ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

Niezapomniany rycerz - Dodd Christina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Niezapomniany rycerz - Dodd Christina.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK D Dodd Christina
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 258 stron)

CCHHRRIISSTTIINNAA DDOODDDD IEZAPOMNIANY RYCERZ PRZEŁO YŁA ANNA PAJEK TYTUŁ ORYGINAŁU A KNIGHT TO REMEMBER

Moim siostrom: Rhondzie Day, Juli Goetz, Marian Hardman, Ann Holdsworth, Kathy Howell, Sharon Idol, Jessice Kij, Sheili McCam, Bobbie Morganroth, Susan Richardson, Rebecce Easterly, Suzannie Bartholemew, Julie Muhaney, Deborah Schlafer, Sherrill Carlton. Dziękuję za wasze bezustanne poparcie i entuzjazm. Bóg czuwał nade mną, gdy Sheila napisała ten list.

ROZDZIAŁ 1 Średniowieczna Anglia Wessex, wiosna roku 1265. Edlyn pochyliła się, by wsunąć klucz do zamka. Drzwi zatrzeszczały w zawiasach. Zdziwiona, spojrzała na powiększający się otwór. Drewno wokół zamka było rozłupane i gdyby nie mrok przedświtu, od razu by to dostrzegła. Ktoś włamał się do apteki. Cofnęła się błyskawicznie i pośpieszyła z powrotem przez apteczny ogród. Po ostatniej bitwie wielu mę czyzn - rannych, przera onych i zdesperowanych - schroniło się w klasztornym szpitalu i Edlyn zdawała sobie sprawę, e lepiej będzie ich unikać. Ju miała pobiec wysypaną wirem ście ką, gdy usłyszała, e ktoś oddycha głośno i z trudem. Ktokolwiek zniszczył drzwi, znajdował się teraz w środku i, sądząc po odgłosach, musiał być ranny. Zawahała się. Nie chciała, by ten ktoś cierpiał, wiedziała jednak, e powinna poszukać któregoś z mnichów i poprosić go, by jej towarzyszył. Nim zdą yła podjąć decyzję, czyjeś ramię oplotło się wokół jej szyi. Przyciśnięta gwałtownie do spoconego męskiego ciała, zaczęła się wyrywać i rozpaczliwie kopać. Coś dotknęło jej policzka. Kątem oka dostrzegła błysk stali. Sztylet. - Zacznij tylko wrzeszczeć, a poder nę ci gardło. Od ucha do ucha. Mówił normandzką francuszczyzną, jaką posługiwali się szlachetnie urodzeni Anglicy, lecz prostacka wymowa i błędy gramatyczne czyniły ją prawie niezrozumiałą. Mimo to rozumiała go a za dobrze. - Obiecuję, e będę cicho - powiedziała uspokajającym tonem, który tak dobrze oddziaływał na rannych i chorych. Mę czyzna tylko zacieśnił uścisk. Podniósł ją tak, e jej stopy zawisły w powietrzu, a nacisk na tchawicę sprawił, e zaczęła się krztusić. - Akurat. Kobiety zawsze kłamią, eby ocalić skórę. Potrząsnął nią lekko, a potem uścisk zel ał. - Ale ty mnie nie zdradzisz, jeśli wiesz, co dla ciebie dobre. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, rozglądając się gorączkowo po ogrodzonym murem ogrodzie. eby choć jedna zakonnica... Nawet przeorysza, lady Blanche, byłaby mile widziana. Ale słońce dopiero co wzeszło i siostry były na primie. Po mszy zjedzą śniadanie i

dopiero potem rozejdą się do swoich zajęć w refektarzu, izbie chorych i ogrodach. To, czy Edlyn prze yje, zale ało wyłącznie od niej samej - jak zwykle. - Szukasz jedzenia? - spytała. - A mo e leków? Mamy tu sporo mę czyzn, którzy przybyli z pola bitwy... Ramię znów mocniej zacisnęło się wokół jej szyi. Rozdzierała je rozpaczliwie paznokciami, walcząc o oddech. Kiedy przed oczami Edlyn pojawiły się czerwone słońca, napastnik upuścił ją niczym gryzące szczenię. Upadła cię ko na ziemię. Mę czyzna postawił stopę na brzuchu Edlyn, pochylił się i wycelował sztylet w jej pierś. - A skąd ci przyszło do głowy, e wracam z pola bitwy? Walcząc z bólem i rodzącą się paniką, próbowała znaleźć właściwą odpowiedź. Czy ma mu powiedzieć, e cuchnie krwią, brudem i przemocą? Chyba nie to chciałby usłyszeć. Nie rozumiała, jak to się mogło stać, e jej z trudem wypracowany spokój został tak brutalnie zakłócony. - Mę czyźni przychodzą tutaj, szukając pomocy - szepnęła wreszcie. - Sądziłam, e mo esz być jednym z nich. - Nie ja. Nie jestem ranny. - Tak, właśnie widzę. Widziała nie tylko to. Napastnik, brzydki, przysadzisty mę czyzna, miał na sobie skórzany kaftan, a przy boku prawie ka dy rodzaj broni, jaki tylko wynaleziono, by zniszczyć ludzki rodzaj. Ramiona i brodę pokrywała mu krew, z pewnością nie jego własna. Zbyt pewnie trzymał się na nogach, dowiódł te , e nie zawodzą go siły. Ściągnął szerokie brwi, prawie niewidoczne pod skórzaną czapką. To tylko giermek rycerza, wytrenowany w sztuce zadawania ran i zabijania, pomyślała. Nie wątpiła, e sztukę tę opanował doskonale. Coś go jednak trapiło, zapytała więc najbardziej zachęcająco, jak tylko potrafiła: - Jak mogę ci pomóc? Rozejrzał się dookoła, a potem znów spojrzał na nią. - Mam tam kogoś. Chcę, ebyś się nim zajęła. Bogu dzięki. Edlyn ledwie mogła oddychać, tak jej ul yło. To krzepkie uosobienie brutalności nie zamierza jej zgwałcić. Ani zabić. Po prostu ąda pomocy dla swego pana lub przyjaciela. Ju wcześniej zdarzało jej się odczuwać strach, więc rozpoznała na języku jego metaliczny posmak. - Jest ranny? - spytała. Zawahał się, a potem skinął gwałtownie, jakby nawet to potwierdzenie wydawało mu się aktem zdrady.

