ROZDZIAŁ 1
Londyn, 1806
Powóz księ nej Magnus zatrzymał się przed wysokim budynkiem przy
Berkeley Square; z powozu wysiadła oszustka. Na zwykły skromny strój
podró ny narzuciła porządną pelerynę. Podobnie jak księ na była wysoką
kobietą o krągłych kształtach i mówiła z arystokratycznym akcentem. I tak jak
księ na włosy zaczesywała gładko od twarzy.
Jednak dla spostrzegawczego oka ró nice były oczywiste. Oszustka miała
bardziej okrągłą, słodką twarzyczkę, w której dominowały niebieskie wra liwe
oczy i mówiła ciepłym, głębokim głosem. Poruszała się z łagodnym wdziękiem,
nie tak szybko i energicznie jak księ na. Rzadko się uśmiechała, rzadko
gniewała i nigdy sobie nie pozwalała na niekontrolowane wybuchy śmiechu.
Zdawała się wa yć ka dą emocję, zanim zdecydowała się dać jej wyraz, tak
jakby kiedyś zduszono w niej na zawsze wszelką spontaniczność. Nie znaczy to
jednak, e była posępna, nie, odznaczała się nadzwyczajną bystrością, spokojem
i opanowaniem.
Ktoś dobrze poinformowany dostrzegłby jednak bez najmniejszych trudności
ró nicę pomiędzy księ ną i oszustką. Na szczęście dla panny Eleanor Madeline
Annę Elizabeth de Lacy nikt taki obecnie w Londynie nie przebywał, z
wyjątkiem jej stangreta, jego pomocników i lokai, a oni byli, rzecz jasna,
całkowicie oddani prawdziwej księ nej i Eleanor, jej damie do towarzystwa.
aden z nich nie zdradziłby nigdy celu jej misji.
aden z nich nie powiedziałby prawdy panu Remingtonowi Knightowi.
− Jej Wysokość Księ na Magnus - oznajmił lokaj pana Knighta, a Eleanor
poczuła, e ma serce w gardle.
Słysząc tę oficjalną prezentację, rozejrzała się bezwiednie w poszukiwaniu
kuzynki. Gdyby tylko Madeline była tu razem z nią! Gdyby tylko nie zmieniła
planów, mając na względzie wy szy cel.
Gdyby tylko Eleanor nie wyraziła zgody na tę zamianę ról... Ubrany w
liberię słu ący ukłonił się przed nią nisko z dalekiego kąta pokoju i zniknął w
otwartych drzwiach. Nie było go zaledwie przez chwilę, a następnie wrócił i
skinął głową lokajowi. Lokaj zwrócił się teraz do Elizabeth:
− Pan jest zajęty, madame. Ja nazywam się Bridgeport. Czy mogę odebrać od
pani płaszcz i kapelusz?
Mimo i dopiero minęło południe, mgła zamieniła słońce w szarą warstwę
chmur. Świece nie oświetlały wystarczająco holu posiadłości pana Knighta, holu
komunikującego wyraźnie i bez adnych wątpliwości, e jego właściciel jest
bogatym człowiekiem.
Eleanor wydęła pogardliwie nozdrza.
Bridgeport był wyraźnie niespokojny, jakby się spodziewał, e księ na, z
braku pana Knighta, wyładuje na nim irytację. Tak, pan Knight, musiał zajmo-
wać taki dom, chciał, eby wszyscy wiedzieli, e tarza się w pieniądzach. W
końcu był tylko Amerykaninem, który marzył wyłącznie o w enieniu się w
tytuł.
Hol ozdobiono draperiami w kolorze ciemnej zieleni i starego złota, a tak e
kryształami i lustrami w wyjątkowo dobrym guście. Eleanor pocieszała się
myślą, e pan Knight kupił dom o takim właśnie wystroju, a teraz zamierzał go
urządzić w stylu chińskim, tak wulgarnym, e a ... lubianym przez samego
księcia Walii.
Bridgeport uspokoił się i znów przybrał niewzruszoną postawę.
Obserwował ją stanowczo zbyt uwa nie. Czy dlatego, e uwa ał ją za
księ ną? Czy te dlatego, e takie właśnie otrzymał instrukcje od swego pana?
Zdjęła czepek, rękawiczki i wręczyła je lokajowi bez śladu niepokoju. Po
có by zresztą miała okazywać niepokój? Byłby to tylko kolejny dowód na to, e
choć przebyła wraz z księ ną pół skąpanej w ogniu Europy, nie nabrała dzięki
temu werwy i pewności siebie, tak typowych dla Madeline. Nie wynikało to
zresztą z braku doświadczenia - obie damy wyszły zwycięsko z wielu trudnych
prób. Powód był inny. Eleanor urodziła się nieśmiała. Nie pamiętała czasów,
kiedy to wrzaski macochy nie parali owałyby jej strachem, a groźne spojrzenia
nie zamieniały w galaretę. Z tego właśnie powodu Eleanor wolała zachować
choć pozorny spokój - mo e i była tchórzem, ale nie widziała powodu, by ten
fakt anonsować.
− Jeśli pozwoli pani za mną, Wasza Wysokość, do du ego salonu, ka ę podać
napoje i przekąski -odezwał się Bridgeport. - Musi pani być zmęczona po tak
długiej podró y.
− Nie tak znów długiej. - Eleanor wyszła za nim przez wysokie drzwi i skręciła
w lewo. – Wczoraj nocowałam w gospodzie „Red Robi", a w drodze
spędziłam dzisiaj zaledwie parę godzin.
Obojętność kamerdynera ustąpiła miejsca przera eniu.
− Wasza Wysokość, jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, to nie powinna się
pani przyznawać panu Knightowi, e nie wypełniła pani ściśle jego poleceń.
Odwracając wzrok od pokoju, uniosła brwi, naśladując wyniosłą minę swojej
kuzynki, i popatrzyła milcząco na słu ącego. Uzyskała spodziewany efekt.
Bridgeport ukłonił się przed nią nisko.
− Pani wybaczy, Wasza Wysokość. Poślę po herbatę.
− Dziękuję - odparła spokojnie Eleanor. - Poproszę te o coś jedzenia.
Sądziła, e pan Knight ka e jej czekać, a od śniadania upłynęło pięć godzin.
Bridgeport zostawił Eleanor kontemplującą swoje luksusowe więzienie.
Przez wysokie okna wpadało do wewnątrz trochę słońca, a blask świec nadawał
ścianom przyjemny złotawy odcień. Od podłogi do sufitu jedną z
czterometrowych ścian zajmowały ksią ki, a meble miały stylowe szkarłatno-
kremowe obicia. Orientalny, krystalicznie niebieski dywan zdobił szkarłatny
wzór, w wysokich niebiesko-białych wazonach pyszniły się pąsowe ró e. Woń
skórzanych obić, świe ych goździków i sandałowego drewna składała się na
znajomy zapach - zapach, który wydawał się Eleanor całkowicie angielski. Ten
pokój stworzono po to, by goście poczuli się tu dobrze i swojsko. Elizabeth nie
mogła się jednak odprę yć. Taki brak czujności świadczyłby o braku rozsądku, a
na samą myśl o spotkaniu z Knightem czuła skurcze ołądka. Nie zamierzała
jednak tańczyć, tak jak jej Knight zagra. On bowiem bez wątpienia sądził, e jej
niepokój wzrośnie w miarę czekania.
Nawet jeśli miał rację, nie zamierzała mu tego okazywać.
Pozornie beztrosko okrą ała pokój, studiując półki. Odnalazła „Iliadę" i
„Odyseję" i parsknęła pogardliwie. Pan Knight był barbarzyńcą z kolonii i
dlatego nie miał adnego wykształcenia. Ksią ki pozostawił tutaj z pewnością
poprzedni właściciel domu, a Knight nie zdjął ich z półek, by móc się
rozkoszować zapachem skórzanych, luksusowych okładek.
Uwagę jej jednak przykuło zniszczone wydanie „Robinsona Crusoe". Crusoe
był jej starym przyjacielem, tote sięgnęła nad głowę, by zdjąć go z półki.
Ksią ka stała jednak zbyt wysoko; Eleanor rozejrzała się wokół w poszukiwaniu
stołka. Przysunęła go pod półkę, stanęła na siedzeniu i triumfalnie zdjęła
ksią kę. Czytano ją wielokrotnie, gdy otworzyła się od razu na stronie, gdzie
Robinson odnalazł Fridaya. Była to te jej ulubiona scena, i nie mogła sobie od-
mówić przeczytania pierwszych paru stron. A potem następnych. I jeszcze,
jeszcze następnych. Nie wiedziała, co oderwało ją od samotnej wyspy, na której
rozpaczał i ył Robinson. Nie słyszała nic, ale odczuła jakieś dziwne ciepło,
które rozeszło się jej wzdłu pleców, tak jakby dotknęła ich czyjaś ręka. Wolno,
ostro nie, niczym ofiara obserwowana przez drapie nika odwróciła głowę i
napotkała spojrzenie eleganckiego d entelmena stojącego w drzwiach. Podczas
podró y widywała wielu wspaniałych i uroczych mę czyzn, ale aden z nich nie
był równie przystojny, choć wszyscy zapewne odznaczali się większym
urokiem. Ten przypominał rzeźbę wyciosaną z granitu i uosabiał jej
młodzieńcze sny. Nie miał szczególnie urodziwej twarzy, jego nos był dość
cienki i lekko skrzywiony, powieki cię kie, kości policzkowe szerokie, a po-
liczki zapadnięte. Roztaczał wokół siebie jednak aurę takiej siły i potęgi, e
Eleanor miała chęć zwinąć się przy nim w małą, trzęsącą się kulkę.
A potem uśmiechnął się i Eleanor z podziwu wstrzymała powietrze.
Jego usta... wspaniałe zmysłowe usta, choć odrobinę zbyt szerokie, zęby
białe, silne jak u wilka. Wyglądał jak człowiek nieczęsto rozpieszczany przez
ycie, choć widok Eleanor najwyraźniej wzbudził w nim wesołość.
Z przera eniem skonstatowała, e w dalszym ciągu stoi na stoiku i
zapominając o swym trudnym poło eniu, czyta jedną z jego ksią ek. A była
przecie oszustką, uzurpatorką, której zadanie sprowadzało się do tego, by
ułagodzić gniew tego człowieka do czasu przybycia prawdziwej księ nej.
Ułagodzić? Knighta? Mało prawdopodobne. Nic nie mogło go ułagodzić. Nic
z wyjątkiem tego, czego... pragnął. A nie była na tyle głupia, by sądzić, e wie,
co to takiego.
Teraz musiała jednak zejść na podłogę i osłonić kostki przed jego natrętnym
spojrzeniem. A on wcale nie udawał, e odwraca wzrok. Patrzył na nią,
przyglądał się jej figurze z uznaniem, które z uwagi na swoją subtelność robiło
na niej wielkie wra enie. Prześliznął się wzrokiem po jej kręgosłupie, plecach i
nogach w takim skupieniu, jakby wiedział, jak Eleanor wygląda w koszuli
nocnej. Było to bardzo niepokojące wra enie.
No có . Nie mogła tak po prostu na niego patrzeć. Zatrzasnęła ksią kę.
− Panie Knight, zatopiłam się właśnie w pana wspaniałej bibliotece -
powiedziała, siląc się na spokój.
Bardzo rozsądne. Niezwykle grzeczne.
On jednak nie wypowiedział ani słowa. Na jej konwersacyjny gambit nie
zareagował ani słowem, ani gestem.
Uniosła lekko ramię, jakby w obronnym geście. Jeśli chciał ją zastraszyć,
wykonał naprawdę wspaniałą pracę. Miała właśnie dodać coś jeszcze - nie
wiedziała co; coś, co pokonałoby tę bestię - gdy postąpił krok naprzód.
Od razu zdała sobie sprawę, e trafnie go oceniła. Był bestią, poruszał się
niczym pantera na łowach, wdzięcznie i zwinnie, a najwyraźniej polował na nią.
Im bardziej się zbli ał, tym stawał się większy, wy szy i szerszy w ramionach.
Wydawał się częścią natury -spadzistą górą, potę nym morzem, wielką, bezlito-
sną bestią, która nie pokazuje pazurów, skoro nie zamierza ich u yć. Czyli do
czasu.
Madeline - na co ty mnie naraziłaś?
Wkrótce znalazł się przy niej. Eleanor popatrzyła na jego twarz okoloną
włosami tak jasnymi, e tworzyły coś w rodzaju aureoli, i zaczęła się
zastanawiać, czy to ona padnie ofiarą tego drapie nika.
