Jesteś Stuartem, Karolku - oświadczyła mu. - Praprawnu-kiem króla Jakuba I, a wnukiem najlepszego żołnierza, jakiego znał ten świat. Twój dziad bił się, broniąc tronu króla Karola, a tobie przypadła w udziale walka o przywrócenie na tron króla Jakuba, twojego kuzyna. Dowiedź, że jesteś godzien nosie nazwisko Stuartów! O bladym świcie orszak hrabiny wyruszył do Aldbrough, gdzie mieli wsiąść na statek. Wprawdzie decyzja o wyjeździe została podjęta pospiesznie, nie była to jednak paniczna ucieczka. Anuncjata zabierała więc ze sobą konie, służbę, pieniądze i kosztowności, aby nie pojawić się w progach St. Ger- main jak ostatnia nędzarka. Zdecydowała, że towarzyszyć jej będą: Maurycy, mała Aliena, jej opiekunka Dorcas, oczywis-

cie Chloris i jeszcze jedna służąca imieniem Nan, lokaj Gifford, masztalerz Daniel i kamerdyner Maurycego - Jan Wood. Dobrze im się jechało po zmrożonym jeszcze po nocy gruncie. Musieli tylko unikać kolein na drogach, w których zalegał lód, a wybierać otwarte pola, gdzie pozostałą po żniwach ścierń przygryzło do gołej ziemi zimujące bydło. Wczesnym popołudniem dotarli do małego portu, gdzie czekał zakotwiczony statek, kołysząc się między niebem a linią horyzontu. Zanim się ściemniło, zdążyli załadować wszystko na pokład i nadszedł czas ostatniego pożegnania. Gifford dyskretnie się wycofał do miejsca, gdzie grzywy fal omywały brzeg, a Marcin odprawił swoją zbrojną eskortę w głąb plaży, aby nikt im nie przeszkadzał. - O, pani! - westchnął Marcin, ujmując dłonie Anuncjaty w swoje. Wystarczyły te dwa wyrazy, aby, przypomniała sobie, że już jutro jej kochanek pociągnie do Irlandii, aby walczyć w obronie swojego króla. - Uważaj na siebie! - prosiła. Wiatr od morza nawiewał jej na czoło kosmyki włosów, które wcześniej wymknęły się spod kaptura. - Jak tylko będę mógł - obiecał. Przyciągnął ją do siebie i całował jej policzki i oczy. Były mokre i słone, nie wiadomo, czy od morskiego wiatru, czy od łez. Czuł jej chłodne usta, które ogrzały się dopiero pod dotykiem jego warg. - Boże, jak ja cię kocham! - wyszeptał, przymykając oczy. -Tylko ciebie, na wieki! Chlupot fal uderzających o przybrzeżne kamyki, pisk mew, rozrzuconych po niebie jak skrawki wilgotnych szmat, zapach morskiej wody i poszarpanych wodorostów przypomniały im, że przypływ nie będzie na nich czekał. Jeszcze raz przylgnęli do siebie, ale nawet gdy się rozdzielili, ich spojrzenia pozostały złączone. - Niech cię Bóg strzeże, Marcinie - pobłogosławiła go Anuncjata. - Clovis bęcfeie przekazywał mi wiadomości, ale pisz do mnie, jeśli tylko będziesz mógł.