- Lepiej zajęto by się nim w izbie chorych. Pozwól, e cię... Spróbowała oprzeć się na łokciach, lecz on natychmiast wycelował w nią ostrze. - Nie! To mogłem zrobić sam. Nikt nie mo e się dowiedzieć... - ... e on tu jest? - Właśnie - burknął mę czyzna. - Jeśli im powiesz, rozpłatam ci gardło od... - ... ucha do ucha - skończyła za niego. - Ju to mówiłeś. Ale jak mam mu pomóc, skoro nie pozwalasz mi się podnieść? Nadal się wahał, mimo to zdjął stopę z brzucha Edlyn i wyciągnął rękę, aby jej pomóc - a przy okazji nie spuszczać z niej oka. - Wchodź. Kiwnął głową w kierunku apteki i stał za nią, gdy otwierała drzwi. Na zewnątrz słońce zaczęło ju oświetlać krajobraz, jednak kamienne ściany blokowały dopływ światła, a przez małe okienka wpadała do środka jedynie słaba poświata. Edlyn otworzyła szeroko oczy, próbując zlokalizować źródło kłopotów. - Jest tam, na podłodze - powiedział sługa z szacunkiem. Zamknął drzwi, a potem ukląkł na klepisku, tu obok le ącej bezwładnie sterty szmat i elastwa. - Sprowadziłem pomoc, panie - szepnął. - Ona się tobą zajmie. adnej odpowiedzi, adnego ruchu ani dźwięku. Edlyn z obawą pomyślała, e ranny pewnie ju nie yje i natychmiast sprę yła się, gotowa uciekać, gdyby rozpacz odebrała słu ącemu rozum. Porywacz jęknął rozdzierająco. - Panie... Obawiając się, e zmieni zdanie, poło yła dłoń na ramieniu sługi. - Odsuń się i pozwól mi go obejrzeć. Słu ący wzdrygnął się pod dotykiem jej dłoni, a potem zerwał na równe nogi. - Jeśli on umrze, zginiesz - warknął. Lecz Edlyn ju się tak nie bała. W końcu napastnik był tylko giermkiem obawiającym się o ycie pana, a to czyniło go zdecydowanie bardziej ludzkim. - Twój pan jest w rękach Boga, jak my wszyscy - powiedziała karcąco. - A teraz lepiej się odsuń. Sługa odstąpił, potykając się i nie spuszczając wzroku z krzy a nad drzwiami. - Otwórz palenisko i podsyć ogień. Potrzebuję światła. Uklękła obok le ącego twarzą w dół rycerza, którego głowę skrywał zamknięty, powyginany hełm. Zdjęto mu ju opończę, lecz nogi, pierś i ramiona nadal otulała kolczuga.

Sługa oczyścił arzące się drwa z popiołu i poło ył nową warstwę podpałki. W nikłym świetle ledwie palących się głowni patrzyła, jak krew przesiąka przez metalowe ogniwa kolczugi. Odpięła sznurowanie po jednej stronie i zobaczyła, e z drugiej zostało ono rozerwane i zwisa swobodnie. Najwidoczniej przeciwnikowi udało się wbić lancę pomiędzy spojenia i rozedrzeć kolczugę. Drzewce musiało te rozerwać ciało pod nią. Stękając z wysiłku, odsunęła na bok cię ką stal i z przera eniem spojrzała na przesiąkniętą krwią wyściółkę. - Podaj mi nó - za ądała. - Ani mi się śni - dobiegła ją burkliwa odpowiedź. - Więc sam rozetnij mu podkładkę - powiedziała, zniecierpliwiona. Chciała jak najszybciej zobaczyć ranę na brzuchu rycerza. Porywacz ukląkł obok niej. - Ta podkładka nazywa się aketon. Trzęsącymi się rękami odciął poszarpane resztki nogawic i koszuli. - Aketon, ty głupia dziwko. Chroni mego pana przed ciosem wroga. Czy ty na niczym się nie znasz? Edlyn wiedziała na ten temat więcej, ni by chciała, lecz ani jej w głowie było się przyznawać. Zamiast tego rzekła: - Mo e i chroni go przed bezpośrednim ciosem w pancerz, ale tym razem nie na wiele się zdał. Sługa tymczasem obna ył swego pana i Edlyn zaczerpnęła raptownie powietrza. - Bo e, miej go w opiece - wykrztusiła. Opadła znów na kolana i w milczeniu wpatrywała się w sterczące przez skórę białe ebra i porozrywane mięśnie. - Potrzebujecie kogoś bardziej doświadczonego ni ja - powiedziała, bojąc się choćby dotknąć rannego. - Ty się nim zajmiesz - powiedział sługa stanowczo. - Nikt inny. - Dlaczego powierzasz go mojej niekompetentnej opiece, skoro po drugiej stronie dziedzińca znajduje się szpital? Jestem zielarką - oświadczyła stanowczo. - Nie opiekuję się rannymi. Przygotowuję tylko okłady i zalecam lekarstwa. Przez chwilę przyglądał się jej z nieukrywaną wrogością. - Słyszę, jak mówisz. Jesteś damą, a damy potrafią leczyć swoich ludzi. - Jedne lepiej, inne gorzej. - Więc się postaraj. - Zimne ostrze znowu dotknęło jej policzka. - Bierz się do roboty, ale ju . A zatem nie ma co dyskutować. Ranny rycerz to pewnie jeden z buntowników Simona de Montforta, a sługa boi się, e ludzie księcia odnajdą jego pana i go zabiją. W takim razie

ukrycie się miało sens. Nieraz jednak widziała, jak ludzie umierali od takich ran, a ci, którym udawało się prze yć, mieli zapewnioną opiekę doświadczonych zakonnic i przyuczonych pomocników. Zerknęła kątem oka na sztylet. Powinna uciec, nim ostatecznie podda się współczuciu. A jednak została i zajęła się tym, czym nale ało. Musiała... nie wolno jej myśleć tylko o sobie. Wstała i ruszyła zdecydowanie przez aptekę, śledzona podejrzliwym spojrzeniem sługi. Ściany małego budyneczku, wzniesionego pośrodku klasztornego ogrodu z ziołami, obramowane były półkami. Z belek sufitu zwieszały się wiązki suszonych grzybów. Środek pomieszczenia zajmował długi stół, a w rogu stał gliniany piec. - Jak masz na imię? - Po co ci wiedzieć? - warknął mę czyzna, przesuwając palcem po ostrzu sztyletu. - Nie wiem, jak się do ciebie zwracać. Otworzyła drewniane pudełko, zaczerpnęła garść suszonego krwawnika i wrzuciła do kamiennej czarki, a następnie roztarta ziele na proszek. - Chciałabym te , ebyś rozniecił porządny ogień. - Po co? Miała ochotę go uderzyć, choć rozumiała, dlaczego jest taki podejrzliwy. Poza tym nadal ściskał w dłoni sztylet. - Pacjent tak powa nie ranny jak twój pan musi być trzymany w cieple. Kiedy ju go pozszywam, sporządzę okład, który pomo e oczyścić krew. Mę czyzna przetrawi! to, co mu powiedziała, a potem wstał i podszedł do stosu drew obok paleniska. - Nie ma tu tego zbyt wiele - powiedział. - Na zewnątrz jest cała sterta drewna. - Jeszcze czego. Nie myśl, e zostawię cię z nim samą. - Jak sobie chcesz. Dolała do czarki tyle wody, by zioła utworzyły gęstą papkę i postawiła czarę na piecu. Zebrała potrzebne narzędzia i uło yła je na tacy. Kiedy podeszła do stołu od strony drzwi, sługa natychmiast ruszył za nią, trzymając w pogotowiu sztylet. To, e a tak jej nie ufa, nie dziwiło Edlyn, choć mocno ją irytowało. Oto niwo przemocy: ludzie, którzy nie ufają nikomu i którym nie nale y ufać. Podeszła do rannego. - Lepiej to odłó . Będę potrzebowała pomocy - powiedziała. Sługa zawahał się, a ona spojrzała na jego brzydką twarz.

