ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 155 146
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 625

Kapitulacja uwodziciela - Andrew Sylvia

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Kapitulacja uwodziciela - Andrew Sylvia.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK A Andrew Sylvia
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 255 osób, 145 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Sylvia Andrew Kapitulacja uwodziciela . Tłumaczyła Bożena Kucharuk

ROZDZIAŁ PIERWSZY Bruksela, czerwiec 1815 W Brukseli dobiegał końca kolejny bezchmurny dzień i choć słońce chowało się już za Hotel de Ville, nadal było ciepło. Wzmożona aktywność wojsk zrodziła plotki o zbliżającej się, od dawna oczekiwanej konfrontacji Napoleona z księciem Wellingtonem. Jednak ani upał, ani płotki zdawały się nie robić wrażenia na dwóch oficerach zmierzających pewnym krokiem przez Grandę Płace w stronę Rue de la Blanchisserie. Dla dobrze poinformowanych było jasne, dokąd się udają. Tego wieczoru księżna Richmond wydawała bal, który zapo­ wiadał się na najświetniejsze wydarzenie towarzyskie sezonu. Mężczyźni idący przez Grandę Place mieli na sobie galowe mundury, jeden czerwony, drugi niebieski, z kurtkami suto sza­ merowanymi srebrem i złotem. Obaj nosili eleganckie obcisłe spodnie oraz nieskazitelnie białe rękawiczki. Przystojniejszy z oficerów ubrany był dodatkowo w lamowaną futrem pelisę. Choć mieszkańcy Brukseli przywykli do widoku wojska na ulicach, ta para ściągała pełne uznania spojrzenia, zwłaszcza ze strony dam. Obaj panowie byli mniej więcej jednego wzrostu, ogorzali od słońca, wysocy, a świetnie dopasowane mundury je­ szcze podkreślały ich smukłe, atletyczne sylwetki, emanujące męskim wdziękiem i siłą. Jeden z nich, major, nie był specjalnie przystojny, ale miał w sobie coś bardzo pociągającego mimo

niezaprzeczalnej władczości. Jednakże to jego towarzysz, kapi­ tan huzarów, budził większe zainteresowanie płci pięknej. Spra­ wiał wrażenie pewnego siebie, lecz drobne zmarszczki wokół oczu i ust świadczyły o pogodnym usposobieniu, a panie, którym udało się przyciągnąć jego wzrok, musiały zauważyć, że ma cudowny uśmiech i ładne niebieskie oczy o miłym wy­ razie. Mężczyźni rozmawiali ze swobodą cechującą starych przy­ jaciół, a ich śmiech nie milkł. Skręcili w jedną z bocznych uli­ czek otaczających rynek. - Zatem podjąłeś decyzję, Adamie? Ta kampania będzie twoją ostatnią? - Huzar miał dźwięczny, niski głos. - Trudno mi w to uwierzyć po tych wszystkich latach. Adam Calthorpe odpowiedział zdecydowanym tonem. - Możesz mi wierzyć, Ivo. Jestem potrzebny w Anglii. Po­ siadłość Całthorpe'ów ostatnio mocno podupadła. Mam tam wiele do zrobienia. Ivo Trenchard potrząsnął głową. - Mimo wszystko trudno sobie wyobrazić Adama Calthor­ pe'a, z Pięćdziesiątego Drugiego, wiodącego spokojne życie w Somerset. - Zapewniam cię, że będzie mi to odpowiadało. - Pewnie masz zamiar się ożenić. - W glosie Iva było tyle pesymizmu, że Adam się roześmiał. - A dlaczegóżby nie? Czy po latach włóczęgi po Europie może być coś lepszego niż ustatkowanie się u boku miłej, lubią­ cej dom dziewczyny? Żadnych walk, żadnych kłótni, tylko wy­ godne, uporządkowane życie. - Cóż, życzę ci szczęścia... jeśli tego właśnie pragniesz. - Czemu nie zrobisz tego samego? Napoleon został pobity, więc zanosi się na lata pokoju. W wojsku nie będzie zbyt cie­ kawie. Może też znajdziesz sobie żonę i ustatkujesz się?