- Będę, pani, z pewnością. Niech cię Bóg zachowa! Gifford pomógł hrabinie wsiąść do szalupy. Ledwo przekroczyła burtę, marynarze rzucili się do wioseł. Jej pasierb pozostał na brzegu, okrywając się szczelnie płaszczem dla ochrony przed wzmagającym się wiatrem. Odprowadzał wzrokiem wdzięczny stateczek, który pod rozpostartymi żaglami nabierał coraz większej szybkości i prując fale, odpływał w dal. Zapadał zmrok i Marcin nawet się nie zorientował, kiedy stracił z oczu Anuncjatę. Oczami wyobraźni bowiem widział ją nadal. Dopiero jeden z jego ludzi wyrwał go z zadumy, trąciwszy przedtem w ramię. - Panie, jedźmy już, bo zimno jak diabli i nadchodzi przypływ! Marcin spojrzał pod nogi i aż podskoczył - białe grzywy fal pieniły mu się już u stóp. - Dobrze, już idę. Zbudowany na średniowiecznym jeszcze fundamencie zamek St. Germain był brzydkim gmachem z czerwonej cegły, ale otoczenie miał wprost cudowne. Ogrody schodziły w dół aż do Sekwany, a z tarasu na dachu widać było lasy bogate w zwierzynę, sadzone jeszcze rękami pierwszych królów Francji. Rozłożyste drzewa okalały tam malownicze jeziora, do których prowadziły wąskie ścieżki, a ponad wierzchołkami drzew majaczyły we mgle dachy Paryża. W liście do Clovisa Anuncjata opisała serdeczne przyjęcie, jakie jej zgotowała królowa Anglii, która na uchodźstwie stała się życzliwsza i przystępniejsza niż w Whitehall. Z pewnością hrabina zaimponowała jej także tym, że nie przybyła ^do Francji bez pensa przy duszy, jak większość wygnańców. Królowa oferowała jej najlepszy apartament na pierwszym piętrze i mianowała ją Damą Królewskiej Sypialni, natomiast Maurycego - Szambelanem Królewskiej Kaplicy.

Anuncjata od razu zauważyła, że królowa źle znosi pobyt na obczyźnie, podczas gdy król przysyłał z Irlandii same optymistyczne listy. Z kolei książę Walii rósł i mężniał nad podziw. Na jego pierwsze urodziny, przypadające w czerwcu, Maurycy skomponował specjalny hymn, który bardzo spodobał się królowi Ludwikowi. Clovis pisał do Anuncjaty często, śląc listy sobie tylko znanymi drogami. Nie wiedział zbyt wiele o kampanii irlandzkiej poza tym, że Marcin i Karolek bezpiecznie dotarli na wyspę. Więcej informacji miał natomiast na temat pozostałych członków rodziny. Okazało się, że siostra Marcina, Sabina, niedługo zdołała wytrzymać we wdowieństwie i poślubiła rządcę swojego majątku, niejakiego Janka Francomba. Glovis dodał jeszcze, że w grudniu oczekiwała potomka, co wskazywało, że rządca zaczął ją pocieszać wcześniej, niż się pobrali. Katarzyna również spodziewała się dziecka, z tym, że rozwiązanie miało nastąpić już w lipcu. Tymczasem Kit wyruszył na północ, aby przyłączyć się do wicehrabiego Dundee, znanego pod przezwiskiem Bonnie Dundee, który w górach zbierał ochotniczą armię, by ruszyć na odsiecz królowi Jakubowi. Wprawdzie siły wierne Uzurpatorowi, pod dowództwem Mackaya, mogły liczyć na pomoc ze strony szkockich unionistów, ale Dundee cieszył się większą popularnością jako lepszy dowódca. Zwycięstwo odniesione w Szkocji wzmocniłoby znacznie pozycję króla w Irlandii. Jednak w ostatni dzień lipca przyszły wieści, że wprawdzie szkoccy górale odnieśli miażdżące zwycięstwo pod Killiecrankie, ale w bitwie tej poległ Bonnie Dundee. Pozbawieni charyzmatycznego przywódcy górale wycofali się do swoich skał i dolin. Niestety Kit Morland do rodzinnego domu już nie wrócił. Na tydzień przed bitwą Katarzyna urodziła zdrową dziewczynkę. Jak dotąd, mimo licznych ciąż, nie dochowała się potomstwa, za wyjątkiem jednego chorowitego chłopca, więc Sabina, nie zważając na swój odmienny stan, przyjechała wraz

