ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

JASTRZĄB

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :516.6 KB
Rozszerzenie:pdf

JASTRZĄB.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 48 stron)

Okładkę projektował MIECZYSŁAW WIŚNIEWSKI Redaktor WIESŁAWA ZANIEWSKA Redaktor techniczny JACEK ZYKUS Korektor HANNA PRZEWŁOCKA Cztery tysiące sześćset czterdziesta druga publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1970. Wydanie I Nakład 210 C00+280 egz. Objętość: 4,88 ark. wyd., 4,0 ark. druk. Papier druk. sat. VII ki. 65 g, (€3 cm z roli) z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu w styczniu 1970 r. Druk ukończono w lipcu 1870 r. w Wojskowych Zakładach Graficznych w Warszawie. 7am. nr 1479 z dnia 8.I.1S70 r. Cena zł 5.- K-58

WACŁAW CZYŻEWSKI JASTRZĄB ZANIM PADŁY STRZAŁY Słońce stało już w zenicie, gdy Antek Paleń, który ocknął się pierwszy z krótkiego snu, zaczął budzić swych kolegów. Było ich trzech wyciągniętych na puszystej trawie w cieniu zagajnika kipiącego gęstą, świeżą zielenią. Obok nich leżały karabiny z rozłożonymi zamkami i ten widok najbardziej go zirytował. - Wstawaj, człowieku - szarpnął za ramię Józka Sęka. - I wy też - zwrócił się do dwóch stryjecznych braci, spoglądających sennym jeszcze wzrokiem na sprawcę nagłej pobudki. Głos Antka docierał do nich z trudem, nie mogli w pierwszej chwili zrozumieć, o co mu chodzi. - Co się stało? - zapytał wreszcie Janek Paleń, mrużąc oczy w jaskrawych promieniach czerwcowego słońca. Antek zmarszczył brwi, niefrasobliwość krewniaka wytrąciła go trochę z równowagi. - Dosyć tego dobrego! - wypalił ostrym to-nem. - Albo nauczycie się dyscypliny, albo nas szkopy zgarną do policyjnej budy i obudzicie się dopiero w areszcie. Do czego to podobne! Przerwaliście czyszczenie broni i śpicie w najlepsze, zapominając o wszystkim. I do tego jeszcze te karabiny. Jak można zostawiać rozłożoną broń? Kto was tego nauczył? A gdyby tak teraz, w tej chwili, wyskoczyli zza drzew Niemcy, to co wówczas? Zamek pod pachę i w nogi, tak? Nie odpowiedzieli mu od razu. Słuchali, zerkając mimochodem na sąsiednie krzewy skąpane w słońcu, bujnie rozrośnięte i- szeleszczące na wietrze.. Pierwszy odezwał się Józek. - Przecież ty także... - Co także? Chciałeś powiedzieć, że spałem razem z wami? Tak, nie zaprzeczam, ale Visa mana w porządku. Zobacz - podsunął mu na dłoni pistolet. - Mógłbym z niego kropnąć w każdej chwili, a wy? Mam ci pokazać, jak wygląda twój karabin? - Nie, nie potrzeba. Sam widzę. Ale w razie czego, nie byłoby tak źle - próbował tłumaczyć Józek. - Mamy przecież wartownika... Antek spojrzał na niego z wyrzutem. - Przede wszystkim musisz polegać na sobie, to samo dotyczy pozostałych. I mnie też - podkreślił z naciskiem. - Musimy stanowić zwartą grupę. Złóż szybko broń i ściągnij natychmiast Irzyckiego z posterunku. Gdyby zauważył coś podejrzanego, zaalarmuj nas. Jeśli nie, wracajcie obaj. Porozmawiamy wreszcie o ważnych sprawach, które nas wszystkich dotyczą. Zrozumiałeś? Tak jest! - Józkowi udzielił się służbowy ton. -Zaraz tu będziemy. Antek usiadł pod rozłożystym świerkiem i bacznie lustrował dwóch chłopców, którzy w błyskawicznym tempie doprowadzali do porządku swa karabiny. Ślizgowe, czterotaktowe zamki Mauserów trzaskały napiętymi iglicami. Załadowali broń, przestawili skrzydełka bezpieczników i - czekali. Coś ważnego musiało za chwilę nastąpić. Wiedzieli, że Antek nie rzuca słów na wiatr. Cieszył się wśród nich dużym autorytetem, ufali mu nie od dzisiaj. Pochodził przecież z rodziny Paleniów, związanej jeszcze przed wojną z ruchem lewicowym. Sam miał już kontakt z organizacją, która działała w konspiracji. Parę razy pokazywał im ulotki i gazetki wydawane przez kogoś w podziemiu. Czytali z zapartym tchem, wchłaniali każde zdanie, każde słowo... Antek wprowadzał ich krok po kroku w inny

świat, wyjaśniał, przekonywał, sypał przykładami. Musiał dużo czytać, bo jego wiedza nie ograniczała się tylko do pospolitych spraw związanych z rodzinną wsią. Ale nie tylko pod tym względem Antek imponował im swą dojrzałością i postawą. Było przecież wielu takich, którzy potrafili ciekawie mówić. Antek jako jeden z pierwszych zdecydował się na krok, który świadczył także o jego odwadze. Wszystko zaczęło się wczesną wiosną 1942 roku, gdy we wsiach Lubelszczyzny okupant ponownie przystąpił do przymusowego wywożenia młodzieży w głąb Rzeszy, do prascy w przemyśle zbrojeniowym i rolnictwie. Akcja prowadzona była z całą brutalnością. Nie pomagały żadne zaświadczenia lekarskie, żadne prośby. Niekiedy tylko skutkowała sowita łapówka wypłacona urzędnikowi z Arbeitsamtu lub komendantowi gminnego posterunku policji, ale któż z biednych chłopów Lubelszczyzny mógł sobie pozwolić na taki luksus? Nie było wreszcie żadnej gwarancji, czy nawet łapówka uratuje kandydata na przymusowy wyjazd od kolejnej akcji. I wtedy właśnie, gdy w wielu rodzinach opłakiwano zabranych przemocą synów, Antek powiedział stanowczo "nie". Zbuntował się i mimo nakazu, odmówił wyjazdu. Wiedział dobrze, czym to grozi, ale nie zmienił swej decyzji. Pozostał na miejscu, zaczął się ukrywać. Pociągnął swym przykładem kilku innych kolegów. Szybko doszli do porozumienia i od tej pory rozpoczęło się ich nowe życie, ryzykowne, pełne niewygód, często głodu i chłodu, forsownych wędrówek i trosk. Początkowo tylko się ukrywali, ale Antek nie myślał wyłącznie o ratowaniu głowy. Odrzucał taką myśl. Dopomógł mu w tym brat, dawny członek KPP, związany z aktywistami lewicy już od pierwszych miesięcy okupacji. Starszy brat zastępował mu ojca, który zmarł przed wybuchem wojny. Dzięki niemu Antek dowiedział się o istnieniu zalążkowej konspiracyjnej organizacji w Rzeczycy i innych wsiach. W kolportowanych tajnie gazetkach pisano o potrzebie zbrojnej walki z hitlerowcami. Hasło było jasne, zachęcające do czynu. Antek otwarcie przedstawił przed kolegami swój plan, wiedział zresztą, że oni też myślą podobnie. Tak oto powstała pięcioosobowa grupa zdecydowanych na wszystko chłopaków. Nie składali przysięgi, nie mieli jeszcze wyraźnie określonego programu działania, ale w ich rękach znalazła się broń. I to było najważniejsze. Każdy wiedział, że prędzej czy później, a w grę wchodziły nie lata, lecz tygodnie, skierują lufy przeciwko wrogowi. Chociaż grupa powstała samorzutnie, to jednak Antek uznany został jednogłośnie jej dowódcą. Zdobył już sobie tyle szacunku i uznania, że nikt nie kwestionował jego czołowej roli w grupie. Antek właściwie docenił postawę kolegów, którzy mu zaufali. Starał się na każdym kroku postępować tak, aby mogli w pełni na nim polegać. Wskazówek udzielał mu brat. Od niego uczył się elementarnych zasad konspiracji, działania w trudnych warunkach okupacji, poczucia dyscypliny i odpowiedzialności za podejmowane decyzje. Gdy więc Józek Sęk wrócił z wartownikiem, Antek postanowił omówić kilka spraw zasadniczych, które miały zmienić oblicze luźno do tej pory związanej grupy. Czas był najwyższy, rozpoczynała się pełnia lata - najlepsza pora do aktywnych wystąpień przeciwko okupantowi. - No, chłopaki - zaczął przyjacielskim tonem - dość już obijania się po wiejskich kątach, oborach i stodołach, dość zjadania darmowego chleba, którego nasi chłopi i tak mają za mało, by starczyło dla własnych dzieci i na kontyngent... Przyglądali mu się z zainteresowaniem. Dotychczas nie przemawiał do nich w ten sposób, nie poruszał tego tematu nawet wówczas, gdy zastanawiali się wspólnie, u kogo spędzić kolejną noc. - Wyrwaliśmy się z rąk szwabów nie po to, by siedzieć z założonymi rękami - ciągnął dalej Antek. - Wojna potrwa jeszcze długo. Musimy włączyć się do niej i rozpocząć walkę z wrogiem. Ktoś z was może powiedzieć: cóż my, pięciu chłopaków, zdołamy zrobić? Wytłuką nas, zanim oddamy pierwszy strzał. Ja jednak myślę, że tak nie jest. Będziemy działać podjazdowe, skrycie, będziemy nękać okupanta tam, gdzie on się tego najmniej,

spodziewa. Nie damy się zaskoczyć, przeciwnie?' sami będziemy zaskakiwać. Naszym sprzymierzeńcem będzie las. Kto zna lepiej od nas te strony?. Wróg? Bzdura. Oni czują się dobrze na otwartej przestrzeni, gdy mają przewagę. Tu, w lasach lipskich, janowskich, biłgorajskich, będą bezradni.-Naszym sprzymierzeńcem będzie też noc. Kto zorientuje się w ciemnościach, że jest nas tylko pięciu? Zanim ochłoną i zorganizują jakiś pościg, my już pryśniemy daleko... Słuchali go z coraz większą uwagą. To, co mówił, miało swój sens. Znać było, że Antek przygotował. z bratem odpowiednie argumenty. Niby o wszystkim wiedzieli, ale dopiero teraz, gdy nazwał pewne rzeczy po imieniu, dostrzegli sporo nowego. - Dobrze gadasz, Antek - wtrącił jego stryjeczny brat Janek. - Jak tłuc, to tłuc. My też tak myślimy, tylko powiedz, czym? Ty masz Visa, my ; wygrzebane ze strychów karabiny. Przecież tego nie starczy, amunicji mam parę sztuk. Czort wie, czy jeszcze jest dobra... - Ja swoją kozikiem skrobałem ze rdzy - dodał Józek Irzycki, który przed chwilą wrócił z posterunku. - Wiem, widziałem - przyznał flegmatycznie j Antek. - Dlatego też od broni trzeba będzie zacząć. Porozmawiamy z chłopami i leśnikami. W trzydziestym dziewiątym pochowali trochę porzuconej broni i amunicji. Po co ma się marnować w ziemi skoro my jej potrzebujemy. Gdy i tego nie starczy,? zdobędziemy broń na wrogu. Ma jej pod dostatkiem... - Ech, gdyby tak automat - westchnął Sęk. - Oglądałem kiedyś u jednego żandarma, oczy mi się zaświeciły, takie cacko. Palnąć w łeb szwaba, pomyślałem sobie, i zabrać mu pukawkę. - Poczekaj, będzie i automat - uspokoił go Antek. - Coś się zrobi, rozejrzymy się. Poza bronią trzeba będzie wystarać się o jakieś mundury i porządne buty. Nasze łachy już świecą dziurami, a nie możemy wyglądać jak dziady. Jak cię widzą, tak cię piszą. Znacie to przecież. U znajomych, znajdziemy wojskowe mundury z września. Od razu poczujemy się lepiej, zobaczycie. Gdyby były z tym poważniejsze kłopoty, dobierzemy się do szwabów. Mają do diabła i trochę ekwipunku. Przyda się wszystko: kurtki, spodnie, płaszcze, saperki, pasy, koce; kieszeni też nie będziemy obrywać nabojami, potrzebne będą jakieś chlebaki czy torby. Z czegoś trzeba jeść i pić, a więc pomyślimy o menażkach i manierkach. Z żywnością też mogą być kłopoty, zorganizujemy więc jakiś zapas do przechowywania na biwaku. Proponuję parę konserw jako żelazną porcję. Szwabom tego nie brakuje, wożą żarcie w pociągach, mają magazyny... Janek Paleń pokręcił głową z niedowierzaniem. - Chcesz z nas zrobić wojsko, co? - I tak, i nie. Wyposażenie w miarę możliwości będzie wojskowe, dyscyplina i porządek też, ale działać będziemy po partyzancku. Prawdę mówiąc, nikt z nas nie zna jeszcze zasad takiego działania. Będziemy się tego uczyć, wszyscy. Zaczniemy od prostych akcji, potem, gdy będzie nas więcej, przejdziemy do poważniejszej roboty. Swoją drogą jakiś fachowiec wojskowy już by się przydał, porozmawiam z bratem. Może znajdzie coś z podręczników. Wolałbym nie uczyć się tylko na własnych błędach. W pewnej chwili Antek wstał i po krótkiej pauzie, jakby zastanawiając się, co chce powiedzieć, zwrócił się ponownie do kolegów: - Połóżcie karabiny przede mną i ustawcie się w szeregu na wysokości tej brzózki. Tak, dobrze, a teraz uwaga - mówił powoli, czując na sobie zaciekawiony wzrok czterech chłopców. - Ta broń. musi być w pewnych rękach, gotowych do walki i ofiary własnej krwi. Czeka nas trudny okres. Mogę wam tylko obiecać, że nie będzie łatwo. Kto więc nie czuje się na siłach, niech tej broni nie podnosi. Ochotników i tak znajdziemy dużo, znacznie więcej niż broni. Damy ją tym, którzy rzeczywiście będą na to zasługiwać. Zastanówcie się dobrze. Stali w bezruchu, spoglądając na karabiny, na Antka i na siebie. Było coś uroczystego w tej prostej ceremonii, nie spodziewali się takich słów od kolegi znanego jeszcze z lat dzieciństwa.