Sięgnął do góry i pochwycił ją w talii. Jego dotyk był niczym płomień po
długotrwałej zimie. Jak dotąd nie dotykał jej nigdy aden mę czyzna. A ju na
pewno nie bestia, która sądziła, e mo e się wkupić do hermetycznej
społeczności angielskiej arystokracji. Mimo to jednak jej dotknął, przyciskając
dłonie do jej ciała, jakby próbował ją zmierzyć, a z wyrazu jego twarzy
wynikało jasno, e pomiar spełnił oczekiwania. Więcej, sprawił mu przyjem-
ność.
A ona... pochłaniała go wszystkimi zmysłami tak chętnie, e a czuła się tym
za enowana. Złapała się na tym, e oddycha ostro nie, tak jakby głębszy oddech
mógł spowodować eksplozję.
Jego zapach... Czyste powietrze w Alpach. Libańskie cedry.
Mę czyzna, który potrafi dać przyjemność.
Ale skąd ona to wiedziała? Była przecie tak czysta jak świe y śnieg i taką
miała zapewne pozostać do końca swych dni.
Mę czyźni nie enią się przecie z dwudziestoczteroletnimi damami do
towarzystwa bez posagu i szansy na jego zdobycie.
Ściskając Eleanor mocniej w talii, Knight zdjął ją ze stołka.
Eleanor z wra enia upuściła ksią kę i natychmiast po nią sięgnęła, omal nie
tracąc równowagi.
Ksią ka wylądowała z hukiem na podłodze.
Działając zupełnie instynktownie, dziewczyna chwyciła go za silne, twarde
jak głaz ramiona.
Wolno, stopniowo pozwolił, by ześliznęła się w dół po jego ciele niczym
niezdarne dziecko po zje d alni. Czuła się... czuła się jak kobieta, zmieszana,
ogarnięta nieznanym dotąd uczuciem, kierowana absurdalnym pragnieniem
mę czyzny, którego widziała pierwszy raz w yciu. Mę czyzny, który miał
reputację wyjątkowo aroganckiego łotra. I to właśnie ona, która tak bardzo się
zawsze starała panować nad wszelkiego rodzaju emocjami.
Zanim jeszcze dotknęła stopami podłogi, popatrzył jej prosto w twarz. Oczy
miał jasnoniebieskie, jak skrawki błękitnego, zimowego nieba. Patrzył prosto na
nią, milcząco prawiąc jej komplementy. Zarumieniła się. Wiedziała doskonale,
jak bardzo widać rumieńce na jej jasnych policzkach, a teraz była z pewnością
purpurowa z podniecenia. Zawstydzona, zaintrygowana, przestraszona bardziej
ni kiedykolwiek w yciu, zaczęła się zastanawiać, jak te postąpiłaby Madeline
na jej miejscu. Ale księ na - bystra, bezpośrednia, energiczna, nie znalazłaby się
nigdy w takim poło eniu.
− Wasza Wysokość, witam w swoim domu - powiedział lekko schrypniętym
głosem doświadczonego uwodziciela i opuścił ją do końca na podłogę, jakby
chciał się przekonać, czy ucieknie.
Ona jednak cofnęła się o krok z godnością prawdziwej księ nej.
− Długo czekałem na ten dzień - powiedział, a w jego głosie czaiła się tym
razem ostra jak brzytwa, groźna nuta.
ROZDZIAŁ 2
Zmieszanie, jakie odczuła na widok pana Knighta, minęło. Gardził nią... nie...
gardził Madeline, a ona nie udzieliła jej wskazówek, jak z nim postępować.
Powiedziała tylko, e zamienią się miejscami, Eleanor ma udawać księ ną i
zwodzić Knighta, dopóki nie zjawi się Madeline we własnej osobie i nie poradzi
sobie z tym straszliwym bałaganem, jaki zostawił po sobie ksią ę Magnus
Wówczas Eleanor uznała to za głupi pomysł. Teraz wiedziała ju na pewno,
e się nie myliła, gdy nie miała pojęcia, jak postępować z Knightem.
Tymczasem Knight wziął do ręki ksią kę i spojrzał na tytuł.
− „Robinson Crusoe". To równie jedna z moich ulubionych ksią ek. Moja
własność. – Przesunął długim palcem po skórzanym grzbiecie. - Dobrze
wiedzieć, e mamy coś ze sobą wspólnego.
Ale ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego.
Czuła te , e on zdaje sobie z tego sprawę - przyglądał się jej uwa nie, ten
spokojny, stanowczo zbyt zrównowa ony, niezwykle przystojny mę czyzna,.
W końcu splotła ręce w talii i sporym wysiłkiem woli powstrzymała się jakoś
od wyginania palców.
− Nie wierzę, e czekał pan od dawna na to spotkanie. Jeszcze miesiąc temu
nie wiedział pan nawet o moim istnieniu.
− Ale wiedziałem. Wiem o pani istnieniu ju ponad osiem lat, od kiedy mój
partner handlowy wrócił z Anglii i oznajmił, e los obdarzył księcia Magnus
córką. Przepiękną córką. - Poło ył ksią kę z powrotem na półce; on nie
potrzebował stołka. - Widzę, e nie przesadzał.
− No có , dziękuję - odparła nieco speszona Eleanor.
I choć mówił o Madeline, patrzył na nią. Mimo i nie była zarozumiała,
zdawała sobie sprawę z własnej urody. Pewien Anglik o nadszarpniętej
reputacji, który dostrzegł mo liwość uwiedzenia pięknej dziewczyny, wyznał
jej, e jest przystojniejsza od kuzynki. Gdy jednak patrzył na nią pan Knight,
płomień wzniecony jego dotykiem wdzierał się do ył.
Ów płomień i towarzyszące mu ciepło były czymś złym. Bardzo złym.
Potem ujął ją za łokieć i poprowadził w kierunku małej sofy.
Dlaczego tak mało znaczący kontakt wzbudził w niej uczucie, e człowiek ten
zmiecie ze swej drogi wszelkie przeszkody, byle tylko ją posiąść?
Posadził ją na sofie, a gdy cofnął rękę, doznała ulgi i... uczucia zawodu. Jeśli
bowiem Knight okazałby się tak bezwzględny jak sądziła, Madeline nie miała
adnych szans, by go pokonać.
Madeline udzieliła jej jednak kilku rad. Powiedziała: „Jeśli kiedykolwiek
ogarną cię wątpliwości, co robić, pomyśl, jak zachowałaby się Madeline w ta-
kiej sytuacji? I zrób to".
Madeline z pewnością próbowałaby przejąć kontrolę nad sytuacją. Eleanor
musiała więc zrobić to samo.
− Dlaczego interesował się pan moją rodziną?
− Bo potrzebuję ony.
Ach więc, to tak. Sedno sprawy, powód, dla którego Madeline musiała
przybyć do Londynu. Z powodu ojca, księcia, nieuleczalnego hazardzisty,
beztroskiego i uroczego, który zagrał o nią w karty z panem Knightem. I
przegrał.
− Pewnie była pani bardzo zdziwiona, gdy ojciec powiadomił panią o
zaręczynach. - Knight okrą ał sofę jak pantera gotowa do ataku. - O
zaręczynach ze mną.
Eleanor ostro nie wa yła słowa.
− Nie myślałam o adnych zaręczynach.
− Dlaczego? - Knight mruczał jak kot, który dręczy swoją ofiarę. - Jest pani
bogatą, młodą kobietą z własnym tytułem. Musiała pani myśleć o
zamą pójściu.
− Księ na nie musi wychodzić za mą - odparła Eleanor, a w jej tonie
pobrzmiewała wyniosłość typowa dla Madeline. - Podejmuje własne decyzje.
− Ju nie. - Uśmiech, który nadawał mu wygląd anioła zagłady znów igrał mu
niebezpiecznie na ustach. - Teraz ja będę je podejmował za nią.
Nie, ten związek nie mógł się udać. Przy tym mę czyźnie, tak pewnym swej
władzy i tak przepełnionym pogardą Madeline czułaby się z pewnością głęboko
nieszczęśliwa. Poza tym - Eleanor była tego pewna - Madeline kochała innego.
A pan Knight nie zniósłby tego tak fatalnie ulokowanego uczucia.
− Mogę sobie wyobrazić, jak pani się czuje, przychodząc do mego domu w
takich okolicznościach. -Knight powiódł wzrokiem po pokoju. - Spodziewa-
łem się, e przybędzie pani wraz z ojcem.
− Nie, ksią ę załatwia własne sprawy. - Tak przynajmniej sądziła. A jeśli
nawet sprawy te polegałyby na przegraniu pozostałości spadku córki, na
pewno się tym nie przejmował. Ksią ę Magnus był beztroskim człowiekiem,
nie dbał o zdrowie córki ani o jej dobrobyt i z tego powodu Eleanor znalazła
się właśnie tu, w domu pana Knighta, i musiała udawać kogoś, kim nie była.
Gdy podró owała po kontynencie z Madeline, bywała czasem w trudnych
sytuacjach. Zagra ali im francuscy ołnierze. W Alpach omal nie spadła na nie
lawina. Co najgorsze, w Turcji trafiły do haremu, gdzie otaczały je konkubiny
sułtanów i eunuchowie, a ona nie miała pojęcia, czy uda im się uciec. Ale zna-
lazły nawet lepsze wyjście - Madeline narobiła takich kłopotów, e wyjechały z
kraju pod eskortą.
adna z tych sytuacji nie stwarzała jednak takiego niebezpieczeństwa, jak
przebywanie pod jednym dachem z panem Remingtonem Knightem.
− Dlaczego... księ na? - spytała. - I dlaczego ta rodzina? Co pan chciał
osiągnąć?
− Przyszła księ na ma posiadłości w całej Anglii i ogromny majątek osobisty.
Co chciałem osiągnąć? Chciałem ją wygrać. I poślubić. W ten sposób zyskał-
bym kontrolę nad jej majątkiem i zostałbym ojcem gromadki jej dzieci. - Pan
Knight uśmiechnął się kącikami ust, ale w jego oczach nie było ciepła. - Kto
nie ceniłby sobie pozycji mę a jednej z najbogatszych kobiet w Anglii?
Mówił absolutnie rozsądnie i oczywiście wielu mę czyzn pragnęło poślubić
Madeline z tych właśnie powodów. Lecz w Knightcie było coś... mo e błysk w
oczach, niedbała poza, półuśmiech, co sprawiało, e Eleanor wątpiła w jego
słowa.
− Muszę jednak zapytać, dlaczego mówimy o księ nej w trzeciej osobie, tak
jakby jej tu z nami nie było? - spytał kpiąco.
Przełknęła ślinę. Czy by okazała się tak nieudolna, e ju znal prawdę? Jeśli
nawet, Knight z niczym się nie zdradził.
− Bridgeport przyniósł nam chyba herbatę - powiedział, słysząc pukanie do
drzwi.
Kamerdyner - równie układny i dyskretny jak zawsze - wszedł do środka
razem z pokojówką. Postawił przed nią tacę.
− Dziękuję, Bridgeport - szepnęła.
Pokojówka umieściła obok tackę z ciasteczkami i kanapkami.
− Dziękuję - powtórzyła Eleanor.
Dziewczyna była młoda i niedoświadczona, najwyraźniej ciekawa, jak
wygląda narzeczona pana Knighta, tote przyglądała się Eleanor tak
dociekliwie, jakby nigdy przedtem nie widziała arystokratki. Eleanor spotykała
się ju z takim zainteresowaniem, okazywanym jednak Madeline, nie jej. Ona
sama, niewidzialna dama do towarzystwa, siedziała zawsze ukryta w kącie.
Bridgeport zamierzał ją właśnie upomnieć, gdy do akcji wkroczył Knight.
− Wystarczy, Milly - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Pokojówka rzuciła im przera one spojrzenie i wybiegła z pokoju. Bridgeport
ukłonił się i wyszedł statecznym krokiem, zamykając za sobą drzwi.
− Nie musiał pan jej straszyć.
− Wprawiła panią w zakłopotanie.
Miał rację, ale w jaki sposób ją przejrzał? Poczuła przypływ niepokoju. A co
więcej, dlaczego zadał sobie tyle trudu?
− Poproszę o cukier, dziękuję za śmietankę - powiedział Knight.
Eleanor popatrzyła na pękaty dzbanek, zdobiony porcelanowymi niebieskimi
kwiatkami, z którego dobywała się cienka stru ka pary. Na serwetkach stały
fili anki na spodkach. Taca stanowiła uosobienie wszystkiego, co cywilizowane
i normalne. Co więcej, to właśnie do obowiązków Eleanor nale ało nalewanie
herbaty. Madeline nigdy nie chciała się tym zajmować, a Eleanor znajdowała
ukojenie w zapachu, cieple i rytuale. Teraz jednak, gdy cała uwaga Knigh-ta
skupiona była na niej, rytuał przerodził się w cię ki obowiązek. Imbryk zdawał
się wa yć zbyt du o. Fili anka zadźwięczała ostrzegawczo o spodek.
