ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

KARPATCZYCY POD GAZALĄ

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :513.5 KB
Rozszerzenie:pdf

KARPATCZYCY POD GAZALĄ.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 144 osób, 74 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 43 stron)

Okładkę projektował KRZYSZTOF BARAN Redaktor WANDA WŁOSZCZAK Redaktor techniczny ANNA LASOCKA ® Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1989 ISBN 83-11-07670-7

ANDRZEJ KOZAK KARPATCZYCY POD GAZALĄ Pamięci W. B. OPERACJE LIBIJSKIE Przełom 1941 i 1942 roku to okres zaciętych walk na terenie Libii. Włosi od początku wojny próbowali zdobyć afrykańskie kolonie oraz usunąć Anglików z Egiptu. Jednak pobici w Etiopii (Abisynii), w Sudanie oraz - w styczniu 1941 roku - w Libii stanęli wobec widma całkowitej klęski. Wtedy przybyła im z pomocą Panzergruppe Afrika, której trzon stanowił Deutsche Afrika-Korps. Na terenie Tunisu i Libii znalazło się więc silne zgrupowanie niemiecko-włoskie pod nominalnym dowództwem generała Ettore Bastico (zwanego "Bombastico"). Faktycznym jednak dowódcą był generał Erwin Rommel, który swymi błyskawicznymi manewrami zyskał sobie miano "lisa pustyni". Przeciwko siłom "osi" walczyły jednostki brytyjskie, australijskie, nowozelandzkie, południowoafrykańskie, hinduskie oraz polskie, czechosłowackie, greckie i francuskie (tzw. Wolni Francuzi). Była to więc prawdziwa wielonarodowościowa koalicja pod wodzą generała Archibalda Wavella, a od wiosny 1941 roku generała Claude Auchinlecka, pełniących funkcję dowódcy wojsk alianckich na Środkowym Wschodzie. W czasie walk na terenie Libii, zwanych w historii drugiej wojny światowej operacjami libijskimi, Rommel kilkakrotnie wypierał aliantów z Cyrenajki (północno-wschodnia Libia) i stawał u wrót Egiptu. Po raz pierwszy stało się to wczesną wiosną 1941 roku. Zgrupowanie niemiecko-włoskie rozbiło wówczas wojska generała Wavella i zdobyło ważne strategicznie miejscowości w pobliżu granicy libijsko-egipskiej: Bardiję, Salum i przełęcz Halfaya. Jednak za plecami nacierających pozostał Tooruk, broniony (od 11 kwietnia) przez australijską 9 dywizję piechoty oraz kilka rozbitych wcześniej pułków brytyjskich. To powstrzymało Rommla. Jego oddziały były wyczerpane, a poza tym niepokoiła go znajdująca się na tyłach jego wojsk twierdza. Zdobycie Tobruku stało się sprawą pierwszoplanową - mogło oznaczać totalną klęskę aliantów, gdyż transporty z zaopatrzeniem dla Niemców i Włochów przybijałyby do tego portu, zamiast wędrować setki kilometrów przez pustynię, gdzie silny wypad z twierdzy mógł rozbić każdy konwój. A właśnie kłopoty z zaopatrzeniem sprawiły, że wojska "osi" straciły impet. Od 11 kwietnia do 10 grudnia trwała epopeja tobrucka. Najcięższe szturmy zostały jednak odparte przez Australijczyków w kwietniu i w maju, czyli na początku oblężenia. Generał Auchinleck wiedział, że jedynie Tobruk powstrzymuje Rommla przed dalszym marszem na Egipt, toteż pospiesznie gromadził siły, by rozpocząć ofensywę mającą na celu deblokadę twierdzy oraz opanowanie Cyrenajki. Pośpiech był tym bardziej wskazany, że w listopadzie Rommel uznał, iż ruszy do ataku pozostawiając Tobruk za sobą, i również sposobił się do natarcia. Chodziło więc o to, uprzedzić nieprzyjaciela. Wreszcie sprzymierzeni zakończyli przygotowania 8 armii (poprzednio zwanej Armią Nilu) i 18

listopada o świcie na hasło "Jam", oznaczające rozpoczęcie operacji "Crusader", dwa jej korpusy (13 i 30) uderzyły na zaskoczonych Włochów i Niemców. Mimo początkowych sukcesów dowódca 8 armii, generał Alan Cunningham, nie potrafił zapanować nad sytuacją. Doprowadził do ogromnego zamieszania i w pewnym momencie nad Brytyjczykami zawisła groźba klęski. Część wojsk uwikłała się w oblężenie garnizonów przygranicznych (Bardija, Salum, Capuzzo, Halfaya), a część rozproszyła się po pustyni, często nie mogąc odnaleźć rejonów, do których należało dotrzeć. Kiedy na dodatek Rommel wykonał potężne kontrnatarcie czołgami, Cunningham stracił głowę i zaproponował powrót armii do Egiptu. Na szczęście generał Auchinleck zareagował zdecydowanie. Odwołał Cunninghama, na jego miejsce mianował generała Neila Ritchie i kategorycznie nakazał kontynuowanie ofensywy. Wielka bitwa pancerna na południowy zachód od Tobruku trwała ponad dwa tygodnie, ale ostatecznie doprowadziła do tego, że Rommel wycofał swoje wojska na linię obronną w okolicy Gazali (El-Ghazala). Tym samym skończyła się blokada Tobruku *. * Czytelnikom "Żółtego Tygrysa", którzy chcieliby dokładniej poznać dzieje obrony Tobruku, szczególnie zaś prześledzić działania żołnierzy polskiej SBSK w oblężonej twierdzy, polecamy wydany w naszej serii tomik Andrzeja Kozaka "Tobruk odpowiada ogniem" (1987) - przyp. red. Operacje libijskie trwały aż do początków 1943 roku. Późniejszy dowódca 8 armii - generał Bernard Montgomery, najpierw obronił Egipt, potem pokonał Rommla w bitwie pod El- Alamejn, by w końcu, 23 stycznia 1943 roku, zdobyć Trypolis - stolicę Libii. BRYGADA KARPACKA Polacy pojawili się na Bliskim Wschodzie już w 1940 roku, kiedy to na mocy porozumienia polsko-francuskiego doszło do utworzenia w Homs (Syria) stacji zbornej mającej przyjmować ochotników napływających głównie z Węgier i Rumunii, gdzie wielu polskich żołnierzy znalazło się po klęsce wrześniowej. W trakcie rozmów z przedstawicielami władz francuskich strona polska proponowała zorganizowanie dywizji, lecz Francuzi zgodzili się jedynie na brygadę typu górskiego, uzasadniając swą decyzję brakiem sprzętu wojskowego; przy okazji wyrazili wątpliwość, czy Polacy są w stanie zebrać ponad 10 tysięcy żołnierzy. Ostatecznie Naczelny Wódz Polskich Sił Zbrojnych - generał Władysław Sikorski, zarządził 2 kwietnia 1940 roku formowanie Brygady Strzelców Karpackich w Syrii. Na dowódcę tej jednostki został wyznaczony pułkownik dyplomowany (późniejszy generał) Stanisław Kopański. BSK weszła w skład francuskiej armii "Lewant", której dowódcą był początkowo generał Maxime Weygand (późniejszy głównodowodzący siłami Francji), a od maja generał Eugene Mittelhausser. Pierwsi ochotnicy dotarli do Homs w połowie maja i od tej pory ich napływ był systematyczny. Większość z nich stanowili żołnierze biorący udział w walkach wrześniowych, którzy uciekli z obozów internowania "na Węgrzech i w Rumunii. Ci przybyli najwcześniej. Byli to ludzie odważni, o wysokim morale. Wszak ucieczka z obozu wiązała się z dużym niebezpieczeństwem, a przebycie kilku granic i Morza Śródziemnego nastręczało ogrom trudności. Później w Homs zameldowali się ochotnicy z Polski (ci mieli długą i trudną do przebycia drogę), z ZSRR, z Francji (szczególnie po czerwcowej klęsce) oraz z innych krajów. Polonia z Charbinu (Mandżuria) przysłała czterdziestoosobową grupę, a jeden z ochotników dotarł tu z Teheranu (Iran). Znał on zaledwie kilkanaście słów po polsku i był najmłodszym żołnierzem brygady - miał siedemnaście lat. Kiedy wieść o utworzeniu brygady dotarła do Polaków służących w Legii Cudzoziemskiej, rozpoczęły się dezercje surowo przez Francuzów karane. Mimo poważnych konsekwencji, grożących zbiegom w razie ich schwytania, co kilka dni w obozie w Homs zjawiał się zdyszany legionista. Z reguły wyglądało to tak. Drogą pędzi, stukając podkutymi buciorami i

powiewając długim płaszczem, żołnierz legii. Co chwila ogląda się za siebie, jak gdyby wypatrywał pogoni, wreszcie wpada do oficera dyżurnego brygady, prostuje się jak struna, strzela obcasami i recytuje : Strzelec Nowak, dezerter z legii, melduje swoje przybycie! - Drugi barak z prawej strony - odpowiada spokojnie oficer, po czym zwraca się do swego pomocnika: - To już trzeci dzisiaj... Tymczasem Nowak mknie jak strzała do wskazanego baraku i po pewnym czasie ukazuje się już w nowym mundurze, z orzełkiem na czapce. Po kilku minutach przy bramie zjawia się patrol francuskiej żandarmerii. Francuzi twierdzą, że szukają dezertera z legii, Polacy wzruszają ramionami - nic nie widzieli, o niczym nie wiedzą. Przecież-wydanie rodaka oznaczałoby dla niego śmierć poprzedzoną okrutną karą. Dziewiętnastego czerwca 1940 roku podczas apelu wieczornego dowódca brygady przekazał swoim żołnierzom przygnębiającą wiadomość: - Francja skapitulowała! - I zaraz dodał: - Ale my nie złożymy broni! Wśród żołnierzy zapanowała cisza. Po chwili ktoś zaintonował Rotę. Inni podchwycili. "Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy", rozbrzmiewało nad piaskami syryjskimi. Następnego dnia radio Ankara podało wiadomość, że Naczelny Wódz PSZ - generał Sikorski, wydał rozkaz, by jednostki polskie pozostające dotychczas pod rozkazami francuskimi przechodziły pod dowództwo angielskie. Pułkownik Kopański zadepeszował do Sikorskiego z prośbą o szczegółowe instrukcje, tymczasem sam starał się wybadać, ja zamiary ma Mittelhausser. Ten ostatni zachowywał się wojowniczo. - Panie pułkowniku, zawieszenie broni nas ni dotyczy - przekonywał Polaka. - Weygand nie naraziłby interesów kolonii. Poza tym ja, nawet gdybym dostał rozkaz, broni nie złożę! Pańska brygada będzie mogła walczyć u boku armii "Lewant". Kopański kiwał głową i milczał. Potem przekazał zapewnienie Mittelhaussera do Sztabu Naczelnego Wodza i czekał na dalszy rozwój wypadków. Na razie nie zamierzał opuszczać Syrii. Jednak znający lepiej swojego przełożonego szef sztabu armii "Lewant", pułkownik Renę M. E. de Larminat, zaczął na własną rękę czynić przygotowania do przerzucenia polskiej brygady do Palestyny. Wkrótce dla wszystkich stało się jasne, że Polacy muszą opuścić francuskie szeregi, gdyż Mittelhausser nie dotrzyma danych obietnic. Brygada szykowała się do drogi, ale szło to opornie. Francuzi bez przerwy wynajdywali jakieś problemy, piętrzyli trudności. Wreszcie Kopański udał się do sztabu armii, aby wyjaśnić sprawę. Tam spotkał niezwykle zdenerwowanego generała Mittelhaussera, który nie panując nad sobą, przerywanym głosem, oświadczył: - Nie rozumiem, jakim prawem brygada polska chce przejść do Palestyny... Powinniście tu pozostać! A jeśli uprzecie się, żeby odejść, to odejdziecie bez broni. Broń należy do Francji! Musicie wszystko oddać, cały sprzęt! Każę rozbroić pańską brygadę, pułkowniku! Pan zaś zostanie tutaj, bo chcę mieć pewność że moje rozkazy będą wykonane. Odchodzimy do Palestyny zgodnie z instrukcją Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych - odpowiedział spokojnie Kopański. - Poza tym brygada nie da się rozbroić. Wszystkie pododdziały otrzymały już w tej sprawie rozkazy, których nie zmienię. Ód pana, generale, zależy, czy uda się uniknąć starcia zbrojnego. Takie starcie byłoby dla nas największą tragedią. Obecny przy rozmowie oficer polsko-francuskiej misji wojskowej, kapitan des Graviers, zauważył, że zgodnie z umową zawartą między rządami Polski i Francji sprzęt brygady należy do Polaków. - Mieliśmy prawo odejść już dwudziestego czerwca - dodał Kopański. - Nie uczyniliśmy tego jednak, by nie spotkać się z zarzutem, że w ciężkich chwilach opuszczamy armię francuską, która jeszcze chce walczyć. Natomiast teraz... Mittelhausser trochę się uspokoił i cofnął rozkaz całkowitego, rozbrojenia.