- Czego się boisz? Przecie mógłbyś zabić mnie gołymi rękami. - To prawda - zgodził się mę czyzna i schował sztylet. - Przynieś wody - rozkazała. - Jest w tamtym dzbanku. - Po co ci woda? Ciągła podejrzliwość denerwowała ją, lecz nie okazywała tego. Nauczono ją nad sobą panować, ukrywać uczucia i nastroje. Wyglądało na to, e ta umiejętność bardzo jej się teraz przyda. Utrata opanowania mogłaby kosztować ją ycie, powiedziała więc, starając się, aby zabrzmiało to zdecydowanie: - Potrzebuję wody, eby przemyć ranę. Muszę się jej przyjrzeć. Proszę, rób co ci mówię, dla dobra twego pana. Ton spokojnej pewności podziałał. Sługa wstał i przyniósł wodę. - Otwórz drzwi - powiedziała, korzystając ze świe o nabytej przewagi. - Potrzebuję więcej światła. Sługa zignorował jednak polecenie i przykląkł obok niej, czekając na dalsze instrukcje. Edlyn westchnęła, rozczarowana, i wzięła się do pracy. Na szczęście dla rannego słońce świeciło coraz jaśniej, kiedy więc ściągała poszarpane brzegi rany i zszywała ją grubym ściegiem nicią z owczego jelita, widziała przynajmniej, co robi. Choć szycie trwało długo, sługa przez cały czas przyglądał się Edlyn. Nie zadawał więcej pytań. Wieloletnie nawyki i wpojone zachowania wzięły górę. Edlyn była panią, a kiedy pani rozkazuje, sługa wykonuje polecenia - nawet je eli to on ma przewagę. W tej chwili jednoczył ich wspólny cel. Potem, Edlyn wiedziała o tym doskonale, znów staną się wrogami. W pewnej chwili zdała sobie sprawę, e ranny odzyskuje świadomość. Przedtem był nieprzytomny, lecz teraz jego mięśnie tę ały, kiedy na nie naciskała, a usta z trudem powstrzymywały jęk, gdy zagłębiała w ciało igłę. Musiał być bardzo dzielny, albo pomimo spowijającego umysł bólu świadom, e trzeba zachowywać się cicho. Wspomniawszy, jak zachowywał się jej mą wojownik, kiedy był chory, doszła do wniosku, e chodzi o to drugie. Zaczęła przemawiać łagodnie do rannego, starając się go uspokoić. Przecie stracił przytomność na polu walki i ocknął się w obcym, dziwnym miejscu. - Jesteś w opactwie Eastbury, panie - powiedziała - około dziesięciu mil od pola bitwy, gdzie cię raniono. Mę czyzna odprę ył się w widoczny sposób, więc chyba zrozumiał, co do niego mówiła. Lecz kiedy się odezwał, dźwięk jego głosu przestraszył Edlyn. - Wharton? - zapytał, a jego głos wibrował w głębi obszernego hełmu.

Edlyn obrzuciła sługę, którego imię właśnie poznała, ironicznym spojrzeniem. Mogłaby przysiąc, e brzydal się zaczerwienił. - Jest obok mnie. - Kim... jesteś? - Mam na imię Edlyn. Rycerz poruszył się gwałtownie pod jej dłońmi. - Sprawiłam ci ból? - krzyknęła. - Oczywiście, e sprawiłaś mu ból, ty głupia krowo! - warknął opryskliwie Wharton. - Nie! - powiedział rycerz stanowczo. Słyszała jego cię ki oddech i sama niemal przestała oddychać, zastanawiając się, czy mę czyzna, pokonany przez ból, nie zacznie jej okładać. Powoli ranny uspokoił się. - No dalej, dokończ. Z boku, poza zasięgiem wzroku rannego, Wharton sięgnął znowu po sztylet. - Bądź bardziej delikatna - ostrzegł. Dr ącymi dłońmi dokończyła szycie i uwa nie przyjrzała się szwom. - Chyba skończyłam - powiedziała. Nie miała pojęcia, co zrobić z miejscami, gdzie skóra została całkowicie zdarta, nie podobało jej się te , i strzępy ciała wystają spomiędzy szwów. ałowała, e nie ma tu doświadczonej zakonnicy lub choćby jednego z tych mnichów o grubych palcach, którzy pomagali w szpitalu. Nagle przyszło jej do głowy, e pan mo e okazać się bardziej rozsądny ni jego sługa, powiedziała więc: - Nie znam się na zszywaniu ran, jednak twój człowiek nalegał, ebym zrobiła dla ciebie, co potrafię. Gdybyś pozwolił mi sprowadzić pomoc, moglibyśmy przenieść cię do szpitala i... - Nie. W tym zaprzeczeniu było tyle siły, e Edlyn a się cofnęła. Nie eby rycerz mówił głośno, przeciwnie. Jednak to jedno wypowiedziane cicho słowo uświadomiło jej, e ma do czynienia z dowódcą, nawykłym, by go słuchano. Ona te będzie słuchała, przynajmniej dopóki pomiędzy nią a wolnością stoi jego giermek. - Jak sobie yczysz, panie. Wstała, zrzuciła z nóg ścinki nici i powiedziała: - Wharton cię tu przyniósł. Jeśli wytrzymasz jeszcze chwilę, skończę opatrywać ranę i będziesz mógł odpocząć. Wharton zerwał się na równe nogi.

- Dokąd idziesz? - Po okład - przypomniała mu. - A ty mo e byś tak zdjął swemu panu hełm? Będzie mu wygodniej. - Nie ma mowy - burknął Wharton. - On potrzebuje powietrza - przekonywała. Oblicze sługi poczerwieniało. - Chcesz spojrzeć na jego twarz, a potem go zdradzić. Olbrzymi rycerz przemówił: - Zrób, co ci ka e. Wharton opadł znów na kolana i sięgnął po hełm. Edlyn demonstracyjnie odwróciła się plecami i zajęła przygotowywaniem okładu. Nie miała ochoty prowokować Whartona. Z tyłu dobiegł ją głos rannego. - Wody. Uwolniony spod hełmu, głos ten brzmiał niczym pomruk wielkiej oceanicznej fali, rozbijającej się o skalisty brzeg. Pasuje do właściciela, pomyślała Edlyn. - Tak, panie. Wharton ruszył po dzbanek, lecz Edlyn powstrzymała go. - Daj mu to. Z półki nad głową zdjęła butelkę, odkorkowała ją, a potem nalała z niej do kubka i podała go Whartonowi. Powąchał płyn podejrzliwie i zmarszczył nos. Uprzedzając pytanie, powiedziała: - To wzmacniający wywar na wodzie ze źródła. Doda mu sił. Wykrzywiając z niesmakiem twarz, Wharton zaniósł napój swemu panu. Edlyn odwróciła się lekko i zerknęła na le ącego, rozcierając na wewnętrznej stronie nadgarstka pastę, by zbadać jej temperaturę. Nawet bez hełmu nie dało się go rozpoznać. Oczywiście, jak mogło być inaczej? Pod metalową powłoką twarz skrywało coś w rodzaju czepca z metalowych kółek, przypominającego kolczugę. Patrzyła, jak Wharton wsuwa ostro nie ramię pod głowę rycerza i delikatnie ją unosi. Ranny zaczął pić, a kiedy miał dosyć, Wharton odsunął kubek, nie pytając o pozwolenie. Muszą być razem od bardzo dawna, uświadomiła sobie Edlyn, mimo woli podziwiając oddanie Whartona. Kiedy sługa uło ył na powrót głowę pana na podłodze, obrzucił Edlyn tak rozjuszonym spojrzeniem, e czym prędzej zabrała się na powrót do pracy. Przez chwilę grzebała w koszyku z czystymi szmatkami. Wreszcie wybrała miękki kawałek płótna. Podeszła do le ącego i starając się nie patrzeć na jego twarz, co miało przekonać Whartona,