Uniosła czajniczek i nachyliła dzióbek w stronę fili anki.
− To bardzo miłe, e usługuje mi księ na - powiedział Knight zwodniczo
słodkim głosem.
Ręce Eleanor zatrzęsły się, gorący płyn oblał jej palce. Upuściła fili ankę, a
gdy po nią sięgała, naczynie roztrzaskało się o stół i ostry odłamek wbił się jej w
dłoń.
Cofnęła rękę i zacisnęła palce.
Knight natychmiast znalazł się przy niej.
− Oparzyła się pani? Co z ręką? - spytał, przyklękając.
− Nic, nic się nie stało. - Czuła się jednak za enowana. Szczyciła się zawsze
zręcznymi ruchami rozsądnej kobiety. Nie znosiła robić z siebie widowiska,
a teraz nerwy ją zawiodły. - Proszę, niech pan wstanie.
Równie dobrze mogła się nie odzywać. Knight podniósł jej rękę do światła i
natychmiast wykrył niewielką rankę pod małym palcem, gdzie pojawiła się
maleńka kropla krwi.
− Skaleczyła się pani.
− Troszkę. - Usiłowała wyrwać dłoń. - Niezdara ze mnie. Stłukłam pańską
piękną fili ankę.
− Do diabła z fili anką. Przycisnął palec do skaleczenia. Skrzywiła się.
− Ma pani szczęście. Przynajmniej nie dostało się tu szkło.
Uniósł jej rękę do ust i wyssał rankę.
Patrzyła na niego zaszokowana. Twarz pochyloną nad jej dłonią miał
skupioną, powa ną, usta wilgotne, ciepłe, a ssanie przyprawiło ją o dziwne
doznania. Bardziej zwierzęce ni ludzkie, stanowiące mieszaninę bólu i
intymności, nigdy dotąd aden mę czyzna nie dotykał adnej części jej ciała.
Jak to się stało, e po tak krótkim czasie, mimo pozorów otaczającej ją kultury,
doświadczyła podobnych uczuć w salonie pana Knighta?
Podniósł wzrok i pochwycił jej spojrzenie.
− Czy bym panią gorszył?
Czy naprawdę nie zdawał sobie z tego sprawy? Miała mu to wytłumaczyć?
Ale nie. Nie mogła tego zrobić. Dlatego chwyciła się jednego z najmniejszych
jego przewinień.
− Do diabła.
Niebieskie oczy Knighta zwęziły się.
− Co - do diabła?
− Powiedział pan: „do diabła". „Do diabła z fili anką". Jest pan Amerykaninem
i nie zdaje pan sobie sprawy z pewnych rzeczy. W Anglii nie nale y
przeklinać w damskim towarzystwie.
Zaśmiał się, lecz nie był to sympatyczny śmiech. Brzmiał raczej jak
mimowolne warknięcie. Był jednak szczery.
− Nauczę panią przeklinać.
− Nie, nie nauczy pan. - Nie wiedziała, czy reaguje tak gwałtownie na jego
słowa, czy na czyny. - Jeśli będzie pan przeklinał w towarzystwie, wkrótce
stanie się pan nieproszonym gościem w najlepszych domach.
− I tu się pani myli. - Wyjął śnie nobiałą chusteczkę i owiązał ją dokładnie
wokół jej ręki. - Dopóki jestem elegancki, bogaty i zaręczony z przyszłą
księ ną Magnus, będę wszędzie mile widziany. Stanę się nawet po ądanym
towarzystwem. Jestem zresztą główną atrakcją sezonu.
− Och nie...
− Wydaje się pani zbita z tropu. Czy nie chce pani, by mnie akceptowano?
Oczywiście, e nie chciała, by go akceptowano, nie chciała odkryć, e
angielskie damy nie dostrzegają pod cywilizowaną powłoką niebezpiecznej
bestii. Nie mogła się jednak przyznać do tak niecywilizowanych rozwa ań.
− Nie o to chodzi - odparła, nie patrząc mu w oczy.
− Tylko czasem ktoś, kto był główną atrakcją sezonu, szybko popada w
niełaskę.
− Trzymam w ręku gwarancję, e tak się nie stanie.
− Uniósł znów jej rękę i przycisnął usta do jej palców.
To było okropne. Okropne, e z nią flirtował, a co gorsza ona przyjmowała z
rozkoszą jego awanse.
− Wolałabym, eby się pan do mnie nie zalecał. Niezręcznie się czuję.
Nie zwracając uwagi na ten apel, nie podniósł się z klęczek.
− Jest pani inna, ni sądziłem - powiedział cicho.
Czas wydawał się wlec w nieskończoność. Patrzył na nią uwa nie, jakby była
śpiewającym ptakiem, którego uwięził i postanowił raz na zawsze zamknąć w
klatce.
Jednak nie była księ ną, ale jej ubogą krewną, yjącą w cieniu silnej kuzynki,
bardzo zadowolonej ze swego miejsca na ziemi.
− Poprosiłem słu ących, eby wnieśli baga - powiedział uwodzicielskim
tonem, choć wiadomość miała prozaiczny charakter.
Minęło sporo czasu, zanim pojęła znaczenie tych słów.
− Tutaj? - spytała, cofając się nagle. - Do pańskiego domu?
Knight nie puścił jednak jej ręki, tote mo na było odnieść wra enie, e
Eleanor ciągnie go na sofę. Nic nie było dalsze od prawdy. Nie mogłaby go
zmusić do zmiany pozycji bez jego zgody.
− Oczywiście, e tak - odparł lekko zdziwiony.
− Dlaczego?
Na miłość boską, dlaczego? Czego się po niej spodziewał? Albo te ,
dokładniej mówiąc, co zamierzał z nią zrobić?
− A gdzie by indziej mogłaby się pani zatrzymać?
− Mam... mamy kamienicę przy Chesterfield Street.
− Nic pani nie rozumie. Teraz, gdy ju pani tu przyjechała, nie mo e pani
wyjechać. - Pochylił się nad nią nisko. - Moja przyszła ona zostanie ze mną
w domu.
ROZDZIAŁ 3
Eleanor tkwiła w domu tego mę czyzny jak w pułapce.
− Nie mogę tu zostać.
Wzbraniała się przed Knightem i przed wizjami haniebnego uwiedzenia. A
ponad wszystko przed wizją ogromnego podniecenia, do którego nie chciała się
przyznać, lecz które jej jednak groziło. Gdy Knight przyszedł w nocy do jej
sypialni, czy potrafiłaby zachować się stosownie? Czy zaczęłaby z nim
walczyć?
− Jestem... niezamę na - powiedziała cicho.
− Na razie. - Jego słowa, głos, spojrzenie nie pozostawiały adnych
wątpliwości co do intencji wobec narzeczonej. Chciał, by ich mał eństwo
było oparte nie na konwenansach, ale na namiętności i emocjach. -
Weźmiemy ślub. Obiecuję.
Gdyby w to wierzyła, nie broniłaby się wcale przed jego awansami.
Własne myśli zaskoczyły ją do tego stopnia, e otworzyła usta.
Zerknął na nią spod oka.
− Wygląda pani na zdziwioną. Oczywiście, e panią poślubię, niezale nie od
przeszkód.
− Nie o to chodzi. Jest o wiele gorzej.
− Nie wiem, jak te sprawy wyglądają w Ameryce, ale w Anglii, jeśli zostanę
tutaj z panem, moja reputacja będzie całkowicie zrujnowana, niezale nie od
pańskich intencji.
− Gdyby została pani tu sama, zrujnowana zostałaby nie tylko pani reputacja.
Prześliznął się spojrzeniem po jej ustach i piersiach.
Eleanor wiedziała bardzo dobrze, e jej strój podró ny jest ciemny i
nieatrakcyjny; zakrywał ka dy centymetr jej ciała a po szyję, ale dociekliwe
spojrzenie Knighta sprawiło, e zapragnęła sprawdzić, czy wszystkie guziki są
na miejscu, i czy przypadkiem nie zniknęły. Poczuła, e ma nabrzmiałe piersi, a
stwardniałe sutki ocierają się o gorset. Było to dziwne doznanie, tak intymne i
nowe, e niemal zapierające dech. Dowodziło jasno, e Eleanor musi pozbyć się
nieśmiałości i upomnieć się o wolność. Mimo to zdobyła się tylko na parę
nieskładnych słów.
− To znaczy... e pan...
− e zakradłbym się w nocy do pani sypialni i uwiódł panią? Tak, kochanie,
bez wahania.
Nie chciała, by nadal trzymał ją za rękę. Miała spocone dłonie.
− Dlatego postarałem się o przyzwoitkę. - Pochylił się i zadzwonił stojącym na
stoliku dzwoneczkiem.
− Przyzwoitkę? - spytała, rozdarta między ulgą i udręką. - Oszalał pan? Na
całym świecie nie istnieje przyzwoitka szanowana na tyle, by strzec mojej re-
putacji podczas pobytu w pańskim domu.
Od drzwi odezwał się wesoły, kobiecy głos.
− Ale oczywiście, e istnieje, moja droga kuzynko. Eleanor odwróciła się i
wytrzeszczyła oczy.
− Oto jestem. - Dama stojąca w drzwiach rozpostarła ramiona, jakby
zamierzała objąć nimi pokój. Była niska i pulchna, ubrana w suknię w
modnym lawendowym kolorze, która dodawała blasku burzy jej siwych
włosów. - A moja pierwsza rada, Madeline, jest taka, e nie powinnaś
trzymać za rękę pana Knighta, gdy przebywasz z nim sama w pokoju. W
zasadzie, dopóki nie weźmiecie ślubu, nie powinniście w ogóle zostawać
sami, gdy uwa am, e pan Knight to wyjątkowo przebiegły łotr.
Eleanor zacisnęła chusteczkę wokół przegubu i wolno wstała.
− Lady Gertrudę?
Lady Gertrudę postąpiła krok naprzód.
− Więc pamiętasz! - wykrzyknęła z niestrudzoną energią. - A minęło przecie
tyle czasu!
Minęło nawet więcej czasu, ni sądziła, gdy lady Gertrudę, hrabina Glasser
była siostrą matki Madeline, w adnym stopniu niespokrewnioną z Eleanor. Nie
znaczyło to rzecz jasna, e droga lady Gertrudę podczas rzadkich spotkań nie
okazywała jej uczuć. Zupełnie przeciwnie. W jej czułym sercu znalazło się tyle
samo miejsca dla Eleanor, co dla własnej siostrzenicy.
Teraz jednak lady Gertrudę miała poło yć kres tej maskaradzie jeszcze przed
jej rozpoczęciem.
Ruszyła teraz z wyciągniętymi ramionami w kierunku Eleanor, a Knight nie
spuszczał z nich oka.
A więc to była Madeline de Lacy, markiza Sherbourne i przyszła księ na
Magnus. Z jego dotychczasowych obserwacji wynikało, e nie jest to typowa
angielska arystokratka. Przed jej przybyciem był przekonany, e będzie musiał
ją okiełznać niczym rasowego konia, który nigdy nie nosił siodła ani uzdy.
Teraz jednak, gdy tak na nią patrzył, widział nieśmiałą kobietę bez poczucia
własnej wa ności. Twarz miała lekko zaokrągloną, z dołeczkami w policzkach,
wgłębieniem w podbródku i pełne, wydatne usta. Włosy czesała w niemodny
węzeł z tyłu głowy i jeśli Knight znał się na kobietach - a znał się bardzo dobrze
- puszczone luźno sploty sięgałyby talii naturalną falą, prowokującą mę czyzn
do tego, by zagłębić palce w oswobodzonych pasmach. Nietwarzowe ciemne
ubranie nie mogło jednak ukryć wydatnego biustu, a o tym jak cienką ma talię i
pięknie zarysowane biodra zdą ył się ju przekonać, gdy objął ją w pasie.
Popatrzył na swoje ręce i uśmiechnął się. Gdy jej dotykał, przeniknął go
płomień, ten sam, który liznął równie i jej ciało - był tego pewien, gdy
popatrzyła wtedy na niego jak na dzikiego, nieokiełznanego samca.
Ach, gdyby wiedziała, z jak wielką postępuje premedytacją, gdyby zdawała
sobie sprawę, jaką rolę musi odegrać w jego planach, byłaby jeszcze bardziej
czujna i przera ona. Ona jednak nie miała o tym pojęcia, a Knight nie zamierzał
niczego ujawniać. Przynajmniej do czasu, gdy ju nie będzie za późno - dla niej
i dla jej rodziny.