- Dobrze - powiedział. - Proszę zwrócić tylko działka przeciwpancerne, które nie należą do brygady. Pułkownik de Larminat, ten zdrajca, którego już zawiesiłem w czynnościach, wyposażył w nie brygadę bezprawnie. Pan, pułkowniku Kopański, zostanie w dowództwie armii, dopóki działka nie zostaną oddane. Sprawa wyglądała już znacznie lepiej, lecz nadal los brygady był niepewny. Na szczęście oficerowie francuscy zaczęli naciskać na swego dowódcę, by nie czynił Polakom przeszkód. - Panie generale, nasze wojsko straciło honor we Francji. Nie pogłębiajmy tej hańby! - argumentował major Thessier. Ostatecznie Mittelhausser ustąpił i w dniach od 27 czerwca do 2 lipca 1940 roku Brygada Strzelców Karpackich przeszła w całości do Palestyny, gdzie została serdecznie powitana przez Brytyjczyków. Ci ostatni spodziewali się wielu tysięcy Francuzów i garstki Polaków, a w rzeczywistości przybyła polska brygada i garść francuskich dezerterów, których karpatczycy ukryli między sobą. Nastąpił teraz nowy okres w dziejach brygady, okres, który trwał przeszło rok. W tym czasie Polacy pełnili służbę w Palestynie oraz w Egipcie i jednocześnie prowadzili prace nad zreorganizowaniem swojej jednostki. Ze względu na odpowiednią ilość służb i liczebność 12 stycznia 1941 roku BSK została przemianowana na Samodzielną Brygadę Strzelców Karpackich, nazywaną przez Anglików Polish Independent Brigade Group, czyli Polska Niezależna Grupa Brygadowa, a cztery miesiące wcześniej jej dowódca otrzymał awans na generała brygady (5 września 1940 roku). Początkowo etat SBSK przewidywał obsadę liczącą 348 oficerów i 5326 chorążych, podoficerów i szeregowych. W rzeczywistości karpatczyków było mniej, gdyż niektórych pododdziałów nie zorganizowano, a niektóre miały mniejsze stany. Dokładne liczby są trudne do określenia, jako że szczegółowa organizacja brygady ulegała zmianom dosyć często (niektóre służby tworzono doraźnie). Największą liczebność SBSK osiągnęła w końcu sierpnia 1941 roku. Wtedy właśnie w Tobruku znalazło się 288 oficerów i 4777 szeregowych (niektóre źródła podają 295 oficerów i 4568 szeregowych; różnica ta może wynikać z faktu, że w twierdzy przebywały początkowo również służby kwatermistrzowie polskiej Legii Oficerskiej, która nie dotarła do Tobruku, a także z różnego kwalifikowania chorążych). Skład SBSK wyglądał następująco: 1. Kwatera Główna Dowódca - generał brygady Stanisław Kopański, zastępca dowódcy i jednocześnie dowódca piechoty brygadowej - pułkownik Walenty Peszek, szef sztabu - major dyplomowany Jerzy Zaremba, kwatermistrz - major Wilhelm Rolland, szef sekcji kulturalno-oświatowej - major dr Mieczysław Młotek Sztab, Sąd Polowy nr 6, Oddział Topograficzny, Poczta Polowa, kapelan brygady, płatnik, oficerowie łącznikowi, tłumacze, lekki warsztat naprawczy oraz pluton żandarmerii i regulacji ruchu; 2. Pierwszy batalion piechoty (strzelców karpackich) Dowódca - major Stanisław Kopeć Skład batalionu - cztery kompanie strzeleckie po trzy plutony w każdej, a ponadto: pluton łączności, pluton przeciwlotniczy, pluton moździerzy, pluton pionierów (saperów), pluton administracyjny oraz pluton transporterów opancerzonych typu Uniwersał Carrier * * Universal Carrier - lekki, odkryty gąsienicowy transporter opancerzony konstrukcji angielskiej, przeznaczony do wykonywania różnych zadań bojowych i transportowych. Masa własna 3,8-4,3 t., załoga 3-5 ludzi, pancerz 7-10 mm, prędkość maksymalna 40-48 km/h, zasięg 120-180 km. Uzbrojenie wymienne, najczęściej karabin maszynowy 8ren. 3. Drugi batalion piechoty (zorganizowany tak jak pierwszy) Dowódca - major Tytus Brzosko; 4. Trzeci batalion piechoty (organizacja jak wyżej) Dowódca - major Józef Sokol; 5. Karpacki pułk artylerii Dowódca - podpułkownik dyplomowany Stanisław Gliwicz Skład pułku - trzy dywizjony po dwie baterie z czterema działami w każdej oraz bateria dowodzenia, pluton łączności, lekki warsztat naprawczy;

6. Dywizjon artylerii przeciwpancernej, składający się z czterech baterii po cztery działa Dowódca - podpułkownik Antoni Cieszkowski; 7. Pułk ułanów karpackich (kawalerii zmotoryzowanej) Dowódca - major Władysław Bobiński Skład pułku - trzy szwadrony liniowe po cztery plutony, szwadron dowodzenia i pluton łączności. Pozostałe służby brygady to kompania saperów (dowódca - mjr inż. Władysław Rakowski), oddział łączności (dowódca - kpt. inż. H. Niedziałkowski), służba transportowa (dowódca - mjr Jan Woźniak), oddział sanitarny (dowódca - kpt. lek. Michał Bereza) oraz ciężki warsztat naprawczy. Piętnastego sierpnia SBSK otrzymała nowe zadanie. Miała zostać przerzucona do oblężonego Tobruku, by razem z żołnierzami australijskimi wziąć udział w jego obronie. 19 sierpnia pierwsze grupy karpatczyków znalazły się w aleksandryjskim porcie, gdzie stały już gotowe do drogi okręty. Rozpoczęła się operacja "Treacle", której celem było przerzucenie polskiej brygady do nowego miejsca postoju, a lej mówiąc na pozycje bojowe. 22 sierpnia, a zatem jeszcze w trakcie przeprawy pododdziałów SBSK, polscy artylerzyści jako pierwsi karpatczycy weszli do boju w obronie tobruckiej twierdzy. Później, stopniowo, zajmowały pozycje pozostałe pododdziały, by trwać na nich do 10 grudnia. Bronili więc Polacy twierdzy przez sto dziesięć dni, zdobywając sławę żołnierską dorównującą najszczytniejszym tradycjom oręża polskiego. Szczególny rozgłos zdobyły przeprowadzane przez nich patrole nocne. W czasie tych brawurowych akcji karpatczycy dokładnie rozpoznali układ pozycji przeciwnika, zdobyli informacje umożliwiające poznanie jego zamiarów, a co najważniejsze, ich wyczyny sprawiły, że duch bojowy oblegających był dużo gorszy od ducha bojowego obleganych. Dowództwo twierdzy szybko poznało zalety Polaków i powierzyło im najtrudniejszy, najbardziej odpowiedzialny odcinek obrony Tobruku - Ras el Medauar, na którym znajdował się tzw. wyłom. "Wyłom" powstał w maju, kiedy to Niemcy podczas kolejnego szturmu zdobyli 16 stałych gniazd oporu na zboczach wzgórza Medauar, Wprawdzie dalej się nie posunęli, gdyż Australijczycy wyparci z bunkrów zalegli w okopach oddalonych od pozycji wroga niekiedy zaledwie o 80 metrów i nie odstępowali nawet na krok, jednak z opanowanych przez nieprzyjaciela stanowisk codziennie ziało ogniem przeszło sto dział i prawie pięćset karabinów maszynowych. Ze względu na niezwykle trudne warunki obrońców "wyłomu" wymieniano co kilka dni. Ale dla Polaków nie istniały warunki zbyt trudn Odcinek Ras el Medauar karpatczycy objęli 3 października i bronili go do momentu odblokowania Tobruku. Osiemnastego listopada 1941 roku ruszyła ofensywa brytyjskiej 8 armii (operacja "Crusader"). Jej najważniejszym etapem była wielka bitwa pancerna w rejonie Sidi Rezegh, na południowy wschód od Tobruku. W boju tym obie strony poniosły wielkie straty, ale zwycięsko z tych zmagań wyszli Brytyjczycy. Wojskom Rommla zaczęło brakować paliwa oraz amunicji i "lis pustyni", aby uniknąć całkowitego wyniszczenia swych sił, musiał wydać rozkaz opuszczenia rejonu Tobruku i wycofania się na zachód. Ostatnim akordem bitwy pod Tobrukiem było natarcie polskich oddziałów na wzgórze Medauar. W nocy z 9 na 10 grudnia 1941 roku Polacy dwoma batalionami (2 i 3) zaatakowali gniazda ogniowe nieprzyjaciela, w których znajdowały się jedynie niewielkie grupy osłonowe ( po 10-12 żołnierzy) mające rozkaz bronić się do ostatniego naboju. Karpatczycy przełamali tę obronę i o świcie na szczycie wzgórza łopotała już polska flaga. Straty w batalionach były stosunkowo małe: 5 zabitych i 22 rannych. Dowódca brygady, .generał Stanisław Kopański, postanowił ścigać uchodzącego nieprzyjaciela. Jeszcze w nocy 1 batalion rozpoznał sytuację w rejonie oddalonym mniej więcej o 4 kilometry na zachód od Tobruku, a rano w tym samym kierunku ruszył oddział wydzielony pod dowództwem majora Władysława Bobińskiego. W skład oddziału weszły

niemal wszystkie środki motorowe brygady, jako że siły pościgowe były znaczne (pułk ułanów karpackich, dywizjon artylerii, dwie baterie przeciwpancerne, pluton ckm, pluton saperów oraz pluton carrierów). Oddział wydzielony podążał na zachód, wzdłuż szosy Tobruk - Derna, a więc w kierunku Gazali (EI-Ghazala), gdzie prawdopodobnie zbierały się uciekające spod Tobruku wojska niemiecko-włoskie. Kiedy Polacy dotarli do rozwidlenia dróg na Dernę i na Akromę, dostrzegli umykających włoskich artylerzystów z dwoma działami. Dwa carriery szybko przecięły im drogę odwrotu. Włosi nie zamierzali się bronić i poddali się, szczęśliwi, że wreszcie mają "z głowy" tę bezsensowną wojnę. Dość szerokie ugrupowanie oddziału wydzielonego utworzyło rodzaj sieci, w którą wpadło jeszcze kilkudziesięciu maruderów. Wszyscy oni zachowywali się spokojnie i byli wręcz przyjaźnie nastawieni do Polaków. Jednak karpatczycy nie mogli tkwić wiecznie na pustyni i chwytać maruderów. Należało podjąć decyzję o kolejnym posunięciu. Major Bobiński dysponował wprawdzie silnym oddziałem, ale nie był on tak silny, by gonić cztery włoskie dywizje. Ponadto dowódca twierdzy, generał Ronald Mackenzie Scobie, jako główny cel działania wskazywał Akromę. Wziąwszy to wszystko pod uwagę major Bobiński wydzielił ze składu oddziału dwa silne patrole i jeden z nich wysłał w kierunku Gazali, drugi zaś do Akrormy. Na czele patrolu pierwszego, który składał się z plutonu ułanów wzmocnionego działkiem przeciwpancernym zamontowanym na podwoziu półciężarówki typu Morris, stał podporucznik Andrzej Brzeski. Ruszyli pustynną drogą na zachód, ale nie był to spokojny marsz. Niemal bez przerwy Polać byli ostrzeliwani przez włoski samochód pancerki który jechał kilkaset metrów przed nimi. W ten sposób przebyli około 20 kilometrów i kiedy znaleźli się tuż przed Gazalą, trafili na silny ogień flankowy z broni maszynowej. Działko przeciwpancerne strzelało wciąż do samochodu, nie mogło więc odpowiedzieć nowemu przeciwnikowi. - Pluton z wozu! - krzyknął podporucznik Brzeski, a sam przyłożył lornetkę do oczu. W odległości 500 metrów znajdował się niewielki pagórek, z którego prowadzili ogień Włosi. Polacy, nie czekając na kolejny rozkaz, utworzyli tyralierę. Brzeski podniósł rękę do góry. - Pluton, skokami naprzód! W tym samym momencie zza wydmy wyłoniły się dwa angielskie transportery opancerzone i zasypały pociskami nieprzyjacielskie gniazdo. Włosi przerwali ogień i wywiesili białą flagę. Polacy pobiegli w ich stronę. - Wychodzić! Ręce do góry! - krzyczeli już z daleka. Pięciu włoskich żołnierzy posłusznie oddało broń. Podporucznik Brzeski pomachał rękami w kierunku transporterów. Z jednego wychylił się wąsaty Anglik. - Dziękujemy! - zawołał Brzeski. - Who are you! - King's Dragoon Guards Regiment - odpowiedział Anglik. - And who are you? - Polish Independent Brigade! - krzyknął Brzeski. - Good luck! - Anglik kiwnął głową na pożegnanie, skrył się we wnętrzu maszyny i po chwili transportery odjechały. Podporucznik Brzeski zamierzał kontynuować pościg i dokładnie rozpoznać ugrupowanie nieprzyjaciela na pozycji gazalskiej, ale w tym właśnie momencie nadjechał oficer łącznikowy z rozkazem, powrotu i skierowania się ku Akromie. Kilkanaście minut wcześniej generał Kopański otrzymał rozkaz od dowódcy twierdzy, a więc swego bezpośredniego przełożonego, by skierował oddział wydzielony na południowy zachód od Tobruku, ku Akromie. tego Kopański się nie spodziewał. Uważając, że decyzja ta nie została przemyślana do końca, poprosił o odwołanie rozkazu. Argumentował przy tym, że jego zdaniem Akroma jest już wolna od nieprzyjaciela i w związku z tym pościg szosą na Dernę, po wstępnym powodzeniu, wydaje się ze wszech miar słuszny. - Akroma to ważny punkt, generale - odpowiedział Scobie. - Tam krzyżują się pustynne szlaki, tam jest ważne lotnisko, tam są składy z zaopatrzeniem. Nieprzyjaciel będzie zapewne