Antek urósł w ich oczach, zmężniał, zaimponował im postawą godną naprawdę dowódcy, który poważnie o traktuje swój mały oddział. - Znasz nas przecież, myśmy się już zastanowili na wiosnę - odezwał się jako pierwszy Janek Pa-leń, podchodząc do leżących karabinów. Za nim kolejno występowali z szeregu inni. Ostrożnie podnosili broń i chociaż była im dobrze znana, na ich f twarzach malowało się z trudem maskowane wzruszenie. - Pamiętajcie, koledzy - głos Antka zabrzmiał innym tonem - żołnierz przyjmując broń, składa jednocześnie przysięgę na wierność ojczyźnie. To bardzo ważny moment w życiu każdego z nas. Od tej chwili nie jesteśmy tylko przyjaciółmi, stajemy się obrońcami naszej ziemi, żołnierzami Polski Walczącej. Będę od was i od siebie wymagał wiele. Rozkaz jest rozkazem, nie możecie się od niego uchylać, choćby nawet życiu zagrażało niebezpieczeństwo. Takie są prawa naszej walki. Zrozumieliście? - Tak - padła zgodna odpowiedź. Wykorzystując chwilę podniosłego nastroju, Antek przeszedł do ostatniej, bardzo istotnej sprawy. Zaproponował, by usiedli. Tylko akt wręczenia broni i przysięgi musiał odbyć się na stojąco. - Wiecie, co to jest tajemnica? - zagadnął. - Uśmiechnęli się: też pytanie! Każde dziecko może odpowiedzieć, a oni są już przecież żołnierzami. - W takim razie powiem wam od razu, o co mi chodzi. W naszych warunkach właściwie wszystko jest tajemnicą: skład oddziału - zaznaczył wyraźnie oddziału - uzbrojenie, miejsce postoju, kierunek przemarszu, planowana akcja, tajemnicę stanowią także nasze nazwiska... - Jak to nazwiska? - zdziwił się Józek Sęk. - Pierwszy raz słyszę. Czy ty nie przesadzasz? Chłopcy z malowniczej wsi Lipa nie zrozumieli Antka. - Otóż właśnie, był czas, że i ja o tym nie wiedziałem. Brat wyjaśnił mi jednak zagadkę. Konspiracja, czyli działalność znana tylko zaprzysiężonym, jak wy teraz, wymaga, by jak najmniej osób wiedziało o tym, kto wchodzi w skład danej grupy czy oddziału. Ludzie ci powinni się znać nie z nazwisk, lecz z pseudonimów. Na przykład w razie zaaresztowania któregoś z członków, a jest okupacja i musimy się z tym liczyć, wróg nie wydusi z niego żadnych nazwisk. W ten sposób można uchronić innych kolegów i ich rodziny przed niebezpieczeństwem. Sam pseudonim, który można zmienić, nic przecież nie mówi. Dlatego i wy także musicie występować od dzisiaj pod przybranymi dowolnie nazwiskami. I tylko tak, chciałbym wszystkich uprzedzić, będziemy się do siebie zwracać. I o prawdziwych nazwiskach zapomnijcie, do końca okupacji jest jeszcze daleko. No, to słucham, kto pierwszy? Może ty, Janek? Stryjeczny brat Antka zawahał się. Ktoś zaproponował, by obrał sobie pseudonim "Sokół", bo ma bystre oczy i jak nikt potrafi dojrzeć zwierzyną na tle leśnego poszycia, ptaka na najwyższej gałęzi, a nawet jaszczurkę lub żmiję w gęstej trawie. Ktoś inny wspomniał o "Orle", bo Janek miał garbaty nos jak orli dziób. W końcu on sam rozstrzygnął spór. - Niech już będzie "Sokół", podoba mi się. Z drugim bratem stryjecznym nie było kłopotu, umiał naśladować głos czarnego ptaszyska i postanowił zostać "Krukiem". Antek Paleń odwołał się do gustu kolegów. Uznali, że ma w sobie coś z drapieżnego ptaka, jest ruchliwy, szybki, odważny, smukły, zupełnie jak młody jastrząb. Nie oponował, zgodził się. Od tej chwili został więc "Jastrzębiem". - Same ptaki - zadumał się Sęk. - Nie na mój kaliber... -: Co się martwisz - pocieszył go "Kruk". - Wyglądasz jak pniak stuletniego dębu, ziemia drży pod tobą. - No to jak? Ciężki? Jakoś głupio... - Nie, dlaczego. Może być lepiej "Gruby", akurat do ciebie pasuje. Zgoda?

- Niech będzie, jeśli wam się podoba. Mnie tam wszystko jedno - mruknął Józek Sęk i klepnął się potężną łapą w pierś aż zadudniło. Irzycki skrobał się po głowie. Z racji ciemnej cery koledzy od dziecka" mówili mu, że wygląda jak Murzyn. Nadarzała się okazja do podtrzymania tego przezwiska, ale Józek stanowczo zaprotestował. - Odczepcie się ode mnie, kto to widział Murzyna w lubelskich lasach. Co ludzie powiedzą, że jakiś afrykaniec tu się zaplątał. Nie zgadzam się. Może będzie lepiej "Czarny"? - W porządku, od ciebie wszystko zależy - skwitował krótko "Jastrząb". - Jeszcze raz powtarzam - dodał po chwili - od tej pory obowiązują tylko pseudonimy. Jeśli ktoś zwróci się do mnie po imieniu, nie odpowiem. Wbijcie to sobie raz na zawsze w głowę. Zrozumieliście "Sokół", "Kruk", "Gruby" i "Czarny"? - Tak jest, komendancie - krzyknął najdalej siedzący Janek. "Jastrząb" podniósł się, odszedł kilka kroków i nagle podał komendę: - Powstań! W szeregu zbiórka! Zerwali się błyskawicznie. Uroczysty chrzest zrobił swoje. Rozpierała ich duma, że stanęli u progu nowego życia, że mimo okupacji mają broń, słyszą Wojskowy język, że czeka ich Wielka Niewiadoma, - Zapamiętajcie dobrze - powiedział stanowczym głosem "Jastrząb". - Jest czerwiec 1942 roku, może kiedyś ta data będzie ważna. Od dzisiaj jesteśmy pierwszym oddziałem partyzanckim w lasach lipskich na południowej Lubelszczyźnie. Pierwszym - zaakcentował - a to zobowiązuje. Nikt z was nie może działać na własną rękę. Za samowolę będziemy karać. Od dzisiaj musicie się podporządkować surowej dyscyplinie, za zdradę tajemnicy grozi kula w łeb! Macie jakieś pytania? Nikt nie zabrał głosu; o co tu pytać, skoro wszystko jest jasne. Do dzisiaj nie czuli się jeszcze zwartą grupą. Łączyły ich bardziej więzy koleżeńskie niż świadomość dobrowolnie podjętego obowiązku. Teraz doszedł do głosu nowy element: solidarność w obliczu czekających ich zadań. - "Gruby", wystąp! Józek Sęk drobił trzy kroki i zamarł w bezruchu. - Powierzam ci funkcję kwatermistrza- Jest już dobrze po południu, wszystkim kiszki zagrały już ' marsza. Zastanów się, co i gdzie zjemy na obiad. Tylko ostrożnie, żebyś nie wpadł po drodze. - W porządku, zrobi się - zameldował "Gruby". - Nocujemy u "ciotki" w Bani, kwaterę już zorganizowałem - informował "Jastrząb". - Spać bodziemy w stodole na zmianę. Jeden stale musi czuwać z bronią gotową do strzału. W razie czego, rąbać na pewniaka i odskok do lasu. Tu nas nie znajdą. Jutro skoro świt spotykamy się w tym samym zagajniku. Już chcieli się rozejść, ale "Jastrząb" zatrzymał ich ruchem ręki. - Stop, to jeszcze nie wszystko. Co się stało, nogi was zabolały? "Sokół" - zwrócił się wprost do Janka Palenia - zadanie dla ciebie. Pójdziesz zaraz po obiedzie do Lipy, oczywiście bez broni, i przeprowadzisz tam wywiad. Chcę znać ostatnie wiadomości: co słychać wśród ludności, co robią szwabi i granatowi? Rozejrzyj się, pogadaj z ludźmi i wracaj jutro rano. Będziemy tutaj czekać. Gdybyś czuł jakieś niebezpieczeństwo, pryskaj od razu w las. Znajdziemy cię, bądź spokojny. A teraz- zakończył "Jastrząb" - możemy sobie odpocząć. Koniec zbiórki. Idź, "Gruby". O żołądek trzeba dbać... PIERWSZA AKCJA Poranna toaleta w lodowatej wodzie leśnego potoku postawiła ich od razu na nogi. Rozebrani do pasa nie zważali "na chłód. Słońce dopiero zaczynało swą wędrówkę po nieboskłonie. Tak byli zajęci szorowaniem twarzy i piersi, że nikt nie zauważył skradającego się bezszelestnie

"Sokoła". Gdy wreszcie stanął przed nimi, omal nie rozbiegli się w popłochu. Wyrósł dosłownie jak spod ziemi. - Ładne rzeczy - skarcił ich "Sokół". - Używacie sobie jak za dobrych czasów. Na kilometr was słychać... - Mów lepiej, czegoś się dowiedział, i nie wygłupiaj się z takimi uwagami do starszych ludzi, gołowąsie! - ofuknął go "Gruby". - Spokój! - syknął groźnie "Jastrząb" zły na siebie za popełnioną nieostrożność. Wczoraj tyle im mówił o dyscyplinie i porządku, a tu mas: tale się zagalopowali do potoku, że nikt nie pamiętał o posterunku na ścieżce do zagajnika. Owszem, wartownik był wyznaczony, ale on także chciał się umyć. Nie można do tego dopuścić w przyszłości, bo licho nie śpi. "Sokół" dostrzegł zmieszanie na twarzy "Jastrzębia". Zorientował się od razu, co zaszło. Było mu nawet nieprzyjemnie, że skrycie podszedł do zajętych toaletą kolegów. Próbował się usprawiedliwić, ale "Jastrząb" machnął niecierpliwie ręką., - Daj spokój, to był mój błąd. Nie ma o czym gadać. "Czarny", bierz karabin i zmykaj stąd! Później sobie porozmawiamy o obowiązkach wartownika. A ty - położył "Sokołowi" dłoń na ramieniu - siadaj i mów, co ustaliłeś. Są jakieś nowości? - Są, i to kiepskie - szepnął zatroskany "Sokół". - No, śmiało. Wal od razu, co cię tak speszyło - nalegał Antek. - Przestraszyłeś się? Czego? - Ściemniło się już dobrze, kiedy doszedłem do Lipy - zaczął niepewnie Janek. - Z daleka usłyszałem ujadanie psów i krzyki. Jasna sprawa, pomyślałem, na pewno Niemcy. I tak faktycznie było. Na skraju wsi i pomiędzy domami zauważyłem kilka samochodów z przygaszonymi światłami. Widziałem biegających ludzi, jakiś ruch, światła ręcznych latarek. Nic z tego, bracie, powiedziałem sobie, do wsi nie pójdziesz, bo i po co? Zawróciłem i zataczając lasem półkole skierowałem się do Paramy. Po drodze spotkałem Edka Płowasia, był przybity i rozgoryczony. Od niego dowiedziałem się, że zaraz po południu Niemcy w poszukiwaniu broni splądrowali całą wieś. Niczego nie znaleźli. Zabrali jednak jego ojca, starego Płowasia, Erbetowskiego i jeszcze dwóch innych chłopów. Zrabowali na dodatek kilka worków zboża, trochę drobiu i jeszcze za dnia odjechali w kierunku Lipy. Chyba te w poszukiwaniu ukrytej broni, nie wiem. "Jastrząb" poruszył się niecierpliwie. Wiadomości istotnie były bardzo złe. Nie spodziewał się takiego ciosu. - Od listonosza wracającego z Łysakowa dowiedziałem się, że zatrzymani przebywają w areszcie w Zaklikowie. Za kilka dni mają ich podobno odwieźć do Lublina^ na dalsze śledztwo - dodał "Sokół". Psiakrew, zaklął w duchu "Jastrząb". I co teraz robić? Nie mógł się pogodzić z myślą, że Niemcy zamknęli Jana Płowasia. Ten człowiek należał już właściwie do jego oddziału. Dał im dwa karabiny z amunicją, obiecał rozejrzeć się za nową bronią. W najbliższych dniach zamierzał na stałe dołączyć się do leśnej grupy. Chciał tylko pomóc żonie i dzieciom w pilnych pracach gospodarczych: przy gotowaniu ziemniaków do sadzenia, zmieleniu zboża, uporządkowaniu zagrody. Znali go i cenili ludzie z całej wsi. On pierwszy zaczął zbierać z pobojowisk wrześniowych broń i amunicję, wierzą:, że przejdzie ona w ręce godnych następców. Był gorącym patriotą, człowiekiem uczciwym i energicznym. Jak mu pomóc? - zastanawiał się "Jastrząb". - Przecież nie można dopuścić do tego, by Płowaś został wywieziony do Lublina. Stamtąd już nie ma odwrotu. W "najlepszym" wypadku trafi na Majdanek. - Planujesz coś? - zainteresował się "Sokół". - Co tu można planować, człowieku - westchnął ponuro Antek. - Łeb mi pęka, jak sobie pomyślę o tym wszystkim. Areszt w Zaklikowie, powiadasz. To bardzo ważne. Znam tę budę, na oko nic takiego. Granatem można wywalić drzwi, ale tam muszą być silne posterunki.