Nale ała do niego. Była jego księ ną.
Lady Gertrudę opisała ich wzajemne stosunki jako ciepłe, a on uwierzył jej
całkowicie, gdy leciwa dama była miła, uprzejma i znała całą śmietankę to-
warzyską Anglii.
Niemniej jednak widok ciotki najwyraźniej markizę przeraził.
− Drogie dziecko, tak się cieszę, e wreszcie wróciłaś z kontynentu, gdzie
grasuje przecie ten straszny Napoleon i jego bezwstydni ołnierze, biorący
do niewoli porządnych angielskich obywateli. Martwiłam się o ciebie i... -
lady Gertrudę popatrzyła na księ ną. - Eleanor...
Eleanor popatrzyła ponad głową Gertrudy na Remingtona i przełknęła
nerwowo ślinę.
− Eleanor została tym razem w domu. Podró bardzo ją zmęczyła.
− Oczywiście. To zrozumiałe. - Lady Gertrudę wydawała się rozbawiona. -
Któ by się nie zmęczył czteroletnią wędrówką po Europie? Jej nieobecność
ma jednak swoje dobre strony, gdy dzięki temu pan Knight poprosił, bym to
ja pełniła rolę twojej przyzwoitki. - Lady Gertrudę poklepała Remingtona po
policzku. - Kochany chłopiec.
Zadziwiające było to, e mówiła szczerze. Lady Gertrudę stanowiła naprawdę
uosobienie dobroci i w ciągu pięciodniowej znajomości Knight szczerze ją
polubił. Umiała postępować z ludźmi. Lubili ją zresztą wszyscy, nawet ci,
którzy padali ofiarą jej ciętego języka. Choć zgodziła się opiekować Madeline, a
teraz starała się okazać jej szczerą sympatię i troskę, od początku nie kryła
swego zdania na temat tego związku.
W rewan u Knight zignorował całkowicie jej zdanie, tak więc pozostali oboje
na neutralnym gruncie - lady Gertrudę obiecała, e nie będzie się wtrącać w jego
plany matrymonialne, dopóki on będzie przestrzegał wyznaczonych przez nią
zasad.
Lady Gertrudę pociągnęła Eleanor na sofę.
− Có za niezwykły splot okoliczności przywiódł cię tutaj, prawda? Co sądzisz
o księciu Magnusie i jego ostatnich szaleństwach?
− Wielka szkoda, e ksią ę nie potrafi okiełznać swej skłonności do hazardu
nawet dla dobra własnej córki - powiedziała tym razem szczerze Eleanor.
Knight dostrzegł błysk w jej oku i poczuł przypływ irytacji.
− Zatem jestem kiepską partią, tak? - spytał i wstrzymał oddech w oczekiwaniu
na jej opinię.
− Nie wiem, panie Knight - odparła cierpko księ na. - Nie wiem nic na temat
pańskiego charakteru. I choć niewiele panien wychodzi za mą z własnej
woli, to jednak wszystkie mają okazję poznać przyszłego mę a przed
ogłoszeniem zaręczyn. Szkoda, e księ nej ten przywilej odebrano.
− Moje słowa! A twoje odczucia zasługują na najgłębszy szacunek, kochanie. -
Lady Gertrudę popatrzyła spod oka na Remingtona. - Sądziłam, e pan
Knight padł ofiarą swej skłonności do hazardu, ale teraz, gdy go poznałam,
podejrzewam, e wiedział dokładnie, co czyni, gdy wygrywał moją
siostrzenicę w karty.
Remington uniósł brwi, przybierając przesadnie niewinną minę.
− To kochany chłopiec i dobra partia - podsumowała lady Gertrudę.
− Dla kogo? - warknęła księ na.
A potem, Remington mógł dać za to głowę, ugryzła się w język.
− Dla pani - odparł. - Wyłącznie dla pani.
− Usiądź, drogi chłopcze - poprosiła lady Gertrudę. - Denerwuję się, kiedy
stoisz nade mną jak jakieś wielkie, długonogie zwierzę.
Remington pomyślał, e nikt nie nazwał go dotąd wielkim długonogim
zwierzęciem, ale usiadł na krześle tak, by móc obserwować narzeczoną.
Lady Gertrudę dotknęła imbryczka.
− Miałam nadzieję na herbatę, ale wystygła. -Zmarszczywszy brwi, popatrzyła
na odłamki na stole. - Stłukłeś fili ankę.
Eleanor poczerwieniała i ukryła rękę pod spódnicą.
− To ja.
Lady Gertrudę zamrugała.
− To takie niepodobne do ciebie. Przynajmniej z tego, co pamiętam. Och,
zresztą nie ma co płakać z powodu paru kawałków porcelany. Zadzwonisz po
wrzątek?
− Jeśli pan pozwoli - szepnęła Eleanor, unosząc dzwonek.
Uczynił przyzwalający gest ręką.
− Chcę, by czulą się tu pani jak u siebie.
− Nie mogę. To niemo liwe. Muszę wrócić do domu. Wytrzymał jej
spojrzenie.
− Jeśli zrealizuję swój plan, nigdy nie wróci pani do domu swego ojca.
Odwróciła głowę, odpychając go ka dym gestem.
I to mu się podobało. Lubił wyzwania, a ta księ na - skromna i nieśmiała -
poddawała go prawdziwej próbie.
Patrzył na nią jak dzwoni, nie za głośno, ale na tyle głośno, by przywołać
słu ącego. Obserwował, jak rozmawia z lokajem - cicho, ale stanowczo, jak ko-
bieta przyzwyczajona do posłuchu bez zwracania na siebie uwagi.
Skrzy ował nogi.
− Czy mogłyby mnie panie łaskawie oświecić, jak to się stało, e Jego
Wysokość nabrała praw do swego tytułu, mimo i nie wstąpiła w związek
mał eński?
− Dzięki Jej Królewskiej Mości, królowej El biecie - odparła lady Gertrudę,
tak jakby to wszystko wyjaśniało.
Odczekał chwilę, ale adne inne wyjaśnienie nie nastąpiło.
− To proste wytłumaczenie nie zaspokaja mojej ciekawości.
− Być mo e dlatego, e jest pan Amerykaninem. Oczywiście to wcale nie
znaczy, e mam coś przeciwko Amerykanom. Wcale nie. Działają na mnie
odświe ająco, mają tak bezpośredni sposób bycia i dziwny sposób mówienia.
- Lady Gertrudę popatrzyła na niego przez lorgnon. - Choć chcę panu powie-
dzieć, e ściskanie ręki tej młodej damy pod nieobecność przyzwoitki
uwa am za zbyt wielką ostentację.
− Tak jest, madame.
W Ameryce panowała na ten temat podobna opinia, ale Knight nie zamierzał
się do tego przyznawać. Nie chciał równie wspominać, e zawsze dą ył do
sfinalizowania swych zamierzeń, jakie zawsze dość jasno określał. Nie nale ał
do ludzi, którzy oddawali swój los w boskie ręce i czekali na zrządzenie
opatrzności. Sam kształtował swoje ycie, a teraz zamierzał równie
ukształtować przyszłość księ nej.
− Jedna z moich antenatek była damą do towarzystwa królowej El biety i
ocaliła jej ycie. Z wdzięczności Jej Wysokość obdarzyła ją tytułem, który
zwykle przypada najstarszemu synowi, o ile takowy istnieje, ale jeśli
pierworodną jest córka, wówczas to ona staje się dziedziczką tego tytułu. -
Księ na mówiła wolno, dobierała słowa, jakby wa yła ka dą sylabę, a w jej
głosie pobrzmiewała rozpacz.
Z jakiego jednak powodu miałaby rozpaczać? Urodzenie gwarantowało jej
bogactwo i przywileje, a Knight wiedział a nadto dobrze, w jaki sposób od-
noszą się Anglicy do tych, których uwa ają za gorszych od siebie. Nic nie
mogło ich powstrzymać. Nie obowiązywała tu adna etyka. Nie straszne im było
doprowadzenie człowieka do ruiny... nie cofnęliby się nawet przed
morderstwem.
W aden jednak sposób nie dał wyrazu swoim myślom.
− Taki tytuł jest bardzo rzadki, prawda? - spytał pełnym szacunku tonem.
− Znajduje się w posiadaniu wyłącznie mojej rodziny - odparła. - Nikt jednak
nie mógł zakwestionować woli królowej El biety.
− Silna kobieta - powiedział. - Nie taka jak te wszystkie pokorne, bezwolne
dziewczęta.
Popatrzyła na niego ura onym wzrokiem, co go nieco zdziwiło. Mógłby
przysiąc, e czyta w jego myślach.
− Moja kuzynka jest markizą Sherbourne, przyszłą księ ną, co gwarantuje jej
wysoką pozycję w towarzystwie. Tytułowana jest zresztą często Jej
Wysokością i cieszy się wszystkimi przywilejami związanymi z przyszłą
pozycją społeczną - powiedziała lady Gertrudę oskar ycielskim tonem.
Przywrócony do porządku Knight skinął głową, na dowód, i zdaje sobie
sprawę z rangi swego przeciwnika.
− Nie ma to dla mnie znaczenia, czy pan Knight oka e mi szacunek z powodu
tytułu - powiedziała pogardliwie jego przyszła ona. - Amerykanom nie
imponują arystokraci. Wolałabym mieć jednak nadzieję, e pan Knight
będzie się odnosił z szacunkiem do wszystkich napotkanych na swej drodze
kobiet.
Owszem, lady Gertrudę upomniała go dość ostro, ale bardziej ubodły
pogardliwe słowa narzeczonej.
− Postaram się pani nie zawstydzić.
− Proszę się starać nie zawstydzić siebie - odparła z lodowatym spokojem. - A
oto i Bridgeport z herbatą.
Do pokoju wszedł lokaj z czystą tacą, na której stał dzbanek ze świe o
zaparzoną herbatą. Towarzyszyła mu pokojówka z talerzem herbatników i
ciastek. Tym razem Milly nie patrzyła na księ ną, ale zerkając nerwowo na
Remingtona, postawiła szybko talerz i odeszła.
Księ na popatrzyła na niego z naganą.
A czego się po nim spodziewała? Miał pozwolić, eby ta mała pokojówka się
na nią gapiła? Czasem nie rozumiał kobiet.
Co gorsza, czasem rozumiał je doskonale.
Ujęła imbryczek, tym razem pewną ręką, i nalała herbatę dla lady Gertrudę,
dla niego i dla siebie. Kiedy skończyła, lady Gertrudę wskazała jej owinięty
nadgarstek.
− Co się stało?
− Niewielkie skaleczenie - odparła. - Nic takiego. Wstał i podszedł, jakby
chciał wziąć fili ankę. Zamiast tego jednak ujął jej dłoń i obejrzał dokładnie
siad.
− Powinna pani uwa ać w moim domu. Kryją się tu ró ne niebezpieczeństwa.
Nie chcę, by stała się pani krzywda.
Skierowała na niego wzrok, lekko rozchyliła usta i wyglądała na mocno
zaniepokojoną. Jak e dwoistą miała naturę. Dopóki nie zaczął mówić kpiąco o
jej tytule, wydawała się nieśmiała, potem jednak przemówiła z lodowatą furią.
W kilka minut później, słysząc słowa, które mogły zostać zinterpretowane jak
groźba, znów przyjęła obronną pozę. Czuł, e jeśli nie będzie uwa ał, ta kobieta
mo e go naprawdę zafascynować. Wrócił na krzesło.
− Za radą lady Gertrudę przyjąłem w pani imieniu zaproszenia na kilka
przyjęć.
Wyprostowała się i chwyciła ręką za gardło.
− Nie mógł pan tego zrobić.
A więc tak. Wreszcie zachowała się dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Nie
chciała pokazywać się publicznie w jego towarzystwie. Zamieszał herbatę.
− Nie dziwię się pani obiekcjom. Nie przywiozła przecie pani stosownych
ubrań.
Odetchnęła z ulgą i bez wahania chwyciła rzuconą jej linę ratunkową.
− Tak, tak, właśnie dlatego.
Remington spokojnie wyrwał jej jednak tę linę z rąk.
− Czeka na panią krawcowa, która przygotuje stroje godne mojej ony.
− Nie mo e pan... Nie mogę... to nie byłoby właściwe. - Zwróciła się do lady
Gertrudę. - Prawda, madame?
Lady Gertrudę popatrzyła na Knighta spod zmarszczonych brwi.
− Nie wiedziałam, e pozwolił sobie pan na zamówienie ubrań dla Madeline.