e jest posłuszna, uklękła przy boku rannego. Rozsmarowała palcami zieloną papkę na szmatce, a potem przyło yła okład do rany. Dopiero wtedy zaryzykowała i zerknęła ukradkiem na twarz rycerza. Pot, brud i krew zastygły w przera ającą maskę. Edlyn wypuściła długo wstrzymywany oddech i powiedziała: - Spójrz tylko na niego. Nawet rodzona matka by go nie rozpoznała. Wharton uśmiechnął się z zadowoleniem. - Umyj mi twarz - powiedział rycerz. - Swędzi mnie. Uśmiech zniknął, lecz Wharton sięgnął posłusznie po mokrą szmatkę. Edlyn chwyciła go za nadgarstek. - Najpierw trzeba mu zdjąć pancerz i prawie całą kolczugę. Schyliła się i wyciągnęła spod stołu siennik, przykryty ciasno tkanym wełnianym pledem. - Gdybyśmy dali radę go rozebrać, uło yć na sienniku i zaciągnąć w kąt przy piecu, byłoby mu cieplej. Wharton gapił się na nią, najwidoczniej nieprzekonany. - Poza tym będzie mniej rzucał się w oczy - dodała. Wharton spojrzał na kąt przy piecu. - Ale tam stoi stół. - Przesuniemy go. Widząc, e ani myśli się ruszyć, powiedziała, zniecierpliwiona: - Tu nie ma gdzie go ukryć. - Więc trzymaj wszystkich z daleka - odparł. - Nie mogę. Dostarczam ziół i wywarów do szpitala. Wharton wpatrywał się w nią buntowniczo. - Ludzie umrą, jeśli nie dostaną lekarstw! Nie wzruszyło to Whartona. - Inni mnie nie obchodzą. - A mnie tak - wtrącił znowu rycerz. Edlyn odetchnęła z ulgą. - Poza tym - dodała - jeśli zamknę aptekę, zakonnice nabiorą podejrzeń. No ju , zdejmijmy wreszcie ten pancerz. - Najpierw kaptur - rozkazał wojownik. - Zdejmijcie go. Zacisnął wargi. Musi go boleć, pomyślała Edlyn. Długie pasma jasnych włosów zaczepiały o oczka kolczugi, powodując dodatkowy ból. Wharton wymruczał pod nosem

przeprosiny, lecz rycerz nie zganił go za brak delikatności. Le ał spokojnie, oddychając płytko, a kiedy sługa wreszcie uwolnił go od kaptura, rozkazał: - Teraz twarz. Umyj mi twarz. Wharton wziął ponownie do rąk mokrą szmatkę, lecz rycerz powiedział: - Nie ty. Ona. Ura ony sługa rzucił przestraszonej Edlyn szmatkę oraz gniewne spojrzenie, po czym się odsunął. Nie rozumiała tego. Najpierw obaj usilnie starają się, by nie odkryła, kim jest ranny, a potem rycerz ka e umyć sobie twarz, ryzykując, e Edlyn go rozpozna. I rzeczywiście, taka mo liwość istniała. Kiedy została panią na zamku Jagger, poznała całe legiony rycerzy i szlachetnie urodzonych, którzy przybywali, oferując swoje usługi i oddając się pod opiekę jej mę a. Oczywiście, gdy Robin zginął, wszyscy zniknęli bez śladu. Spojrzała na pokrytą brudem twarz rycerza. Czy mógł ją rozpoznać? - Na co czekasz? - zapytał. Nie odpowiedziała, lecz pochyliła się i przesunęła szmatką po czole rannego. Było to szerokie czoło, jasne, lecz poznaczone bruzdami yciowych doświadczeń. Wokół piwnych oczu widniały drobne zmarszczki - skutek mru enia powiek w pełnym słońcu. Mę czyzna przyglądał się jej uwa nie. Zawahała się, trzymając dłoń tu nad twarzą rannego. Co go a tak zainteresowało? Wharton wyrwał jej z dłoni szmatkę, wypłukał z krwi i brudu, po czym wcisnął z powrotem pomiędzy palce. Ciemne smugi skrywały rysy wojownika, tworzyły fałszywe cienie, zmieniając kształty. Kości policzkowe, które wyłoniły się spod warstwy brudu, wysokie i ostre, pasowały do wysuniętej szczęki. Nim seria złamań zniekształciła nos, był z pewnością prosty niczym klinga z kości. Usta mę czyzny, nawet niespuchnięte i nieposiniaczone, były szerokie i szczodre, takie, o jakich marzą dziewczęta. Przyglądała mu się i ręka zaczęła jej dr eć. Młodziutka dziewczyna mogłaby patrzeć na tego mę czyznę zakochanym wzrokiem. Mogłaby zadurzyć się w nim na śmierć i ycie i przypisywać mu wszelkie mo liwe cnoty. A gdyby tę młodziutką dziewczynę wydano za mę czyznę dostatecznie starego, by mógł być jej dziadkiem, nosiłaby w pamięci jego wizerunek niczym święty obraz. I spędzałaby kolejne lata w przekonaniu, e on, i tylko on, potrafiłby rozbudzić w niej namiętność. Nie miała racji, i to w wielu sprawach. A teraz ta dziewczyna dorosła i wkrótce zapłaci za swoją głupotę. Tak, poznała go. Jak e mogłoby być inaczej? Nawet spustoszenia poczynione przez czas nie mogły zatrzeć w jej pamięci obrazu tego pięknego i jak e męskiego ciała.

Rzuciła szmatkę Whartonowi i wytarła dłonie o spódnicę, jakby dotykanie go ją zbrukało. - Hugh - powiedziała jasno i wyraźnie. - Ty jesteś Hugh de Florisoun. ROZDZIAŁ 2 - Ty zaś jesteś Edlyn, księ na Cleere. Święty Bo e, więc ją pamiętał! Wstała pośpiesznie i odsunęła się od niego. - Byłam księ ną Cleere. Ju nią nie jestem. Przez chwilę czekał, a się przedstawi, a kiedy tego nie zrobiła, powiedział: - Twój ksią ę umarł. - Był starym człowiekiem. - I wyszłaś ponownie za mą ? Nie odpowiedziała. Po prostu odwróciła twarz od obserwujących ją uwa nie oczu. Przed laty oddałaby wszystko, by Hugh spojrzał na nią w ten sposób. W jakikolwiek sposób. Teraz było za późno. Jej widoczne zaniepokojenie tylko go rozbawiło, zapytał bowiem kpiąco: - Lecz nadal jesteś Edlyn, mam nadzieję? - Mo esz mnie tak nazywać - odparła. - Lady Edlyn? Wbił w nią zęby niczym borsuk w szczura i nie zamierzał wypuścić. Nie podobało jej się to porównanie. Zwłaszcza e to jej przypadała rola szczura. - Po prostu Edlyn. Będzie ją tak męczył, dopóki nie powie tego, czego on chce się dowiedzieć, albo czegoś, czego będzie potem ałowała. Ku zaskoczeniu Edlyn Hugh przyło ył nagle ucho do klepiska. Przez chwilę nasłuchiwał, a potem powiedział: - Ktoś nadchodzi. Wharton wyciągnął sztylet tak szybko, e nie zdą yła się odsunąć. - Pozbądź się go - powiedział. - Odłó to, Wharton. Głos Hugha brzmiał teraz słabiej, nie tak władczo. Widać uznał, e na razie nie uda mu się niczego dowiedzieć. - Edlyn mnie nie zdradzi. Upokarzało ją, e był jej tak bardzo pewny. Czy by przez cały czas zdawał sobie sprawę, jak bardzo była w nim zadurzona? A tak, by zaryzykować dla niego ycie?