Czekaj - coś go nagle tknęło - a gdyby tak... Już wiem. Mam punkt zaczepienia. Wyjdzie, nie wyjdzie, ale spróbować można, dopóki Płowaś siedzi w Zaklikowie... Jeszcze tego dnia wieczorem "Jastrząb" wysłał "Grubego" z kategorycznym poleceniem, by odszukał i sprowadził do ich obozu brata, Władysława Palenia, który od kilku miesięcy występował pod pseudonimem "Stary". Sam nie chciał podejmować w tej sprawie decyzji, nie chciał też narażać niepotrzebnie swoich ludzi w zbyt pochopnie zorganizowanej akcji. "Stary" zjawił się o świcie następnego dnia. Wiedział już, po co go wezwano. Rozmowa z "Jastrzębiem" była krótka. - Zgadzam się z tobą, że uwolnienie Płowasia i innych aresztowanych będzie miało duże znaczenie - powiedział. - Okupant jest rozzuchwalony, pewny siebie. Dotychczas na naszym terenie nie było żadnych akcji partyzanckich. Wróg myśli, ze zdołał całkowicie sterroryzować ludność i zmusić ją do posłuszeństwa. Warto mu wybić z głowy to przekonanie. Akcja odbije się na pewno szerokim echem wśród mieszkańców Zaklikowa, pokrzepi ich. To wszystko jest prawda, ale nie możemy działać na ślepo... - Właśnie dlatego ciebie tutaj sprowadziłem - podchwycił "Jastrząb". - Liczę na twoją pomoc. Chłopaków mam pewnych, ale brak im jeszcze doświadczenia. Sam rozumiesz, jak to jest: niby sprawa łatwa, gdy jednak dojdzie do konkretów, mogą jeszcze nawalić, a wtedy klapa. - Jasne. Przecież pierwszy raz wybieracie się na taką robotę. - Co proponujesz? - Po pierwsze, zachowaj na razie plan w tajemnicy. Po drugie, ja zajmę się wywiadem w Zaklikowie. Trzeba sprawdzić, jakie są możliwości dojścia do aresztu i kto go pilnuje. Mam swoich ludzi, pomogą mi. Po trzecie, przygotujcie broń i sprawną amunicję. Granaty masz? Dobrze, przyda się kilka sztuk. Na razie tyle. Czekaj na mnie i na własną rękę nic nie rób. 23 czerwca 1942 roku spotkali się we trójkę: "Jastrząb", "Stary" i "Gruby". Punkt zbiórki znajdował się w lesie w pobliżu Zaklikowa. Czekali na zapadnięcie zmroku, w porze dziennej nie mogli poruszać się z bronią. "Jastrząb" miał pistolet i dwa granaty, pozostali karabiny i też po dwa "zaczepne"' w gładkich skorupach. i Informacje "Starego" były ścisłe i wyczerpujące. Areszt, niewielki murowany budynek o zakratowanych oknach, znajdował się w pobliżu posterunku policji granatowej. Zamykano go z zewnątrz na kłódkę i metalowe zasuwy. Klucznik, prawdopodobnie uzbrojony/mieszkał we własnym domu po przeciwległej stronie. Nazywał się Gonelik. O jego postawie trudno było coś powiedzieć. Wykonywał polecenia komendanta posterunku, do aresztowanych odnosił się obojętnie. Granatowi czuli się tak pewnie, że na noc nie wystawiali wartownika przed aresztem. Kto zresztą, jak przypuszczali, mógłby się odważyć na otwarcie drzwi, skoro policjanci byli tak blisko. W Zaklikowie znajdował się ponadto posterunek żandarmerii niemieckiej w składzie piętnastu ludzi oraz, jak na złość w tym czasie, szkoła policyjna licząca około stu kursantów. Kwaterowali oni w budynku oddalonym o około 800 metrów od aresztu w kierunku zachodnim. - Wchodzimy w paszczę wilka - powiedział wprost "Stary". - Całkowita przewaga jest po ich stronie. Nasz jedyny atut to zaskoczenie. O niczym przecież nie wiedzą. Strzelać będziemy w ostateczności. Gdyby doszło do wymiany ognia, nie czekać ani sekundy. Natychmiast wiać do lasu. Pamiętajcie, każdy musi trzymać nerwy w garści... Około północy, gdy omówili już wszystkie szczegóły. "Jastrząb" dał znak. Księżyc skrył się za chmurami, panowała zupełna ciemność. Głębokiej ciszy nie mącił żaden szmer, chrzęściło tylko igliwie pod butami i jakiś ptak zerwał się do lotu z poruszonej gałęzi, tłukąc pospiesznie skrzydłami.

Już są na skraju lasu. Przed nimi czterysta metrów otwartej przestrzeni do aresztu, z tej odległości widać jego proste kontury. Obok kilka domów, ukrytych między drzewami, wtopionych w czerń. Żadnego światła, żadnego ruchu, spokój. Wprost wierzyć się nie chce. - Rozchodzimy się! - poleca szeptem "Jastrząb". "Gruby" skręca w lewo. Ma zająć stanowisko naprzeciw posterunku policji. Gdyby któryś z granatowych wybrał się w nocy do aresztu, strzałem zaalarmuje "Jastrzębia". Tylko tym może mu pomóc. Granaty to ostateczność... "Stary" skrada się na szosę od strony toru kolejowego. Zadanie podobne: obserwować i ostrzegać. Szosą może jechać wojskowy samochód, może przechodzić patrol żandarmerii. Pora na "Jastrzębia"; gdy tamci dochodzą już do swych stanowisk, on dopiero rusza przed siebie. Musi mieć rezerwę czasu, by nie zepsuć pośpiechem całego planu. Podniszczony letni płaszcz ukrywa jego oficerski mundur z doskonałego sukna. Włożył go specjalnie po to, aby wywołać większe wrażenie na aresztowanych. Buty z cholewami, pas, poprzeczka i Vis w nowym futerale podkreślają jego wojskową sylwetkę. Sam czuje się zresztą świetnie w tej roli. Do aresztu pozostało już kilkanaście metrów. "Jastrząb" zwalnia, rzut oka na posterunek. Nikogo nie widać, zza przesłoniętego okna sączy się smuga, światła. Czuwają, a może po prostu śpią? Moment wahania i cichy gwizd spomiędzy drzew. To "Gruby" sygnalizuje - droga wolna. Skręca i w paru susach, sprężyście jak lampart, doskakuje do znajdującego się obok domu klucznika. Już chce zastukać w okno, gdy nagle przytłumiony warkot silnika zatrzymuje go w miejscu. - Cholera, tego jeszcze brakowało! - klnie ponuro. Staje za pniem drzewa i czujnie obserwuje szosę. Żandarmeria? Wojsko? Tam ulokował sic. "Stary". On będzie widział dokładniej, kropnie z karabinu w razie potrzeby... Szum przybliża się, rośnie i - ucieka na drugi kraniec drogi. "Jastrząb" oddycha z ulgą. Nic groźnego, po prostu przejeżdżający samochód. Też pomysł z tą żandarmerią - uśmiecha się teraz, by dodać sobie otuchy. Ale dziwny skurcz w okolicach serca pozostał, jakiś młot rozkołysał się pod czaszką. Jeszcze raz podchodzi do ciemnego okna. Stuka energicznie, ściskając w prawej dłoni odbezpieczony pistolet. Jeśli w tej chwili ktoś wyjdzie z posterunku, może być kiepsko. Twardo śpi ten Gonelik, psiakrew! Znowu tłucze w szybę, tym razem mocniej. Coś zaskrzypiało w izbie, doleciał szmer odsuwanego krzesła, poruszyła się firanka. Czyjaś głowa wyrosła na prostokątnym tle. - Otwieraj! - "Jastrząb" nie poznaje swego głosu. Głowa odskoczyła w tył jak rażona prądem. Jeden tęgi zamach łokciem i roztrzaskane szkło sypie się na podłogę. Szybciej! Odbicie, nogi na parapet, ręce przed siebie. "Jastrząb" błyskawicznie ląduje na środku izby. - Nie ruszaj się! Gdzie masz broń?! Klucznik wytrzeszcza oczy, z trudem łapie powietrze, ledwie utrzymuje się na drżących nogach. Nic nie słyszy, nic nie rozumie. Jest sparaliżowany z przestrachu. - Pytam, gdzie masz broń? - Rany boskie, panie - bełkocze nieprzytomnie - żadnej broni, niech trupem padnę... "Jastrząb" rozchyla płaszcz. - Klucze od aresztu? - Są klucze, panie kapitanie, są, o tutaj... - jąkał się, z niedowierzaniem spoglądając na oficerski mundur tajemniczego przybysza. - Gonelik, ostrzegam, bez głupich żartów. Włóż coś na siebie, weź klucze i otwórz areszt. Tylko szybko! Po minucie wyszli z izby. "Jastrząb" czuje przyspieszony łomot w skroniach. Klucznik idzie przed nim na sztywnych nogach, nie ogląda się, kiwa tylko głową, gdy padają słowa:

- Gdybyś próbował podnosić alarm, palnę w łeb! Tamci ci nie pomogą, posterunek jest okrążony. Możemy rozwalić wszystkich! Drżącymi rękami otwiera drzwi. Zgrzytają stare zawiasy. W środku osiemnastu aresztowanych, podnoszą się z gołych desek, cofają w głąb mrocznej celi. Są zaskoczeni nieoczekiwanym wejściem klucznika i obcego mężczyzny. O tej porze, w środku nocy, można się spodziewać tylko Niemców. A więc to już koniec, zaraz wyjdą na dwór, staną w świetle reflektorów, popędzani kolbami runą do wnętrza więziennego wozu... Gaśnie ostatnia iskierka nadziei, z Lublina już nie wrócą. Każdemu grozi kara: za ukrywanie synów, za uchylanie się od dostaw kontyngentowych, za przechowywanie broni... Czemu jednak klucznik wierci się tak niespokojnie, dlaczego ten wysoki mężczyzna w wojskowych butach i rozpiętym płaszczu trzyma za jego plecami pistolet? Co to wszystko znaczy? Nie słyszą wrzasków na dworze, nie wadzą policjantów, noc za okratowanym oknem nie mruga żadnym blaskiem. - Ludzie, jesteście wolni, uciekajcie do lasu! - wyrzuca jednym tchem "Jastrząb". Piorunujące wrażenie ścina krew w żyłach. Przez moment stoją jak kamienne posągi, nie mogą uczynić najmniejszego ruchu. Dopiero gdy "Jastrząb" dochodzi do pierwszego z brzegu, ktoś nagle rzuca mu się na szyję i zdławionym głosem krzyczy: - Jezus, Maria, polskie wojsko! Za mną wiara! - I na oślep zrywa się do skoku. Nie dostrzega drzwi, wpada na ścianę, zatacza się odbity mocnym ciosem. Łapią go pod ramiona, ciągną w skłębionym tłumie. Przerażony Gonelik próbuje się wycofać, ale "Jastrząb" lufą pistoletu wpycha go w kąt celi. Sam staje w drzwiach i ostrą komendą przywołuje wszystkich do zachowania spokoju. Poskutkowało. Wybiegają pojedynczo w krótkich odstępach. Pierwszy... drugi... trzeci... Jest Płowaś! Wymieniają uścisk dłoni. - Będę czekał w Modrzewinie, jutro o szóstej wieczorem - szepcze "Jastrząb". - Przyjdę... Szesnasty... siedemnasty... osiemnasty. Koniec, wszyscy. Pod ścianą dygocze klucznik, sam podnosi ręce, gdy "Jastrząb" jednym zdaniem uprzedza go o konsekwencjach przedwczesnego alarmu. - Siedź cicho, bo możemy jutro wrócić, a wtedy...Gonelik wije się jak piskorz, nie patrzy na mówiącego, przez gardło przechodzi mu tylko głuchy bełkot. Szczęk zamykanych drzwi kończy udaną akcję. Rzucony z rozmachem pęk ciężkich kluczy grzęźnie w koronie starego drzewa. "Jastrząb" przed odskokiem czujnym wzrokiem obmacuje posterunek. Bez zmian: absolutny spokój. Na pewno śpią. No, nie chciałbym być jutro w waszej skórze -? myśli. Gwizd z tyłu - to "Stary" opuszcza stanowisko. Zadanie wykonane, można wracać. "Jastrząb" odpowiada mu w podobny sposób. Wyczuwają się na odległość mimo ciemności. "Gruby" zwinął już kramik. Pierwszy zorientował się, że wszystko poszło bez zgrzytów. Chwytał w biegu ocalonych i podpowiadał im kierunek ucieczki. Spotkali się w komplecie w punkcie wyjściowym na skraju lasu. Byli bardzo ciekawi, co powie "Jastrząb" po pomyślnym zakończeniu ryzykownej akcji, pierwszej od czasu utworzenia oddziału. Spodziewali się wielkich słów, ale on wzruszył jedynie ramionami i niechętnie mruknął: - Spociłem się, psiakrew,.. Nazajutrz w Zaklikowie rozpętała się burza. Wyciągnięty z aresztu Gonelik zbaraniał do reszty. Granatowi niewiele mogli z niego wydobyć. Plótł coś o kapitanie w polskim mundurze, o otoczeniu posterunku przez liczny oddział, o przygotowywaniu kolejnego zamachu na okupacyjny "ład". Żandarmi miotali się w bezsilnej wściekłości. Spóźniony pościg nie dał żadnego rezultatu. Aresztowani wsiąkli jak kamień w wodę. Zbiegów szukano tylko w domach, do lasu I Niemcy nie odważyli się wkroczyć. Co najważniejsze, wróg nie zastosował żadnych represji wobec ludności. Był zaskoczony, zdezorientowany! i - śmiało tak trzeba powiedzieć - przestraszony. Zuchwała akcja dala mu wiele do myślenia. Zdawało się,