z mężem do Aberlady, by doglądać ciotkę w połogu. Z wdzięczności dla niej Katarzyna ochrzciła córkę imieniem Sabina, ale nie uległa prośbom, aby przenieść się do jej domu w Northumberland. Odmówiła, tłumacząc się, że ma obowiązki wobec syna, dla którego musi utrzymać majątek w Szkocji. W sierpniu przyszedł następny list od Clovisa z niezbyt pocieszającymi wiadomościami. Szkoccy górale zostali pod Dunkeld rozniesieni w puch, wobec czego nawet gdyby znalazł się nowy dowódca na miarę wicehrabiego Dundeego, nie było szans, aby w najbliższych latach zdołał poderwać Szkotów do walki. Mało tego - synek księżniczki Anny, który cierpiał na ataki konwulsji, nie tylko przeżył pierwszy miesiąc, ale odkąd zaczął być karmiony piersią przez mamkę, wyglądał kwitnąco, i wszystko wskazywało, że będzie żył. Księżniczka Anna dała mu na chrzcie imię Wilhelm na cześć swego szwagra, a oprócz tego chłopiec otrzymał tytuł księcia Gloucester. Wiadomości te pogrążyły w smutku dwór królewski na wygnaniu. W osobie tego dziecka stronnictwo protestanckie zyskało bowiem potencjalnego dziedzica tronu - rywala małego księcia Walii. Palącą wręcz koniecznością stało się teraz cłla króla usunięcie z drogi swego zięcia. Szkocja już wymknęła mu się spod kontroli, a wiadomości z frontu irlandzkiego były, w najlepszym razie, niepewne.

Rozdział drugi W lipcu roku 1690 panowały nieludzkie upały. Strumienie wyschły, ziemia popękała, a na trawie i liściach osiadła warstwa pyłu. Żniwa odbyły się wcześniej niż normalnie, na szczęście plony były obfite. Dzieci, które o tej porze zwykle zbierały kłosy w polu, nie miały nic do roboty, biegały więc i wymyślały różne zabawy, przez co często pakowały się w kłopoty. Dwóch takich zakurzonych chłopców zbiegało pewnego popołudnia z wysokiego brzegu strumienia płynącego przez High Moor Farm. Na pierwszy rzut oka wydawali się bardzo podobni do siebie, gdyż byli zbliżonego wzrostu i budowy, a na sobie nie mieli nic poza koszulami i krótkimi spodenkami, nie licząc grubej warstwy białego pyłu. Dopiero po bliższym przyjrzeniu dawało się zauważyć, że jeden miał gęste, proste włosy mysiego koloru i buzię usianą piegami, a drugi czarne loki, teraz mocno przyprószone pyłem, oraz typowe dla Morlandów ciemnobłękitne oczy, błyszczące w opalonej na brąz twarzy. Pierwszym z chłopców był Davey, najmłodszy spośród licznych wnuków owczarza Conna, a drugim -Jakub Mateusz, przyszły dziedzic Morland Place, pospolicie nazywany „młodym panem". Nad samą wodą chłopcy ochoczo zrzucili odzienie, cisnęli je na sterczące korzenie olchy i wskoczyli do bystrej, brunatnej wody. Zetknięcie się z chłodnym nurtem strumienia wywołało ich piski zachwytu. - Ależ zimna ta woda! Okropnie chce mi się pić, ale nie mogę, tak ziębi!

- A konie ją piją i nic im nie jest! Popatrz, Matt, potrafisz tak? - Pewnie, pływam jak stara wydra. O, widzisz, Davey? Zupełnie jak wydra! Kiedy mieli już dość kąpieli, wygramolili się na brzeg i wyciągnęli na trawie, aby obeschnąć. Woda ściekała z nich obficie, wsiąkając w ziemię, a słońce suszyło ich włosy. Matt leżał na grzbiecie, z rękami złożonymi pod głową i spod przymkniętych powiek przyglądał się kroplom wody, jakie osiadły mu na piersiach. Każda taka kropla miała kształt idealnie równej półkuli, przez którą, jak przez szkło powiększające, widział rozszerzone pory opalonej na brąz skóry. Pojedyncze krople drżały także na jego rzęsach, więc mógł patrzeć przez nie na bezchmurne niebo albo dla zabawy udawać, że płacze. W tak piękny dzień nie mógł jednak, nawet na siłę, znaleźć powodu do smutku. Próbował przypomnieć sobie, że przecież nie ma matki, a ojciec wyruszył do Irlandii walczyć z Uzurpatorem (kiedy raz, przez pomyłkę, nazwał tego człowieka królem, natychmiast dostał od Birch prztyczka w ucho). Na nic to się jednak nie zdało, gdyż był tak zadowolony, jak po dobrym obiedzie i po prostu nie mógł przestać się uśmiechać! - Cóż ty tak szczerzysz zęby, jak stary pies? - zagadnął go Davey. Był nieco starszy od panicza, uczęszczał już do szkoły pod wezwaniem świętego Edwarda. Przejawiał duże zdolności do nauki, więc matka miała nadzieję, że w przyszłości będzie mógł zostać ekonomem lub nawet rządcą majątku! Ojciec Daveya, podobnie jak jego starszy brat, przebywał obecnie razem z dziedzicem w Irlandii. - Próbowałem patrzeć na niebo przez krople wody na rzęsach - wyjaśnił Matt. - Spróbuj, jakie to zabawne! - Wolę zjeść śliwkę - oświadczył Davey, przyciągając do siebie koszulę. Schowane w niej owoce zaplamiły płótno na czerwono. - Tylko trzy się zgniotły, reszta jest dobra. - To pewnie wtedy, kiedy się przewróciłeś, ty niezdaro! -