Ivo Trenchard przystanął, wpatrując się w przyjaciela ze zdu­ mieniem. - Adamie! Czyś ty oszalał? Znasz moje poglądy na temat kobiet. - Myślałem, że lubisz kobiety. - Owszem. Ale nie tak, żeby się żenić. To ostatnia rzecz, jakiej bym od nich chciał. - Ale... Ivo nie dał sobie przerwać. - Posłuchaj, Adamie, jeśli chcesz się ożenić, to twoja spra­ wa. Ja się do tego nie nadaję. - Dlaczego? - Z biegiem lat doszedłem do smutnego wniosku, że istnieją tylko dwa rodzaje kobiet - wesołe, z którymi się flirtuje, oraz nudne, z którymi się tego nie robi. Te nudne są lepszymi żona­ mi, ale życie z nimi nie jest specjalnie zabawne. - Z pewnością się mylisz, Ivo. Bo jeśli nie, to niewielkie mam szanse na zaznanie szczęścia. - Przypuszczam, że istnieją nieliczne wyjątki. Miejmy na­ dzieję, że na taki trafisz, choć nie wydaje mi się to prawdopo­ dobne. - Nie doceniasz mnie. A cóż złego w tym, by żona była wesoła? - Rozejrzyj się. Stawiam ostatni żołd, że na każdą piękną kobietę zadowoloną z towarzystwa męża na dzisiejszym balu przypadnie pięć uczepionych ramienia starego nudziarza, które­ go jedyną zaletą jest bogactwo. - Jesteś bardzo surowy w sądach. - Taka jest prawda. A nasze środowisko do tego zachęca. Jedynym celem istnienia kobiety jest korzystne wyjście za mąż. Wbija im się to do głowy już od kołyski, więc potem potrafią być bezwzględne. Wierz mi, bo wiem, co mówię. - Ivo spose-

pniał, po czym wzruszywszy ramionami, mówił dalej: - A kiedy znajdą już odpowiedniego kandydata i zaciągną go do ołtarza, rozglądają się za rozrywką. Dla większości kobiet małżeństwo to interes. Lojalność, miłość, szacunek niewiele się liczą. Adam popatrzył na przyjaciela z nieskrywaną troską. - Nigdy wcześniej tak nie mówiłeś. Nie byłeś taki cyniczny. - Mam swoje powody, których teraz nie będziemy roztrzą­ sać. Zamierzam dobrze się dziś bawić. Nie przejmuj się, Ada­ mie. Nie jest ze mną aż tak źle. Musiałeś zauważyć, że szczę­ śliwe mężatki zostawiam w spokoju, choć muszę przyznać, że niewiele ich widziałem. - A wobec pozostałych nie masz skrupułów? Z takim po­ dejściem nigdy nie znajdziesz żony. - Wiesz co? Naprawdę się o ciebie martwię. Niedługo ka­ żesz mi upatrzyć sobie głupiutką debiutantkę. Przysięgam, że wolałbym paść trapem. O nie, zdecydowanie wolę kobiety takie jak Arabella Lester czy Heloise Leiken. Obie czarujące, ale wąt­ pię, by często myślały o swoich mężach, kiedy są ze mną. - Domyślam się, że madame de Menkelen też należy do tej kategorii? - wtrącił Adam. Ivo odpowiedział mu szerokim uśmiechem. - Nic nie uchodzi twojej uwagi, co? Miłosne igraszki to tyl­ ko jedna z dwóch największych życiowych przyjemności. Po­ rządna kampania dostarcza nie mniej uciechy. - Miejmy nadzieję, że będę miał więcej szczęścia w wybo­ rze żony - powiedział Adam z uśmiechem. - Jaki wybór masz na myśli? Przyjmując, że mężczyzna szu­ ka w małżeństwie szczęścia, a nie bogactwa, według jakich sen­ sownych kryteriów wybiera partnerkę na resztę życia? Nie, nie, Adamie, jedyny wybór, jaki mamy, to żenić się albo nie żenić. Jeśli mężczyzna postanawia wziąć sobie żonę, to czy będzie szczęśliwy, jest kwestią przypadku, nie wyboru.