że w tym prowincjonalnym zaścianku nikt nie ośmieli się wystąpić przeciwko bezprawiu. Już sam fakt pozostawiania aresztu nar noc bez wartownika świadczył o wyjątkowym tu-i pecie policjantów. Ten lekceważący stosunek doi ludności kosztował ich drogo: spadły na ich gło-1 wy surowe kary, komendanta zdjęto ze stanowiska. Musiał opuścić Zaklików, żegnany kpinami I mieszkańców. Ludzie podnieśli głowy, nabrali nowej otuchy. Zaczęli wierzyć, że w pobliżu jest ktoś, kto stanie w ich obronie, kto pomoże w ciężkiej chwili. Przypływ świeżej nadziei krzepił serca, zachęcał do wytrwania. Szerokim nurtem popłynęła plotka. W poufnych rozmowach kolportowano wręcz fantastyczne wiadomości. Trzyosobowa grupa urosła do rozmiarów wielkiego oddziału. Ktoś "naocznie" widział polskich oficerów na koniach w otoczeniu żołnierzy, ktoś inny mówił o taborach, karabinach maszynowych, o kilku umundurowanych, kompaniach świetnie uzbrojonych i wyekwipowanych. Celowały w tym zwłaszcza wiejskie kobiety. Niemcy nie dawali wiary tym plotkom, ale na wszelki wypadek zatrudnili wszystkich niemal kursantów ze szkoły policyjnej przy dokonywaniu skrupulatnych oględzin. Podejrzane ślady były zabezpieczane, robiono wiele zdjęć i szkiców, przesłuchano mnóstwo osób. Słowem, Zaklików przez kilka dni stał się ośrodkiem powszechnego zainteresowania w całej okolicy. - Drugi dzień i nic, co o tym myślisz, "Gruby"? Józek Sęk nie miał ochoty do rozmowy. Od wczoraj "Jastrząb" ciągłe powtarzał to pytanie. Ryzykował przecież głową w celu uratowania Płowasia, a tymczasem on mimo obietnicy nie zgłaszał się na umówione miejsce. Czyżby znowu spotkało go jakieś nieszczęście? Po akcji "Jastrząb" musiał zachować ostrożność, miał ograniczoną swobodę ruchów. Niemcy i granatowi bez przerwy patrolowali okolicę, legitymowali każdego, kto wydał im się podejrzany. Nawet w nocy wyjeżdżały z Zaklikowa motocykle, penetrując drogi, skrzyżowania i leśne przejścia. Raz po raz w różnych miejscach rozlegały się strzały. Wsie żyły w ciągłym napięciu. Krótkie spotkanie ze "Starym" me wyjaśniło zagadki. On też nie mógł sobie pozwolić na samotne wędrówki. Liczył się z tym, ze może być obserwowany. O Płowasiu wiedział niewiele. Jedno tylko było pewne: nie było go w domu. Żandarmi kilkakrotnie przeprowadzali tam rewizję, przetrząsali każdy kąt. Sąsiadów uprzedzono, ze za udzielenie jakiejkolwiek pomocy zbiegowi, grozi kara więzienia. Dom Płowasia był przez całą dobę obserwowany. Policjanci nie kryli się nawet, swą obecnością chcieli zastraszyć mieszkańców. - No, powiedz coś - nalegał "Jastrząb", nie odchodząc ani na krok od "Grubego". - Gdzie on może być? - Zapytaj wróżki - odburknął Sęk. - Skąd mogę wiedzieć. A ty nie bądź w takiej gorącej wodzie kąpany. Dowódca musi być opanowany... Opanowany, dobre sobie! Nie po to dobrali się do aresztu, by teraz czekać z dnia na dzień na Płowasia. Gdyby ponownie wpadł... Nie, nie myśleć o tym. Odrzucić precz złe przeczucia. Płowaś na pewno jest w bezpiecznym miejscu, czeka tylko na dogodny moment, by wyrwać się do lasu. Może dotrze do nich dzisiaj? Późnym wieczorem wyruszyli z Malińca w kierunku Modrzewiny. Przysłowie mówi, że do trzech razy sztuka. "Jastrząb" kroczył pierwszy, za nim w odległości paru metrów szedł "Gruby" dźwigając na plecach karabin. W powietrzu wisiała wilgoć po ulewnym deszczu. Strącane ^kropie spływały z gałęzi na ich twarze. Las oddychał pełną piersią, sycił ich nozdrza gęstym aromatem żywicy, bawił wzrok plątaniną konarów. Dzikie krzewy strzegły dostępu do jego wnętrza. Szli na wyczucie sobie tylko znanymi ścieżkami. W pewnej chwili "Jastrząb" zrównał się z "Grubym" i szepnął mu do ucha: - Zaraz będziemy na miejscu. Ściągnij z grzbietu karabin i osłaniaj mnie z tyłu... - Czego się boisz? Zasadzki? - Rób, co ci każę! Ja odpowiadam za wszystko. "Gruby" wymamrotał coś pod nosem z

dezaprobatą, nie podzielał obaw kolegi. Zarepetował jednak broń i ruszył śladem "Jastrzębia", skacząc jak kot od drzewa do drzewa. Las w tym miejscu był rzadki, na mijanych polankach księżyc wymalował smugi cienia. Obaj rozglądają się uważnie, przeszukują wzrokiem każdy krzak. Nikogo nie widać. Dochodzą już do ostatnich drzew, gdy nagle... - Stój, kto idzie?! - rozlega się jak cięcie biczem czyjś ostry głos. Instynktownie runęli w zarośla. "Gruby" omal nie nacisnął na spust z wrażenia. - Ręce do góry, zbliżyć się do mnie! - padło znów z cienia. Teraz dopiero "Jastrząb" rozpoznał znajomy głos. - Wolnego, panie Płowaś, dlaczego tak groźnie? - rzucił w stronę ukrytego za drzewem mężczyzny. Jeszcze moment i obaj padają sobie w objęcia. Ofiara i jej wybawca. Płowaś gorąco dziękował "Jastrzębiowi" za wyratowanie go z opresji. - Nie mogłem przyjść od razu na umówione miejsce - tłumaczył się. - Obawiałem się, że może dojść do wsypy. Jeden z aresztowanych, gdy wybiegliśmy na dwór, wypytywał o ciebie. Prawdopodobnie słyszał, co do mnie mówiłeś w drzwiach. To jakiś ciemny typ, nie z naszych stron. Opowiadał o sobie niestworzone rzeczy, a przy okazji nagabywał innych, chciał wiedzieć, za co siedzą... - Człowieku, to i takie kwiatki mogą być? zdziwił się szczerze "Jastrząb". - A ja myślałem... Płowaś poklepał go po ramieniu. - Źle myślałeś, chłopie. Oni są przebiegli, kuci na cztery kopyta. Potrafią działać podstępnie. Jeszcze się przekonasz, młody jesteś. "Jastrząb" zastanowił się na moment i jakby na swoje usprawiedliwienie, bo uwaga Płowasia drasnęła jego ambicję, powiedział: - Właściwie to ja też obawiałem się zasadzki. Na wszelki wypadek zorganizowałem sobie obstawę."Gruby"! - rzucił półgłosem odwracając głowę. - Chodź tutaj! Zza drzewa wychyliła się krzepka sylwetka Sęka. Podszedł do rozmawiających i ścisnął wyciągniętą dłoń Płowasia. - Niech cię kule biją, masz łapę jak obcęgi - syknął przybysz. - To ładnie, chłopaki, że jest was dwóch - zwrócił się do "Jastrzębia". - Ostrożność nigdy nie zawadzi. Ja też nie chciałbym być gorszy, nie wybrałem się do was sam. Zagwizdał dwa razy i w tym momencie, ku zdumieniu Antka, wyszedł z ukrycia wysoki młodzieniec z karabinem. Był to Edek, syn Płowasia, ten sam, który poinformował "Sokoła" o okolicznościach aresztowania ojca. - No i co teraz powiecie? - triumfował starszy Płowaś. "Jastrząb" nie wiedział, jak mu dziękować. Nie spodziewał się, że tej nocy jego maleńki oddział powiększy się o dwóch odważnych, godnych zaufania i uzbrojonych ludzi. Co więcej, Płowaś był podoficerem Wojska Polskiego, znał dobrze broń, doskonale strzelał, orientował się w zasadach taktyki, musztry bojowej, terenoznawstwa, pamiętał regulaminy, był zdyscyplinowany i tego samego wymagał od syna. Obaj stanowili zgraną parę. Jego postawę najlepiej charakteryzowała wypowiedź przed wymarszem do Malińca: - Będę pomagał tobie i twoim chłopakom, Antek, ale ty jesteś dowódcą. Pamiętaj o tym. Od tej pory życie w oddziale "Jastrzębia" potoczyło się wartkim nurtem. Nikt nie narzekał na brak zajęć. Jan Płowaś- "Luby"". wziął chłopców do ostrego galopu. Dał im przedsmak prawdziwego wojska. Nie oszczędzał nikogo, nawet syna, sam natomiast czuł się jak ryba w wodzie w swej nowej roli instruktora. Odmłodniał, nabrał nowych sił, stał się bardziej rozmowny. "Teraz dopiero poczułem się wolnym człowiekiem" - powiedział kiedyś przy ognisku. Od czasu jego przyjścia w oddziale wiele się zmieniło.

Najpierw uregulowano ważny problem wyżywienia ludzi. Był to okres, kiedy nikomu się nie przelewało. Chłopcy korzystali z gościnności mieszkańców Malińca, Bani i kilku innych okolicznych wiosek, biednych i od lat cierpiących na niedostatek wszystkiego. Jedli nieregularnie, od przypadku do przypadku, zawsze w pośpiechu, wsłuchani w szczekanie psów, które najszybciej reagowały w razie pojawienia się kogoś obcego. "Luby" w porozumieniu z "Jastrzębiem" zorganizował własną kuchnię polową w oddziale. "Gruby" wytrzasnął skądś pojemny kocioł. W ustronnym miejscu wbijało się w ziemię dwa kołki, ustawiało na nich żerdź, zawieszało kocioł i kuchnia gotowa. Do ognia szły szyszki, smolaki, suche f gałązki. Z zawartością kotła było różnie. Biwak wybierano w takim miejscu, by nie brakowało wody, o resztę musieli się troszczyć sami. Najczęściej gotowano ziemniaki lub kaszę, od wielkiego dzwonu trafiał się jakiś kawałek mięsa. W każdym razie oddział na ogół nie głodował, i ,,Gruby" spisywał się bez zarzutu. Niekiedy nawet trzy razy dziennie menażki dymiły aromatem I gorącej zupy, "zjadanej z ogromnym apetytem. Na deser były wspomnienia. "Luby" najczęściej przypominał chłopcom chwile spędzone w areszcie, a zwłaszcza ten moment, kiedy w środku nocy nieoczekiwanie do celi wszedł Gonelik prowadzony przez "Jastrzębia". Zdawało mu się, że już wszystko jest stracone, że nie zobaczy nigdy swych najbliższych, a tymczasem wbrew tym ponurym myślom niespodziewanie przyszło ocalenie i dla niego, i dla wielu innych chłopów. Słuchali go z zapartym tchem i nie przerywali nawet wówczas, gdy stosownie do chwili zmieniał temat. Worek kartofli i sól musisz mieć zawsze w I zapasie - tłumaczył "Luby" kucharzowi, dobrodusznie uśmiechniętemu "Grubemu", który kpił trochę z siebie. - Na każdym biwaku trzeba zorganizować spiżarnie... - Co to znaczy "na każdym"? - dziwił się Józek. - Zobaczysz, pokażę ci. Pokazał nie tylko jemu. Dotychczas oddział kwaterował w zasadzie w jednym rejonie. "Luby" nie zgodził się z tym. Razem z "Jastrzębiem" spenetrował pobliską okolicę i obaj wybrali kilka odległych miejsc nadających się do urządzenia biwaku pod gołym niebem. "Luby" przypomniał sobie wojskowe czasy, gdy tak właśnie spędzał noce na manewrach. Stawiał od razu wysokie wymagania: woda w pobliżu, skryte dojście, wzniesienie górujące nad sąsiednim terenem, gęste korony drzew, żeby z powietrza nikt nie dostrzegł biwaku, sucha podściółka. "Po ścieżkach chodzić nie wolno! - uprzedzał kategorycznie. - W obrębie miejsca postoju poruszamy się wyłącznie tropem zwierzyny, między drzewami, na dziko. Unikać piasku, ślad pozostanie nawet po deszczu". Chłopcy kręcili głowami z uznaniem. To było ciekawe, całkiem nowe. Nikt im o tym wcześniej nie mówił. Musieli przyznać, że "Luby" nie zmarnował czasu w wojsku, nauczył się sporo. Potem przyszła kolej na broń i wyszkolenie strzeleckie. "Luby" pewnego dnia zebrał wokół siebie chłopców i dokładnie wytłumaczył im działanie karabinu Mauser wzór 98, bo akurat ten typ mieli w oddziale. Słuchali z zainteresowaniem, mimo że każdy "znał się już na tym". - A teraz coś bardziej praktycznego - zakończył swój improwizowany wykład. - "Sokół", wyobraź sobie, że za tymi oto drzewami- wskazał dłonią zagajnik na skraju polany - ukryli się Niemcy prują do ciebie z automatów. Pokaż nam, co wtedy zrobisz, a wy dobrze patrzcie. Jesteś gotów? No, to jazda! "Sokół" zerwał się z miejsca, przebiegł parę metrów i runął za krzakiem. Podniósł głowę, rozchylił gałązki i zarepetował karabin. Chłopcy bacznie obserwowali każdy jego ruch. - I co powiecie? - zwrócił się "Luby" do kolegów. - Postąpił prawidłowo? - Chyba tak - zauważył nieśmiało "Czarny". "Luby" nie był jednak zadowolony. W paru zdaniach wytknął zauważone błędy. - W biegu musisz być chłopie pochylony. Niech ci głowa jak najbardziej ciąży do ziemi, ale patrz przed siebie, ciągle przed siebie. Gdy walisz galopem, repetuj też karabin, oczywiście na