szydził Matt, ale Davey nie dał się sprowokować. Nie miał dziś ochoty na bójkę, wolał leniuchować i jeść. - Trzymaj! - Rzucił w kierunku towarzysza kilka dojrzałych, czerwonofioletowych śliwek, które zwędzili po drodze. Matt złapał je w locie i ułożył obok siebie na trawie z wyjątkiem jednej, którą wziął do ręki, by napawać się jedwabistą gładkością skórki. Pachniała cudownie. W tym roku śliwki obrodziły, ale dzieci wciąż nie miały ich dosyć. - Och, jak ja uwielbiam śliwki! - wyznał Matt, odwlekając moment napoczęcia smakowitego owocu. Davey przetoczył się na brzuch, aby przed nadgryzieniem dobrze przyjrzeć się swojej śliwce. - Pamiętasz, jak było z osą? - spytał i zachichotał. Matt wiedział, że właściwie nie powinien się śmiać, gdyż przykry wypadek dotyczył jego kuzyna Artura, ale to wyglądało tak śmiesznie! Artur, wicehrabia Ballincrea, zabrał Mat-towi śliwkę, a kiedy ją nadgryzł, okazało się, że w środku znajdowała się osa, która ugryzła z kolei jego! Oczywiście spuchła mu cała buzia. - Do wieczora miał gębę jak bania! - W głosie Matta pobrzmiewała mściwa satysfakcja, choć czuł się też trochę winny z tego powodu. Artur miał już osiem lat, czyli dwa lata więcej od niego, oprócz tego był tęgi i mocno zbudowany. Wykorzystywał swą przewagę w ten sposób, że upierał się, aby kuzyn tytułował go lordem. - Masz mówić do mnie: „milordzie"! - krzyczał, siedząc na Mateuszu i okładając go pięściami, ale ten zawziął się, że nie ustąpi. - Kuzynie Arturze! - powtarzał uparcie. - Au! Puść mnie, kuzynie Arturze! Artur zabrał Mattowi śliwkę, chcąc mu dokuczyć, i wówczas, jak Matt święcie wierzył, w sprawę wdał się palec Boży. Przecież gdyby Artur nie zabrał mu śliwki, osa ugryzłaby jego! Kiedy był mały, Birch powiedziała mu, że Bóg widzi wszystkie jego uczynki, nawet po ciemku. Od tamtej pory trapiły go koszmary, w których poza zasięgiem światła świecy