prowadził walki opóźniające, dlatego musimy być ostrożni. Podtrzymuję mój poprzedni rozkaz. Cóż było robić? Generał Kopański poszedł do punktu łączności, by przekazać rozkaz dla oddziału wydzielonego. Po drodze spotkał radiotelegrafistę, który wręczył mu meldunek od patrolu wysłanego przez Bobińskiego w kierunku Akromy: Akroma wolna. Wziąłem 7 jeńców. Na południe od Akromy maszerują własne oddziały pancerne. Czas nadania: 11.30. Generał Kopański przez chwilę zastanawiał się czy nie powinien ponownie skontaktować się z dowódcą twierdzy, ale uznał, że Scobie i tak nie da się przekonać. Poza tym dowódca SBSK nie lubił marudzić i był przyzwyczajony do ścisłego wykonywania rozkazów. Nie medytował więc dłużej, tylko wysłał depeszę kierującą oddział wydzielony do Akromy. Major Bobiński otrzymawszy ten rozkaz nie mógł wprost uwierzyć. To jakieś nieporozumienie, pomyślał. Wreszcie doszedł do wniosku, że jego meldunek nie dotarł do dowódcy, i natychmiast przesłał kolejny, podobnej treści: "Godz. 11.35. Akroma wolna od nieprzyjaciela. Na południe ode mnie - Hindusi. Proszę o zezwolenie marszu na Gazalę. Wziąłem dalszych jeńców. Mjr B." Pomyłki jednak nie było. W odpowiedzi generał Kopański rozkazał: "Major B. ma obsadzić Akromę i utrzymać aż do nadejścia dalszych rozkazów. Przewiduję zluzowanie pułku 11 grudnia. Rozpoznaniem nie przekraczać na zachód współrzędnej pionowej 380”. Ten właśnie rozkaz spowodował zawrócenie -patrolu podporucznika Brzeskiego, ale jednocześnie sugerował Bobińskiemu, że należy prowadzić rozpoznanie patrolami. O godzinie 12.30 oddział wydzielony znalazł się w Akromie. Do dowództwa brygady wysłano kolejny meldunek: "Obsadziłem całością Akromę. Wysłałem podjazdy w kierunku lotniska Bir Berranhal oraz na kierunek Gazala - rejon współrzędnej 380. Nawiązałem łączność z pułkiem King's Dragoon Guards. W Akromie nieprzyjaciel pozostawił 4 działa ciężkiego kalibru. Zorganizowałem obronę węzła dróg. Batalion czechosłowacki zajął rejon punktu 110. Patrol wysłany szosą na Dernę dotarł do punktu 365". Generał Kopański przekazał te wiadomości dowódcy twierdzy, który wydawał się być zaskoczony sytuacją. Zapewne Scobie i jego sztab sądzili, że dojdzie do zaciętych walk z wycofującym się nieprzyjacielem - stąd tale wielka uwaga skierowana na Akromę. Tymczasem ku ich zdumieniu Polacy zajęli Akromę bez walki. Należy przypuszczać, że Włosi opuścili ten rejon w popłochu, gdy dowiedzieli się o rajdzie polskiego oddziału wydzielonego w kierunku Gazali. Obawiali się bowiem całkowitego o-krążenia. Jedenastego grudnia o godzinie 15.30 pułk ułanów karpackich przekazał Akromę oddziałom brytyjskiej 16 brygady i kilka godzin później powrócił do Tobruku. Efektem działań polskiego oddziału wydzielonego było stwierdzenie, że nieprzyjaciel ugrupowuje się obronnie na linii Gazali,. wzięcie kilkudziesięciu jeńców, zdobycie kilku dział i pewnej ilości sprzętu wojskowego (w tym wyposażenie nowoczesnego szpitala polowego) oraz nawiązanie łączności z działającymi w pobliżu jednostkami brytyjskimi. Oddział wydzielony powrócił do Tobruku, a generał Kopański nie mógł przeboleć straconej szansy uderzenia na nie przygotowanego do obrony nieprzyjaciela. Być może przesadą jest twierdzenie, że natychmiastowy atak przyniósłby opanowanie rejonu Gazali (takie zdanie prezentuje generał Kopański w swych pamiętnikach), gdyż jednostki 8 armii były wyczerpane przeszło trzytygodniowymi zmaganiami miały poważne ubytki w stanach, nie dysponował też dostateczną ilością wiarygodnych informacji ugrupowaniu nieprzyjaciela. Faktem jest jednak, że kilka dni później pozycja gazalska została zaatakowana podobnymi siłami jak te, które znalazły się tam już 10 grudnia. Jednak teraz alianci działali w znacznie gorszych warunkach atmosferycznych i mieli przed sobą przygotowanego, ukrytego za fortyfikacjami, wroga.

PUSTYNIA Libia to kraj ogromny, lecz niezwykle rzadko zaludniony. Większą część obszaru zajmuje Pustynia Libijska, a nadający się do zamieszkania pas nadmorski również nie obfituje w wodę. Przeprowadzone w czasie drugiej wojny światowej słynne operacje libijskie toczyły się przeważnie na rozległych terenach pustynnych, co miało ogromne znaczenie dla charakteru działań. Wojnę na pustyni porównywano do wojny na morzu, gdyż w obydwu wypadkach zapas wody pitnej i niezawodne środki transportu decydują o zwycięstwie w nie mniejszym stopniu, niż wartość bojowa żołnierzy. Zarówno na przestrzeniach pustynnych, jak i na ogromnych akwenach wszystkie strony świata są do siebie podobne. Odległości można ocenić jedynie na podstawie czasu marszu. Konieczna jest też umiejętność posługiwania się kompasem, a także przynajmniej podstawowe wiadomości z nawigacji. Na pustyni orientację w terenie czasem dodatkowo utrudnia zjawisko fatamorgana. Pustynia daje się we znaki również w inny sposób. Dobowe różnice temperatur są tu ogromne. W dzień - ponad 40 stopni Celsjusza, natomiast nocą zdarzają się przymrozki. Sprawa zapasu wody oraz właściwej odzieży nie jest więc błaha. Prawdziwą zmorą pustyni jest jednak gorący wiatr niosący ze sobą drobniutki piasek. To chamsin. W czasie chamsinu chmura piasku wisi nad ziemią i przesuwa się z monotonnym szmerem. Drobne ziarnka dostają się do oczu, uszu, nosa, zgrzytają w zębach i blokują gardła. Pustynia nie pozostaje bez wpływu na psychikę człowieka. Upał, jednostajne pożywienie z puszek, brak wody do picia, niemożność zmycia wielodniowego brudu - wszystko to sprawia, że jedni stają się rozdrażnieni i opryskliwi, a inni popadają w depresję lub apatię. Do załamania nerwowego może też doprowadzić ciągły widok piasku i poczucie zagubienia na tym "suchym morzu", gdzie oko nie zatrzymuje się na żadnym konkretnym obiekcie. Kiedy dziś spoglądamy na mapy taktyczne karpackiej brygady, widzimy wiele punktów topograficznych o egzotycznych nazwach, na przykład El-Mgarragh czy Dahar es-Sceheibat. Myliłby się Jednak ten, kto sądzi, że punkty te różniły się czymkolwiek od otaczającego je terenu. Czasem był to ledwie dostrzegalny pagórek, czasem arabski kurhan. Najczęściej jednak nazwy na mapie oznaczały po prostu pewne niewielkie obszary, które zlokalizować można było za pomocą instrumentów do astronawigacji albo kompasu i samochodowego licznika Zdarzało się więc często, że maszerujące przez pustynię kolumny wojsk nieco zbaczały z obranego kierunku i - szczególnie w nocy - nie mogły znaleźć punktu, do którego zmierzały. Tu potrzebna była praktyka. Okazało się bowiem, że przebywający na pustyni czas dłuższy żołnierze wyrabiali sobie szósty zmysł, który pozwalał im precyzyjnie określać swoje położenie i posuwać się nie błądząc w tym trudnym terenie. Radzili sobie na pustyni żołnierze innych narodowości, radzili sobie i Polacy. I to nawet nieźle. Grono oficerów i podchorążych z pułku ułanów karpackich opracowało nawet, na podstawie swych doświadczeń, specjalną instrukcję dotyczącą nawigacji lądowej opatrzoną wieloma rysunkami. W pracy tej czytamy: "Każdy, kto przeżył kilka lat na Środkowym Wschodzie, musiał odczuć czar gwiaździstych nocy. Wiedza astronomiczna, nieobca każdemu inteligentnemu człowiekowi, w XVII i w XVIII wieku, stała się dziś - nie wiadomo dlaczego - domeną tylko nielicznych specjalistów. Jeżeli ten skromny regulamin przyczyni się w pewnej mierze do szerzenia wiedzy astronomicznej wśród żołnierzy polskich w tych krajach, gdzie 4000 lat temu ta wiedza zrodziła się, to będziemy mieli poczucie, że wydanie go nie było niepotrzebne". Oczywiście, karpatczycy nie stali się z dnia na dzień ekspertami od nawigacji lądowej, ale gromadzone doświadczenia procentowały. Z łatwością znajdowali Gwiazdę Polarną wskazującą północ, a w dzień - punkty, które na pewno umknęłyby mniej bystrym oczom. Nic jednak nie mogło zastąpić zwyczajnej ostrożności. Stary angielski oficer, który prowadził zajęcia z Polakami w Aleksandrii, często powtarzał: "Panowie, pustynia jest wszędzie, nawet tam, gdzie sądzimy, że jej nie ma. Pustynia jest groźna, ma swoje prawa, na

które nic nie poradzimy. Człowiek na pustyni potrzebuje minimum półtora litra wody na dobę. Gdy wody nie ma, puchną śluzówki, język i wargi, odczuwa się ostry ból krtani, gwałtownie wzrasta proces pocenia, co pogłębia niedobór wody i soli w organizmie. Dlatego zawsze należy mieć przy sobie tabletki soli". Przestrogi starego żołnierza były na ogół lekceważone, ale dopiero gdy karpatczycy znaleźli się w Tobruku i pod Gazalą, okazało się, ile było w nich prawdy. Zdarzało się bowiem, że żołnierz, który wyszedł z namiotu "za potrzebą", wracał po kilku godzinach - zmęczony i przerażony - gdyż zgubił drogę powrotną. W takich oto warunkach przyszło walczyć polskim żołnierzom z Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich w grudniu 1941 roku. Początkowo wszyscy byli przekonani, że po studziesięciodniowym udziale w obronie Tobruku zostaną odesłani do Egiptu na odpoczynek. Stało się jednak inaczej. Pierwsze dni po sukcesie, jakim było wyparcie sił niemiecko-włoskich spod Tobruku, to jednocześnie krytyczny moment ofensywy brytyjskiej w Libii. Obie strony poniosły duże straty, jednak Rommel miał coraz bliżej do baz zaopatrzeniowych w zachodniej Libii, zaś linie komunikacyjne aliantów rozciągnęły się i wynosiły prawie 500 kilometrów (mowa o Aleksandrii, gdyż Tobruk był narażony .na bombardowania, a w dodatku port i okolice roiły się od min). Wprawdzie Royal Navy skutecznie ograniczała docieranie włoskich transportów do Trypolisu, ale i zaopatrzenie 8 armii mogło być przecięte na przykład przez rajd pancerny. Należy też zwrócić uwagę na fakt, że w Bardiji, Salum i na przełęczy Halfaya ciągle tkwiły niemieckie załogi. To wszystko bardzo niepokoiło głównodowodzącego wojskami alianckimi na Środkowym Wschodzie generała Claude Auchinlecka oraz dowódcę 8 armii generała Neila Ritchie. Jedenastego grudnia 13 korpusowi podporządkowano dodatkowo brytyjską 7 dywizję pancerną i hinduską 4 dywizję piechoty. Następnego dnia 30 korpus odmaszerował na tyły w celu uzupełnienia stanów oraz blokowania nieprzyjacielskich garnizonów w strefie przygranicznej. Generał Ritchie zapowiedział także wzmocnienie 13 korpusu 22 brygadą gwardii. Jego plan polegał na uniemożliwieniu wojskom niemiecko-włoskim obrony linii gazalskiej oraz ucieczki w głąb Trypolitanii. Jednak reorganizacja 8 armii zajęła zbyt wiele czasu i nieprzyjaciel, który pod Tobrukiem nie uległ rozbiciu/zachował sporą swobodę działania. W tej sytuacji Rommel postanowił prowadzić walki opóźniające na południe od Zatoki Gazalskiej i jednocześnie gromadził siły do kontrnatarcia. Warto przy tym zauważyć, że Rommel właściwie nie wierzył, że uda mu się zatrzymać Brytyjczyków na linii gazalskiej - liczył się z tym ze będzie musiał manewrować cofając się w kierunku zachodnim. Inne stanowisko reprezentowali Włosi, którzy chcieli bronić Cyrenajki na umocnionych pozycjach pod Gazalą. Na tym tle dochodziło do ostrych spięć między Rommlem a Bastico. Ostatecznie niemiecki generał zgodził się na próbę zatrzymania Brytyjczyków, ale pierwszą linię pozostawił Włochom. Swoje jednostki ugrupował z tyłu. Lima gizalska przebiegała łukiem od zatoki do grzbietu Alem Hamza - około 32 kilometrów w głąb lądu. Na pozycjach tych znalazły się następujące jednostki: w pasie nadmorskim - dywizja "Brescia", na południe od niej dywizja "Pavia", a w odwodzie dywizja zmotoryzowana ,,Trento"; na południowy zachód - niemiecka dywizja "Afrika", która 15 grudnia została przemianowana na 90 dywizję lekką i odesłana na dalekie tyły (jej miejsce za- jęła wtedy włoska dywizja "Trieste"); następnie linia obrony skręcała na zachód i ten odcinek był obsadzony przez dywizję pancerną "Arietę" (na zachód od niej stały w odwodzie niemieckie dywizje pancerne: 15.i 21). Podczas gdy wojska "osi" organizowały obronę pod Gazalą, do pozycji tej zbliżał się brytyjski 13 korpus armijny. Na odcinek nadmorski skierowała się nowozelandzka 5 brygada piechoty (trzy bataliony) wzmocniona 1 pułkiem królewskiej artylerii konnej (1 Royal Horse Artillery Regiment), natomiast w kierunku na Alem Hamza ruszyła hinduska 4 dywizja