− Wiedziałem, e wyrazi pani obiekcje, a łatwiej mi będzie prosić o
przebaczenie ni o zgodę. - Wyjaśnienie tłumaczące wiele grzechów. - Przez
kilka następnych dni będziemy brać udział w przyjęciach w całym Londynie,
gdzie zostaniemy przedstawieni jako księ na i jej oddany narzeczony.
− Och... - Jego przyszła ona z trudem dobywała z siebie głos.
Mógłby przysiąc, e taki obrót spraw przeraził ją bardziej ni wszystko inne,
czego do tej pory doświadczyła. Jak e wielką radość sprawi mu ujęcie tej małej
snobki pod ramię i zmuszenie jej do powitania z uśmiechem londyńskich dam.
W tym tygodniu czekały na nią jednak jeszcze większe niespodzianki.
− A potem, za trzy dni, urządzimy przyjęcie tutaj. Zaproszenia są ju rozesłane.
ROZDZIAŁ 1 Londyn, 1806 Powóz księ nej Magnus zatrzymał się przed wysokim budynkiem przy Berkeley Square; z powozu wysiadła oszustka. Na zwykły skromny strój podró ny narzuciła porządną pelerynę. Podobnie jak księ na była wysoką kobietą o krągłych kształtach i mówiła z arystokratycznym akcentem. I tak jak księ na włosy zaczesywała gładko od twarzy. Jednak dla spostrzegawczego oka ró nice były oczywiste. Oszustka miała bardziej okrągłą, słodką twarzyczkę, w której dominowały niebieskie wra liwe oczy i mówiła ciepłym, głębokim głosem. Poruszała się z łagodnym wdziękiem, nie tak szybko i energicznie jak księ na. Rzadko się uśmiechała, rzadko gniewała i nigdy sobie nie pozwalała na niekontrolowane wybuchy śmiechu. Zdawała się wa yć ka dą emocję, zanim zdecydowała się dać jej wyraz, tak jakby kiedyś zduszono w niej na zawsze wszelką spontaniczność. Nie znaczy to jednak, e była posępna, nie, odznaczała się nadzwyczajną bystrością, spokojem i opanowaniem. Ktoś dobrze poinformowany dostrzegłby jednak bez najmniejszych trudności ró nicę pomiędzy księ ną i oszustką. Na szczęście dla panny Eleanor Madeline Annę Elizabeth de Lacy nikt taki obecnie w Londynie nie przebywał, z wyjątkiem jej stangreta, jego pomocników i lokai, a oni byli, rzecz jasna, całkowicie oddani prawdziwej księ nej i Eleanor, jej damie do towarzystwa. aden z nich nie zdradziłby nigdy celu jej misji. aden z nich nie powiedziałby prawdy panu Remingtonowi Knightowi. − Jej Wysokość Księ na Magnus - oznajmił lokaj pana Knighta, a Eleanor poczuła, e ma serce w gardle.
Słysząc tę oficjalną prezentację, rozejrzała się bezwiednie w poszukiwaniu kuzynki. Gdyby tylko Madeline była tu razem z nią! Gdyby tylko nie zmieniła planów, mając na względzie wy szy cel. Gdyby tylko Eleanor nie wyraziła zgody na tę zamianę ról... Ubrany w liberię słu ący ukłonił się przed nią nisko z dalekiego kąta pokoju i zniknął w otwartych drzwiach. Nie było go zaledwie przez chwilę, a następnie wrócił i skinął głową lokajowi. Lokaj zwrócił się teraz do Elizabeth: − Pan jest zajęty, madame. Ja nazywam się Bridgeport. Czy mogę odebrać od pani płaszcz i kapelusz? Mimo i dopiero minęło południe, mgła zamieniła słońce w szarą warstwę chmur. Świece nie oświetlały wystarczająco holu posiadłości pana Knighta, holu komunikującego wyraźnie i bez adnych wątpliwości, e jego właściciel jest bogatym człowiekiem. Eleanor wydęła pogardliwie nozdrza. Bridgeport był wyraźnie niespokojny, jakby się spodziewał, e księ na, z braku pana Knighta, wyładuje na nim irytację. Tak, pan Knight, musiał zajmo- wać taki dom, chciał, eby wszyscy wiedzieli, e tarza się w pieniądzach. W końcu był tylko Amerykaninem, który marzył wyłącznie o w enieniu się w tytuł. Hol ozdobiono draperiami w kolorze ciemnej zieleni i starego złota, a tak e kryształami i lustrami w wyjątkowo dobrym guście. Eleanor pocieszała się myślą, e pan Knight kupił dom o takim właśnie wystroju, a teraz zamierzał go urządzić w stylu chińskim, tak wulgarnym, e a ... lubianym przez samego księcia Walii. Bridgeport uspokoił się i znów przybrał niewzruszoną postawę. Obserwował ją stanowczo zbyt uwa nie. Czy dlatego, e uwa ał ją za księ ną? Czy te dlatego, e takie właśnie otrzymał instrukcje od swego pana? Zdjęła czepek, rękawiczki i wręczyła je lokajowi bez śladu niepokoju. Po có by zresztą miała okazywać niepokój? Byłby to tylko kolejny dowód na to, e
choć przebyła wraz z księ ną pół skąpanej w ogniu Europy, nie nabrała dzięki temu werwy i pewności siebie, tak typowych dla Madeline. Nie wynikało to zresztą z braku doświadczenia - obie damy wyszły zwycięsko z wielu trudnych prób. Powód był inny. Eleanor urodziła się nieśmiała. Nie pamiętała czasów, kiedy to wrzaski macochy nie parali owałyby jej strachem, a groźne spojrzenia nie zamieniały w galaretę. Z tego właśnie powodu Eleanor wolała zachować choć pozorny spokój - mo e i była tchórzem, ale nie widziała powodu, by ten fakt anonsować. − Jeśli pozwoli pani za mną, Wasza Wysokość, do du ego salonu, ka ę podać napoje i przekąski -odezwał się Bridgeport. - Musi pani być zmęczona po tak długiej podró y. − Nie tak znów długiej. - Eleanor wyszła za nim przez wysokie drzwi i skręciła w lewo. – Wczoraj nocowałam w gospodzie „Red Robi", a w drodze spędziłam dzisiaj zaledwie parę godzin. Obojętność kamerdynera ustąpiła miejsca przera eniu. − Wasza Wysokość, jeśli wolno mi wyrazić swoje zdanie, to nie powinna się pani przyznawać panu Knightowi, e nie wypełniła pani ściśle jego poleceń. Odwracając wzrok od pokoju, uniosła brwi, naśladując wyniosłą minę swojej kuzynki, i popatrzyła milcząco na słu ącego. Uzyskała spodziewany efekt. Bridgeport ukłonił się przed nią nisko. − Pani wybaczy, Wasza Wysokość. Poślę po herbatę. − Dziękuję - odparła spokojnie Eleanor. - Poproszę te o coś jedzenia. Sądziła, e pan Knight ka e jej czekać, a od śniadania upłynęło pięć godzin. Bridgeport zostawił Eleanor kontemplującą swoje luksusowe więzienie. Przez wysokie okna wpadało do wewnątrz trochę słońca, a blask świec nadawał ścianom przyjemny złotawy odcień. Od podłogi do sufitu jedną z czterometrowych ścian zajmowały ksią ki, a meble miały stylowe szkarłatno- kremowe obicia. Orientalny, krystalicznie niebieski dywan zdobił szkarłatny wzór, w wysokich niebiesko-białych wazonach pyszniły się pąsowe ró e. Woń
skórzanych obić, świe ych goździków i sandałowego drewna składała się na znajomy zapach - zapach, który wydawał się Eleanor całkowicie angielski. Ten pokój stworzono po to, by goście poczuli się tu dobrze i swojsko. Elizabeth nie mogła się jednak odprę yć. Taki brak czujności świadczyłby o braku rozsądku, a na samą myśl o spotkaniu z Knightem czuła skurcze ołądka. Nie zamierzała jednak tańczyć, tak jak jej Knight zagra. On bowiem bez wątpienia sądził, e jej niepokój wzrośnie w miarę czekania. Nawet jeśli miał rację, nie zamierzała mu tego okazywać. Pozornie beztrosko okrą ała pokój, studiując półki. Odnalazła „Iliadę" i „Odyseję" i parsknęła pogardliwie. Pan Knight był barbarzyńcą z kolonii i dlatego nie miał adnego wykształcenia. Ksią ki pozostawił tutaj z pewnością poprzedni właściciel domu, a Knight nie zdjął ich z półek, by móc się rozkoszować zapachem skórzanych, luksusowych okładek. Uwagę jej jednak przykuło zniszczone wydanie „Robinsona Crusoe". Crusoe był jej starym przyjacielem, tote sięgnęła nad głowę, by zdjąć go z półki. Ksią ka stała jednak zbyt wysoko; Eleanor rozejrzała się wokół w poszukiwaniu stołka. Przysunęła go pod półkę, stanęła na siedzeniu i triumfalnie zdjęła ksią kę. Czytano ją wielokrotnie, gdy otworzyła się od razu na stronie, gdzie Robinson odnalazł Fridaya. Była to te jej ulubiona scena, i nie mogła sobie od- mówić przeczytania pierwszych paru stron. A potem następnych. I jeszcze, jeszcze następnych. Nie wiedziała, co oderwało ją od samotnej wyspy, na której rozpaczał i ył Robinson. Nie słyszała nic, ale odczuła jakieś dziwne ciepło, które rozeszło się jej wzdłu pleców, tak jakby dotknęła ich czyjaś ręka. Wolno, ostro nie, niczym ofiara obserwowana przez drapie nika odwróciła głowę i napotkała spojrzenie eleganckiego d entelmena stojącego w drzwiach. Podczas podró y widywała wielu wspaniałych i uroczych mę czyzn, ale aden z nich nie był równie przystojny, choć wszyscy zapewne odznaczali się większym urokiem. Ten przypominał rzeźbę wyciosaną z granitu i uosabiał jej młodzieńcze sny. Nie miał szczególnie urodziwej twarzy, jego nos był dość
cienki i lekko skrzywiony, powieki cię kie, kości policzkowe szerokie, a po- liczki zapadnięte. Roztaczał wokół siebie jednak aurę takiej siły i potęgi, e Eleanor miała chęć zwinąć się przy nim w małą, trzęsącą się kulkę. A potem uśmiechnął się i Eleanor z podziwu wstrzymała powietrze. Jego usta... wspaniałe zmysłowe usta, choć odrobinę zbyt szerokie, zęby białe, silne jak u wilka. Wyglądał jak człowiek nieczęsto rozpieszczany przez ycie, choć widok Eleanor najwyraźniej wzbudził w nim wesołość. Z przera eniem skonstatowała, e w dalszym ciągu stoi na stoiku i zapominając o swym trudnym poło eniu, czyta jedną z jego ksią ek. A była przecie oszustką, uzurpatorką, której zadanie sprowadzało się do tego, by ułagodzić gniew tego człowieka do czasu przybycia prawdziwej księ nej. Ułagodzić? Knighta? Mało prawdopodobne. Nic nie mogło go ułagodzić. Nic z wyjątkiem tego, czego... pragnął. A nie była na tyle głupia, by sądzić, e wie, co to takiego. Teraz musiała jednak zejść na podłogę i osłonić kostki przed jego natrętnym spojrzeniem. A on wcale nie udawał, e odwraca wzrok. Patrzył na nią, przyglądał się jej figurze z uznaniem, które z uwagi na swoją subtelność robiło na niej wielkie wra enie. Prześliznął się wzrokiem po jej kręgosłupie, plecach i nogach w takim skupieniu, jakby wiedział, jak Eleanor wygląda w koszuli nocnej. Było to bardzo niepokojące wra enie. No có . Nie mogła tak po prostu na niego patrzeć. Zatrzasnęła ksią kę. − Panie Knight, zatopiłam się właśnie w pana wspaniałej bibliotece - powiedziała, siląc się na spokój. Bardzo rozsądne. Niezwykle grzeczne. On jednak nie wypowiedział ani słowa. Na jej konwersacyjny gambit nie zareagował ani słowem, ani gestem. Uniosła lekko ramię, jakby w obronnym geście. Jeśli chciał ją zastraszyć, wykonał naprawdę wspaniałą pracę. Miała właśnie dodać coś jeszcze - nie wiedziała co; coś, co pokonałoby tę bestię - gdy postąpił krok naprzód.