Prychnęła gniewnie. Istniały tylko dwie osoby, dla których byłaby w stanie tyle poświęcić. Wharton ukłuł ją w bok czubkiem sztyletu. - Jeśli go zdradzisz, dopilnuję, ebyś zginęła - szepnął. Poczuła, e ma dość zastraszania. Tama pękła. - Zabierz to ode mnie! Uderzyła go pięścią w ramię, a jej atak tak go zaskoczył, e upuścił sztylet. - I ebyś nie ośmielił się więcej mi grozić! Hugh zachichotał. - Oto moja Edlyn. Taką ją zapamiętałem - powiedział tak protekcjonalnym tonem, e miała ochotę paść na klęczki i okładać go na oślep pięściami. - Zawsze miałaś temperament. - Nie jestem twoją Edlyn - powiedziała, a potem zwróciła się do Whartona. - I nie mam zwyczaju zdradzać ludzi, którzy przychodzą do mnie po pomoc. Rzuciła dumne spojrzenie oniemiałemu słudze i jego rozbawionemu panu, odwróciła się na pięcie i pomaszerowała do drzwi. Otworzyła je i wyszła do ogrodu. Ście ką nadchodziły lady Blanche i jej podobna do ropuchy słu ka. - Lady Edlyn! Lady Edlyn! - zakwiczała lady Blanche. Piskliwy głos kobiety pasował do mizernej postury. - Potrzebujemy natychmiast trochę makowego syropu. Pewien szlachetnie urodzony człowiek bardzo cierpi. Swego czasu, gdy Edlyn była oną najpotę niejszego pana w okolicy i patronką opactwa Eastbury, uwa ała zaró owione niczym jabłuszko policzki i uśmiechnięte, wygięte w łuk usta lady Blanche za czarujące. Wierzyła wtedy, e lady Blanche jest kochaną, miłą, oddaną obowiązkom i swemu powołaniu zakonnicą. Teraz znała prawdę. - Mówisz, pani, o baronie Sadyntonie? Lady Blanche zatrzymała się raptownie. Jej słu ąca, Adda, o mało na nią nie wpadła. Identyczne spojrzenia, jakimi obrzuciły ją obie kobiety, przypomniały Edlyn o łączącym je pokrewieństwie. - Kwestionujesz, pani, moją ocenę? - spytała lady Blanche. - Ale skąd, gdzie bym śmiała - skłamała Edlyn bez zmru enia powiek. - Mimo to obawiam się, e szlachetny lord będzie musiał trochę pocierpieć. Zamknęła za sobą drzwi. - Powiedziałam wam wczoraj rano, e nie mamy ju syropu makowego.

- No, no, moja droga. Lady Blanche potruchtała bli ej i stanęła tu przy Edlyn, która poczuła się nieswojo. - Wiemy, e przechowujesz zapas na wypadek nagłej konieczności. A to jest nagła konieczność. - Mimo to cieszę się, e przyszłyście - mówiła dalej Edlyn, jak gdyby lady Blanche w ogóle się nie odezwała. - Trzeba naznosić mi trochę drewna na opał. Jeśli cokolwiek mogło wypłoszyć lady Blanche, to właśnie tego rodzaju groźba. Adda zaś poświęcała ycie, aby zapewnić wygodę lady Blanche, tote nie mogła marnotrawić energii na inny cel. Jednak ku zdziwieniu i rozczarowaniu Edlyn lady Blanche tylko skinęła głową. - Pomó lady Edlyn, Addo. Pod spojrzeniem, które rzuciła jej Adda, mniej zaprawiona w bojach kobieta z pewnością skurczyłaby się ze strachu. Lecz Edlyn miała większe zmartwienia. Na przykład ranny mę czyzna na podłodze apteki. Lub zakochany w swoim sztylecie Wharton. Albo te skandal i następująca po nim niesława, którą lady Blanche tak chętnie okryłaby imię Edlyn. - Poka ę ci, jakiego drewna potrzebuję - powiedziała, starając się zyskać na czasie. - Drewno to drewno. Lady Blanche ujęła Edlyn pod ramię i pociągnęła ją w kierunku drzwi, podczas gdy Adda powlokła się niechętnie ku stercie drewna. Edlyn nieraz ałowała, e Bóg poskąpił jej wzrostu, lecz była wy sza przynajmniej od lady Blanche. Zaparła się obcasami. - To nie takie proste - odparła. - Nie dla mnie. Ró ne rodzaje drewna palą się inaczej: dąb płonie długo i równo. Sosna szybko, dając wiele ciepła. Orzech... - Wiem - przerwała jej ostro lady Blanche - ale co to ma do rzeczy? - Zielarka musi przygotowywać swoje wywary w odpowiedniej temperaturze. - Proszę, lady Edlyn. Przestań udawać. Lady Blanche wygięła pogardliwie usta. - Obie wiemy, e nie jesteś zielarką. Jesteś tylko damą w niełasce, pozbawioną majątku i yjącą na koszt opactwa. Gniew Edlyn, rozbudzony przez Whartona, wybuchnął z nową siłą. - Ufundowałam to opactwo i sowicie je zaopatrzyłam. Lady Blanche zaczęła dr eć niczym liść, miotany wiatrem słusznego oburzenia.

- I teraz wszyscy muszą ci się odwdzięczać. Przyniosłaś tu z sobą ślad swojej zdrady. Zbrukałaś naszą reputację. Gdybym to ja była matką przeło oną... - Lady Corliss jest tu matką przeło oną, i oby jak najdłu ej nią była - powiedziała Edlyn. Mówiła szczerze i z głębi serca. Lady Corliss nigdy nie dała jej odczuć, e z patronki i opiekunki zmieniła się w osobę pozostającą na łasce klasztoru. Była niczym statek, który przewiózł Edlyn przez wzburzone morze rozpaczy i Edlyn niemal ją czciła. Podobnie jak lady Blanche. Jej zaciśnięte usta złagodniały, gdy powtórzyła: - Oby jak najdłu ej. A potem spojrzenie małych oczek, tkwiących niczym rodzynki ponad pulchnymi policzkami, znowu nabrało ostrego wyrazu. - Lecz moim zadaniem jako przeoryszy jest troska o spokój matki przeło onej. Ty zaś, pani, okazałaś się wielkim rozczarowaniem. - Lady Corliss tak powiedziała? Edlyn nie wierzyła w to, lecz samo przypuszczenie bolało. Zwłaszcza e uwa ała, i to prawda. Przez cały ostatni rok bardzo się starała rozwinąć wrodzony talent i zostać dobrą zielarką, przydatną w opactwie. Wiedziała jednak, e zajmuje czyjeś miejsce i ta świadomość powiększała jeszcze cierpienie, które zakradało się po cichu ka dej nocy do skromnie wyposa onej celi, gdzie sypiała. Lady Blanche wypuściła słowną strzałę, a teraz starała się wbić sztylet w serce Edlyn. - Lady Corliss jest zbyt uprzejma. Dzień zaczął się paskudnie, pomyślała Edlyn, i nic nie wskazuje, eby cokolwiek miało się poprawić. Lady Blanche, upojona zwycięstwem, potruchtała ście ką do bramy. Edlyn zerknęła na budynek apteki, modląc się w duchu, by ukryci w niej mę czyźni nie usłyszeli gorzkiej wymiany zdań. Hugh chciałby dokładniej rozeznać się w jej poło eniu, a ona nie zamierza niczego mu wyjaśniać. Ani teraz, ani nigdy. Dumnie wyprostowana weszła do apteki i zatrzymała się, zdumiona. Hugh zniknął, podobnie jak Wharton i wszelkie ślady ich obecności. Edlyn zamrugała. Czy by zmartwienia i niepokój wreszcie ją dopadły, pozbawiając rozumu? Czy ranny rycerz ani jego groźny sługa po prostu nie istnieli? Ale nie, na stole nadal stała otwarta butelka źródlanej wody, a poplamioną krwią szmatę wetknięto za drewnianą skrzynię, w której trzymała suszone zioła. Stół odsunięto pod ścianę, a mata zniknęła. Gdy rozejrzała się uwa niej, dostrzegła na podłodze ślad po sienniku, obcią onym ciałem Hugha. Widocznie Wharton dokądś go zaciągnął.