wyczucie bez zaglądania w zamek. Jeśli już padniesz na ziemię, natychmiast odsuń się w bok, w lewo lub w prawo, a nie w tył. Pamiętaj, że w to miejsce rąbnie szkop. Tym metrem w bok możesz ocalić własną głowę... "Sokół" jeszcze leżał, gdy "Luby" w otoczeniu chłopców zbliżył się do niego i podpowiedział nową sytuację: - Niemcy walą na ciebie, rzucaj granatem Po chwili: - Pękła-sprężyna podajnika w karabinie, rozbierz zamek! To już przypominało prawdziwą walkę. "Kruk" szeroko otworzył oczy, słuchał jak urzeczony, a "Luby" spokojnym głosem tłumaczył. - Nie spuszczaj wzroku z nieprzyjaciela. Zawleczkę w tej pozycji trzeba wyrwać zębami Przed wyrzutem granatu zmień położenie ciała, leżąc bokiem będziesz miał większy rozmach. Gdy już kropniesz, twarz do ziemi, rączki pod siebie. Po co masz oberwać jakimś odłamkiem. Z tej odległości drobne odpryski metalu układają się płaskim promieniem tuż nad ziemią. O większe odłamki możesz się nie martwić, pójdą wachlarzem w górę. A teraz zamek - "Luby" pochylił się nad "Sokołem". - O bracie, nie tak. Gdzie się gapisz, zapomniałeś, kogo masz przed sobą? Zamek trzeba rozkładać na ślepo. Jeśli tylko nawaliła sprężyna, a to się zdarza bardzo rzadko, możesz ładować karabin pojedynczymi nabojami... I tak było codziennie. Od ósmej do dwunastej trwały zajęcia na różnych polankach w głębi lasu. Parę razy przeprowadzono nawet ostre strzelanie w miejscach oddalonych od wsi. "Luby" nie zadowolił się celnym dziurawieniem puszki po konserwie z pozycji leżącej. Zalecał strzelanie zza drzewa bez podpórki, w biegu, z półobrotu, z biodra... "Jastrząb" kontrolował postępy chłopców, był szczerze ucieszony surowymi wymaganiami swego instruktora. Oddział krzepł w oczach, dojrzewał. Wiedzieli już, co to znaczy dyscyplina i porządek. Nie stanowiły dla nich tajemnicy zacięcia karabinu i pistoletu, poznali praktycznie zasady pełnienia warty, organizowania zasadzek, wystawianie czujek, skrytego poruszania się, mylenia śladów i samej walki w lesie, wśród zabudowań i w terenie otwartym. Po mało znaczących pozornie oznakach - szczekaniu psów, krążeniu spłoszonych ptaków, odorze spalin, nagłym bezruchu we wsiach - nauczyli się wykrywać obecność Niemców lub granatowych. Wyczuwali wroga nieomal instynktownie, ale znajomość tych drobnych szczegółów była bardzo pomocna w wielu sytuacjach. Każdego dnia około południa "Jastrząb" przerywał zajęcia. Zmęczeni chłopcy zasiadali przy ognisku z pustymi menażkami. Pałeczkę przejmował "Gruby" z powagą celebrując sprawiedliwy podział przygotowanej strawy. Kocioł parującej zupy znikał przy repecie. Po południu rozpoczynało się czyszczenie broni. Z braku pakuł używano skrawki szmat, w cenie był rzepakowy olej, którym od biedy można było konserwować nadżarte rdzą lufy i zamki. "Luby" kręcił nosem, przyzwyczajony do posługiwania się płynem wrzecionowym i oliwą przedniego gatunku, ale w tym przypadku musiał skapitulować. Las to nie koszary z dobrze zaopatrzonym magazynem szefa kompanii i zbrojmistrza. Wieczorem oddział osiągał "gotowość bojową" - jak mówił "Luby". Nie wszyscy mogli sobie pozwolić na sen w prowizorycznie zbudowanym szałasie lub po prostu pod drzewem. Dwóch na zmianę pełniło wartę. "Jastrząb" osobiście kontrolował posterunek o różnych porach nocy. Dwóch lub trzech wyruszało w teren do sąsiednich wsi, by porozmawiać z chłopami na temat aktualnej sytuacji. Głównym punktem zainteresowań były poczynania okupanta. "Jastrząb" chciał wiedzieć, co się dzieje w okolicy. Notował skrzętnie wszelkie informacje o działalności niemieckich władz administracyjnych, żandarmerii i policji granatowej. Do większych akcji oddział nie był Jeszcze W, pełni przygotowany. Chłopcy nie siedzieli jednak bezczynnie T lesie. Intensywnie prowadzono wywiad, parę razy, wykorzystując nieuwagę stróża nocnego, "przeszukano" niemiecki magazyn artykułów żywnościowych w Potoku. Dzięki tym śmiałym wypadom "Gruby" wzbogacił swą "spiżarnię" o kilka worków

przedniej mąki, cukier i tłuszcz. Większość zdobytej żywności przekazano okolicznym mieszkańcom, zwłaszcza tym, którzy chętnie pomagali partyzantom. Posiłki od tej pory stały się bardziej kaloryczne i urozmaicone. Pewnego dnia zupełnie przypadkowo spotkali niemieckiego leśnika w głębi boru. Szkop na ich widok sam podniósł ręce. Puścili go wolno, ale arsenał oddziału powiększył się o jedną strzelbę myśliwską z nabojami, a do partyzanckiego depozytu trafił złoty zegarek i kilka tysięcy złotych. Broń była nadal ich głównym problemem. "Luby" powiedział pewnej nocy "Jastrzębiowi", że bez jednego przynajmniej pistoletu maszynowego lub erkemu nie ma co myśleć o walce z wrogiem. - Naszymi karabinami możemy go najwyżej postraszyć - tłumaczył. - Gdyby jednak zmusił nas do obrony w miejscu, wtedy... Sam wiesz, co mogłoby być wtedy. Dawniej w wojsku stosowaliśmy ogień salwowy. Dobrze wyszkolony pluton mógł narobić porządnego bigosu, ale nawet te salwy, wywalane co kilka sekund, nie zastąpiły erkaemu. Seria od razu rzuca ludzi na ziemię, robi wrażenie. Tnie jak nożem. Nie można było "Lubemu" odmówić racji. Myśli o zdobyciu erkaemu dokuczała "Jastrzębiowi" od I tej nocy jak bolesna zadra na zdrowym ciele. Niej spodziewał się, że i tym-razem z pomocą przyjdzie brat... ZEGAREK ZMIENIA WŁAŚCICIELA Wiadomość była detonująca, spadła niczym grom z jasnego nieba. "Stary" donosił, że we wsi Rzeczyca Długa, oddalonej o około 10 kilometrów od leśnego biwaku "Jastrzębia" i leżącej na skraju lasów janowskich, jeden z gospodarzy, Jan Moskal, przechowuje polską broń i amunicję zebraną z pobojowisk 1939 roku. "Podobno ukrył też ręczny karabin' maszynowy, co o tym myślisz?" - zapytywał Antka. "Jastrząb" aż podskoczył z radości. Jeszcze tego dnia wieczorem - nie mogąc się doczekać, kiedy wreszcie słońce skryje się za wysmukłymi koronami drzew - wysłał "Lubego" z dwoma chłopakami do Rzeczycy Długiej. Polecił im skontaktować się bezpośrednio z Moskalem i przyprowadzić go do obozu. Zasadniczą rozmowę z przybyłym chciał zarezerwować dla siebie. Wierzył, że zdoła przekonać Moskala i oczyma wyobraźni, widział już cenną zdobycz w swych rękach. Wbrew tym nadziejom sprawa przybrała początkowo inny obrót. Obudzony w środku nocy Moskal - nie znając tajemniczych gości i sądząc, że są prowokatorami na usługach Niemców - nie chciał się do niczego przyznać. Milczał jak grób, gdy zabrano go na oczach płaczącej żony i dzieci. Nie ufał zapewnieniom, że nic mu się nie stanie, że rano wróci do domu. Twarde życie nauczyło go ostrożności. Za przechowywanie broni groziła kara śmierci jemu i rodzinie. Niemcy mogli nawet spalić wioskę. Nie chciał być sprawcą takiego nieszczęścia. Zwyczajnie, po chłopsku zaciął się i po drodze nie wydusili z niego ani jednego słowa. Dziwił się tylko ogromnie, że prowadzą go nie na posterunek żandarmerii, lecz w głąb lasu zagubionymi w mroku ścieżkami. Nikt go nie popędzał kolbami, nikt nie wrzeszczał i nie groził. Przeciwnie: częstowano go papierosami, proponowano odpoczynek w połowie drogi. Ech, wy psubraty - huczało mu w głowie - w uprzejmość chcecie się zabawiać. Usiądź grzecznie pod drzewem, a my ci łeb rozwalimy. - Niedoczekanie wasze! "Jastrząb" miał nie lada orzech do zgryzienia. - Jesteś wśród swoich, człowieku, nie bój się - perswadował spokojnym głosem, gdy Moskal z ponurą miną stanął przed jego obliczem. - Wiemy dobrze, że ukryłeś broń. To piękny czyn z twojej strony, obywatelski i godny pochwały. Dzięki takim ludziom wróg na naszej ziemi nie zazna spokoju... - Nic nie schowałem, o niczym nie wiem - wyrąbał zdecydowanie Moskal. - Tak możesz odpowiadać Niemcom, a nie nam. Jesteśmy polskimi partyzantami, walczymy w obronie takich jak ty, uczciwych, prostych chłopów, mieszkańców naszych rodzinnych

wiosek. Wrośliśmy w tę ziemię od pokoleń, oddamy za nią łzy i krew. Nie pozwolimy jej grabić bezkarnie... - O niczym nie wiem, puśćcie mnie, w domu czekają dzieci. - Człowieku, zastanów się, co mówisz - "Jastrząb" zaczął już tracić cierpliwość. - Za kogo nas bierzesz? Czy tak postępują hitlerowcy? Nie[ zostałeś aresztowany, przyszedłeś do Polaków, I którzy myślą tak jak ty. Ukryta przez ciebie broń marnuje się w ziemi My jej potrzebujemy, ty oddasz ją w dobre ręce. Daję słowo honoru. Wrócisz na pewno do domu. Włos ci z głowy nie spadnie... - Czego chcecie ode mnie? - Moskal nie panował już nad sobą. Na czoło wystąpiły mu kropelki potu. Łkał przytłumionym głosem. - Żona... dzieci... Co ja wam zrobiłem? Dlaczego mnie męczycie? Dlaczego?... Do przykrej rozmowy włączył się "Luby". Przekonywał, obiecywał, nalegał. Wszystko na nic. Moskal uparcie trwał przy swoim. Nie wierzył, bał się, bezradnie rozglądał się wokoło, jakby przeczuwając, że za chwilę padnie decydujący cios. Sceneria leśnej polany, dzikiej i tonącej w ' mroku, podsuwała mu najgorsze myśli. Był przekonany, że zaczną go torturować, że zginie w męczarniach i nędzny grób zabierze na zawsze tajemnicę jego śmierci. Próbował "Czarny" i "Kruk", próbowali po kolei wszyscy przełamać zawzięty opór tego chłopa, mocnego w raz powziętym postanowieniu. Był jak kropla wody podobny do tysięcy innych chłopów lubelskiej ziemi, zahartowanych od najmłodszych lat surowymi przeciwnościami losu, dźwigających ciężar nielekkiego życia, gotowych pazurami walczyć o kawałek chleba dla własnej rodziny. Prosty człowiek, a ile w nim niekłamanej godności, ile dumy, że urodził się Polakiem i obcym nie wyda nic, choćby go nożami dźgali. W tym właśnie tkwił cały dramat: brał ich - Polaków z krwi i kości jak on - za podstępnie maskujących się zdrajców. "Jastrząb" przemierzał polanę dużymi krokami. "Nie tak wyobrażał sobie rozmowę z Moskalem. Odczuwał jakąś gorycz, srogi zawód, coś rozsadzało mu piersi i oblewało twarz płonącym rumieńcem. Był zły na siebie i jednocześnie żal mu było tego człowieka, który z jego rozkazu opuścił dom, szedł w nieznane piętnaście kilometrów po mrocznym lesie prowadzony przez obcych ludzi ii oto teraz stoi wśród nich, sam i bezbronny, czekając na finał dręczącej rozmowy. W pewnej chwili podszedł do Moskala i podał mu papierosa. - Masz, zapal sobie - powiedział półgłosem, gdy ten odmówił, zwrócił się do stojących obok 'kolegów: - No cóż, chłopaki, pomyliłem się. Myślałem, że trafiliśmy na uczciwego człowieka, który nam pomoże. Wielu ludzi chętnie pomaga partyzantom, prowadzimy przecież walkę w ich interesie. Moskal, jak widać, nie należy do nich. Myśli tylko o sobie. O niczym nie chce wiedzieć. Szkoda, że nie mógł porozmawiać z kimś, kto uratował się w Zaklikowie... W tym momencie milczący mężczyzna drgnął i innym wzrokiem spojrzał na "Jastrzębia". Coś w nim zaczęło pękać, nerwowo zaciskał dłonie, jego oddech stał się szybszy. - Ale Moskala te sprawy nie interesują -ciągnął Antek. - On chce mieć spokój. Bierze i nas za jakichś zdrajców, a jaką my możemy mieć t gwarancję, co on sam zrobi, gdy go puścimy? - Pójdzie do szwabów i wsypie nas! - wtrącił groźnym głosem "Gruby", mrugając porozumiewawczo do "Jastrzębia". - Szkoda gadać, chłopaki. Znam się na takich. Jazda, masz tu łopatę i kop grób! - syknął na Moskala. - No, szybko! Na co czekasz? Myślałeś, że z nami tak łatwo ci pójdzie? Mamy dobry sposób na takich, co czekają tylko, żeby nas sprzedać wrogowi. - Ja miałbym was zdradzić?! - wykrzyknął zdumiony Moskal. - A skąd mamy wiedzieć, że nie? – rzucił: "Jastrząb". - Puśćcie mnie panie, to się przekonacie. Przyniosę wam ten przeklęty karabin... "Jastrząb" przyjrzał mu się uważnie. Teraz już był pewny wygranej. Znał dobrze tych upartych leśnych chłopów, sam przecież z nich wyrósł. Wiedział instynktownie, kiedy kłamią,