piechoty. Na południe od Hindusów znalazła organizowana doraźnie 7 grupa wsparcia (7 Support Group) dysponująca 30 czołgami z 32 brygady pancernej oraz 4 brygada pancerna mająca 90 czołgów typu Stuart. Nieco głębiej w pustyni ugrupowała się mocno osłabiona 7 dywizja pancerna, ale nie wzięła udziału w walkach. Postawa nieprzyjaciela sugerowała, że zamierzaj on stawić zdecydowany opór, toteż dowódca korpusu generał Godwin-Austen miał nadzieję, że dojdzie tu do rozstrzygającej bitwy. Jego plan wyglądał następująco: główne siły piechoty przełamią pozycję gazalską, zaś 4 brygada pancerna obejdzie nieprzyjaciela od południa (w rejonie Rotonda Segnali), dotrze na tyły wroga (rejon Bir Halegh el-Eleba) i stamtąd wykona atak na Niemców i Włochów (w rejonie Bir Temrad - Sidi Breghics). Brygada miała osiągnąć Bir Halegh el-Eleba nie później niż o jedenastej 15 grudnia, gdyż na godzinę dwunastą planowano natarcie głównych sił piechoty. Kiedy dokładniej przeanalizujemy plan dowódcy korpusu, dziwić może fakt, że na dwie dywizje wroga miała uderzyć zaledwie jedna brygada. Przy tej okazji warto więc wyjaśnić, że stany liczbowe wielkich jednostek obu walczących stron były w owym czasie najogólniej mówiąc "płynne". Podczas walk zmieniały się one wskutek poniesionych strat lub były spowodowane koniecznością wsparcia innych jednostek. Na przykład niemiecki 8 pułk pancerny miał 23 czołgi, a 21 dywizja pancerna tylko 19. Generał Godwin-Austen otrzymał informację, że obie niemieckie dywizje mają niewiele ponad 50:czoł-gów, dlatego w jego przekonaniu 4 brygada pancerna ze swoimi 90 Stuartami mogła łatwo zniszczyć znaczną część Deutsche Afrika Korps. Wprawdzie tuż obok działała włoska dywizja pancerna "Arietę" (według etatu - 146 czołgów, stan faktyczny nieznany), ale dowódca korpusu nie przejmował się tym. W czasie gdy 13 korpus armijny szykował się do walki o Gazalę, większość pozostałych jednostek biorących udział w obronie Tobruku odeszła na odpoczynek lub do odwodu. Wycofana z walk miała być również brygada karpacka, na co bardzo nastawał Naczelny Wódz generał Sikorski w rozmowie z premierem Churchillem. Dziesiątego grudnia Polacy oddali najlepsze samochody brytyjskiej 16 brygadzie i czekali w Tobruku na rozkaz wymarszu z twierdzy. Czekali daremnie. Do Egiptu odesłano jedynie pułk kawalerii zmotoryzowanej, czyli na dobrą sprawę jedyny polski oddział w pełni przygotowany do walk ruchomych. Okazało się wkrótce, że generał Ritchie chciał skoncentrować swoje najlepsze jednostki i zażądał pozostawienia do jego dyspozycji SBSK przynajmniej na dwa tygodnie, to znaczy do czasu przewidywanego zakończenia ofensywy. Nikt wtedy nie przypuszczał, że polską brygadę czekają jeszcze przeszło trzy miesiące działań na pustyni. Jedenastego grudnia brygada weszła w skład 13 korpusu. Tego samego dnia generał Godwin- Austen zapewnił generała Kopańskiego, że Polacy, ze względu na długi pobyt na pustyni i wyczerpującą walkę w Tobruku oraz znaczne wykruszenie stanu brygady, nie będą użyci do żadnych ciężkich działań, które mogłyby grozić im wyniszczeniem (warto podkreślić, że karpatczycy nie byli już tak liczni, jak w dniu przybycia do Tobruku, kiedy to stan brygady wynosił prawie pięć tysięcy żołnierzy; po odejściu pułku ułanów, a także w związku ze stratami poniesionymi w walce, 12 grudnia generał Kopański miał do dyspozycji 225 oficerów i 3249 szeregowych). Pierwszym zadaniem, jakie otrzymała polska bry- gada, była obrona lotniska El-Adem. Karpatczycy pozbierali z Tobruku samochody nie należące d żadnej jednostki - były to niemiłosiernie zdezelowane maszyny zwane żartobliwie "Tobruk-taxi" - zreperowali co się dało i z pewnymi kłopotami technicznymi 12 grudnia dotarli do wyznaczonego rejonu. Tam stanęli w ugrupowaniu obronnym. Następnego ranka z dowództwa korpusu nadszedł rozkaz, z którego wynikało, że SBSK ma stanowić odwód sił atakujących pozycje nieprzyjaciela pod Gazalą, a w związku z tym musi przejść do rejonu na zachód od Akromy. Nowy przemarsz - prawie 40 kilometrów drogą pustynną, w dodatku przy silnym wietrze i padającym deszczu - ujawnił nieprzygotowanie brygady do walk manewrowych. Dwadzieścia trzy samochody uległy defektom i ostatecznie

dopiero w nocy z 13 na 14 grudnia SBSK stanęła w wyznaczonym rejonie. W tej sytuacji generał Kopański udał się do dowództwa korpusu, by zameldować Godwin-Austenowi o brakach w sprzęcie. Podkreślił wówczas stanowczo, że dopóki braki te nie zostaną usunięte, brygada nie będzie zdolna do walk na pustyni. Dowódca korpusu zapewnił, że nie ma zamiaru użyć SBSK w najbliższym czasie. Kiedy generał Kopański wracał z podpułkownikiem Gliwiczem ze sztabu korpusu, zapadła noc. W jednej chwili zrobiło się zupełnie ciemno. Reflektory samochodu nie ukazywały żadnych punktów orientacyjnych. Na szczęście w jednym namiocie żołnierze nie dopilnowali całkowitego zaciemnienia i dowódcy dostrzegli błysk światła. Skierowali się w tamtą stronę i szczęśliwie trafili do brygady. Tak oto pustynia przypomniała o sobie. AIN EL-CHAZALA Ain el-Ghazala to szeroka na kilometr zatoczka, na której wybrzeżu znajduje się stary fort turecki i dwa nowe zbudowane przez Włochów lądowiska. Sama Gazala stanowi punkt na biegnącej wokół zatoki drodze Tobruk-Dema (110 kilometrów od Demy i 67 kilometrów od Tobruku). W rejonie Gazali równolegle do szosy ciągnie się płaskowyż (do 200 m.n.p.m.) opadający stromą skarpą tuż przy tej ważnej drogowej arterii. Ze względu na swoje ukształtowanie, dość liczne skały i skałki, nadaje się on znakomicie do obrony. Nad płaskowyżem dominuje grzbiet Carmuset er-Regem z dwoma wzgórzami, 183 i 187, z których doskonale widać rozciągający "się wokół teren. Właśnie tędy przebiegają pozycja obronna sił "osi", starannie rozbudowana i zamaskowana, ze stanowiskami wykutymi w skale i betonowymi działobitniami. Od strony południowo-wschodniej, czyli z kierunku, z którego nadszedł 13 korpus, skalisto-piaszczysty. teren nie ma żadnych zagłębień ni fałd. A zatem jest to rejon trudniejszy do przełamania niż usytuowane bardziej na południe odcinki wokół wzgórz Bir en-Naghia oraz Alem Hamza. Czternastego grudnia przed południem do generała Kopańskiego zgłosili się dwaj oficerowie ze sztabu 13 korpusu. Przywieźli oni informacje o sytuacji na froncie oraz nowe zadanie dla brygady karpackiej. Według danych sztabu nieprzyjaciel stawia silny opór w dwóch punktach pasa nadmorskiego - przy szosie oraz w rejonie Alem Hamza, ale między te walczące zgrupowania wroga wdarła się ponoć i znalazła na jego tyłach grupa brytyjska niejakiego pułkownika Wilsona. W związku z tym zadanie brygady polega na wyjściu przerwą zrobioną: "grupę Wilsona" na tyły nieprzyjaciela; broniącego brzegu Zatoki Gazalskiej, i na braniu do niewoli wycofujących się Włochów. Generał Kopański, rzecz jasna, nie był zachwycony typowo ruchowym zadaniem, ale wychodził z założenia, że skoro jest tak, jak głosi pismo ze sztabu korpusu, to wykonanie rozkazu nie przekracza możliwości brygady. Ponieważ jednak wiadomość przywiezione przez oficerów były bardzo skąpe, polski dowódca począł zadawać pytania. Gdzie broni Się nieprzyjaciel? Gdzie znajduje się wyłom uczyniony przez grupę pułkownika Wilsona? Gdzie obecnie jest i co będzie w najbliższym czasie robi: dzielny pułkownik Wilson? Jakie zadania otrzymali walczący, w sąsiedztwie Nowozelandczycy i Hindusi? Na te pytania brytyjscy sztabowcy nu potrafili udzielić odpowiedzi, co mocno zdziwiło generała Kopańskiego. Nie był on jednak dowódcą, który wyłącznie czeka na informacje i rozkazy. Postanowił samodzielnie zdobyć potrzebne wiadomości. Natychmiast wysłał oddział wydzielony (kompania piechoty na ciężarówkach, pluton carrierów. bateria przeciwpancerna, pluton artylerii polowej) pod dowództwem majora Karola Piłata (zastępca dowódcy 1 batalionu), aby rozpoznał drogę marszu brygady, nawiązał 'łączność z Nowozelandczykami którzy ponoć nacierali na odcinku nadmorskim, i z grupa pułkownika Wilsona oraz zorientował się w sytuacji w rejonie szosy na Dernę. Główne siły brygady miały wyruszyć w godzinę po oddziale majora Piłata i posuwać się w ślad za nim, czyli w kierunku grzbietu

Carmuset er-Regem. Generał Kopański wydawszy rozkazy udał się za oddziałem wydzielonym. Jadąc przyglądał się terenowi. Żadnych pagórków, żadnych naturalnych zasłon. Gdyby w takim miejscu brygada natknęła się na czołgi nieprzyjaciela... Brrr! To byłyby jatki! Kopański machnął ręką, odganiając ponurą wizję. Przecież dowództwo korpusu twierdzi, że przed nami droga wolna, uspokajał sam siebie. I w ogóle nie naszą sprawą jest walka. Mamy tylko brać jeńców. Samochód generała wjechał na teren oznaczony na mapie jako Got el-Charruba. Oczywiście, między nim a poprzednim, określonym jako Got el-Moatared, nie było żadnej różnicy. Kopański spoglądał w kierunku jazdy, czyli na północny zachód. Wkrótce dostrzegł pojazdy oddziału wydzielonego. Dalej, w odległości około dwóch i pół kilometra, rysowały się grzbiety pagórków Carmuset er-Regem. Dochodziła czternasta trzydzieści, kiedy rozległy się strzały. Jazgotały karabiny maszynowe, biły moździerze. Generał Kopański widział, jak oddział wydzielony wykonał ostry zakręt, cofnął się sto metrów, po czym stanął i zaczął przygotowywać się do walki. Dowódca brygady podjechał do swoich żołnierzy. - Co się dzieje? - Nieprzyjaciel, panie generale! - meldował major Piłat. - Wyrósł jak spod ziemi! Wygląda na to, że mają tu linię okopów. Jakieś dwa kilometry od tamtych wzgórz. A od samego Carmuset er-Regem bije artyleria... - Niech pan, majorze, skieruje oddział w lewo i poszuka skrzydła tego nieprzyjaciela. Gdzieś te okopy muszą się kończyć. To mi wygląda na linię czat. Proszę rozpoznać sytuację i wracać do brygady. Będziemy w rejonie Got el-Moatared i obok, w Guetat Mnesi. - Rozkaz! - krzyknął Piłat i pobiegł do swojego oddziału. Po chwili carriery - ciągle prowadząc ogień - skręciły na południe. Strzelcy i artylerzyści podążali za nimi, ale wszyscy trzymali się już w nieco większej odległości od nieprzyjaciela. Po przebyciu mniej więcej kilometra Polacy zauważyli, że oddalają się od jednego gniazda kaemów i moździerzy, ale wchodzą pod ogień drugiego. Po pewnym czasie sytuacja powtórzyła się. Wróg strzelał do nich z trzeciego gniazda, doskonale zamaskowanego i głęboko wkopanego w ziemię. Oddział majora Piłata ostrożnie, trzymając się poza zasięgiem ognia, posuwał się na południowy zachód. Polacy zdołali już przyzwyczaić się do tego, gdy nagle zostali ostrzelani od czoła, ze wzgórza Bir en-Naghia. W tym samym momencie podjechał do nich samochód z kilkoma Nowozelandczykami. - Hallo! - wrzasnął sierżant w ogromnym kapeluszu. - Wracajcie, bo was wystrzelają jak kaczki! Tam wszędzie pełno włoskich luf! A w ogóle skąd się tu wzięliście? Major Piłat zaczął wypytywać sierżanta, gdzie znajduje się przerwa w linii obronnej nieprzyjaciela. Ale Nowozelandczycy zrobili wielkie oczy i oświadczyli, że o niczym takim nie słyszeli. Określili natomiast dość dokładnie znajdujące się przed nimi ugrupowanie nieprzyjaciela i sytuację na froncie. Tymczasem generał Kopański pełnym gazem jechał w kierunku brygady. Spieszył się, aby zatrzymać posuwające się wprost na .ukrytego wroga, nieświadome grożącego im niebezpieczeństwa, bataliony. Wreszcie spotkał czołowe oddziały, rozesłał łączników na motocyklach z rozkazami i dopiero kiedy brygada zatrzymała się i ugrupowała obronnie na postój ubezpieczony, odetchnął spokojnie. Strach pomyśleć, co mogłoby się stać, gdyby nie wysłał oddziału wydzielonego i nie wrócił na czas do swoich ludzi, jego strzelcy znaleźliby się na zupełnie płaskim terenie pod ostrzałem artylerii i broni maszynowej. To mogłoby bardzo drogo kosztować. O zmierzchu powrócił oddział wydzielony i major Piłat natychmiast udał się do dowódcy brygady, aby zdać sprawozdanie ze swoich dokonań. Otóż natknął się on na 22 batalion nowozelandzki, nie stwierdził żadnej przerwy w linii obronnej przeciwnika, nie znalazł też