lub płomieni kominka śledziły go wielkie oczy. Oczywiście teraz, kiedy urósł i zmądrzał, nie bał się już ciemności, przynajmniej nie bardzo. Któregoś wieczoru wyszedł na dwór. Była akurat pełnia, więc nad wierzchołkami drzew wisiał srebrny krąg. Matt wyobraził sobie, że tak właśnie wygląda oko Opatrzności, jasne i piękne. Błogi spokój upalnego popołudnia mącił jedynie szmer strumyka. Nad twarzą Matta polatywała ważka, jakby chcąc sprawdzić, czy jest to obiekt godny zainteresowania. Chłopiec obserwował ją spod wpółprzymkniętych powiek i wyobrażał sobie, że jest wielkości konia, bo taka się wydawała powiększona przez krople wody na rzęsach. Ach, gdyby tak dosiąść takiego szafirowozielonego, uskrzydlonego wierzchowca i na jego grzbiecie poszybować do Irlandii, gdzie walczył ojciec... - Ej, nie śpij! - wyrwał go z zadumy Davey. - Jestem głodny jak wilk. Chodźmy do mojego dziadka, pasie owce na Popple Height i na pewno ma przy sobie coś do jedzenia. W tym momencie Matt poczuł, jak bardzo zgłodniał. Obaj chłopcy zerwali się na nogi, ubrali i puścili biegiem przez pola. Wkrótce wspinali się już po stromym zboczu Popple Height, gdzie stary Conn doglądał stada. - On wygląda zupełnie jak wielki głaz! - chichotał Davey. -Dziwię się, że jeszcze nie obrósł mchem! Mattowi stary owczarz kojarzył się raczej z potężnym, wysmaganym wichrami drzewem, bo łachmany, które miał na sobie, przypominały bardziej liście niż wytwory ręki ludzkiej. Po bliższym podejściu okazało się jednak, że staruszek nie jest ani nieruchomym głazem, ani drzewem, lecz jak najbardziej żywym człowiekiem. Jego przenikliwe, głęboko zapadnięte w pomarszczonej twarzy oczy śledziły każdy ruch, gdy tymczasem dłonie majstrowały przy czymś na podołku. Obok pasterza leżała laska oraz dwa psy, które ziajały i merdały ogonami. Młodszy podbiegł do chłopców i obwąchiwał ich ręce, stary wolał nie opuszczać skrawka cienia, jaki znalazł za skałką, więc tylko przyjaźnie szczerzył zęby ponad wywie-

szonym ozorem, którego jaskraworóżowy kolor kontrastował z czarnym pyskiem. - Szczęść Boże, paniczu! - pozdrowił Matta stary Conn, gdy chłopcy podeszli bliżej. - Szczęść wam Boże, Conn - odpowiedział grzecznie Matt, pamiętając nauki, jak powinien zwracać się do ludzi, którzy kiedyś mieli zostać jego poddanymi. - Jak się macie? - Dziękuję, paniczu, taki gorąc nawet mi służy. No, Davey, gadaj, co tam znów knujesz? Głowę daję, że nic dobrego! Rezygnując z prób nakłonienia starego psa do zabawy, Davey klapnął z impetem na zgryzioną przez owce trawę u stóp dziadka. - Zrobiliśmy się głodni i pomyśleliśmy, że może masz coś do zjedzenia... - wyjaśnił. - Pewnie, takie urwisy jak wy tylko by jedli! - burknął pasterz. - Mam placki i owczy ser, jeśli to zadowoli takich gry-maśników... Sięgnął do worka i w tym momencie Mattowi zrobiło się wstyd za Daveya. Pomyślał, że to nieładnie odbierać starszemu człowiekowi jego obiad, i próbował się wycofać: - Dziękuję wam, Conn, ale nie chcemy, żeby dla was zabrakło... - Nic to, paniczu, wszystko, co mam, jest wasze. Starzy ludzie nie potrzebują tyle jadła, co młodzi. - Wyciągnął z worka złocisty, płaski, owsiany placek, przełamał go i wręczył chłopcom po połowie. Dołożył do tego jeszcze gomółkę białego, kruchego sera z owczego mleka, zawiniętą w liść kapusty. -Proszę, paniczu, częstujcie się. O tej porze taki serek jest najlepszy, bo owieczki jedzą macierzankę, koniczynę, miętę i wszystkie te ziółka, które lubią pszczoły. - Czy to naprawdę ma jakieś znaczenie? - zaciekawił się Matt, wpychając do ust kawałek sera. - Pewnie, bo co kto zje, tym się staje, a co zje owca, to przechodzi do mleka. Chłopcy w milczeniu zaspokoili pierwszy głód i dopiero