a kiedy mówią prawdę. Moskal ochłonął, uwierzył, że ma przed sobą prawdziwych partyzantów. Słyszał wiele o odbiciu więźniów w Zaklikowie. - Dobrze, możesz iść. Przekonamy się, czy jesteś swój chłop... Poszedł sam prosił, by nikt mu nie towarzyszył. Obawiał się, że po drodze spotka kogoś znajomego i będzie się musiał tłumaczyć, z kim urządza sobie spacery po lesie. Miał przyjść jutro wieczorem. Nazajutrz po kolacji,' gdy słońce chyliło się już k" zachodowi, "Jastrząb" na wszelki wypadek zarządził zmianę miejsca postoju oddziału. Na starym biwaku pozostał tylko "Gruby", reszta przeniosła się o kilka kilometrów w stronę Kochan. "Czarny" i "Sokół" wyszli na spotkanie Moskala, zachowując dla zasady ostrożność. Nie było raczej obaw, że on sam rozmyśli się, ale nie można było wykluczyć, że za Moskalem pójdzie ktoś niepowołany. Na szczęście tym razem wszystko poszło dobrze. Chłop miał też głowę na karku. Ryzykował rozważnie. Do lasu wybrał się sam. Karabin owinął w szmaty i włożył między dwie deski spięte rzemykiem. Gdyby go nawet ktoś spotkał, nie zwróciłby na siebie uwagi. Deski mógł nieść każdy, zwłaszcza w lesie. Gdy doprowadzono go do "Jastrzębia", westchnął z ulgą. - Z czystym sumieniem oddaję wam broń - powiedział, a po chwili wahania dodał: - O tamtym, wczorajszym, zapomnijcie, panie... Naprawdę nie wiedziałem, kim jesteście. Różni się teraz kręcą. Kto nakarmi moje dzieci, jeśli głupio stracę głowę... "Jastrząb" uścisnął go serdecznie. Rozpromieniony Moskal stał się bohaterem dnia. Sam rozłożył deski i spomiędzy szmat wyłuskał naoliwiony i połyskujący czystą oksydą erkaem. Chłopcy nie mogli wzroku od niego oderwać. Najwięcej do powiedzenia miał "Luby", jeszcze raz udowodnił, co to znaczy dobra wojskowa szkoła. - Ręczny karabin maszynowy Browning wzór 28 - recytował bez zająknięcia. - Kaliber 7,9 milimetra, ciężar około 8 kilogramów, magazynek pudełkowy o pojemności 15 naboi, broń o działaniu samoczynnym na zasadzie odprowadzania gazów prochowych, szybkostrzelność praktyczna 250 strzałów na minutę, skuteczność ognia seriami krótkimi do 600 metrów, cele duże i głębokie można zwalczać do 1200 metrów. Produkcja polska, broń tego typu znajdowała się już na szczeblu drużyny strzeleckiej lub sekcji w kawalerii... - O rany, panie - Moskal aż usta otworzył ze zdumienia. - I wy to wszystko spamiętacie, ot tak zwyczajnie z głowy. Wierzyć się nie chce. - A zwyczajnie, zwyczajnie, ojczulku - roześmiał się "Luby". - Było się kiedyś w wojsku, a dla żołnierza broń to święta rzecz. Musi ją znać i szanować, wtedy go nie zawiedzie, choćby w najtrudniejszych chwilach. "Jastrząb" polecił "Grubemu", by rozpalił ognisko. W kotle pozostało jeszcze trochę kaszy z niemieckim konserwowym gulaszem. Od razu znalazła się menażka dla Moskala. "Gruby" nie żałował porcji, dla honorowego gościa zgarnął największe kawałki mięsa. Największą niespodziankę sprawił mu jednak "Jastrząb". - A to dla waszych dzieci '- powiedział, wręczając Moskalowi pokaźny worek przedniej mąki, parę puszek wieprzowiny i kawał wędzonego boczku.- Kiedyś to było niemieckie, a teraz jest nasze. Wam osobiście należy się cenniejsza nagroda, proszę, bierzcie - wcisnął mu w dłoń tysiąc złotych i złoty zegarek, odebrany parę dni temu leśnikowi z hitlerowską odznaką w klapie. Moskal oniemiał z wrażenia. Nie wiedział, jak ma dziękować. Wahał się nawet, czy wypada mu przyjąć cenny prezent. Żywność i pieniądze to jeszcze pół biedy, ale zegarek, i to w dodatku złoty, lśniący jak klejnot w świetle ogniska. Nie, o czymś takim nawet nie marzył. - No, jak tam Moskal - zachęcił go "Luby" -? czy jeszcze nam nie wierzycie? Chłop zaprzeczył ruchem głowy, był wytrącony z równowagi. Oglądał zegarek, chował go do kieszeni i znowu wyciągał, jakby nie dowierzając, że stał się właścicielem takiego skarbu. Rzucał ukradkiem spojrzenia na siedzących przy ognisku sprawiając wrażenie człowieka, który mimo wszystko nie jest pewien, czy przypadkiem nie śni. Dopiero gdy ocknął się na

dobre, dotarły do niego słowa "Jastrzębia", bacznie obserwującego niepewne ruchy Moskała. Antek nabrał zaufania do niego, podobał mu się w gruncie rzeczy ten chłop. - Może chcecie już nas pożegnać? - zapytał. - Nie mamy już do was żadnych spraw. W domu żona, dzieciaki, mogą się niecierpliwić. Nie chcielibyśmy was zatrzymywać. Moskal zerwał się jak oparzony. - Co wy, panie - gwałtownie zaprzeczył. - Przecież nic mi się nie stanie. Mogę skoczyć do chałupy i przynieść wam ten drugi karabin. Wczoraj zgłupiałem, słowo daję. Z was to porządni ludzie, biednemu nie poskąpicie. "Jastrząb" spodziewał się takiej właśnie odpowiedzi. Trafił dobrze. Szczera dusza z tego Moskala - pomyślał. - Wali prosto z mostu. Teraz zrobi wszystko, o co go poproszę. - Na dzisiaj starczy, człowieku. Wiemy, że macie więcej broni, przechowujcie ją troskliwie. Jak nam będzie potrzebna, to się zgłosimy. Poznacie nas chyba, prawda? I jeszcze jedna sprawa, bardzo ważna. Zaciekawiony Moskal cały zamienił się w słuch. - W imieniu oddziału serdecznie wam dziękuję za obywatelską postawę. Musicie jednak dać nam i słowo, że nikomu w żadnych okolicznościach nie powiecie o tym, co tutaj widzieliście. Kamień w wodę, jasne? - Panie, ja? Za kogo mnie macie? Choćby gorącym żelazem przypalali, nic nie pisnę. Swoich I miałbym wydawać tej swołoczy? Jakże tak można. Prosty chłop jestem, ale honor mam. Nie bójcie się. Z dziada pradziada tak było w rodzinie, własnym dzieciom też to przekażę. Strzelajcie tylko celnie z tej pukawki, niech psubraty wiedzą, że w dobre poszła ręce. Rozstali się jak przyjaciele. Moskal parę razy oglądał się i machał im dłonią. Potem wchłonęła go czerń lasu. Tej nocy do późna płonęło podsycane suchymi gałązkami ognisko. Nie mogli nacieszyć się z nowego erkaemu. "Luby" rozłożył go na części, sprawdził działanie sprężyny ; zamka, ryglowanie i ładowanie. - Broń sprawna - zawyrokował po dokładnych oględzinach - ale jutro trzeba będzie zdjąć czop z prowadnicy gazów i przeczyścić kanalik. Jest zalany smarem i mogą być zacięcia. Rozumiecie? Niestety, nie zrozumieli. Wtedy jeszcze erkaem był dla nich zagadką. Odkryli jego tajniki dopiero po kilku dniach, gdy oddział zupełnie niespodziewanie powiększył się o dwóch nowych żołnierzy... SMAK BOJOWEJ PRZYJAŹNI Tego dnia stary Kozłowski z Malińca wybrał się rankiem do lasu na wyrąb drzewa. W chacie brakowało opału, cały zapas równo pociętych i rozłupanych pniaków poszedł z dymem. Trzeba było rozejrzeć się za jakąś powaloną sosną, bo jak tu żyć bez ognia w kuchni. Znał tutejsze lasy jak własną kieszeń, toteż od razu trafił na właściwą ścieżkę. Tak był zajęty oglądaniem drzew, że gdy gdzieś z gąszczy wyszło dwóch młodych mężczyzn w podniszczonych mundurach obcego kroju, obleciał go dziwny strach. Zatrzymał się zdumiony, ważąc w ręku dobrze wyostrzoną siekierę. Napotkani nie mieli jednak złych zamiarów. Podeszli do niego i jeden z nich, średniego wzrostu o płowych włosach i twarzy spalonej słońcem, po prostu ukłonił się. - Zdrastwujtie, towariszcz chadziajn - usłyszał Kozłowski. - Dzień dobry - odpowiedział, nie spuszczając z nich wzroku. Ciągle jeszcze nie wiedział, z kim rozmawia i co robią ci ludzie w głębi puszczy o tak wczesnej porze. - Kakoje eto liesy? - zapytał ten drugi, smagły. szczupły o bystrym spojrzeniu czarnych Jak węgiel oczu. - Kak dalieko do rieki Bug?

- A wy kto? - nasrożył się stary. Zawahali się na moment. Przez stężałe twarze przemknął cień nieufności. Kozłowski bezwiednie cofnął się o krok. - Sołdaty Krasnoj Armii, panimajesz? W plen nas wziali... Coś do niego zaczęło docierać. Odezwały się w nim jakieś wspomnienia sprzed wielu lat, gdy służył w carskim wojsku: Trochę rozumiał, trochę pamiętał. Plen to znaczy niewola. Zaraz, zaraz, przecież te mundury... I nagle Kozłowski rąbnął się pięścią w czoło. Że też tak kompletnie człowiek może zbaranieć! Skoczył do nich z wyciągniętą dłonią. Jasna sprawa: jeńcy. Mało to ludzie mówią o transportach jeńców jadących przez Lubelszczyznę na zachód, mało było ucieczek... - Witajcie, witajcie - mówił pospiesznie, jakby chciał tymi słowami i serdecznym gestem rozchmurzyć ich napięte twarze. - Ja staryj cziełowiek - wtrącał dawno zapamiętane wyrazy - trochę się bałem. Ot, idzie dwóch, a ja sam. - Teraz wsio poniatno. Priwiet dru... dru... - Druzja, wot charaszo - podchwycił blondyn. - Nas tolko dwóch, a u tebia, wot smotri, kakoje orużje - roześmiał się szczerze i poklepał trzon potężnej siekiery. - Imiejetie szto pokuszat? Kozłowski wydobył z kieszeni pajdę razowca. Złamał sprawiedliwie na dwie części i podał Rosjanom. Zjedli łapczywie; widać było, że potworny głód męczył ich od wielu dni. Żałował, że nie może ich poczęstować niczym więcej. We trójkę weszli w gąszcz. Stary wytłumaczył im dokładnie, gdzie się znajdują. Odradził dalszej wędrówki w kierunku Bugu. - Za daleko, sami nie dacie pady. Mundury was zdradzą - mówił dobierając z trudem słowa. - Ludzie w tych stronach dobrzy, pomogą, ale nie brakuje Niemców. Ci strzelają od razu, a wy jesteście bez broni. Lepiej poczekajcie tu do wieczora, a ja się rozejrzę i porozmawiam, z kim trzeba. Jedzenie przyniosę, o, patrzcie --ruchami rąk pokazał, jaki bochen chleba im podrzuci. Ta obietnica poskutkowała. Zgodzili się poczekać na Kozłowskiego, ale bardzo ich interesowało, z kim stary będzie rozmawiał na ich temat. Uspokoił ich. Powiedział, że we wsi Maliniec, skąd właśnie przyszedł, jest wielu takich, którzy także się ukrywają przed hitlerowcami. - Mamy tu swoją organizację - tłumaczył. - Pomyślimy, pomożemy. Nie martwcie się. Nic złego was nie spotka ze strony tutejszych ludzi. Mamy jednego wroga, poniatno? Od tej chwili pękły do ostatka lody. Uwierzyli, że bez pomocy mieszkańców miejscowych wiosek sami nie zdziałają wiele. Przed pożegnaniem przedstawili się: Lejtenant Rodion Doftanow i starszyna Mikołaj Leszczenko. Sterany życiem Kozłowski z szacunkiem schylił głowę, nie przypuszczając, że po tylu latach on, zwykły żołnierz carskiego wojska, będzie mógł powitać na okupowanej przez wroga ziemi lubelskiej, mimo całej grozy sytuacji, oficera i podoficera nowej legendarnej armii, która jako pierwsza w tej okrutnej wojnie zgruchotała kręgosłup Wehrmachtu pod i Moskwą. Niestety, tego dnia Kozłowski z przyczyn od i siebie niezależnych nie zdołał nawiązać kontaktu z Władysławem Paleniem, chociaż na jego pomoc i radę liczył najbardziej. Brat "Jastrzębia" był częstym gościem Kozłowskiego. Ukrywał się i wiedział, ze w tym domu zawsze znajdzie dach, strawę i słowa otuchy. Krzepili się nadzieją nawzajem. Władysław wnosił do monotonnego życia Kozłowskiego świeży powiew, czytał konspiracyjne gazetki, opowiadał o walce z okupantem, niekiedy wspomniał, że nawet w pobliskich lasach działają już partyzanci. I tego człowieka właśnie zabrakło w dniu, kiedy Kozłowski dokonał ważnego odkrycia. Rad nierad wybrał się wieczorem sam do lasu z kobiałką. Na skrzyżowaniu dróg, w gęstym mroku drzew, .zatrzymał się - tu mieli się spotkać. Nie czekał długo. Po kilku minutach cicho