nawet śladu grupy pułkownika Wilsona. Od Nowozelandczyków dowiedział się, że podjęli oni próbę natarcia, ale załamało się ono pod niezwykle silnym ogniem. Natomiast Hindusi pod Alem Hamza natknęli się na niemieckie czołgi i ponieśli spore straty. Z informacji tych wypływał tylko jeden wniosek. Pozycja gazalska była silnie broniona w każdym punkcie - od brzegu morza, w poprzek szosy Tobruk - Derna, wzdłuż grzbietu Carmuset er-Regem (tu dwie linie obrony) przez wzgórza Bir en-Naghia i Alem Hamza, aż do Sidi Breghics. Wiadomości te zaskoczyły generała Kopańskiego. Z rozkazu otrzymanego od dowódcy korpusu wynikało niedwuznacznie, że brygada ma przed sobą stosunkowo łatwe zadanie, zadanie, które wykona bez trudu. Tymczasem okazało się, że sytuacja wygląda zupełnie inaczej, że nieprzyjaciel utrzymuje nie naruszoną, silnie umocnioną pozycję, którą trzeba będzie przełamać tocząc ciężkie i być może długotrwałe walki. Pozostała jeszcze jedna niewiadoma. Czy to właśnie Polakom przyjdzie stoczyć bój o Gazalę. Dowódca brygady wysłał do korpusu meldunek, w którym przedstawił rzeczywistą sytuację na froncie i ugrupowanie SBSK na noc z 14 na 15 grudnia. Jednocześnie przewidując, że generał Godwin-Austen nie dotrzyma swoich obietnic i skieruje brygadę do walki - liczył się z możliwością wykonania natarcia na grzbiet Carmuset er-Regem przy współdziałaniu Nowozelandczyków oraz stojącego w pobliżu 1 pułku królewskiej artylerii konnej - wydał batalionom (1 i 3) rozkaz wysłania o świcie patroli rozpoznawczych w celu określenia najdogodniejszych podstaw wyjściowych do natarcia, ustalenia zarysu pozycji nieprzyjaciela oraz wyznaczenia celów dla artylerii. Kapral Polnik i strzelec Władysław Foja z 1 kompanii 3 batalionu jeszcze smacznie spali, kiedy do ich namiotu wszedł szef kompanii starszy sierżant Czechowski. - Wstawać, śpiochy! Idziecie na patrol! Zerwali się natychmiast, niezbyt przytomnie spojrzeli na szefa i jak automaty zaczęli wciągać buty. ' Czechowski odczekał chwilę, wreszcie przekazał im rozkaz: - Macie wziąć motocykle i ubezpieczać patrol z drugiego batalionu. Kierunek, prosto na zachód. Tamci pojadą półciężarówką, jest ich dziesięciu. Foja i Polnik wskoczyli na motocykle i popędzili za znajdującym się już w drodze patrolem. Wkrótce dogonili wolniejszy pojazd i zajęli swoje pozycje. Foja ubezpieczał z lewej, Polnik z prawej strony. Było jeszcze ciemno, ale na horyzoncie niebo już szarzało i łączność wzrokowa stała się możliwa. Oczywiście o użyciu reflektorów nie mogło być mowy. Strzelec Foja przejechał jakieś cztery kilometry, gdy nagle tuż przed nim pojawiły się brytyjskie czołgi. Było ich osiem. Pierwszy z nich zatrzymał się i z wieżyczki wychynęła głowa Anglika. - Kim jesteś? Co tu robisz? - wrzasnął czołgista. Foja .wyjaśnił, że jest żołnierzem polskiej brygady i patroluje teren. To Anglikowi wystarczyło. Klapa włazu zamknęła się z trzaskiem. Czołgi odjechały na południe. Foja spojrzał za siebie i zobaczył w oddali samochód z patrolem. Ruszył więc dalej na zachód. Jechał dość wolno, uważnie lustrując teren. Dokoła panował spokój. Minął właśnie niewielki pagórek, gdy dostrzegł raptem z prawej strony czterech ludzi. Kiedy przyjrzał im się dokładniej, zimny pot zrosił mu czoło. To byli Włosi. Na co czekają, dlaczego nie strzelają, myślał w popłochu, ale pędził dalej, nie zatrzymywał się. Po chwili uświadomił sobie, ze jedzie przecież na zdobycznym motocyklu i ma głęboki, nietypowy hełm, więc pewnie biorą go za swego. Zbliżył się do stojących nieruchomo Włochów, zatrzymał maszynę, po czym wycelował w nich pistolet maszynowy i krzyknął: - Hande hoch! Mane alto! Jeden z włoskich żołnierzy sięgnął po karabin, ale kiedy Foja puścił mu serię pod nogi, wrzasnął: "Dio mio", i nie próbował więcej "sztuczek". Wszyscy czterej podnieśli grzecznie

ręce do góry i stali tak przez piętnaście minut, dopóki nie nadjechał patrol i nie przejął jeńców. Strzelec Foja zadowolony z sukcesu ruszył dalej. Przejechał spokojnie około kilometra i wtedy dostrzegł dwa nieruchome samochody: niemiecki łazik i angielski wóz sztabowy typu Humber. Zwolnił, rozejrzał się, ale nie zobaczył nic podejrzanego. Podjechał bliżej. Samochody były puste. Humber miał rozbitą przednią szybę, a na miejscu kierowcy widniały duże plamy zakrzepłej krwi. Na sąsiednim fotelu leżała lorneta, mapnik, a na podłodze gruby- portfel. Foja zsiadł z motocykla i sięgnął po mapnik. W tym momencie zaterkotał karabin maszynowy, gwizdnęły pociski. Polak błyskawicznie padł na ziemię i wczołgał się pod Humbera. Widział wyraźnie, jak zza niemieckiego łazika wybiega Włoch i pędzi przez pustynię. Foja puścił krótką serię z pistoletu maszynowego. Biegnący rozkrzyżował ręce i zwalił się do tyłu. Jednocześnie rozpętało się istne piekło. Setki pocisków pomknęły w stronę wraków. Strzelały cekaemy i działo przeciwpancerne typu Breda. I w tym właśnie momencie do rejonu walki zbliżył się patrol karpatczyków. Kierowca zorientował się, że znaleźli się tuż przed włoską pozycją, więc gwałtownie zakręcił. Żołnierze wyskoczyli w biegu z kluczącego pojazdu i padli na ziemię. Samochód, mimo że miał w kilku miejscach przedziurawioną chłodnicę, był nadal sprawny. Kierowca zachował zimną krew. Nie zważając na padające zewsząd pociski odjechał do tyłu. Korzystając z tego, że nieprzyjaciel skoncentrował uwagę na patrolu, Foja podbiegł do swego motocykla. Najpierw zapalił silnik, potem jednym ruchem postawił maszynę, wskoczył na siodełko i zaczął uciekać. Włosi, oczywiście, zobaczyli go. Jeden pocisk wyrwał sprężynę z siodełka, a inny pozbawił koło kilku szprych. Na szczęście Władkowi nic się nie stało. Powoli wycofywali się też żołnierze patrolu. Ostrożnie, wykorzystując każdą nierówność terenu, posuwali się do tyłu. Wreszcie znaleźli się poza zasięgiem ognia, ale ciągle bardzo blisko nieprzyjacielskiej linii. Minęło jeszcze pół godziny mozolnego czołgania, nim znaleźli się w bezpiecznym miejscu. Tutaj dowódca patrolu wykonał szkic terenu, napisał raport, po czym kazał strzelcowi Foji dostarczyć meldunek pułkownikowi Peszkowi, zastępcy dowódcy brygady.W tym czasie dowództwo otrzymało już meldunki i od innych patroli. Potwierdzały one ciągłość włoskiej linii obronnej oraz przyniosły sporo wiadomości o ugrupowaniu wroga. Nadal jednak generał Kopański nie wiedział dokładnie, jakie siły tkwią na poszczególnych pozycjach i jakie znajdują się, w drugim rzucie. Rankiem 15 grudnia dowódca brygady uzgodnił ewentualne współdziałanie z brygadierem nowozelandzkiej jednostki, co praktycznie ograniczyło się do poinformowania go o zamiarze ataku, gdyż Nowozelandczycy nie otrzymali rozkazu natarcia tego dnia. Więcej efektów przyniosło spotkanie podpułkownika Stanisława Gliwicza (dowodzącego karpacką artylerią) z majorem Turnbullem, zastępcą dowódcy 1 pułku królewskiej artylerii konnej, zresztą znajomym Polaków z okresu wspólnego pobytu w oblężonym Tobruku. Jak się okazało, major Turnbull miał wiele cennych informacji o przeciwniku, a ponadto oddał do dyspozycji Gliwicza jeden swój dywizjon. To ostatnie było o tyle ważne, że karpacki 3 dywizjon artylerii z powodu braku środków transportu musiał cofnąć się do Tobruku, poza tym kompania zaopatrzenia nie zdołała na czas wyposażyć artylerii w amunicję. Według danych majora Turnbulla grzbiet Carmuset er-Regem był broniony przez włoską dywizję "Pavia". Przebieg i poszczególne elementy pozycji gazalskiej w dalszym ciągu stanowiły dla dowództwa brygady zagadkę, tym trudniejszą do rozwiązania, że nie można ich było określić w terenie. W pasie przewidywanego natarcia SBSK linia obrony wroga przebiegała przez pustynny płaskowyż, na którym zdołano wyodrębnić zaledwie dwa niewielkie wzgórza: 183 i 187, w rejonie Carmuset er-Regem. Nieco ' na południe, w rejonie Bir en-Naghia, określono również dwa punkty, które próbował atakować nowozelandzki 22 batalion. Ponadto patrole zlokalizowały kilka silnych gniazd ogniowych na przedpolu głównej pozycji, co świadczyło o

istnieniu linii czat (ubezpieczeń). Cóż z tego, jednak, że Polacy mieli świadomość, iż taka linia istnieje, skoro nie potrafili odtworzyć jej przebiegu. Mieli więc przed sobą monotonny, płaski, niewinnie wyglądający pustynny krajobraz, który krył doskonale rozbudowaną pozycję z głębokimi rowami i stanowiskami wykutymi w skale. Włosi - co było powszechnie wiadome - potrafią znakomicie fortyfikować teren i świetnie maskować stanowiska. Pod Gazalą potwierdzili swe umiejętności. 15 GRUDNIA 1941 ROKU Od rana piętnastego grudnia Polacy niecierpliwie czekali na nowe rozkazy z dowództwa korpusu. Niestety, bezskutecznie. Przełożeni nabrali wody w usta. W tej sytuacji generał Kopański, jako żołnierz, dla którego wykonanie rozkazu jest sprawą główną, uznał, iż obowiązuje go ostatnia dyrektywa korpusu, czyli wyjście na tyły przeciwnika. A mógł to osiągnąć wyłącznie poprzez przełamanie pozycji gazalskiej. Polski dowódca miał do wyboru dwie możliwości: dokładnie rozpoznać ugrupowanie nieprzyjaciela (np. walką), poczekać na amunicję dla artylerii i zaatakować 16 grudnia lub ruszyć już 15 grudnia na nie rozpoznanego do końca przeciwnika, przy słabym wsparciu artyleryjskim. Ostatecznie zdecydował się - choć z ciężkim sercem - na to drugie rozwiązanie, albowiem liczył na całkowite zaskoczenia nieprzyjaciela. O godzinie 11.30 u generała Kopańskiego zameldowali się: dowódca 1 batalionu major Stanisław Kopeć, dowódca 3 batalionu major Józef Sokol oraz dowódca artylerii podpułkownik Stanisław Gliwicz. Generał wyznaczył czas rozpoczęcia natarcia (godzina 14.00) oraz skonkretyzował zadanie brygady. Miała ona przejść przez lukę pomiędzy 22 a 24 batalionem nowozelandzkim, zaatakować siłami dwóch batalionów w pasie o szerokości około dwóch kilometrów (przy wsparciu całej posiadanej artylerii) i zdobyć skarpę Carmuset er-Regem. Zadanie 1 batalionu: zdobyć wzgórze 187 - Carmuset er-Regem. Zadanie dla 3 batalionu: zdobyć skarpę Carmuset er-Regem w rejonie wzgórza (punktu) 183. Drugi batalion miał przesuwać się za nacierającym 3 batalionem jako odwód brygady. Tuż przed odprawą generał Kopański został poinformowany przez Hindusów, że rozpoczną oni atak na Alem Hamza około godziny dwunastej i proszą o przyspieszenie polskiego natarcia. Oczywiście o współdziałaniu taktycznym nie mogło być mowy, gdyż dywizja hinduska nie sąsiadowała z karpatczykami (przedzielał ich 22 batalion nowozelandzki), a dowództwo korpusu nie dawało znaku życia jako dowództwo operacyjne. Poza tym Nowozelandczycy nie planowali w owym czasie żadnej poważniejszej akcji. Ta ostatnia sprawa stanowi kolejną zagadkę bitwy pod Gazalą. Według planu generała Godwin-Austena wszystkie odcinki obrony nieprzyjacielskiej miały być zaatakowane jednocześnie. Dlaczego więc. Nowozelandczycy tylko przyglądali się natarciu polskiemu? Czy nie dotarły do nich rozkazy? Czy pomylono daty szturmu? Tego nie wiemy do dziś. Po wyjściu z odprawy u dowódcy brygady podpułkownik Gliwicz analizował zadanie postawione artylerii. Zdawał sobie sprawę, że natarcie w tak ciężkich warunkach terenowych powinno mieć zapewnione jak najsilniejsze wsparcie, tymczasem on dysponował niewielką liczbą dział, jeśli nawet uwzględnić pomoc Brytyjczyków. Podpułkownik Gliwicz postanowił więc nadrobić te niedobory maksymalną wydajnością ognia. W tym celu nakazał złożyć cały zapas amunicji na stanowiskach artyleryjskich, zaś opróżnione ciężarówki wysłał do składów w Tobruku. Jednak czekała go przykra niespodzianka. Łącznicy dywizjonów i kwatermistrz pułku powrócili z brygadowej kolumny amunicyjnej, stojącej na zachód od Akromy, z pustymi rękoma. Okazało się, że kwatermistrz brygady, wiedząc, iż Godwin-Austen obiecał nie wprowadzać ich jednostki do walki, zapełnił ciężarówki konserwami, sucharami i marmoladą. Dopiero po interwencji artylerzystów, czyli około południa, pojazdy wyruszyły ponownie po amunicję, tym razem do Tobruku.