Od razu zdała sobie sprawę, e trafnie go oceniła. Był bestią, poruszał się niczym pantera na łowach, wdzięcznie i zwinnie, a najwyraźniej polował na nią. Im bardziej się zbli ał, tym stawał się większy, wy szy i szerszy w ramionach. Wydawał się częścią natury -spadzistą górą, potę nym morzem, wielką, bezlito- sną bestią, która nie pokazuje pazurów, skoro nie zamierza ich u yć. Czyli do czasu. Madeline - na co ty mnie naraziłaś? Wkrótce znalazł się przy niej. Eleanor popatrzyła na jego twarz okoloną włosami tak jasnymi, e tworzyły coś w rodzaju aureoli, i zaczęła się zastanawiać, czy to ona padnie ofiarą tego drapie nika. Sięgnął do góry i pochwycił ją w talii. Jego dotyk był niczym płomień po długotrwałej zimie. Jak dotąd nie dotykał jej nigdy aden mę czyzna. A ju na pewno nie bestia, która sądziła, e mo e się wkupić do hermetycznej społeczności angielskiej arystokracji. Mimo to jednak jej dotknął, przyciskając dłonie do jej ciała, jakby próbował ją zmierzyć, a z wyrazu jego twarzy wynikało jasno, e pomiar spełnił oczekiwania. Więcej, sprawił mu przyjem- ność. A ona... pochłaniała go wszystkimi zmysłami tak chętnie, e a czuła się tym za enowana. Złapała się na tym, e oddycha ostro nie, tak jakby głębszy oddech mógł spowodować eksplozję. Jego zapach... Czyste powietrze w Alpach. Libańskie cedry. Mę czyzna, który potrafi dać przyjemność. Ale skąd ona to wiedziała? Była przecie tak czysta jak świe y śnieg i taką miała zapewne pozostać do końca swych dni. Mę czyźni nie enią się przecie z dwudziestoczteroletnimi damami do towarzystwa bez posagu i szansy na jego zdobycie. Ściskając Eleanor mocniej w talii, Knight zdjął ją ze stołka. Eleanor z wra enia upuściła ksią kę i natychmiast po nią sięgnęła, omal nie tracąc równowagi.
Ksią ka wylądowała z hukiem na podłodze. Działając zupełnie instynktownie, dziewczyna chwyciła go za silne, twarde jak głaz ramiona. Wolno, stopniowo pozwolił, by ześliznęła się w dół po jego ciele niczym niezdarne dziecko po zje d alni. Czuła się... czuła się jak kobieta, zmieszana, ogarnięta nieznanym dotąd uczuciem, kierowana absurdalnym pragnieniem mę czyzny, którego widziała pierwszy raz w yciu. Mę czyzny, który miał reputację wyjątkowo aroganckiego łotra. I to właśnie ona, która tak bardzo się zawsze starała panować nad wszelkiego rodzaju emocjami. Zanim jeszcze dotknęła stopami podłogi, popatrzył jej prosto w twarz. Oczy miał jasnoniebieskie, jak skrawki błękitnego, zimowego nieba. Patrzył prosto na nią, milcząco prawiąc jej komplementy. Zarumieniła się. Wiedziała doskonale, jak bardzo widać rumieńce na jej jasnych policzkach, a teraz była z pewnością purpurowa z podniecenia. Zawstydzona, zaintrygowana, przestraszona bardziej ni kiedykolwiek w yciu, zaczęła się zastanawiać, jak te postąpiłaby Madeline na jej miejscu. Ale księ na - bystra, bezpośrednia, energiczna, nie znalazłaby się nigdy w takim poło eniu. − Wasza Wysokość, witam w swoim domu - powiedział lekko schrypniętym głosem doświadczonego uwodziciela i opuścił ją do końca na podłogę, jakby chciał się przekonać, czy ucieknie. Ona jednak cofnęła się o krok z godnością prawdziwej księ nej. − Długo czekałem na ten dzień - powiedział, a w jego głosie czaiła się tym razem ostra jak brzytwa, groźna nuta.
ROZDZIAŁ 2 Zmieszanie, jakie odczuła na widok pana Knighta, minęło. Gardził nią... nie... gardził Madeline, a ona nie udzieliła jej wskazówek, jak z nim postępować. Powiedziała tylko, e zamienią się miejscami, Eleanor ma udawać księ ną i zwodzić Knighta, dopóki nie zjawi się Madeline we własnej osobie i nie poradzi sobie z tym straszliwym bałaganem, jaki zostawił po sobie ksią ę Magnus Wówczas Eleanor uznała to za głupi pomysł. Teraz wiedziała ju na pewno, e się nie myliła, gdy nie miała pojęcia, jak postępować z Knightem. Tymczasem Knight wziął do ręki ksią kę i spojrzał na tytuł. − „Robinson Crusoe". To równie jedna z moich ulubionych ksią ek. Moja własność. – Przesunął długim palcem po skórzanym grzbiecie. - Dobrze wiedzieć, e mamy coś ze sobą wspólnego. Ale ona nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Czuła te , e on zdaje sobie z tego sprawę - przyglądał się jej uwa nie, ten spokojny, stanowczo zbyt zrównowa ony, niezwykle przystojny mę czyzna,. W końcu splotła ręce w talii i sporym wysiłkiem woli powstrzymała się jakoś od wyginania palców. − Nie wierzę, e czekał pan od dawna na to spotkanie. Jeszcze miesiąc temu nie wiedział pan nawet o moim istnieniu. − Ale wiedziałem. Wiem o pani istnieniu ju ponad osiem lat, od kiedy mój partner handlowy wrócił z Anglii i oznajmił, e los obdarzył księcia Magnus córką. Przepiękną córką. - Poło ył ksią kę z powrotem na półce; on nie potrzebował stołka. - Widzę, e nie przesadzał. − No có , dziękuję - odparła nieco speszona Eleanor. I choć mówił o Madeline, patrzył na nią. Mimo i nie była zarozumiała, zdawała sobie sprawę z własnej urody. Pewien Anglik o nadszarpniętej reputacji, który dostrzegł mo liwość uwiedzenia pięknej dziewczyny, wyznał
jej, e jest przystojniejsza od kuzynki. Gdy jednak patrzył na nią pan Knight, płomień wzniecony jego dotykiem wdzierał się do ył. Ów płomień i towarzyszące mu ciepło były czymś złym. Bardzo złym. Potem ujął ją za łokieć i poprowadził w kierunku małej sofy. Dlaczego tak mało znaczący kontakt wzbudził w niej uczucie, e człowiek ten zmiecie ze swej drogi wszelkie przeszkody, byle tylko ją posiąść? Posadził ją na sofie, a gdy cofnął rękę, doznała ulgi i... uczucia zawodu. Jeśli bowiem Knight okazałby się tak bezwzględny jak sądziła, Madeline nie miała adnych szans, by go pokonać. Madeline udzieliła jej jednak kilku rad. Powiedziała: „Jeśli kiedykolwiek ogarną cię wątpliwości, co robić, pomyśl, jak zachowałaby się Madeline w ta- kiej sytuacji? I zrób to". Madeline z pewnością próbowałaby przejąć kontrolę nad sytuacją. Eleanor musiała więc zrobić to samo. − Dlaczego interesował się pan moją rodziną? − Bo potrzebuję ony. Ach więc, to tak. Sedno sprawy, powód, dla którego Madeline musiała przybyć do Londynu. Z powodu ojca, księcia, nieuleczalnego hazardzisty, beztroskiego i uroczego, który zagrał o nią w karty z panem Knightem. I przegrał. − Pewnie była pani bardzo zdziwiona, gdy ojciec powiadomił panią o zaręczynach. - Knight okrą ał sofę jak pantera gotowa do ataku. - O zaręczynach ze mną. Eleanor ostro nie wa yła słowa. − Nie myślałam o adnych zaręczynach. − Dlaczego? - Knight mruczał jak kot, który dręczy swoją ofiarę. - Jest pani bogatą, młodą kobietą z własnym tytułem. Musiała pani myśleć o zamą pójściu.
− Księ na nie musi wychodzić za mą - odparła Eleanor, a w jej tonie pobrzmiewała wyniosłość typowa dla Madeline. - Podejmuje własne decyzje. − Ju nie. - Uśmiech, który nadawał mu wygląd anioła zagłady znów igrał mu niebezpiecznie na ustach. - Teraz ja będę je podejmował za nią. Nie, ten związek nie mógł się udać. Przy tym mę czyźnie, tak pewnym swej władzy i tak przepełnionym pogardą Madeline czułaby się z pewnością głęboko nieszczęśliwa. Poza tym - Eleanor była tego pewna - Madeline kochała innego. A pan Knight nie zniósłby tego tak fatalnie ulokowanego uczucia. − Mogę sobie wyobrazić, jak pani się czuje, przychodząc do mego domu w takich okolicznościach. -Knight powiódł wzrokiem po pokoju. - Spodziewa- łem się, e przybędzie pani wraz z ojcem. − Nie, ksią ę załatwia własne sprawy. - Tak przynajmniej sądziła. A jeśli nawet sprawy te polegałyby na przegraniu pozostałości spadku córki, na pewno się tym nie przejmował. Ksią ę Magnus był beztroskim człowiekiem, nie dbał o zdrowie córki ani o jej dobrobyt i z tego powodu Eleanor znalazła się właśnie tu, w domu pana Knighta, i musiała udawać kogoś, kim nie była. Gdy podró owała po kontynencie z Madeline, bywała czasem w trudnych sytuacjach. Zagra ali im francuscy ołnierze. W Alpach omal nie spadła na nie lawina. Co najgorsze, w Turcji trafiły do haremu, gdzie otaczały je konkubiny sułtanów i eunuchowie, a ona nie miała pojęcia, czy uda im się uciec. Ale zna- lazły nawet lepsze wyjście - Madeline narobiła takich kłopotów, e wyjechały z kraju pod eskortą. adna z tych sytuacji nie stwarzała jednak takiego niebezpieczeństwa, jak przebywanie pod jednym dachem z panem Remingtonem Knightem. − Dlaczego... księ na? - spytała. - I dlaczego ta rodzina? Co pan chciał osiągnąć? − Przyszła księ na ma posiadłości w całej Anglii i ogromny majątek osobisty. Co chciałem osiągnąć? Chciałem ją wygrać. I poślubić. W ten sposób zyskał- bym kontrolę nad jej majątkiem i zostałbym ojcem gromadki jej dzieci. - Pan
Knight uśmiechnął się kącikami ust, ale w jego oczach nie było ciepła. - Kto nie ceniłby sobie pozycji mę a jednej z najbogatszych kobiet w Anglii? Mówił absolutnie rozsądnie i oczywiście wielu mę czyzn pragnęło poślubić Madeline z tych właśnie powodów. Lecz w Knightcie było coś... mo e błysk w oczach, niedbała poza, półuśmiech, co sprawiało, e Eleanor wątpiła w jego słowa. − Muszę jednak zapytać, dlaczego mówimy o księ nej w trzeciej osobie, tak jakby jej tu z nami nie było? - spytał kpiąco. Przełknęła ślinę. Czy by okazała się tak nieudolna, e ju znal prawdę? Jeśli nawet, Knight z niczym się nie zdradził. − Bridgeport przyniósł nam chyba herbatę - powiedział, słysząc pukanie do drzwi. Kamerdyner - równie układny i dyskretny jak zawsze - wszedł do środka razem z pokojówką. Postawił przed nią tacę. − Dziękuję, Bridgeport - szepnęła. Pokojówka umieściła obok tackę z ciasteczkami i kanapkami. − Dziękuję - powtórzyła Eleanor. Dziewczyna była młoda i niedoświadczona, najwyraźniej ciekawa, jak wygląda narzeczona pana Knighta, tote przyglądała się Eleanor tak dociekliwie, jakby nigdy przedtem nie widziała arystokratki. Eleanor spotykała się ju z takim zainteresowaniem, okazywanym jednak Madeline, nie jej. Ona sama, niewidzialna dama do towarzystwa, siedziała zawsze ukryta w kącie. Bridgeport zamierzał ją właśnie upomnieć, gdy do akcji wkroczył Knight. − Wystarczy, Milly - powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu. Pokojówka rzuciła im przera one spojrzenie i wybiegła z pokoju. Bridgeport ukłonił się i wyszedł statecznym krokiem, zamykając za sobą drzwi.