Gdy wyszła, mę czyźni jednak postanowili jej posłuchać i w pośpiechu przenieśli się do jedynego jako tako ukrytego miejsca w izbie. - W końcu ktoś tu okazał zdrowy rozsądek - powiedziała i pośpieszyła w stronę pieca. - Do kogo mówisz, pani? Edlyn krzyknęła cicho, zaskoczona i odwróciła się do drzwi. W pierwszej chwili wydało jej się, e to wróciła lady Blanche. Lecz potem mała postać weszła w głąb pomieszczenia i Edlyn zobaczyła, e dźwiga w ramionach stos drewna. Adda. Zupełnie o niej zapomniała. Jak to niemądrze z jej strony przypuszczać, e udało jej się pokonać lady Blanche, gdy tymczasem odparta jedynie pierwszy atak. - Mówiłam do siebie - powiedziała. - Ach... Ta jedna sylaba dźwięczała całym bogactwem ukrytych znaczeń. Adda najwidoczniej sądziła, i Edlyn traci rozum. - Pozwól, e wezmę drewno. Adda odsunęła swój baga z zasięgu ramion Edlyn. - Gdzie mam je poło yć? Stos drewna, jak zauwa ył wcześniej Wharton, bardzo skąpy, stał tu przed kryjówką Hugha. - Tutaj, przed samym piecem - poleciła Edlyn. Adda omiotła spojrzeniem izbę, a potem ruszyła prosto przed siebie, zmuszając Edlyn, by ustąpiła jej z drogi. - Nie! - powiedziała ostro Edlyn, obawiając się, e wścibstwo mo e kosztować Addę ycie. Adda zrzuciła przyniesione drewno na wyznaczony nieokorowanymi gałęziami kwadrat podłogi, gdzie zwykle trzymano drwa na opał. - Te mi coś! Nic dziwnego, e nie chciałaś, bym się zbli yła! Jaki tu bałagan! Mo esz być, pani, pewna, e lady Corliss o tym usłyszy. Przestraszona Edlyn z niedowierzaniem wpatrywała się w kąt pokoju. Pojemnik ze szmatami został opró niony, jego zawartość wyrzucona na podłogę, a ustawiony na sztorc kosz skrywał co najmniej jedną podejrzaną wypukłość. Ktoś tu myśli naprawdę szybko. Oczywiście, nie dałoby się oszukać w ten sposób osoby obdarzonej parą bystrych oczu, lecz Adda była podobna do swej pani pod ka dym względem, nie wyłączając słabego wzroku. Otarła spocone czoło rąbkiem welonu. Nie zamierzała dać się poni ać tej złośliwej imitacji lady Blanche.

- Porządek w aptece to moja sprawa! Pewnie sama zrobiłaś tu bałagan, eby zmusić mnie do wydania syropu. Nic z tego, więc wracaj do swojej pani i donieś jej, e ci się nie udało. Adda pochyliła się tak, e nosem niemal dotykała spódnicy Edlyn. - Masz krew na fartuchu. Edlyn spojrzała w dół. Rzeczywiście, na fartuchu, który nosiła, aby osłonić cienką wełnianą suknię, widniały plamy krwi. Próbowała je zetrzeć, ale na pró no. - Zajrzałam o świcie do szpitala - powiedziała. - Musiałam dotknąć któregoś z mę czyzn. Kłamstwo, do tego źle zamaskowane i łatwe do wykrycia. Edlyn nie umiała kłamać. - Nie mogłam spać - dodała pośpiesznie. - Pewnie z powodu nieczystego sumienia - powiedziała Adda, zadowolona ze swojej repliki. - Wyjdź stąd - powiedziała Edlyn spokojnie. Choć nie zdawała sobie z tego sprawy, w jej głosie dźwięczał ten sam władczy ton, jaki słyszała wcześniej w głosie Hugha. - Wynoś się i nie wracaj, bo twoje zuchwalstwo zmusi mnie, bym zgrzeszyła i wyraziła się źle o jednej ze sług bo ych. - A o kim na przykład? Edlyn podeszła do drzwi i otworzyła je na oście . - O tobie. Patrzyła, niewzruszona, jak Adda wypada za drzwi i biegnie niepewnie ście ką, pogdakując niczym obra ona kura. Wreszcie zatrzasnęła z hukiem drzwi. Odgłos zatrzaskiwanych drzwi rozjaśnił jej myśli. Muszę się opanować, pomyślała. Wharton wstał, strząsając z siebie szmaty. Chwycił za sztylet i, czerwony z gniewu, powiedział: - Kazałem ci trzymać wszystkich z daleka. - Mówiłam ci, e to nie będzie mo liwe. Przyglądała się, jak zrzuca szmaty z le ącego bez czucia, okutego w metal uosobienia kłopotów. ałowała gorąco, e obaj mę czyźni nie znajdują się gdziekolwiek indziej. - Zdejmij mu pancerz - powiedziała. - Musi odpoczywać, le ąc wygodnie, a nie zakuty w stertę zardzewiałego metalu. - Zardzewiałego? - zaskrzeczał Wharton. - Stertę? Pan wydawał się równie oburzony, jak jego sługa.

Zadowolona, e udało jej się im dopiec, powiedziała: - Potrzebna mu koszula. Spojrzała na Whartona. - Nie spodziewam się, e jakąś przyniosłeś. - Przepraszam, milady, ale zapomniałem o tym w ferworze walki. Cię kawy sarkazm Whartona rozbawił ją. - Niełatwo będzie znaleźć dość długą, aby na niego pasowała, ale rozejrzę się w szpitalu. Wypadła za drzwi, nim Wharton zdą ył ją powstrzymać i po raz pierwszy, od kiedy zobaczyła wyłamany zamek, opuściło ją napięcie. Co takiego uczyniła, e zsyłano na nią wcią nowe próby? Miała nadzieję, e najgorsze minęło, modliła się tylko o spokój i uwolnienie od wszechobecnego smutku. Ostatnio myślała, e Bóg ją wysłuchał. No có , musiała się pomylić. Wyszła za bramę ogrodu i znalazła się na dziedzińcu. Wokół niego stały budynki klasztorne. Widziała stąd sypialnie zakonnic, szpital, stodołę, cele dla gości, gdzie sypiała. W centrum, zarówno w sensie przenośnym jak dosłownym, stał kościół, wznoszący się ponad inne budynki i jakby obejmujący swym oddziaływaniem wszystko w pobli u. Stado klasztornych owiec skubało trawę u stóp wielkich kamiennych schodów, prowadzących do sanktuarium, a zakonnica z mniej szlachetnego rodu karmiła resztkami z kuchni trzy chrząkające świnie. Po drugiej stronie kościoła, za drogą, mieszkali i pracowali mnisi. Do zakonnic przybywała podró ująca szlachta i chorzy, mnisi przyjmowali włóczęgów i trędowatych. Ka dy miał tu swoje miejsce. Ka dy, poza Edlyn. Nie potrzebowała lady Blanche, by sobie to uświadomić. Ka dego dnia, gdy przechodziła przez dziedziniec, ałowała, e nie ma swego miejsca na ziemi. Jakiegokolwiek. Zbyt długo była panią we własnym domu, by łatwo przywyknąć do zale ności, choć... - Lady Edlyn. Edlyn odwróciła się, słysząc kochany głos. - Byłaś daleko. Matka przeło ona wsunęła dłoń pod ramię Edlyn i poprowadziła ją w kierunku szpitala. - Mo e byś tak do nas wróciła? Bardzo cenimy sobie twoją uprzejmość i mądrość. Lady Corliss uśmiechnęła się do Edlyn, która omal nie zgięła się w pół z poczucia winy. Lady Corliss nie zasłu yła na taką zdradę. Ta dama, wysoka, o królewskiej postawie,