W tej sytuacji Gliwicz mógł liczyć tylko na pociski znajdujące się przy działach, czyli na około 130 sztuk na jedną lufę. I szybko je rozdysponował. Ogień przygotowawczy miał pochłonąć po 40 pocisków na działo, ognie wsparcia (w ciągu dwóch godzin przewidywanego natarcia) po 50 pocisków, na ognie żądane przez nacierającą piechotę po 20 pocisków. W rezerwie, do dyspozycji Gliwicza, pozostało po 20 pocisków. Uzupełnienie amunicji z Tobruku mogło nadejść najwcześniej w nocy z 15 na 16 grudnia. Generał Kopański, poinformowany o trudnościach dowódcy artylerii, obiecał sobie, że ukarze winnych, ale postanowił nie odkładać ataku. Przesunął jedynie godzinę natarcia. O 15.30 bataliony miały wyruszyć z podstawy wyjściowej odległej o ponad trzy kilometry od pozycji nieprzyjaciela. Nie wszystko jednak przebiegało zgodnie z planem, toteż doszło do kilkuminutowego opóźnienia. Wreszcie o wyznaczonej porze zaczęła bić artyleria, zaś piechota była podwożona ciężarówkami na podstawę wyjściową. I znów nastąpiła drobna komplikacja. Ruch 3 batalionu został dostrzeżony przez przeciwnika, który zareagował, na szczęście, dość słabym ogniem artyleryjskim. Tymczasem polskie działa ostrzeliwały trzy cele na domniemanej wysuniętej- pozycji ubezpieczeń wroga (pierwsza linia) oraz cztery cele na pozycji głównej. Były to dwa punkty na Carmuset er-Regem i dwa punkty w rejonie Bir en-Naghia, które nie atakowane przez Nowozelandczyków strzelały do nacierających na sąsiednie wzgórze Polaków. Ugrupowanie batalionów (1 i 3) było podobne. W pierwszym rzucie szły dwie kompanie strzeleckie, za nimi pluton moździerzy i pluton ckm, następnie dwie dalsze kompanie strzeleckie, a na skrzydłach carriery (skrzydło zewnętrzne) i działa przeciwpancerne. Tak silne ugrupowanie w głąb i osłona skrzydeł wynikały z faktu, że wiadomości o nieprzyjacielu były skąpe - mogły pojawić się nowe, nie rozpoznane wcześniej, gniazda oporu, które należałoby maksymalnie szybko zlikwidować. Generał Kopański obserwował natarcie z punktu położonego na podstawie Wyjściowej. Szczególnie niepokoił go los lewego skrzydła 3 batalionu, które było ostrzeliwane z rejonu Bir en-Naghia. Dowódca brygady obawiał się także, iż w razie klęski Hindusów pod Alem Hamza kontratak nieprzyjaciela może dotrzeć do stanowisk polskiej artylerii. Dlatego też wysłał swojego zastępcę, pułkownika Peszka, do 2 batalionu z rozkazem przyspieszenia marszu i ubezpieczenia atakującej brygady od strony południowej. Kopański rozważał też możliwość ataku 2 batalionu na Bir en-Naghia, do tego jednak, przynajmniej tego wieczoru, nie doszło. Tymczasem bataliony pierwszego rzutu mimo silnego ognia artylerii wroga posuwały się do przodu. Około godziny 16.30 przełamały linię ubezpieczeń i zaatakowały pozycję główną. W blasku zachodzącego słońca generał Kopański dostrzegł Włochów, którzy rzucali broń i podnosili ręce do góry. Wkrótce na tyły pomaszerowały kolumny jeńców. Pierwszy batalion, który natrafił na słabszy opór wroga, posuwał się szybciej i dowódca rozkazał, aby major Kopeć przejął częściowo zadanie 3 batalionu. Rozkazu tego karpatczycy nie zdołali jednak wykonać ze względu na zapadające ciemności. O godzinie 17.30, już po zmroku, generał Kopański otrzymał meldunki, w których major Kopeć i major Sokol informowali o wykonaniu powierzonych im zadań, czyli osiągnięciu punktów 187 i 183. Wkrótce miało się okazać, że była to tylko częściowa prawda. Powróćmy jednak do owych dramatycznych dwóch godzin, w czasie których karpatczycy nacierali pod ogniem artylerii i broni maszynowej przeciwnika. W pierwszym rzucie 1 batalionu atakowała druga kompania kapitana Mariana Osiczki, a na lewo od niej czwarta kompania kapitana Stanisława Jandzisa. Celem był punkt 187 - Carmuset er-Regem. Żołnierze mieli na sobie płaszcze, jako że czekała ich noc pod gołym niebem, a na pustyni nocą i do tego w grudniu możliwe są przymrozki. W chlebakach - puszka z wołowiną, suchary i opatrunki osobiste, w manierkach - herbata.

Po dojściu do podstawy wyjściowej kapitan Osiczko przedstawił dowódcom plutonów plan działania i podkreślił, że pierwszy skok, czyli bieg między dwoma zagłębieniami terenu, jest najważniejszy. Musi być długi, aby nieprzyjaciel nie mógł postawić ognia zaporowego. O 15.30 huknęły działa karpackiego pułku artylerii. Kompania poderwała się i zgodnie z zaleceniami kapitana Osiczki wykonała szybki i długi skok. Po nim następny. Artyleria włoska, początkowo ostrzeliwująca podstawę wyjściową, skróciła ogień, ale nie mogła dosięgnąć "sprinterów", którzy znajdowali się niemal na linii ubezpieczeń. Tu jednak otrzymali silny ogień z broni maszynowej i działek. Sytuacja stała się trudna. Kompania kapitana Osiczki wyprzedziła inne kompanie. Na jej czele znajdował się pluton prowadzony przez plutonowego Henryka Torbusa. Tam też byli pierwsi zabici i ranni. Aby uniknąć dalszych strat, Torbus postanawia zaczekać na wyrównanie frontu jednak pociski padają coraz gęściej. Jakiś żołnierz jęczy: - Jestem ranny! To wpływa na zmianę decyzji plutonowego. - Naprzód! Przydzielony plutonowi cekaem osłania ogniem podrywających się do skoku żołnierzy, chociaż strzela raczej na ślepo. Tymczasem kapitan Osiczko zażądał wsparcia artyleryjskiego. Pada kilka pocisków. Mało, ale trudno o 1 więcej, skoro baterie mają ograniczone limity wystrzałów, a w dodatku 3 batalion potrzebuje silniejszego wsparcia, bo ma większe kłopoty niż pierwszy. Ciężko jest również kompanii czwartej, której dowódca, kapitan Jandzis, otrzymał ranę w brzuch. W tej sytuacji kapitan Osiczko melduje majorowi. Kopciowi o silnym ogniu z prawego skrzydła i trudnościach, na jakie natknęli się jego ludzie. Reakcja i dowódcy batalionu była natychmiastowa. Pchnął drugorzutową 1 kompanię kapitana Antoniego Nowosadowskiego oraz carriery pod dowództwem podporucznika Stefana Bortnowskiego do ataku na prawe skrzydło. Nieprzyjaciel natychmiast przerzucił na nich część ognia. Piechurom z drugiej jest lżej. Osiczko skokami dobiega do miejsca, w którym zaległ pluton Torbusa. Z trudem łapie oddech. - Zmieńcie kierunek! - sapie. - Bardziej lewo i skos... Tam widziałem lukę między gniazdami. Ze i skrzydła atakuje pierwsza i carriery. My przypadliśmy, ale już idziemy za wami, bo zaleganie pod ostrzałem to tylko dodatkowe straty.. - Rozkaz panie poruczniku! - krzyczy Torbus i rusza ze swoimi we wskazanym kierunku. Po kilkuminutowym biegu są już za linią czat. Od pozycji głównej dzieli ich mniej niż 200 metrów. Muszą przypaść do ziemi, bo ogień jest bardzo gęsty, a oni piekielnie zmęczeni. Przebiegli w płaszczach kilka kilometrów. - Bagnet na broń! Przygotować się do szturmu! To moment krytyczny. Wszyscy muszą ruszyć jednocześnie. Czy ruszą? - Naprzód! Skoczyli jak jeden mąż. Trzy bunkry rosną w oczach. W głębi widać inne. Jeszcze tylko dwadzieścia metrów. Włosi nie wytrzymują nerwowo. Część się poddaje, część ucieka. Polacy odwracają zdobyte działka i poganiają umykających. Zapada zmrok. Na ciemnym tle piasku Torbus dostrzega tłumek ludzi, jakieś sto metrów od wzgórza Stoją nieruchomo. Jeden z karpatczyków nie wytrzymuje nerwowo i otwiera ogień. Tamci odpowiadają strzałami. Torbus krzyczy: - Stać! Przerwać ogień! Okazuje się, że cała kompania Włochów szukała okazji do poddania się i te niepotrzebne strzały zmusiły ich do obrony. Teraz składają broń i dwóch karpatczyków odprowadza ich na tyły.Tymczasem 1 kompania i carriery zdobyły prawe skrzydło linii czat, co umożliwiło atak plutonowi Torbusa, a następnie już w zapadającym mroku uderzyły na pozycję główną. Również pozostała część 2 kompanii oraz drugorzutową 3 kompania kapitana

Stanisława Trondowskiego ruszyły do natarcia na nie zdobyte jeszcze gniazda oporu. Kapitan Osiczko ma przestrzeloną stopę, ale nie! Upewniwszy się, że wśród skał nie kryje się cofa się, przeciwnie podrywa swoich ludzi do ataku: - Chłopaki, naprzód! Na tę skarpę! Ruszają biegiem. Nisko pochylone sylwetki. Nad ich głowami gwiżdżą pociski. Szczególne wrażenie wywołują te wystrzeliwane z działek Breda. Silnie świecące, o płaskim torze lotu, wyglądają jak toczące się bilardowe kule. Polacy dobiegają do skarpy i wskakują do małego wąwozu. Siedzą tu jacyś ludzie. — Polish? — pada pytanie. To Nowozelandczycy i Hindusi, którzy dostali się do niewoli włoskiej. Natychmiast otrzymują zdobyczną broń i wzmacniają 2 kompanię. Osiczko prowadzi swój oddział wzdłuż skarpy — chce wyjść na tyły Włochów broniących obu punktów Carmuset er-Regem. Widoczność jest coraz gorsza. Nagle padają strzały ze sprzężonych działek przeciwlotniczych i cekaemów. Ginie nowozelandzki oficer, a jeden z karpatczyków jest ranny. Polskie cekaemy długimi seriami uciszają wroga. Po chwili 2 kompania, dopada do gniazd oporu. Są puste. Włosi uciekli. W zupełnych ciemnościach, od strony wzgórza 183, majaczą jakieś sylwetki. Kapitan Osiczko, przekonany, że to 3 kompania Trondowskiego, spokojnie wydaje rozkaz, by ludzie poszukali sobie stanowisk na noc. Wtedy owe sylwetki podrywają się do ucieczki. — Alt, qui va?! — krzyczy Osiczko. Ponad sto par rąk podnosi się do góry, ale to tylko część wycofujących się Włochów. Większość umknęła pod osłoną ciemności. Upewniwszy się, że wśród skał nie kryje się nieprzyjaciel, kapitan wystrzelił dwie rakiety: czerwoną i zieloną. Był to znak dla dowódcy batalionu, że wzgórze 187 zostało zdobyte. Zastępca dowódcy kompanii, porucznik Sławomir Sawicki, zebrał wszystkich jeńców i wraz z. kilkoma żołnierzami odprowadził ich do dowództwa. Tymczasem kapitan Osiczko nawiązał łączność z kapitanem Trondowskim Dochodziła godzina osiemnasta. Obie kompanie (druga i trzecia) obsadzały punkt 187 Carmuset er-Regem, a więc zadanie powierzone 1 batalionowi zostało wykonane. Żołnierze czuwali na zdobytych stanowiskach. Pozostałe dwie kompanie obsadziły zdobyte gniazda na linii ubezpieczeń. Tego dnia 1 batalion stracił 9 zabitych, a 63 żołnierzy było rannych. Piętnastego grudnia o godzinie 15.30 z podstawy wyjściowej ruszył również 3 batalion. Jego zadaniem było zdobycie, położonego o 2 kilometry na południe od punktu 187, punktu 183 — Carmuset er-Regem. W pierwszym rzucie atakowały pierwsza (dowódca kapitan Adam Zieliński) i druga (dowódca kapitan Franciszek Kaczmarczyk) kompanie, w drugim rzucie idącym 300 metrów z tyłu znajdowały się kompanie trzecia (dowódca kapitan Korzeniowski) i czwarta (dowódca kapitan Antoni Dusza). Lewe skrzydło (południowe) od strony Bir en-Naghia ubezpieczał pluton carrierów pod dowództwem kapitana Bronisława Klisia. Trzeci batalion miał mniej szczęścia niż pierwszy.! Zaledwie zdołał opuścić podstawę wyjściową i prze-l być ze 2 kilometry, ściągnął na siebie silny ogień artylerii i broni maszynowej z punktu 186 na linii czat (atakowanego przez 1 batalion), z Carmuset er-Regem oraz ogień boczny z Bir en-Naghia. Żołnierze musieli zejść z samochodów wcześniej niż planowano. Wszystko to spowodowało, że natarcie 3 batalionu! było wolniejsze niż pierwszego. Czołowe kompaniej ostrzeliwane od strony Bir en-Naghia, zboczyły na prawo i kontynuowały walkę obok 1 batalionu. Na ich miejsce wszedł drugi rzut, ale wobec silnego ognia również posuwał się bardzo wolno. Tuż przed godziną siedemnastą dowódca 1 kompanii, kapitan Adam Zieliński, zobaczył przed sobą, wzgórze, na którym znajdowano się silne gniazdo ogniowe. Szybko porównał teren z mapą. Ze szkiców wynikało, że jest to wzgórze 183. Zieliński uznał, że ma przed sobą główny cel natarcia batalionu. Następuje szybkie porozumienie z 2 kompanią kapitana