− Nie musiał pan jej straszyć. − Wprawiła panią w zakłopotanie. Miał rację, ale w jaki sposób ją przejrzał? Poczuła przypływ niepokoju. A co więcej, dlaczego zadał sobie tyle trudu? − Poproszę o cukier, dziękuję za śmietankę - powiedział Knight. Eleanor popatrzyła na pękaty dzbanek, zdobiony porcelanowymi niebieskimi kwiatkami, z którego dobywała się cienka stru ka pary. Na serwetkach stały fili anki na spodkach. Taca stanowiła uosobienie wszystkiego, co cywilizowane i normalne. Co więcej, to właśnie do obowiązków Eleanor nale ało nalewanie herbaty. Madeline nigdy nie chciała się tym zajmować, a Eleanor znajdowała ukojenie w zapachu, cieple i rytuale. Teraz jednak, gdy cała uwaga Knigh-ta skupiona była na niej, rytuał przerodził się w cię ki obowiązek. Imbryk zdawał się wa yć zbyt du o. Fili anka zadźwięczała ostrzegawczo o spodek. Uniosła czajniczek i nachyliła dzióbek w stronę fili anki. − To bardzo miłe, e usługuje mi księ na - powiedział Knight zwodniczo słodkim głosem. Ręce Eleanor zatrzęsły się, gorący płyn oblał jej palce. Upuściła fili ankę, a gdy po nią sięgała, naczynie roztrzaskało się o stół i ostry odłamek wbił się jej w dłoń. Cofnęła rękę i zacisnęła palce. Knight natychmiast znalazł się przy niej. − Oparzyła się pani? Co z ręką? - spytał, przyklękając. − Nic, nic się nie stało. - Czuła się jednak za enowana. Szczyciła się zawsze zręcznymi ruchami rozsądnej kobiety. Nie znosiła robić z siebie widowiska, a teraz nerwy ją zawiodły. - Proszę, niech pan wstanie. Równie dobrze mogła się nie odzywać. Knight podniósł jej rękę do światła i natychmiast wykrył niewielką rankę pod małym palcem, gdzie pojawiła się maleńka kropla krwi. − Skaleczyła się pani.
− Troszkę. - Usiłowała wyrwać dłoń. - Niezdara ze mnie. Stłukłam pańską piękną fili ankę. − Do diabła z fili anką. Przycisnął palec do skaleczenia. Skrzywiła się. − Ma pani szczęście. Przynajmniej nie dostało się tu szkło. Uniósł jej rękę do ust i wyssał rankę. Patrzyła na niego zaszokowana. Twarz pochyloną nad jej dłonią miał skupioną, powa ną, usta wilgotne, ciepłe, a ssanie przyprawiło ją o dziwne doznania. Bardziej zwierzęce ni ludzkie, stanowiące mieszaninę bólu i intymności, nigdy dotąd aden mę czyzna nie dotykał adnej części jej ciała. Jak to się stało, e po tak krótkim czasie, mimo pozorów otaczającej ją kultury, doświadczyła podobnych uczuć w salonie pana Knighta? Podniósł wzrok i pochwycił jej spojrzenie. − Czy bym panią gorszył? Czy naprawdę nie zdawał sobie z tego sprawy? Miała mu to wytłumaczyć? Ale nie. Nie mogła tego zrobić. Dlatego chwyciła się jednego z najmniejszych jego przewinień. − Do diabła. Niebieskie oczy Knighta zwęziły się. − Co - do diabła? − Powiedział pan: „do diabła". „Do diabła z fili anką". Jest pan Amerykaninem i nie zdaje pan sobie sprawy z pewnych rzeczy. W Anglii nie nale y przeklinać w damskim towarzystwie. Zaśmiał się, lecz nie był to sympatyczny śmiech. Brzmiał raczej jak mimowolne warknięcie. Był jednak szczery. − Nauczę panią przeklinać. − Nie, nie nauczy pan. - Nie wiedziała, czy reaguje tak gwałtownie na jego słowa, czy na czyny. - Jeśli będzie pan przeklinał w towarzystwie, wkrótce stanie się pan nieproszonym gościem w najlepszych domach.
− I tu się pani myli. - Wyjął śnie nobiałą chusteczkę i owiązał ją dokładnie wokół jej ręki. - Dopóki jestem elegancki, bogaty i zaręczony z przyszłą księ ną Magnus, będę wszędzie mile widziany. Stanę się nawet po ądanym towarzystwem. Jestem zresztą główną atrakcją sezonu. − Och nie... − Wydaje się pani zbita z tropu. Czy nie chce pani, by mnie akceptowano? Oczywiście, e nie chciała, by go akceptowano, nie chciała odkryć, e angielskie damy nie dostrzegają pod cywilizowaną powłoką niebezpiecznej bestii. Nie mogła się jednak przyznać do tak niecywilizowanych rozwa ań. − Nie o to chodzi - odparła, nie patrząc mu w oczy. − Tylko czasem ktoś, kto był główną atrakcją sezonu, szybko popada w niełaskę. − Trzymam w ręku gwarancję, e tak się nie stanie. − Uniósł znów jej rękę i przycisnął usta do jej palców. To było okropne. Okropne, e z nią flirtował, a co gorsza ona przyjmowała z rozkoszą jego awanse. − Wolałabym, eby się pan do mnie nie zalecał. Niezręcznie się czuję. Nie zwracając uwagi na ten apel, nie podniósł się z klęczek. − Jest pani inna, ni sądziłem - powiedział cicho. Czas wydawał się wlec w nieskończoność. Patrzył na nią uwa nie, jakby była śpiewającym ptakiem, którego uwięził i postanowił raz na zawsze zamknąć w klatce. Jednak nie była księ ną, ale jej ubogą krewną, yjącą w cieniu silnej kuzynki, bardzo zadowolonej ze swego miejsca na ziemi. − Poprosiłem słu ących, eby wnieśli baga - powiedział uwodzicielskim tonem, choć wiadomość miała prozaiczny charakter. Minęło sporo czasu, zanim pojęła znaczenie tych słów. − Tutaj? - spytała, cofając się nagle. - Do pańskiego domu?
Knight nie puścił jednak jej ręki, tote mo na było odnieść wra enie, e Eleanor ciągnie go na sofę. Nic nie było dalsze od prawdy. Nie mogłaby go zmusić do zmiany pozycji bez jego zgody. − Oczywiście, e tak - odparł lekko zdziwiony. − Dlaczego? Na miłość boską, dlaczego? Czego się po niej spodziewał? Albo te , dokładniej mówiąc, co zamierzał z nią zrobić? − A gdzie by indziej mogłaby się pani zatrzymać? − Mam... mamy kamienicę przy Chesterfield Street. − Nic pani nie rozumie. Teraz, gdy ju pani tu przyjechała, nie mo e pani wyjechać. - Pochylił się nad nią nisko. - Moja przyszła ona zostanie ze mną w domu. ROZDZIAŁ 3 Eleanor tkwiła w domu tego mę czyzny jak w pułapce. − Nie mogę tu zostać. Wzbraniała się przed Knightem i przed wizjami haniebnego uwiedzenia. A ponad wszystko przed wizją ogromnego podniecenia, do którego nie chciała się przyznać, lecz które jej jednak groziło. Gdy Knight przyszedł w nocy do jej sypialni, czy potrafiłaby zachować się stosownie? Czy zaczęłaby z nim walczyć? − Jestem... niezamę na - powiedziała cicho. − Na razie. - Jego słowa, głos, spojrzenie nie pozostawiały adnych wątpliwości co do intencji wobec narzeczonej. Chciał, by ich mał eństwo
było oparte nie na konwenansach, ale na namiętności i emocjach. - Weźmiemy ślub. Obiecuję. Gdyby w to wierzyła, nie broniłaby się wcale przed jego awansami. Własne myśli zaskoczyły ją do tego stopnia, e otworzyła usta. Zerknął na nią spod oka. − Wygląda pani na zdziwioną. Oczywiście, e panią poślubię, niezale nie od przeszkód. − Nie o to chodzi. Jest o wiele gorzej. − Nie wiem, jak te sprawy wyglądają w Ameryce, ale w Anglii, jeśli zostanę tutaj z panem, moja reputacja będzie całkowicie zrujnowana, niezale nie od pańskich intencji. − Gdyby została pani tu sama, zrujnowana zostałaby nie tylko pani reputacja. Prześliznął się spojrzeniem po jej ustach i piersiach. Eleanor wiedziała bardzo dobrze, e jej strój podró ny jest ciemny i nieatrakcyjny; zakrywał ka dy centymetr jej ciała a po szyję, ale dociekliwe spojrzenie Knighta sprawiło, e zapragnęła sprawdzić, czy wszystkie guziki są na miejscu, i czy przypadkiem nie zniknęły. Poczuła, e ma nabrzmiałe piersi, a stwardniałe sutki ocierają się o gorset. Było to dziwne doznanie, tak intymne i nowe, e niemal zapierające dech. Dowodziło jasno, e Eleanor musi pozbyć się nieśmiałości i upomnieć się o wolność. Mimo to zdobyła się tylko na parę nieskładnych słów. − To znaczy... e pan... − e zakradłbym się w nocy do pani sypialni i uwiódł panią? Tak, kochanie, bez wahania. Nie chciała, by nadal trzymał ją za rękę. Miała spocone dłonie. − Dlatego postarałem się o przyzwoitkę. - Pochylił się i zadzwonił stojącym na stoliku dzwoneczkiem.
− Przyzwoitkę? - spytała, rozdarta między ulgą i udręką. - Oszalał pan? Na całym świecie nie istnieje przyzwoitka szanowana na tyle, by strzec mojej re- putacji podczas pobytu w pańskim domu. Od drzwi odezwał się wesoły, kobiecy głos. − Ale oczywiście, e istnieje, moja droga kuzynko. Eleanor odwróciła się i wytrzeszczyła oczy. − Oto jestem. - Dama stojąca w drzwiach rozpostarła ramiona, jakby zamierzała objąć nimi pokój. Była niska i pulchna, ubrana w suknię w modnym lawendowym kolorze, która dodawała blasku burzy jej siwych włosów. - A moja pierwsza rada, Madeline, jest taka, e nie powinnaś trzymać za rękę pana Knighta, gdy przebywasz z nim sama w pokoju. W zasadzie, dopóki nie weźmiecie ślubu, nie powinniście w ogóle zostawać sami, gdy uwa am, e pan Knight to wyjątkowo przebiegły łotr. Eleanor zacisnęła chusteczkę wokół przegubu i wolno wstała. − Lady Gertrudę? Lady Gertrudę postąpiła krok naprzód. − Więc pamiętasz! - wykrzyknęła z niestrudzoną energią. - A minęło przecie tyle czasu! Minęło nawet więcej czasu, ni sądziła, gdy lady Gertrudę, hrabina Glasser była siostrą matki Madeline, w adnym stopniu niespokrewnioną z Eleanor. Nie znaczyło to rzecz jasna, e droga lady Gertrudę podczas rzadkich spotkań nie okazywała jej uczuć. Zupełnie przeciwnie. W jej czułym sercu znalazło się tyle samo miejsca dla Eleanor, co dla własnej siostrzenicy. Teraz jednak lady Gertrudę miała poło yć kres tej maskaradzie jeszcze przed jej rozpoczęciem. Ruszyła teraz z wyciągniętymi ramionami w kierunku Eleanor, a Knight nie spuszczał z nich oka. A więc to była Madeline de Lacy, markiza Sherbourne i przyszła księ na Magnus. Z jego dotychczasowych obserwacji wynikało, e nie jest to typowa
angielska arystokratka. Przed jej przybyciem był przekonany, e będzie musiał ją okiełznać niczym rasowego konia, który nigdy nie nosił siodła ani uzdy. Teraz jednak, gdy tak na nią patrzył, widział nieśmiałą kobietę bez poczucia własnej wa ności. Twarz miała lekko zaokrągloną, z dołeczkami w policzkach, wgłębieniem w podbródku i pełne, wydatne usta. Włosy czesała w niemodny węzeł z tyłu głowy i jeśli Knight znał się na kobietach - a znał się bardzo dobrze - puszczone luźno sploty sięgałyby talii naturalną falą, prowokującą mę czyzn do tego, by zagłębić palce w oswobodzonych pasmach. Nietwarzowe ciemne ubranie nie mogło jednak ukryć wydatnego biustu, a o tym jak cienką ma talię i pięknie zarysowane biodra zdą ył się ju przekonać, gdy objął ją w pasie. Popatrzył na swoje ręce i uśmiechnął się. Gdy jej dotykał, przeniknął go płomień, ten sam, który liznął równie i jej ciało - był tego pewien, gdy popatrzyła wtedy na niego jak na dzikiego, nieokiełznanego samca. Ach, gdyby wiedziała, z jak wielką postępuje premedytacją, gdyby zdawała sobie sprawę, jaką rolę musi odegrać w jego planach, byłaby jeszcze bardziej czujna i przera ona. Ona jednak nie miała o tym pojęcia, a Knight nie zamierzał niczego ujawniać. Przynajmniej do czasu, gdy ju nie będzie za późno - dla niej i dla jej rodziny. Nale ała do niego. Była jego księ ną. Lady Gertrudę opisała ich wzajemne stosunki jako ciepłe, a on uwierzył jej całkowicie, gdy leciwa dama była miła, uprzejma i znała całą śmietankę to- warzyską Anglii. Niemniej jednak widok ciotki najwyraźniej markizę przeraził. − Drogie dziecko, tak się cieszę, e wreszcie wróciłaś z kontynentu, gdzie grasuje przecie ten straszny Napoleon i jego bezwstydni ołnierze, biorący do niewoli porządnych angielskich obywateli. Martwiłam się o ciebie i... - lady Gertrudę popatrzyła na księ ną. - Eleanor... Eleanor popatrzyła ponad głową Gertrudy na Remingtona i przełknęła nerwowo ślinę.