zawsze szukała towarzystwa oraz rad Edlyn i wypowiadała się na temat jej umiejętności z podziwem, który przynosił udręczonej duszy Edlyn ukojenie. - Wyglądasz na zmartwioną, moja droga. Mogę ci w czymś pomóc? Tak, powiedz mi, co mam zrobić z rannym wojownikiem i jego wrogo nastawionym sługą. Choć miała wielką ochotę to wykrzyczeć, milczała. - Je eli martwisz się tym, e odmówiłaś lady Blanche syropu makowego, to proszę, przestań. Miałaś rację i to właśnie jej powiedziałam, gdy do mnie przyszła. Lady Corliss pochyliła głowę i spojrzała na Edlyn spod siwych brwi. - Wiem, sądzisz, e nie zdaję sobie sprawy, jak lady Blanche cię traktuje, ale tak nie jest. Podjęłam pewne kroki, by temu zaradzić. Oczywiście, nie spodobała jej się reprymenda. Przysięga, e udowodni twoją perfidię, chocia przekonywałam ją, e jesteś niewinną, skrzywdzoną duszyczką. Poczucie winy Edlyn rosło z ka dym wypowiadanym przez lady Corliss słowem. - Nie tak znowu niewinną - mruknęła. - Niewielkie przewinienia, jakich się dopuściłaś, nie zasługiwały na a taką karę. Matka przeło ona uniosła dłoń ze zło onymi palcami i wskazała na kościół. - Oczywiście, kim e ja jestem, by to oceniać? Mimo to modliłam się, eby Bóg zdjął z ciebie ten cię ar, a świat przekonał się, jak jesteś dobra i uczciwa. Ostatnio zaczęło mi się wydawać, e Pan wreszcie obdarzył cię łaską. Lady Corliss się modliła, Edlyn się modliła i kombinacja tych modlitw zaowocowała pojawieniem się rannego rycerza, którego musi teraz ukrywać w aptece. Przyrzekła, e nikomu o tym nie wspomni, lecz lady Corliss prowadziła opactwo i sprawowała pieczę nad dwudziestoma dwoma szlachetnie urodzonymi zakonnicami z godnym podziwu wyczuciem i delikatnością. Co by to szkodziło, gdyby jej powiedziała? Tak bardzo tego pragnęła! - A jeśli... jeśli okropnie zgrzeszyłam? Czy nasz pan ukarze za to całe opactwo? Z zapartym tchem czekała na odpowiedź. - Nie jesteś dzieckiem, lady Edlyn. Wiesz, e boska wola nie objawia się w ten sposób. Pan daje jednym, odbiera drugim, a my, śmiertelnicy, często nie jesteśmy w stanie domyślić się powodów. Choć jeśli się człowiek bardzo postara, mo e czasem poznać boskie zamysły. Uśmiechając się z zadowoleniem, dodała: - Zastanów się. Kiedy umarł lord Jagger, niechaj spoczywa w pokoju, pieniądze, dzięki którym ufundowałaś opactwo i szczodrze je wspomagałaś, nagle się skończyły. Musiałyśmy udowodnić, e jesteśmy w stanie same

zatroszczyć się o jedzenie, ubrania i lekarstwa. I, chwała niech będzie Panu i wszystkim świętym, udało się nam. To, co się stało, było dla ciebie tragedią, lecz dla nas objawieniem. Uścisnęła ramię Edlyn. - Przekonasz się, e w końcu wszystko obróci się na dobre. Edlyn pochyliła głowę i stopą rozgarnęła kurz. - Tym razem chodzi o coś innego. - Nie poczułabyś się lepiej, gdybyś mi powiedziała? - Przysięgłam dochować tajemnicy. - A zatem musisz postąpić tak, jak uwa asz za słuszne. Masz sumienie i na pewno dokonasz właściwego wyboru. Tymczasem doszły pod drzwi szpitala. - Dość o tym - ucięła lady Corliss. - Po co tu szłaś? Rób to, co uwa asz za słuszne. Edlyn zająknęła się, ale powiedziała: - Potrzebuję koszuli. - Jakiego rodzaju koszuli? - Takiej, jakie dajemy rannym. Lady Corliss nie zawahała się. - Zaczekaj tutaj. Zniknęła w izbie i pojawiła się po chwili, niosąc brązową koszulę z grubo tkanego materiału. - Masz. A teraz idź i czyń boską powinność. Edlyn ruszyła z powrotem, a kiedy się odwróciła, lady Corliss pomachała jej i skierowała się w stronę kościoła. - Pewnie znów będzie się za mnie modlić - mruknęła Edlyn. Powinna czuć się jeszcze bardziej winna, tymczasem, o dziwo, odczuła ulgę. Nie miała ochoty wracać do apteki, ale wolała nawet nie rozwa ać innej mo liwości. Pomaszerowała więc raźno ście ką, a kiedy weszła do chaty, napotkała spojrzenie Whartona. Wpatrywał się w nią niczym ropucha, do której zresztą był całkiem podobny. - Gdzieś ty się podziewała? Mój pan cierpi! - Jest rozebrany i umyty? - Umyty? - spytał Wharton, zaszokowany. - W jego stanie? Edlyn okrą yła piec i z trudem powstrzymała się, by nie zaczerpnąć głośno tchu. Hugh był zupełnie nagi, a pozbawiony zbroi wydawał się jeszcze wy szy i bardziej groźny. Siniaki i cienka warstwa błota na skórze sprawiały, e wyglądał jak Adam, którego Bóg dopiero co stworzył z gliny. - Umyj go.

Rzuciła Whartonowi koszulę. - A potem włó to na niego. Ja przygotuję coś, co złagodzi ból. Nie zatrzymała się, by spojrzeć, czy posłuchał, ale pewnie tak, bo nie poczuła ostrza sztyletu na skórze, przysunęła zydel do stołu, weszła na niego i zaczęła buszować w rzeczach na najwy szej półce. Sięgnęła za naczynia i wyciągnęła zza nich małą, zakorkowaną buteleczkę, po czym uśmiechnęła się do siebie. Ze stojących na stole butelek wybrała trzy, a potem zmieszała ich zawartość w czarce. - Jest czysty i ubrany w tę ałosną derkę, która ma udawać koszulę. Czy Wharton potrafiłby być jeszcze bardziej zgryźliwy? Nie sądziła, by to w ogóle było mo liwe. - Dobrze. Przekroczyła stertę drew i stanęła przy Huhgu. - Mo e przyniósłbyś jeszcze drewna, Whartonie. Większy stos lepiej zakryłby pana Hugha. - Teraz to jest lord Hugh - oznajmił z dumą Wharton. - Oczywiście - powiedziała z ledwie wyczuwalną kpiną w głosie. - Powinnam była wiedzieć, e rycerz tak znamienity, jak Hugh de Florisoun, wywalczy sobie tytuł. - Jest lordem... - Wystarczy. Choć ranny i półprzytomny, Hugh zachował dość autorytetu, by uciszyć sługę w pół słowa. - Przynieś drewno. - A jeśli ktoś mnie zobaczy? - Powiesz, e jesteś ebrakiem z opactwa. Jest ich tylu, e nie sposób wszystkich spamiętać. Edlyn przyklękła obok powalonego bohatera. - I zostaw drzwi otwarte, ebym mogła zobaczyć, jakich szkód narobiłeś, kiedy wlokłeś pana do kryjówki. - Musiałem go ukryć! Wharton otworzył drzwi. Edlyn nie była w nastroju, by sprawiedliwie oceniać czyjeś postępowanie, lecz zastąpił ją Hugh. - I bardzo dobrze zrobiłeś.