wynurzył się z krzaków niższy Leszczenko. Upewniwszy się, że Kozłowski jest sam, jak rano uzgodnili, krótkim gwizdem wywołał z ciemności Doftanowa. Kozłowski zaproponował, by przeszli w bardziej niewidoczne miejsce. Sam przejął rolę przewodnika. Doprowadził ich do grobli odwadniającego rowu, tam znaleźli znakomitą kryjówkę. Można było bez żadnych obaw "ruszyć do natarcia", jak powiedział Doftanow, gdy Kozłowski rozwinął tobołek. Czego tam nie było: bochen chleba, gotowane jajka, kawał białego sera, sól... - Nu pajechali rebiata - ucieszył się Leszczenko, wbijając zdrowe zęby w ćwiartkę aromatycznego razowca. Zjedli suty posiłek w rekordowym tempie. Kozłowski, który w latach pierwszej wojny także głodował, ze wzruszeniem patrzył na tych dwóch młodych, dobrze zbudowanych młodzieńców przedwcześnie wessanych w tragedię nowej wojny z całą jej tymczasowością, brudem, krwią, brakiem snu, pożywienia i słów matczynej pociechy, kojących rozterki synów i córek w chwilach największego zwątpienia. - A tiepier zakurim - powiedział, gdy podziękowali mu za wspaniałą kolację. - Machorka, znacie ją. Mocna aż w gardle drapie. - Niczewo, znajem... Zaciągali się grubymi skrętami, płosząc kłębami dymu roje komarów, które natrętnie dobierały się do twarzy i rąk. Kozłowski powiedział im, że już podjął odpowiednie starania i chyba jutro, a najdalej pojutrze wyruszą w bezpieczne miejsce. Tę noc będą musieli spędzić jeszcze w lesie. Doftanow nie miał słów wdzięczności. Po tylu dniach tułaczki, potwornego głodu i niepewności nareszcie znaleźli swój "przylądek ostatniej nadziei". Życzliwość i ojcowska troska Kozłowskiego zupełnie ich rozbroiła. Gotowi byli pójść za nim wszędzie. Dopiero następnego dnia rozstrzygnęły się losy jeńców. Znalazł się Władysław Paleń. Natychmiast zrozumiał, o co chodzi. Polecił sprowadzić Rosjan do wsi, dostarczyć im cywilne ubrania i ukryć w bezpiecznym miejscu na kilka dni. O resztę miał się sam zatroszczyć. Kozłowski nie zadawał zbędnych pytań. Domyślał się tylko, że Rosjanie wkrótce wyruszą "gdzieś dalej"... - A to ciekawe - "Sokół" zacierał dłonie z wrażenia. - Jeńcy, powiadasz, Rosjanie. No, no, nie spodziewałem się takiej bomby... Inni też nie mogli usiedzieć spokojnie. Nigdy dotychczas nie zetknęli się bezpośrednio z żołnierzami Armii Radzieckiej, o której tak było głośno od czasu bitwy pod Moskwą. Chcieli w końcu na własne oczy zobaczyć prawdziwych Rosjan, uścisnąć im dłonie, pogratulować z całego serca z okazji udanej ucieczki. W prasie PPR wielokrotnie pisano, już o transportach jeńców, wzywano ludność do udzielania im pomocy. Dla chłopców "Jastrzębia" - biwakujących w głębi lasów - były to sprawy bliskie i jednocześnie odlegle. Owszem, słyszeli o ucieczkach, opowiadano im o trupach żołnierzy, bezlitośnie zabijanych przez hitlerowców w pobliżu torów kolejowych. Sami jednak nie natrafili nigdy na ślad ucieczek, "chociaż było ich przecież wiele. I oto teraz czeka ich pierwsze spotkanie z jeńcami. - Już powinni być - niecierpliwił się "Jastrząb". - Musimy ich godnie przywitać. - Wiem, spokojna głowa - "Gruby" nie pozwolił mu dokończyć. - Jestem kwatermistrzem czy nie? A swoją robotę znam. Krupnik na kościach już kipi, kartofle ze słoniną można podawać. Mam jeszcze coś w zapasie, zobacz - wyszperał z worka butelkę z dosyć mętnym płynem i podsunął "Jastrzębiowi" pod sam nos. - No i co? - Bimber? Skąd? - Wytrzasnąłem, cóż w tym dziwnego. Handel wymienny, rozumiesz? - Zabroniłem picia w oddziale, zapomniałeś? -? "Jastrząb" zmarszczył brwi. - W takim dniu? Człowieku, co oni powiedzą, przecież to swoi ludzie. Po jednym nie zaszkodzi, szybciej się dogadamy...

- Ale tylko po jednym, uprzedzam! - Dobra, dobra, mała butelka i tyle krzyku -? "Gruby" tym razem nie przejął się ostrzeżeniem dowódcy. Nadejście jeńców przerwało rozmowę. Prowadził ich "Luby". Szli pewnie, ciekawie rozglądając się po lesie. "Jastrząb" chciał jak najlepiej zaprezentować swój oddział. Przygotował sobie "wystąpienie oficjalne", zamierzał poderwać chłopców "na baczność", przedstawić ich, zaprosić Rosjan do wspólnego obiadu. Stało się inaczej. Jeńcy sami narzucili ton. Swym zachowaniem od razu podbili serca chłopców. Padły słowa proste, szczere, żołnierskie. Mocne uściski dłoni zastąpiły sztywny ceremoniał powitania. "Gruby" promieniał. Trącił Antka w bok. - Na co czekasz? Rozlej bimber do żywicówek, a ja przygotuję obiad. Przecież widzisz, że Jo chłopaki na medal... "Jastrząb" zapomniał o przestrodze. Sam wzniósł pierwszy toast. - Za zdrowie naszych towarzyszy radzieckich - powiedział. - Wasze zdarowie, druzja - odrzekł Doftanow. Potem poszły w ruch pełne miski i menażki. Posiłek smakował wszystkim. Rozgadali się na dobre. Z braku słów trzeba było porozumiewać się trochę na migi, trochę językiem słowiańskim i dziwną mieszanką wyrazów polskich, rosyjskich i ukraińskich. Najważniejsze, że rozumieli się i w tych sprawach najprostszych, codziennych, i tych ważnych, dotyczących wspólnej walki z wrogiem. Doftanow opowiedział o swych frontowych przejściach. Słuchali go z niesłabnącym zainteresowaniem. Woroneż, natarcie pułku, kontruderzenie Niemców, wymuszony odwrót, kocioł... Odczuli powiew prawdziwego pola bitwy, krwawych zmagań, ciężkich strat. A potem rzecz najgorsza dla żołnierza: niewola. Monotonny ciąg koszmarnych dni, straszliwy głód, poniżenie na każdym kroku i zimne noce pod gołym niebem. Śmierć ścinała ludzi z nóg, ginęli dziesiątkami. Żadnej nadziei, żadnej pomocy z zewnątrz. W promieniu wielu kilometrów od obozu wsie zamienione w pogorzeliska. Kikuty spalonych drzew, trupy ludzi i zwierząt, ziemia zmielona na popiół. Chciało się wyć z bólu i rozpaczy. Wreszcie transport, długi sznur bydlęcych wagonów wypełnionych do granic możliwości jeńcami. Jazda na zachód w ślimaczym tempie bez pożywienia i kropli wody. Gdy wjechali na Lubelszczyznę, postanowili spróbować. Słyszeli już o udanych ucieczkach, wiedzieli, że miejscowa ludność odnosi się serdecznie do jeńców, pomaga im. Zachętę stanowiły też ciągnące się kilometrami lasy. Zaryzykowali, powiodło się. Uwierzyli, że będą żyć. - Wot i wsio - zakończjrł Doftanow, sięgając po podanego papierosa. - Tiepier wmiestie budiem bit Giermańca. Za pabiedu, druzja - podniósł kubek i wychylił ostatni łyk bimbru. "Jastrząb" był bardzo zadowolony z przybycia Rosjan. Cieszył go nie tylko sam fakt powiększenia oddziału. Ważne było również wojskowe wyszkolenie radzieckich towarzyszy, ich osobista odwaga, hart i gotowość do dalszej walki, którą znali lepiej od nich wszystkich. Lejtenant Doftanow od razu zainteresował się uzbrojeniem oddziału. Okiem fachowca obejrzał karabiny i jedyny erkaem, ważył w dłoni granaty, długo sortował naboje, odkładając te, które miały ślady rdzy na spłonkach. Widać było, że zna się na tych sprawach doskonale. - Niemnogo u was druzja - powiedział trochę zatroskanym głosem. Przekonali go, że na razie powinno starczyć. Sporo broni ukrywają jeszcze chłopi, gotowi pomóc w każdej chwili. O resztę zatroszczą się już wspólnie. Okupant jest przecież dobrze uzbrojony... "Luby" podchwycił tę myśl. - Słuchaj - zwrócił się wprost do "Jastrzębia". - Mamy już oddział skompletowany. Warto wciągnąć Rosjan do roboty i zorganizować jakąś akcję. Niech zobaczą, jak to wygląda w partyzantce. Ich bojowe doświadczenie przyda się na pewno. -- Dobrze, zastanowię się...

Wyprzedzając bieg wydarzeń warto przypomnieć, że w drugiej połowie czerwca 1942 roku z obozu jenieckiego w Poniatowie w powiecie puławskim uciekło czternastu Rosjan. Grupą dowodził oficer Floty Czarnomorskiej "Karol" (nazwisko nie znane). Brawurowa ucieczka nastąpiła późnym wieczorem, gdy jeńcy wracali do obozu z robót melioracyjnych. Zlikwidowano dwóch strażników eskortujących oddział, zabrano im broń. Grupa skierowała się do lasu i nieoczekiwanie natrafiła na ludzi "Jastrzębia". Przez okres miesiąca przebywali razem. "Jastrząb" nie skąpił im niczego, przekazał najlepszą broń, dzielił się żywnością. Kierując się apelem konspiracyjnej prasy PPR usilnie nalegał, by pozostali w oddziale i wspólnie, ramię przy ramieniu, walczyli z wrogiem. Niestety, nie chcieli wyrazić zgody na tę propozycję. Z końcem lipca wyruszyli na wschód, zamierzając – jak mówił "Karol" - dotrzeć do swoich, bliżej frontu. Losy tej grupy po odejściu nie są znane. GRANATOWI TRACĄ TUPET Decyzja zrodziła się w ciągu kilku dni. Propozycję zgłosił "Stary", który od pewnego czasu był okiem i uchem oddziału "Jastrzębia". Znał świetnie teren, miał kontakty, dużo wiedział. On też pierwszy zwrócił uwagę na posterunek policji granatowej w gminie Kosin. - Skończona swołocz - tłumaczył bratu. - Biją chłopów, grożą, oddają w ręce żandarmów. Powód zawsze znajdą: kontyngent nie oddany w porę, uchylanie się od robót szarwarkowych, ukrywanie dzieci przed przymusowym wyjazdem do Rzeszy... Nie pomaga nic, ani prośba, ani łapówka, ani łzy. Dusze diabłu sprzedali. - Ilu ich jest? - zainteresował się "Jastrząb". - Czterech, tylko czterech... - Załatwione! "Stary" zajął się wywiadem i wyszukaniem przewodnika, który miał wskazać najdogodniejszą drogę do posterunku. W przeddzień akcji "Jastrząb" znał już wszystko: charakterystykę budynku, zwyczaje policjantów, trasę odskoku. Za jednym zamachem mieli rozbroić nadgorliwców i "załatwić" urząd gminny. "Stary" przypomniał jeszcze o mleczarni w Zdziechowicach. "To właściwie po drodze - wyjaśnił. - Będzie już noc, nikt was nie zauważy. Rozwalcie tam wszystko w drobny mak, po co szkopy mają obżerać się naszym masłem". Racja, skoro po drodze, to szkoda tracić okazji. Przewodnik o nazwisku Skorupa, chłop z wioski Borów sąsiadującej z Kosinem, okazał się rezolutnym pomocnikiem. Znał dobrze policjantów. Wiedział, że wyłudzają od ludzi pieniądze i wieczorami, po "pracowicie" spędzonym dniu, urządzają sobie wspólną kolację sowicie zakrapianą wódką. To była bardzo ważna wiadomość. 24 czerwca o zmierzchu oddział stanął na zbiórce. Nikt nie chciał zostać na miejscu. Zapowiadała się przecież ciekawa noc. "Jastrząb" jeszcze raz przypomniał podział ról, sprawdził broń, nakazał zachować pełną dyscyplinę i opanowanie. - Do Kosina mamy kawał drogi - zakończył. - Nie macie chyba zamiaru zdzierać butów w dziesięciokilometrowym marszu. Pojedziemy wozem dziedzica z Wilczowa... - Coś ty, pożyczy? - wyrwał się "Gruby" - Pożyczy, nie martw się. Dziedzic wahał się trochę, ale w końcu uznał, że z "chłopcami z lasu" lepiej żyć w zgodzie. Lekki powóz zaprzężony w dwa tęgie rumaki ledwo pomieścił wszystkich. Konie niespokojnie rzucały łbami. Zazwyczaj sam dziedzic jeździł na spacer lub jarmark, a tu nagle zjawiła się spora gromada. Podcięte przez "Grubego" ruszyły jednak z kopyta polnym traktem. Droga wiodła ciągle przez las, tylko w kilku miejscach musieli "otrzeć się" o wioski. Około godziny dwudziestej trzeciej wóz zatrzymał się na pograniczu Borowa i Kosina. Czekał tam już na nich Skorupa w podniszczonej kapocie i worku na głowie. - A to co za maskarada? - roześmiał się "Luby".