Kaczmarczyka. Czasu jest coraz mniej, gdyż zapada zmierzch. Obie kompanie ruszają do ataku. Dobrze ukryci za wzgórzami Włosi zasypują nacierających gradem pocisków. Kilka karpatczyków pada, j ale pozostali wciąż biegną do przodu. Polacy prawie i nie strzelają, wiedzą, że pierwszy skok musi być najdłuższy, bo potem trudno będzie podnieść głowy. Przypadają dopiero 50 metrów przed okopami wroga. To był bieg! Wzdłuż tyraliery niesie się rozkaz: przygotować się do szturmu! Szczękają odbezpieczane karabiny i zakładane bagnety. Od strony Włochów dochodzi gwar wielu głosów. Kapitan Zieliński podnosi rękę... - Uwaga... - Alt! Alt! Stop! Stop! - wrzeszczą Włosi, którzy nie wytrzymali napięcia i postanowili nie czekać na atak Polaków. Podnoszą ręce do góry, zbierają się w grupki, rzucają broń. Jest ich przeszło stu, czyli tylu, ilu Polaków. Jednak nacierający są zawsze w gorszej sytuacji, bo nie mają osłony przed pociskami, toteż karpatczycy są zdumieni liczbą jeńców. W tym czasie dowódca 3 batalionu major Józef Sokol pozostał nieco z tyłu i nie obserwował przebiegu natarcia. Zresztą wzgórze zostało zdobyte tuż po zmroku i trudno było cokolwiek zobaczyć w terenie. Dowódcy pierwszorzutowych kampanii zameldowali o wykonaniu zadania i tę wiadomość przekazał Sokol do dowództwa brygady. Ponieważ identyczny meldunek nadszedł od majora Kopcia, generał Kopański nakazał w nocy ze-środkować bataliony na zdobytych pozycjach i przygotować się do pościgu następnego dnia. Okazało się jednak, że sytuacja nie przedstawia się tak, jak myśleli dowódcy. W nocy obserwator artyleryjski kapitan Władysław Arzymów zameldował podpułkownikowi Gliwiczowi, że ma wątpliwości co do położenia czołowych kompanii 3 batalionu. Doszedł mianowicie do wniosku, że nie znajdują się one w punkcie 183 - Carmuset er-Regem, lecz zdobyły południowe gniazdo na pierwszej linii oporu, oznaczone na mapie również liczbą 183. Gliwicz natychmiast udał się do Kopańskiego i poinformował go o tym nieporozumieniu, które zmieniało cały plan działania na dzień następny, a jednocześnie znaczyło, ze kompanię 1 batalionu są narażone na kontratak z kilku stron - również od strony wzgórza 183 - Carmuset er-Regem. Dowódca brygady wezwał majora Sokola. - Czy jest pan absolutnie pewien, majorze, że pańscy ludzie obsadzają Carmuset er-Regem w punkcie sto osiemdziesiąt trzy? - spytał Kopański. - Nie mam powodu, by w to wątpić, panie generale - odpowiedział Sokol. - Tak meldowali kapitanowie Zieliński i Kaczmarczyk, a to naprawdę dobrzy żołnierze. - Ale argumentacja Arzymowa jest logiczna i przekonująca - zauważył Gliwicz. Generał Kopański zwrócił się do swego adiutanta: - Poruczniku Orłowski, zawołajcie tu kapitana Zawadzkiego. Po kilku minutach do namiotu wszedł oficer rozpoznania brygady kapitan Zygmunt Zawadzki. - Kapitanie, jest dla was zadanie - powiedział! dowódca brygady. - Weźmie pan kilku ludzi i zlokalizuje dokładnie położenie czołowych kompanii trzeciego batalionu. Musi pan kategorycznie stwierdzić, czy punkt sto osiemdziesiąt trzy - Carmuset er-Regem pozostaje w rękach Włochów. - Rozkaz! - odrzekł Zawadzki i zniknął na całą j noc. O świcie zjawił się w dowództwie i zameldował, że punkt 183 - Carmuset er-Regem pozostaje w rękach nieprzyjaciela. Dodał ponadto, że Włochów na wzgórzu jest co najmniej kilkuset. Tak więc 16 grudnia 3 batalion musiał dokończyć swoje zadanie z dnia poprzedniego. Noc z 15 na 16 grudnia upłynęła na szczęście spokojnie. Włosi nie kontratakowali. Ogromną pracę wykonali natomiast sanitariusze brygady, którzy zajęli się ewakuacją rannych, oraz służby zaopatrzenia dostarczające wysuniętym kompaniom żywność i amunicję. Namęczyli

się przy tym okrutnie, gdyż odnalezienie oddziałów na pustyni w ciemnościach nocnych było niezwykle trudne, a przecież o włączeniu reflektorów samochodowych nie mogło być mowy, gdyż natychmiast odezwałyby się włoskie działa. Zaopatrzeniowcy 1 kompanii 3 batalionu wyruszyli na poszukiwanie kolegów zupełnie "po omacku", jedynie z busolą w ręku. Przez cały czas kontrolowali licznik przebytej drogi, a kiedy wydało im się, że są już na miejscu-, zaczęli nawoływać kolegów. Żołnierze obsadzający gniazdo 183 usłyszeli te krzyki, ale minęło sporo czasu, nim obie grupy się spotkały. Najdziwniejsze jednak było to, że owej nocy samochód z zaopatrzeniem przejechał bez szwanku przez pole minowe. Doprawdy, niezwykłe szczęście! Ta sama kompania zorganizowała o świcie kilka grup, które zajęły się ściąganiem z pola walki zabitych. Kapral Karol Stróżyna oraz strzelec Władysław Foja doszli niemal do podnóża grzbietu Carmuset er-Regem. I tu znaleźli ciała swoich kolegów: strzelca Karola Szkandery i strzelca Michała Bielskiego. Przygotowali płachty brezentowe, by na nich od- transportować zwłoki poległych. Nagle zostali z dwóch stron ostrzelani. - Do diabła! - Wrzasnął Foja. - Czy to nasi tak piorą? - Chyba nie są głupcami! - odkrzyknął Stróżyna - Przecież idziemy od strony brygady. Tymczasem ogień był tak gęsty, że obaj strzelcy mogli się tylko czołgać - Trzeba wiać! - zawyrokował Foja. - A co z nimi? - Stróżyna wskazał na poległych, - Trudno, musimy ich zostawić. Może później po nich wrócimy. Foja i Stróżyna szybko wycofali się z niebezpiecznego rejonu. Po drodze zastanawiali się nad tym niespodziewanym ogniem z grzbietu Carmuset er-Regem. Wszystko wyjaśniło się po kilku godzinach, gdy wyszła na jaw pomyłka 3 batalionu co do wzgórza 183. 16 GRUDNIA 1941 ROKU Sytuacja o świcie 16 grudnia wyglądała następująco: w strefie pierwszego batalionu kompanie 2 (kapitana Osiczki) i 3 (kapitana Trondowskiego) zajęły wzgórze 187 — Carmuset er-Regem, kompania 1 (kapitana Nowosadowskiego) obsadziła punkt 178 na pierwszej linii oporu, a kompania 4 (kapitana Jandzisa) została wycofana do odwodu; w strefie batalionu trzeciego kompanie 1 (kapitana Zielińskiego), 2 (kapitana Kaczmarczyka) i 4 (kapitana Duszy) usadowiły się na południe od punktu 178, czyli zajęły pozostałą część pierwszej linii włoskiej (tzw. linię ubezpieczeń lub czat), kompania 3 (kapitana Korzeniowskiego) znajdowała się w odwodzie. Batalion 2 nadal ubezpieczał tyły i część lewego skrzydła 3 batalionu. Sąsiad SBSK na północy — 24 batalion nowozelandzki, sąsiad od południa — 22 batalion nowozelandzki. Tymczasem po stronie nieprzyjaciela doszło — z konieczności — do zmian w ugrupowaniu. Na Car-muset er-Regem, w miejsce poważnie osłabionego 27 pułku piechoty, skierowano 7 pułk bersalierów (strzelców górskich traktowanych na równi z komandosami) z odwodowej dywizji „Trento", który był ponoć najlepiej wyszkolonym oddziałem włoskim w całym zgrupowaniu. Pułk ten przygotowywał się do odbicia utraconego wzgórza 187. Ważne wydarzenia zaszły również w sztabie wojsk „osi", o czym Polacy dowiedzieli się o wiele później. Otóż do kwatery Rommla przybył dowódca obszaru operacyjnego „Süd" feldmarszałek Albert Kesselring oraz szef włoskiego Sztabu Generalnego generał Ugo Cavallero. W konferencji, która trwała od rana 16 grudnia, brał udział również dowódca korpusu włoskiego generał Ettore Bastico. Włosi, popierani przez Kesselringa, naciskali, by utrzymać pozycję gazalską, a żeby to osiągnąć należało ją wzmocnić oddziałami niemieckimi. Rommel nawet nie chciał o tym słyszeć, co więcej już poprzedniego dnia wycofał z zajmowanych pozycji dywizję „Afrika" (przemianowaną na 90 dywizję lekką) i wprowadził na jej miejsce, wokół Bir en-Naghia, włoską dywizję „Trieste". Cel tej roszady był jasny — stanowiła ona przygotowanie do

generalnego odwrotu Deutsche Afrika-Korps, planowanego przez Rommla na noc z 16 na 17 grudnia. Dowódcy włoscy byli oburzeni, gdyż ich podwładnym przypadła niewdzięczna rola osłaniania wycofujących! się jednostek niemieckich. Na tym tle doszło nawet) do ostrej wymiany zdań między Bastico a Rommlem. Jednak "lis pustyni" postawił na swoim. Otrzymał oficjalną zgodę Naczelnego Dowództwa Wojsk Lądowych w Berlinie na nieliczenie się ze zdaniem I strony włoskiej (tym samym został głównodowodzącym wojsk "osi" w Afryce Północnej) i nawet Kessering nie miał prawa mu rozkazywać. Zresztą w sprawie odwrotu spod Gazali Rommel dysponował po-; ważnymi argumentami. Wiedział już o tym, że brytyjska 4 brygada pancerna rozpoczęła manewr okrążający i, chociaż Anglicy nie wykonali zadania, obawiał się, iż dywizjom niemieckim może zostać odcięta droga odwrotu. Ponadto zadał sojusznikom dość, kłopotliwe pytanie: jak utrzymać pozycję gazalską, skoro dywizja "Payia" oddała część Carmuset er-Re- gem Polakom atakującym prawie bez wsparcia artyleryjskiego?! Ostatecznie Włosi postanowili nadal, bronić swych pozycji, a nawet spróbować odebrać wzgórze 187. Umówili się na drugą naradę po południu. Jak się miało okazać, wieczorem Rommel mógł tylko powtórzyć swoje argumenty. Tymczasem na pozycjach polskich karpatczycy z 1 batalionu wyrąbywali sobie kilofami stanowiska ogniowe na wzgórzu 187, zaś 3 batalion szykował się i do natarcia na właściwe wzgórze 183. Dowódca ba- j talionu major Sokol i jego zastępca major Fanslau zastanawiali się nad najlepszym wariantem ataku. Niestety, natarcie nie zapowiadało się ryżowo. Przeciwnik był bardzo silnie umocniony i spodziewał się uderzenia. Wielkie zdenerwowanie panowało w dowództwie brygady z powodu ciągłego braku amunicji artyleryjskiej. Baterie miały dosłownie po kilkanaście pocisków na działo, a bez silnego wsparcia artyleryjskiego nie można było nawet marzyć o zdobyciu pozycji włoskich. W dodatku 3 batalion musiał odłożyć atak na kilka godzin, gdyż Włosi, zorientowawszy się w sytuacji, już o świcie położyli skoncentrowany ogień artylerii i moździerzy na wzgórze 187, a następnie bersaglierzy ruszyli do natarcia. Polskie działa milczały, bowiem podpułkownik Gliwicz ostatnią rezerwę amunicji przeznaczył na ogień zaporowy. Miał on się rozpocząć dopiero w .momencie, kiedy nieprzyjaciel znalazłby się w odległości 200-300 metrów od polskich stanowisk. Kompania kapitana Osiczki w nocy uzupełniła amunicję i żywność, nawiązała też łączność z sąsiadami. O świcie żołnierze zobaczyli kilkudziesięciu Włochów, którzy kryjąc się za skalnymi załomami usiłowali podejść skrycie do polskich stanowisk. Długa seria z cekaemu zmusiła nieprzyjaciela do ucieczki. Dowódca kompanii doszedł jednak do wniosku, że ten ruch przeciwnika jest zwiastunem kontrnatarcia, porozumiał się więc z kapitanem Trondowskim i obydwa pododdziały utworzyły ugrupowanie obronne, tzw. rygiel, z trzema cekaemami i trzema działkami przeciwpancernymi. Polacy zbudowali też prowizoryczne stanowiska dla zdobycznych działek Breda. Kiedy kompletowano do nich obsługę, kapitan Wojciech Kania, dowódca baterii przeciwpancernej, przyprowadził włoskiego żołnierza. - Patrzcie, chłopaki, co znalazłem w schronie! - zawołał. - Wygląda na Włocha - zażartował Osiczko i przyjrzał się szczegółom umundurowania jeńca. - Wygląda też na artylerzystę. - Wygląda też na zmęczonego dość przestraszonego - rzucił porucznik Sawicki. - Nie szkodzi - zawyrokował Osiczko. - Wystarczy, że zna się na Bredach. Włączcie go do obsługi. - Będziesz ładował, celować nie musisz - wyjaśnił Sawicki, żywo gestykulując. - Si, si - kiwnął głową Włoch. - Okay! Tymczasem i od strony wzgórza 183 i od zachodu nieprzyjaciel rozpoczął silny ostrzał artyleryjski. Kapitan Osiczko pobiegł na stanowisko majora Piłata (zastępca dowódcy batalionu), gdzie znajdowała się radiostacja. - Panie majorze, trzeba poinformować o sytuacji dowódcę batalionu.