− Eleanor została tym razem w domu. Podró bardzo ją zmęczyła. − Oczywiście. To zrozumiałe. - Lady Gertrudę wydawała się rozbawiona. - Któ by się nie zmęczył czteroletnią wędrówką po Europie? Jej nieobecność ma jednak swoje dobre strony, gdy dzięki temu pan Knight poprosił, bym to ja pełniła rolę twojej przyzwoitki. - Lady Gertrudę poklepała Remingtona po policzku. - Kochany chłopiec. Zadziwiające było to, e mówiła szczerze. Lady Gertrudę stanowiła naprawdę uosobienie dobroci i w ciągu pięciodniowej znajomości Knight szczerze ją polubił. Umiała postępować z ludźmi. Lubili ją zresztą wszyscy, nawet ci, którzy padali ofiarą jej ciętego języka. Choć zgodziła się opiekować Madeline, a teraz starała się okazać jej szczerą sympatię i troskę, od początku nie kryła swego zdania na temat tego związku. W rewan u Knight zignorował całkowicie jej zdanie, tak więc pozostali oboje na neutralnym gruncie - lady Gertrudę obiecała, e nie będzie się wtrącać w jego plany matrymonialne, dopóki on będzie przestrzegał wyznaczonych przez nią zasad. Lady Gertrudę pociągnęła Eleanor na sofę. − Có za niezwykły splot okoliczności przywiódł cię tutaj, prawda? Co sądzisz o księciu Magnusie i jego ostatnich szaleństwach? − Wielka szkoda, e ksią ę nie potrafi okiełznać swej skłonności do hazardu nawet dla dobra własnej córki - powiedziała tym razem szczerze Eleanor. Knight dostrzegł błysk w jej oku i poczuł przypływ irytacji. − Zatem jestem kiepską partią, tak? - spytał i wstrzymał oddech w oczekiwaniu na jej opinię. − Nie wiem, panie Knight - odparła cierpko księ na. - Nie wiem nic na temat pańskiego charakteru. I choć niewiele panien wychodzi za mą z własnej woli, to jednak wszystkie mają okazję poznać przyszłego mę a przed ogłoszeniem zaręczyn. Szkoda, e księ nej ten przywilej odebrano.
− Moje słowa! A twoje odczucia zasługują na najgłębszy szacunek, kochanie. - Lady Gertrudę popatrzyła spod oka na Remingtona. - Sądziłam, e pan Knight padł ofiarą swej skłonności do hazardu, ale teraz, gdy go poznałam, podejrzewam, e wiedział dokładnie, co czyni, gdy wygrywał moją siostrzenicę w karty. Remington uniósł brwi, przybierając przesadnie niewinną minę. − To kochany chłopiec i dobra partia - podsumowała lady Gertrudę. − Dla kogo? - warknęła księ na. A potem, Remington mógł dać za to głowę, ugryzła się w język. − Dla pani - odparł. - Wyłącznie dla pani. − Usiądź, drogi chłopcze - poprosiła lady Gertrudę. - Denerwuję się, kiedy stoisz nade mną jak jakieś wielkie, długonogie zwierzę. Remington pomyślał, e nikt nie nazwał go dotąd wielkim długonogim zwierzęciem, ale usiadł na krześle tak, by móc obserwować narzeczoną. Lady Gertrudę dotknęła imbryczka. − Miałam nadzieję na herbatę, ale wystygła. -Zmarszczywszy brwi, popatrzyła na odłamki na stole. - Stłukłeś fili ankę. Eleanor poczerwieniała i ukryła rękę pod spódnicą. − To ja. Lady Gertrudę zamrugała. − To takie niepodobne do ciebie. Przynajmniej z tego, co pamiętam. Och, zresztą nie ma co płakać z powodu paru kawałków porcelany. Zadzwonisz po wrzątek? − Jeśli pan pozwoli - szepnęła Eleanor, unosząc dzwonek. Uczynił przyzwalający gest ręką. − Chcę, by czulą się tu pani jak u siebie. − Nie mogę. To niemo liwe. Muszę wrócić do domu. Wytrzymał jej spojrzenie.
− Jeśli zrealizuję swój plan, nigdy nie wróci pani do domu swego ojca. Odwróciła głowę, odpychając go ka dym gestem. I to mu się podobało. Lubił wyzwania, a ta księ na - skromna i nieśmiała - poddawała go prawdziwej próbie. Patrzył na nią jak dzwoni, nie za głośno, ale na tyle głośno, by przywołać słu ącego. Obserwował, jak rozmawia z lokajem - cicho, ale stanowczo, jak ko- bieta przyzwyczajona do posłuchu bez zwracania na siebie uwagi. Skrzy ował nogi. − Czy mogłyby mnie panie łaskawie oświecić, jak to się stało, e Jego Wysokość nabrała praw do swego tytułu, mimo i nie wstąpiła w związek mał eński? − Dzięki Jej Królewskiej Mości, królowej El biecie - odparła lady Gertrudę, tak jakby to wszystko wyjaśniało. Odczekał chwilę, ale adne inne wyjaśnienie nie nastąpiło. − To proste wytłumaczenie nie zaspokaja mojej ciekawości. − Być mo e dlatego, e jest pan Amerykaninem. Oczywiście to wcale nie znaczy, e mam coś przeciwko Amerykanom. Wcale nie. Działają na mnie odświe ająco, mają tak bezpośredni sposób bycia i dziwny sposób mówienia. - Lady Gertrudę popatrzyła na niego przez lorgnon. - Choć chcę panu powie- dzieć, e ściskanie ręki tej młodej damy pod nieobecność przyzwoitki uwa am za zbyt wielką ostentację. − Tak jest, madame. W Ameryce panowała na ten temat podobna opinia, ale Knight nie zamierzał się do tego przyznawać. Nie chciał równie wspominać, e zawsze dą ył do sfinalizowania swych zamierzeń, jakie zawsze dość jasno określał. Nie nale ał do ludzi, którzy oddawali swój los w boskie ręce i czekali na zrządzenie opatrzności. Sam kształtował swoje ycie, a teraz zamierzał równie ukształtować przyszłość księ nej.
− Jedna z moich antenatek była damą do towarzystwa królowej El biety i ocaliła jej ycie. Z wdzięczności Jej Wysokość obdarzyła ją tytułem, który zwykle przypada najstarszemu synowi, o ile takowy istnieje, ale jeśli pierworodną jest córka, wówczas to ona staje się dziedziczką tego tytułu. - Księ na mówiła wolno, dobierała słowa, jakby wa yła ka dą sylabę, a w jej głosie pobrzmiewała rozpacz. Z jakiego jednak powodu miałaby rozpaczać? Urodzenie gwarantowało jej bogactwo i przywileje, a Knight wiedział a nadto dobrze, w jaki sposób od- noszą się Anglicy do tych, których uwa ają za gorszych od siebie. Nic nie mogło ich powstrzymać. Nie obowiązywała tu adna etyka. Nie straszne im było doprowadzenie człowieka do ruiny... nie cofnęliby się nawet przed morderstwem. W aden jednak sposób nie dał wyrazu swoim myślom. − Taki tytuł jest bardzo rzadki, prawda? - spytał pełnym szacunku tonem. − Znajduje się w posiadaniu wyłącznie mojej rodziny - odparła. - Nikt jednak nie mógł zakwestionować woli królowej El biety. − Silna kobieta - powiedział. - Nie taka jak te wszystkie pokorne, bezwolne dziewczęta. Popatrzyła na niego ura onym wzrokiem, co go nieco zdziwiło. Mógłby przysiąc, e czyta w jego myślach. − Moja kuzynka jest markizą Sherbourne, przyszłą księ ną, co gwarantuje jej wysoką pozycję w towarzystwie. Tytułowana jest zresztą często Jej Wysokością i cieszy się wszystkimi przywilejami związanymi z przyszłą pozycją społeczną - powiedziała lady Gertrudę oskar ycielskim tonem. Przywrócony do porządku Knight skinął głową, na dowód, i zdaje sobie sprawę z rangi swego przeciwnika. − Nie ma to dla mnie znaczenia, czy pan Knight oka e mi szacunek z powodu tytułu - powiedziała pogardliwie jego przyszła ona. - Amerykanom nie imponują arystokraci. Wolałabym mieć jednak nadzieję, e pan Knight
będzie się odnosił z szacunkiem do wszystkich napotkanych na swej drodze kobiet. Owszem, lady Gertrudę upomniała go dość ostro, ale bardziej ubodły pogardliwe słowa narzeczonej. − Postaram się pani nie zawstydzić. − Proszę się starać nie zawstydzić siebie - odparła z lodowatym spokojem. - A oto i Bridgeport z herbatą. Do pokoju wszedł lokaj z czystą tacą, na której stał dzbanek ze świe o zaparzoną herbatą. Towarzyszyła mu pokojówka z talerzem herbatników i ciastek. Tym razem Milly nie patrzyła na księ ną, ale zerkając nerwowo na Remingtona, postawiła szybko talerz i odeszła. Księ na popatrzyła na niego z naganą. A czego się po nim spodziewała? Miał pozwolić, eby ta mała pokojówka się na nią gapiła? Czasem nie rozumiał kobiet. Co gorsza, czasem rozumiał je doskonale. Ujęła imbryczek, tym razem pewną ręką, i nalała herbatę dla lady Gertrudę, dla niego i dla siebie. Kiedy skończyła, lady Gertrudę wskazała jej owinięty nadgarstek. − Co się stało? − Niewielkie skaleczenie - odparła. - Nic takiego. Wstał i podszedł, jakby chciał wziąć fili ankę. Zamiast tego jednak ujął jej dłoń i obejrzał dokładnie siad. − Powinna pani uwa ać w moim domu. Kryją się tu ró ne niebezpieczeństwa. Nie chcę, by stała się pani krzywda. Skierowała na niego wzrok, lekko rozchyliła usta i wyglądała na mocno zaniepokojoną. Jak e dwoistą miała naturę. Dopóki nie zaczął mówić kpiąco o jej tytule, wydawała się nieśmiała, potem jednak przemówiła z lodowatą furią. W kilka minut później, słysząc słowa, które mogły zostać zinterpretowane jak
groźba, znów przyjęła obronną pozę. Czuł, e jeśli nie będzie uwa ał, ta kobieta mo e go naprawdę zafascynować. Wrócił na krzesło. − Za radą lady Gertrudę przyjąłem w pani imieniu zaproszenia na kilka przyjęć. Wyprostowała się i chwyciła ręką za gardło. − Nie mógł pan tego zrobić. A więc tak. Wreszcie zachowała się dokładnie tak, jak tego oczekiwał. Nie chciała pokazywać się publicznie w jego towarzystwie. Zamieszał herbatę. − Nie dziwię się pani obiekcjom. Nie przywiozła przecie pani stosownych ubrań. Odetchnęła z ulgą i bez wahania chwyciła rzuconą jej linę ratunkową. − Tak, tak, właśnie dlatego. Remington spokojnie wyrwał jej jednak tę linę z rąk. − Czeka na panią krawcowa, która przygotuje stroje godne mojej ony. − Nie mo e pan... Nie mogę... to nie byłoby właściwe. - Zwróciła się do lady Gertrudę. - Prawda, madame? Lady Gertrudę popatrzyła na Knighta spod zmarszczonych brwi. − Nie wiedziałam, e pozwolił sobie pan na zamówienie ubrań dla Madeline. − Wiedziałem, e wyrazi pani obiekcje, a łatwiej mi będzie prosić o przebaczenie ni o zgodę. - Wyjaśnienie tłumaczące wiele grzechów. - Przez kilka następnych dni będziemy brać udział w przyjęciach w całym Londynie, gdzie zostaniemy przedstawieni jako księ na i jej oddany narzeczony. − Och... - Jego przyszła ona z trudem dobywała z siebie głos. Mógłby przysiąc, e taki obrót spraw przeraził ją bardziej ni wszystko inne, czego do tej pory doświadczyła. Jak e wielką radość sprawi mu ujęcie tej małej snobki pod ramię i zmuszenie jej do powitania z uśmiechem londyńskich dam. W tym tygodniu czekały na nią jednak jeszcze większe niespodzianki. − A potem, za trzy dni, urządzimy przyjęcie tutaj. Zaproszenia są ju rozesłane.