Jego głos brzmiał teraz słabiej. Odczekał, a kroki Whartona ucichną, a potem powiedział: - Noszenie drewna ubli a jego godności jako mojego giermka. - Będzie musiał się dostosować. Edlyn spojrzała na ubranego w koszulę Hugha i uznała, e Wharton miał prawo być niezadowolony. Rękawy sięgały rannemu tylko do łokci, a skraj koszuli ledwie zakrywał kolana. Edlyn będzie musiała ją podnieść, by zbadać ranę. Powinna była to zrobić, gdy le ał nagi. Na pewno byłoby to mniej kłopotliwe ni zadzieranie koszuli. Ale nie pomyślała o tym w porę, pragnęła tylko, by jak najprędzej okryto jego nagość. - Nie przestrasz się. Muszę obejrzeć ranę - powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie i kojąco. - To ty się nie przestrasz - odparł Hugh. Lecz kiedy Edlyn spojrzała na jego twarz, oczy miał zamknięte. Był taki przystojny: silny i męski. Nic dziwnego, e kobiety uganiały się za nim jak suki w rui. Prychnęła. Ona ju przeszła tę chorobę i jak ktoś, kto prze ył ospę, była na nią uodporniona. Zawracanie głowy. Trzeba po prostu odwinąć banda . Uniosła koszulę i skupiła się na swoim zadaniu. W trakcie przemieszczania rannego płócienne banda e obluzowały się i teraz nale ało je zacieśnić. Opuściła koszulę i pozwoliła sobie na lekki uśmieszek zadowolenia. Dotykanie Hugha nie wywarło na niej wra enia. Dłonie prawie się jej nie trzęsły. Uniosła mu głowę i poło yła sobie na kolanach. - Pij. Wypił, choć nieco się krztusił i trochę cennego płynu wyciekło z kącika ust. Następnym razem musi wy ej unieść mu głowę. Zaczęła układać porozrzucane szmaty. Hugh przez jakiś czas przyglądał się jej krzątającej, a kiedy się odezwał, drgnęła zaskoczona jego dociekliwością. - Dlaczego mieszkasz w klasztorze, Edlyn? - Mo e zło yłam śluby - odparła, nie odrywając wzroku od dłoni zajętych składaniem szmat. Hugh roześmiał się cicho, a potem przymknął z bólu oczy. - Nie sądzę. - Co takiego? - spytała, oburzona. - Nie uwa asz mnie za godną? - Myślę, e te dwie mije, które cię tu odwiedziły - powiedział, walcząc o oddech - jasno określiły twoje poło enie.

- Chyba nie powinieneś więcej rozmawiać. Chwycił palcami skraj jej szaty. - Więc sama mi powiedz. Lekarstwo zaczynało ju działać i Hugh usypiał, chocia próbował walczyć z sennością. Stłumiła cisnącą się na usta reprymendę. W końcu to ona była górą. - Lady Blanche i Adda mogłyby być bliźniaczkami, tak bardzo są do siebie podobne pod względem wyglądu i usposobienia. Otworzył z trudem oczy. - One mnie nie obchodzą. - Matka lady Blanche z pewnością nie ucieszyła się, kiedy, będąc w cią y z Blanche, dowiedziała się, e słu ąca powiła dziecko jej mę a. - Opowiedz mi... o sobie. - Myślę, e lady Blanche wyssała zgorzknienie i złośliwość z mlekiem matki, a Adda przyswoiła je sobie, kiedy oddano ją na słu bę do lady Blanche. - Kiedy mi się poprawi... - Obie dziewczynki umieszczono w klasztorze, gdy miały po siedem lat, by się ich pozbyć. - Edlyn... - Przenoszą się od opactwa do opactwa, bo po jakimś czasie nikt nie chce ich dłu ej trzymać. Ciche pochrapywanie Hugha powstrzymało ją. Wsunęła mu pod głowę zło one szmaty, a kiedy się nie poruszył, uśmiechnęła się, nie kryjąc triumfu. - Kiedyś się obudzi i wtedy wszystkiego się dowie - dobiegł ją głos Whartona. Chwyciła butelkę i czarkę, wstała i spojrzała zuchwale na sługę, dzier ącego w dłoniach stos drewna. - Nie ode mnie. Wharton przykląkł, eby uło yć drewno stosie. - On z reguły dostaje to, czego pragnie. - Więc pora, by się nauczył, e nie zawsze tak będzie. Odstawiła buteleczkę na górną półkę i odsunęła stołek. - Mam pracę do wykonania. - Ile trzeba czasu, eby mój pan wyzdrowiał? Edlyn uświadomiła sobie, e nie o to chciał zapytać. Tak naprawdę chciał się dowiedzieć, czy Hugh prze yje. Nie potrafiła odpowiedzieć. Zaaplikowała mu najskuteczniejsze lekarstwa, jakie znała.

- Módl się za niego. Być mo e za dwa tygodnie na tyle odzyska siły, e zdoła usiąść. - Modlić się... - W głosie Whartona dźwięczała rozpacz. - Nie mogę zrobić nic więcej? - Pilnuj, by du o spał. Spojrzała na długi kształt w brązowej koszuli. - A kiedy gorączka się podniesie, obmywaj go zimną wodą. - To go zabije. - Nie, jeśli będzie mu ciepło. Zimna woda powstrzyma gorączkę. Spojrzała na stos brudnych rzeczy Hugha. Zmarszczyła z namysłem brwi. - Będę musiała się tego pozbyć. Od razu widać, e to aketon rycerza, i to nie byle jakiego. Pozbierała zniszczone rzeczy i po chwili zastanowienia wepchnęła je za stojące na podłodze dzbany z winem i oliwą. - Pewnie nie obudzi się a do wieczora, a wtedy daj mu kroplę z butelki, którą schowałam na górnej półce. Tylko jedną kroplę - dodała, wskazując na niego stanowczo palcem - bo inaczej twój pan odpłynie w sen i nigdy nie wróci. - Ty to zrób - powiedział Wharton, wytrzeszczając ze strachu oczy. - Nie mogę. Sypiam w domu gościnnym. Jest tam mnich, który wypytuje ka dego, kto nocą wchodzi albo wychodzi. - Mnich zrobi, co mu się ka e. - Nie. Dobrze opiekowałeś się swoim panem - powiedziała, starając się nieco go uspokoić. - Dasz sobie z tym radę. - Tak. Kiedy Hugh się obudził, od razu zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: było mu gorąco i musiał zachowywać się cicho. Jakaś bestia wyszarpywała mu ciało z boku, wbijając zęby w ebra i próbując dobrać się do wnętrzności. Czuł na sobie jej gorący oddech. Chciał odsunąć potwora, lecz nie śmiał się poruszyć. Musi wytrzymać i zachować ciszę. Od tego wszystko zale y. Bezpieczeństwo Whartona. I jego własne. Bezpieczeństwo Edlyn... Edlyn. Edlyn? Coś nie dawało mu spokoju. Nie myślał o Edlyn od lat. Z pewnością nie powinna się tu znajdować. Nie w klasztorze. Pracując jak zwykła chłopka. To tylko senne majaki. Na pewno. - Wypij to.