- Ja tutejszy, panie, mogą poznać... "Gruby" został na miejscu, miał pilnować koni. Reszta ruszyła śladem przewodnika, który wyprowadził ich ścieżkami wprost na tyły posterunku. Zgodnie z przewidywaniami wartownika nie było. Zza uchylonego okna dolatywał gwar niezbyt przytomnych głosów, po ścianie tańczyły zniekształcone cienie odbite w nikłym blasku światła. - Zająć stanowiska! - szepnął "Jastrząb". - Wy tutaj - zwrócił się do "Lubego", "Sokoła" i Leszczenki. - Ty bierz erkaem i ubezpieczaj nas od strony traktu - "Czarny" skinął głową i wycofał się do wskazanego punktu. Odczekali jeszcze chwilę, cicho szczęknęła repetowana broń. "Jastrząb" spojrzał na Doftanowa i Edka Płowasia - "Lutka". Byli gotowi. Naprzód! Pięć... dziesięć... piętnaście kroków. Kilka schodków i ciemna planik zamkniętych drzwi. Klamka poddała się miękko, odskoczyły z trzaskiem. "Jastrząb" wkracza pierwszy. Jednym rzutem oka ocenia sytuację: zastawiony stół, broń na stojakach w kącie, czwórka porozpinanych policjantów z podniesionymi w górę kieliszkami. - Co to za chamstwo?! - oburza się jeden z siedzących, odwracając głowę w stronę drzwi. - Włazić bez pukania, no? Nagle zrywają się wszyscy. Przez moment trwa śmiertelna cisza. Na twarzach policjantów maluje się zdumienie i przestrach. Trzech uzbrojonych mężczyzn o tej porze? Wzniesione kieliszki zawisły w powietrzu. - Nie przeszkadzajcie sobie, na zdrowie - mówi ironicznym tonem "Jastrząb". - Tylko niech ktoś z was nie próbuje ruszyć się z miejsca, palnę w łeb! Doftanow, wykorzystując odpowiednią chwilę, zabiera karabiny, pasy z pełnymi ładownicami i policyjne czapki. Znalazła się także puszka oleju i pakuły do czyszczeni broni. - Panie, krzywdę nam wyrządzacie - skomli komendant posterunku. - Jak my się później wytłumaczymy? Przecież tylko porządku pilnujemy, nikomu... - Stul pysk, kanalio - ostro przerywa "Jastrząb". - Komu to mówisz? Nam? A chłopów to potrafisz prać jeden z drugim, co? Mało to skarg na was się sypie, sługusy hitlerowskie. W grabieży wrogowi pomagacie, biednych ludzi gnębicie, pieniądze wyłudzacie, a ty mi tu będziesz stękał o krzywdzie, łobuzie skończony. Won pod ścianę i łapy w górę, bo nie mogę patrzeć na wasze gęby zakazane. No, jazda, odwrócić się, szybko! Policjanci bez słowa wykonali rozkaz. Wódka zupełnie wywietrzała im z głów. Spodziewali się, ; że spadną na nich bolesne razy lub kilka strzałów w plecy zakończy niespodziewaną "wizytę" tych tajemniczych gości w polskich mundurach. Już nie czuli się "stróżami porządku", tupet i duma z prawa dzierżenia władzy pękły jak bańka mydlana. Kosa trafiła na kamień. Cóż pozostaje w takiej chwili: lęk paraliżujący ciało, wyrzuty sumienia z powodu podłego życia sprzedawczyka na służbie okupanta, błaganie o litość tak przecież często lekceważone przez nich samych, gdy z bronią w ręku wymuszali na chłopach pokorę i całkowite posłuszeństwo... . - Panie, ludzie drodzy, zmusili nas - jęczy ten z prawej, rozpłaszczony na ścianie, wstrząsany raz po raz nerwowym dreszczem. - Ani słowa, psubracie! Cieszcie się, że tym razem tylko na tym kończymy - głos "Jastrzębia" brzmiał jak wyrok. - Jeśli ktoś poskarży się na was, roztrzaskam łby bez zmrużenia oka. "Luby"! - krzyknął przez uchylone okno. - Chodź tutaj i przypilnuj tych łajdaków. Gdyby próbowali ucieczki, rąbnij od razu tego - wskazał na komendanta. "Luby" stanął w drzwiach z karabinem przy biodrze. Reszta z "Jastrzębiem" na czele ruszyła w stronę urzędu gminnego, który znajdował się w odległości kilkunastu metrów od posterunku. Leszczenko żelaznym łomem wywalił drzwi. Runęły z łomotem na kamienną posadzkę. W świetle ręcznych latarek ujrzeli wnętrze obszernej izby przedzielonej w połowie drabinką. Dla interesantów parę krzeseł, dla sołtysa

dębowe biurko,, dwie szafy wypełnione po brzegi skoroszytami i grubymi księgami. Na ścianie jakiś plakat propagandowy, sporo ogłoszeń i portret gubernatora Franka. W rogu izby wielki piec. - Dobra jest - ucieszył się "Jastrząb". - Galopem, chłopaki! Zapałki i jazda z tym świństwem na podwórze... Na dziedzińcu buchnął kłąb dymu, gdy rzucili zapalony rulon papieru. Potem buszujący ogień zżerał po kolei spisy ludności, strzępy ksiąg inwentarzowych, dokumenty kontyngentowe, jakieś ważne formularze z pieczęciami, nakazy, zakazy, wezwania, wszystko. Do pieca poszła cała zawartość szaf. Nie oszczędzono biurka pana sołtysa. Z szuflad leciała na podłogę starannie ułożona makulatura, ołówki, stemple, ołowiane plomby, metalowe kolczyki. Na podwórzu aż huczało, gdy ładowali w pośpiechu do ognia urzędowe bogactwo, porwane w strzępy, rozdeptane, przemieszane w jednym wielkim stosie. "Jastrząb" był człowiekiem z natury skrupulatnym. Nie pozostawił nic, co mogłoby zadowolić sołtysa. Przed odejściem chciał nawet wrzucić do pieca granat, ale zrezygnował w obawie, że potężna eksplozja mogłaby poderwać na nogi całą wieś. Już wychodzili, ucieszeni z dobrej roboty, gdy nagle "Sokół" skoczył do zdemolowanego biurka, sięgnął po pełny kałamarz i grzmotnął z rozmachem w spasioną gębę generalnego gubernatora na ścianie. Dostojnik Rzeszy zginął w mgnieniu oka w rozprysku czarnego atramentu. - Koniec, spływamy! - rzucał "Jastrząb". Na posterunku "pożegnali się jeszcze z policjantami. Ostrzeżenie było krótkie i wymowne: "Odchodzimy, ale niech was ręka boska broni, gdybyście próbowali pójść naszym śladem!" Biegiem dopadli do skraju lasu, gdzie czekał ."Gruby" z wozem. Ponosiło go, że musi tkwić bezczynnie z dala od miejsca akcji. On przepadał za dreszczykiem prawdziwej emocji, od dawna myślał o tym, by stanąć twarzą w twarz z policjantem, by konkretnym argumentem - a łapę miał jak niedźwiedź - przywołać "takiego syna" do porządku. Toteż gdy tylko zobaczył wychylających się z mroku chłopców, zasypał ich serią pytań, jak poszło i z czym wracają. Był trochę rozczarowany "ulgowym", jak powiedział, potraktowaniem policjantów. - Przecież oni i tak poskarżą się żandarmom - perswadował gorączkowo. - Po czorta ciaćkać się z nimi i ostrzegać. Jednemu można było dla przykładu ukręcić łeb... - Nie gadaj tyle - przeciął "Jastrząb". - Nie mamy czasu. Zacinaj konie i wal prosto do Zdzie- chowic, drogę znasz? - Znam - odburknął niechętnie. - Taka okazja i nic. Ech, wy... Musieli odbić nieco od traktu. Po obu stronach wąskiej drogi ciągnął się las. Nadrabiali jakieś trzy-cztery kilometry. Skorupa zadowolony z rozbrojenia posterunku pojechał z nimi na ochotnika. Chciał koniecznie zobaczyć, jak partyzanci "wyremontują" mleczarnię. Było już dobrze po północy, gdy osiągnęli skraj wsi. Zdziechowice tonęły w mroku. Chłopskie zagrody ciągnęły się na przestrzeni kilku kilometrów po obu brzegach Karasiówki, niewielkiej, rzeczułki płynącej sennym nurtem w płytkiej dolinie. Z odszukaniem mleczarni nie było kłopotu. Stała tuż przy drodze. "Gruby" z fasonem podjechał pod same drzwi. Zeskoczyli błyskawicznie z wozu i wtedy, jak na komendę, rozpoczęły swój koncert obudzone psy w całej niemal wsi. - "Luby" i "Sokół", obudźcie gospodarzy z najbliższych domów i sprowadźcie tu natychmiast sołtysa i kogoś z kluczami - polecił "Jastrząb" trochę zaniepokojony gwałtownym ujadaniem psiej czeredy. - Klucze? - zdziwił się "Gruby" - a po c9 klucze? Patrz, tu obok beczki z piaskiem wisi siekiera. Ja ci pokażę, jak się pruje deski. Miał krzepę ten chłopak. Już za pierwszym uderzeniem posypały się drzazgi, po dwóch następnych zatrzeszczały zawiasy. "Gruby" odrzucił siekierę, sprężył się jak żbik i prawym^ barkiem łomotnął z całą siłą w przeszkodę. Usłyszeli głuchy zgrzyt metalu i w tym momencie

"Gruby" razem z drzwiami wylądował w sieni. "A niech to szlag trafi!" - doleciał ich głos z mrocznej czeluści. Z kilku domów przybiegli obudzeni i przestraszeni chłopi. Jeszcze nie wiedzieli, co się stało i kto urządza takie hałasy w środku nocy. Zjawił się też sołtys, bardzo ważny i napuszony. - Co tu się dzieje? - naskoczył na "Jastrzębia" z groźną miną. - Spokojnie, tylko bez nerwów! - "Luby" położył mu dłoń na ramieniu. - Kim wy jesteście? Co to za napad? - Żaden napad, człowieku - "Jastrząb" podszedł do sołtysa i spojrzał mu twardo w oczy. - Masz przed sobą chłopców z lasu, partyzantów. Mleczarnia służy Niemcom, wasze masło, śmietanę i ser zjada wróg. To jest grabież, nie pozwolimy bezkarnie okradać chłopów. Zrozumiałeś? Sołtys zamilkł, ale do głosu doszli najbliżej stojący gospodarze. - Racja, dobrze mówi. Truciznę dać tym łobuzom, a nie mlekom Ostatnią ćwiartkę wyciągną i ciągle wrzeszczą, że za mało. Aż ręka świerzbi, żeby rozwalić tę przeklętą budę! Róbcie swoje, panie... Chłopcom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Znalazł się łom, klucz francuski, ktoś podrzucił kowalski młot. Na jego widok "Gruby" aż podskoczył i oddał siekierę "Czarnemu". - Tak się wali, chłopaki - stęknął unosząc raz po raz młot. Huk był niesamowity. Pękały rury, kanaliki ściekowe, korby, siatki, zbiorniki. Kadzie z przygotowanym mlekiem do przerobu wytoczono na dwór. Cały zapas wylano do pobliskiego rowu, który momentalnie zabarwił się na biało. Puste bańki z brzękiem poleciały do rzeczki. Masło rozdano chłopom. Początkowo brali niechętnie, ale gdy Skorupa ciachnął nożem dziesięciokilogramowy blok i owinął zdobycz w papier, ruszyli "do akcji" na całego. W rozbitej doszczętnie mleczarni nie pozostawiono ani grama masła. Nawet dla chłopców "Jastrzębia" starczyło ledwo, ledwo. Antek odszukał stojącego pod drzewem sołtysa. . - Odjeżdżamy - powiedział. . - A widzę, widzę - mruknął sołtys. - Pojedziecie, a my... - Co wy? Boicie się, tak? Wobec tego polecam wam kategorycznie, żebyście jutro rano zawiadomili Niemców o wszystkim, co tu się stało. Powiedzcie wprost, że mleczarnię rozbili partyzanci. Gdyby Niemcy chcieli się zemścić na ludności, złożymy wizytę wójtowi w gminie. Żywy ten hitlerowiec nie wyjdzie, choćby wezwał na pomoc oddział żandarmerii. Czy zdajecie sobie sprawę, ilu nas jest? Sołtys próbował się uśmiechnąć. - Gadanie, przecież można was policzyć. Też mi siła... - Ech, naiwny jesteś, człowieku. To zaledwie patrol, w lesie stoi w pogotowiu dwie kompanie chłopa pod bronią. Gdy zajdzie potrzeba, przepędzimy precz wszystkich szwabów w okolicy, a ty trzęsiesz portkami. Teraz dopiero sołtys nabrał animuszu. - Co wy, panie, to aż tak? A ja głupi myślałem, że wy ot tak, zwyczajnie. No, to ja już powiem temu wójtowi, oj powiem. Oby ten krwiopijca pod ziemię się zapadł. Walcie ich, ile wlezie. Pomożemy, trzymajcie się, chłopaki! Rozeszli się zupełnie pogodzeni. Kolejna akcja partyzantów odbiła się szerokim echem wśród ludności. Po rozbrojeniu posterunku i zniszczeniu dokumentów gminnych chłopi zaczęli wierzyć, że istotnie w miejscowych lasach działa jakiś liczny, dobrze uzbrojony oddział. Znowu zaczęły krążyć legendy na temat jego dowódcy. Jedni mówili, że jest nim oficer Wojska Polskiego, inni znowu, kierując się wyczuciem prostych ludzi, twierdzili, że to ktoś z tutejszych, bo zna teren i biednym pomaga. Prawdy nie znał nikt, nie licząc wąskiej grupy wtajemniczonych. Ale nie sama osoba dowódcy była ważna. Zasadniczą rolę odegrała śmiało przeprowadzona akcja. Chłopi otworzyli oczy: jeśli w lasach znajduje się sprzymierzeniec, znaczy, że nie wszystko jest stracone...