- Wiem - odpowiedział Piłat. - Ale radiotelegrafista nie może się połączyć. Osiczko usłyszał za sobą warkot motocykla. Obejrzał się 1 zobaczył kaprala ze swojej kompanii podjeżdżającego "z fasonem" na włoskiej maszynie. - Skąd to wytrzasnąłeś? - spytał. Kapral, który był w dziwnie wesołym nastroju, odpowiedział: - Melduję, panie kapitanie, że byłem właśnie na przedpolu, gdzie znalazłem ten oto motocykl oraz butelkę "Vino Bianco". Melduję też gotowość do wykonania specjalnego zadania. - Dobrze się składa! - ucieszył się Osiczko. - Jedź do majora Kopcia i poinformuj go, że Włosi szykują się do natarcia. Powiedz też, skąd nas ostrzeliwują. Kapral ruszył pełnym gazem. Gwiżdżące dookoła pociski nie robiły na nim żadnego wrażenia. Kapitan Osiczko wrócił na wzgórze. Tu podbiegł do niego porucznik Sławomir Sawicki. - Niedobrze, jeden z naszych dostał się do niewoli! - Jak?! - Poszedł z patrolem na przedpole. Nagle usłyszeli, dobiegające zza schronu jęki. Jeden tam zajrzał i został porwany. Inni próbowali go odbić, ale nie udało się. Wrócili. - Szkoda... Ale jak dopadniemy Italiańców, to go wyzwolimy... A co to takiego? - Kapitan pokazał ręką. Pomiędzy stanowiskami włoskimi pojawił się samochód pancerny z angielskimi znakami. - Zdobyczny - zawyrokował Sawicki. - Wygarnijcie z działka pepanc! - krzyknął Osiczko. Po kilku wystrzałach pojazd zniknął Polakom z oczu. Żołnierze przez cały czas budowali zasłony przed pociskami, a że wykutych w skale gniazd wciąż było za mało, więc niektórzy kryli się za dużymi kamieniami. Do godziny 11.00 nie narzekali. Od czasu do czasu serie z kaemów omiatały wzgórze, a pociski artyleryjskie padały rzadko i niecelnie. Ale później nieprzyjaciel rozpoczął taką kanonadę, jakiej nie sposób zapomnieć. Całe baterie waliły w jeden cel. Karpatczycy wprawnym uchem rozpoznawali armaty 75 mm i haubice 210 mm. Od wybuchów drżała ziemia, a odłamki padały ze wszystkich stron i bębniły o kamienie. Z czasem ogień wzmógł się jeszcze i był coraz celniejszy. Tuż obok kryjówki kapitana Osiczki padł pocisk, który rozerwał na strzępy jednego żołnierza. Odłamek trafił dowódcę kompanii w szyję. Na szczęście było to tylko lekkie skaleczenie. Jednak straty są coraz większe. Ginie pięciu strzelców, a dwóch jest ciężko rannych. Pada trafiony odłamkiem kapitan Kania. Sanitariusze uwijają się wśród rannych. Opatrują ich, odprowadzają na tyły. Wreszcie ruszają do natarcia bersaglierzy. Polacy otwierają ogień ze wszystkich luf, ale wciąż duszeni nawałą artyleryjską wroga obawiają się, że długo nie wytrzymają. Co z naszą artylerią, zastanawiają się coraz bardziej niespokojni. Z każdą chwilą sytuacja staje się trudniejsza. W kompaniach Osiczki i Trondowskiego jest wielu rannych (w tym obaj dowódcy), a Włosi nacierają z nie spotykaną u nich odwagą i determinacją. Trzeba ich zatrzymać chociaż na kilka minut. I w tym krytycznym momencie odzywają się polskie działa. 1 dywizjon artylerii pod dowództwem majora Możdżenia otwiera ogień zaporowy, który zmusza nieprzyjaciela do wycofania się. Spokój jednak trwa krótko, bardzo krótko. Po chwili rusza drugie natarcie, a polscy artylerzyści nie mają już czym strzelać. Na szczęście teraz z pomocą przyszedł im 1 Royal Horse Artillery Regiment. Ogień Brytyjczyków był niezbyt celny, ale spowodował, że Włosi jakby się zawahali i zwolnili. Znów chwila oddechu. I świadomość, że trzeci szturm oznacza ich klęskę.

W tym dramatycznym momencie ukazują się ciężarówki z amunicją. Jadą pełnym gazem. Westchnienie ulgi. obsługi dział rzucają się do rozładunku wozów. Pierwsze skrzynki wędrują ód razu na stanowiska i już po chwili polskie armaty odzyskują życie. Ogień wzmaga się z każdą minutą, odbierając Włochom ochotę do ataku. Piechota wroga już nie rwie się do walki. A zatem pora na jego artylerię. Podpułkownik Gliwicz rozkazuje przenieść ogień na stanowiska dział przeciwnika. Krytyczny moment minął. Wprawdzie przed południem Włosi spróbowali jeszcze raz zaatakować, ale przyduszeni silnym ogniem artyleryjskim szybko się wycofali. Teraz najważniejszą sprawą było zadanie 3 batalionu, czyli zdobycie drugiego punktu na grzbiecie Carmuset er-Regem. Kapitan Antoni Dusza, dowódca 4 kompanii 3 batalionu, od momentu, w którym dowiedział się, jaka jest faktyczna sytuacja, zastanawiał się nad sposobem wykonania nie zrealizowanego poprzedniego dnia zadania. Na wstępie postawił sobie trzy pytania. Gdzie dokładnie leży przedni skraj pozycji 183 - Carmuset er-Regem? Jakimi siłami nieprzyjaciel obsadza to wzgórze? W jakiej odległości od wzgórza znajdują się wysunięte kompanie i bataliony? Od odpowiedzi na te pytania zależał plan akcji, niestety jednak kwestii tych nikt nie potrafił wyjaśnić. Tak więc kapitan Dusza musiał pogodzić się z faktem, że przyjdzie mu zaatakować nie znane siły przeciwnika w nie rozpoznanym bliżej terenie. Dalej już, u nioski nasuwały się same. Należy podejść jak najbliżej do pozycji włoskich i wedrzeć się szturmem do ich gniazd obronnych. Natarcie musi być wsparte silnym ogniem artylerii skierowanym na Bir en- Naghia oraz na inne stanowiska wroga. Trzeba poprosić o pomoc karpatczyków ze wzgórza 187. Plan był prosty, ale nie zawierał żadnego elementu zaskoczenia, należało się więc liczyć, że podczas jego realizacji Polacy poniosą bardzo dotkliwe straty. Czy wykonam tak trudne zadanie mając zaledwie 78 ludzi, zastanawiał się kapitan Dusza. I właśnie wtedy przyszedł mu do głowy pomysł. A gdyby tak ściągnąć uwagę wroga na jeden kierunek, a jednocześnie wysłać pluton carrierów, aby okrążyły pozycję nieprzyjaciela i zaatakowały ją z boku, a jeszcze lepiej od tyłu? To rozwiązanie uznał kapitan za najlepsze. Zdawał sobie sprawę, że inne kompanie 3 batalionu mają również mocno wykruszone stany, toteż swoją - czwartą - postanowił użyć w pierwszym rzucie, pozostałe zaś jako ubezpieczenie. Około godziny 10.00 do rejonu 4 kompanii przyjechał zastępca dowódcy batalionu, major Karol Fanslau, z następującym rozkazem: "Kompania 4 plus obserwator artyleryjski plus patrol telefoniczny. Natrzeć i zdobyć wzgórze 183 Carmuset er-Regem, po czym zorganizować się tam obronnie., Wsparcie natarcia zapewni karpacki pułk artylerii, kładąc i ogień na wzgórze 183. Ubezpieczenie lewego skrzydła zapewni ogień własnych moździerzy i przydzielonego plutonu ciężkich karabinów maszynowych. Gotowość do natarcia meldować o godzinie 12.30". Kapitan Dusza zanotował rozkaz, a potem przedstawił swój plan natarcia: Po krótkim namyśle major Fanslau stwierdził, że nowa koncepcja zdecydowanie przewyższa pierwotną, po czym podszedł do telefonu i kazał połączyć się z dowódcą batalionu majorem Sokołem. Pierwszą reakcją przełożonego na' projekt kapitana Duszy był sprzeciw. - To szaleństwo - stwierdził. - Kapitan Dusza jest zdania, że realizując swój plan zdoła zminimalizować straty. W przeciwnym razie będą one ogromne - argumentował Fanslau. - Ale pluton carrierów to nie igła. Włosi natychmiast go zauważą. Zauważą i zniszczą, zanim znajdzie się między wzgórzem sto osiemdziesiąt trzy a sto osiemdziesiąt siedem. ! - Natarcie wyjdzie około czternastej, a to pora obiadowa. - Teraz kapitan Dusza bronił swojej koncepcji. - Włosi nie spodziewają się takiego manewru, a to stwarza nam szansę powodzenia. Zresztą, jeśli skupią ogień na czwartej kompanii, straty będą jeszcze większe. Wreszcie dowódca batalionu dał się przekonać, że wszystkie brane pod uwagę plany mają więcej wad i wyraził zgodę na użycie carrierów. Major Fanslau i kapitan Dusza natychmiast

przystąpili do działania. Wezwali do siebie kapitana Bronisława Klisia, dowódcę plutonu carrierów'3 batalionu, obserwatora artyleryjskiego i dowódcę plutonu łączności, by zapoznać ich z zadaniem oraz planem ataku. Otóż 20 minut po opuszczeniu przez 4 kompanię podstawy wyjściowej pluton carrierów miał ruszyć wzdłuż drogi prowadzącej na punkt 183, później skręcić w prawo w kierunku 1 batalionu, a gdy znajdzie się na grzbiecie Carmuset er-Regem, znów skręcić, tym razem w lewo, i zaatakować punkt 183 od północnego zachodu. Tuż przed samym uderzeniem kapitan Kliś powinien wystrzelić rakietę, aby dać sygnał kapitanowi Duszy do natychmiastowego natarcia, określić położenie własne, a zarazem wskazać pozycje 1 batalionu na wzgórzu 187. Po omówieniu szczegółów współdziałania kapitan Kliś powrócił do swego plutonu. W czasie drogi zastanawiał się nad otrzymanym zadaniem i sposobem jego wykonania. O nieprzyjacielu wiedział tylko tyle, że jest dobrze ufortyfikowany i zamaskowany oraz że ma znaczną liczbę broni maszynowej i działka przeciwpancerne typu Breda. Tymczasem jego pluton miał do przebycia ponad dwa kilometry drogi, co oznaczało, że zanim dotrze do celu, może zostać całkowicie zniszczony. Na myśl o tym kapitan Kliś skrzywił się, ale po chwili machnął ręką. Załóżmy, że uda się szczęśliwie dotrzeć do grzbietu Carmuset er-Regem, pomyślał. I co dalej? Zwalczanie gniazd oporu ogniem kaemów nic nie da. Carriery to nie czołgi. Zresztą nawet czołgi w tej sytuacji musiałyby mieć wsparcie piechoty. A zatem nie tędy droga. Rolą carrierów nie może być samodzielne zdobycie wzgórza^ a jedynie działanie psychologiczne. Należy zdemoralizować Włochów, zmusić ich do poddania się. Czym ja ich mogę załamać, zastanawiał się kapitan Kliś. Tymi pięcioma transporterami, które zostały z całego plutonu? Nie. Przede wszystkim prędkością i odwagą. Z powyższych rozważań zrodził się następujący plan działania: ugrupowane w jednym rzucie wozy ruszą ku nieprzyjacielowi z maksymalną prędkością, wtargną w głąb jego pozycji obronnej, otworzą ogień ze wszystkich luf i obrzucą oszołomionego wroga granatami. Potem już będą mogli liczyć jedynie na to, że Włosi się poddadzą i że kompania kapitana Duszy również wtargnie do środka nieprzyjacielskich pozycji. O godzinie 14.00 karpatczycy byli gotowi do natarcia. W tym samym momencie zadzwonił telefon i major Sokol przekazał rozkaz dowódcy brygady: - Naprzód! Artylerzyści rozpoczęli osłonę ataku. Silny ogień haubic i armat skierowali na punkt 183 i na dwa punkty w rejonie Bir en-Naghia, skąd nieprzyjaciel również mógł ostrzeliwać nacierających. Czwarta kompania rusza spokojnym, sprężystym krokiem, jakim idzie tylko żołnierz zaprawiony w boju. W górze gwiżdżą pociski artyleryjskie. Włosi strzelają coraz gęściej, ale na karpatczykach nie robi to większego wrażenia. Po 20 minutach przeszli prawie 400 metrów. Wtedy pełnym gazem ruszają carriery kapitana Klisia. Maszyny mkną przez pustynię z prędkością prawie 50 kilometrów na godzinę. Czwarta kompania przyspiesza kroku. Nieprzyjaciel strzela już z broni maszynowej. Niektórzy żołnierze podświadomie zwalniają. - Szybciej! Szybciej! - krzyczy kapitan Dusza, gdyż zdaje sobie sprawę, że carriery, pędząc z taką prędkością, musiały już osiągnąć grzbiet Carmuset er-Regem. Istotnie. W tym samym momencie na niebie rozkwita rakieta wystrzelona przez kapitana Klisia. A kompania ma jeszcze do przejścia prawie 300 metrów. Kapitan Dusza postanawia zaryzykować. - Kompania! Biegiem! Naprzód! Żołnierze nie zważają na ogień z kaemów. Pędzą, ile sił w nogach, bo wiedzą, że od tego biegu zależy powodzenie całej akcji, a może i ich życie. Obydwa polskie oddziały muszą dopaść pozycji wroga jednocześnie! Tymczasem pluton carrierów minął spokojnie linię obsadzoną przez 1 batalion. Na razie Włosi zdają się nie dostrzegać maszyn, bo nie strzelają. Kiedy jednak transportery wspięły się