- Nie wierzę, że znalezienie odpowiedniej żony będzie aż tak trudne, jak twierdzisz. Nie szukam wielkich emocji i prze­ żyć, lecz spokojnego życia z rozsądną kobietą. - Po miesiącu umrzesz z nudów. - Nie sądzę. - Adam spojrzał na wysoki budynek. - Jeste­ śmy na miejscu. Doskonała muzyka, ale u Richmondów zawsze wszystko jest w najlepszym gatunku. Gdy tylko weszli do środka, poprowadzono ich do nie­ wielkiego pokoju na piętrze. Czekał tam na nich pułkownik An- croft. - Świetnie! Tom Payne i inni już są. - Są jakieś nowe wieści, sir? - spytał Adam. - Owszem. Niestety, złe. Francuzi w dużej sile przeprawili się przez Sambrę dziś rano. Prusacy bronią się przez cały dzień i wygląda na to, że Charleroi padnie, jeśli jeszcze to nie nastą­ piło. Armia przed świtem przystąpi do walki. Gdy tylko książę i jego adiutanci: przygotują rozkazy, zostaniecie poproszeni o ich dostarczenie. - Mamy czekać tu z panem, sir? - spytał tym razem Ivo. - W żadnym razie! Macie dołączyć do gości księżnej i sta­ rać się tłumić wszelkie niepokoje. Wellington niedługo przybę­ dzie, a tymczasem życzy sobie, by bal trwał. Nie chcemy paniki. Będę was informował na bieżąco. Idźcie i udawajcie, że dobrze siębawicie. - Cóż, nie wiem jak ty, Adamie, al eja będę się dobrze bawił - zapewnił lord Trenchard, patrząc na wystrojone towarzystwo zgromadzone w sali balowej. - A jeśli trzeba uspokajać panie, chętnie się tym zajmę. Godzinę później Ivo pochylał się nad jedną z najpiękniej­ szych uczestniczek balu, podając jej ramię. - Przykro mi, że cierpi pani z powodu gorąca, madame. Czy

mogę zaproponować spacer po ogrodzie? Na zewnątrz może być chłodniej, chociaż w to wątpię. Wkrótce nad Brukselą musi przejść burza. Dama spojrzała na niego z wdzięcznością wielkimi piwnymi oczyma. - Nie miałabym nic przeciwko temu, lordzie Trenchard. Kiedy zmierzali do wyjścia, Ivo zauważył dezaprobatę we wzroku kilku bardziej zasadniczych osób. Jeszcze nie zapo­ mnieli skandalu, jaki wywołała jego niedawna zażyłość z hra­ biną Leiken, ale wcale mu to nie przeszkadzało. Dezaprobata zwykle sprawiała, żezachowywał się jeszcze bardziej wyzywa­ jąco, a Heloise Leiken warta była ryzyka. Piękna, dowcipna i czarująco chętna, zabawiała go przez długie tygodnie, dopóki na scenę nie wkroczył jej mąż i nie wywiózł jej do rodowej po­ siadłości kilka mil za Brukselą. Już na zewnątrz madame de Menkelen obdarzyła go uśmie­ chem. - Bardzo mi się podoba - oznajmiła. - Bo jest uroczo - odparł Ivo, całując jej dłoń. - Przejdzie­ my do końca alejki? Następne pół godziny spaceru w ciepłym, pachnącym ogro­ dzie upłynęło przyjemnie, ale Ivo nie był specjalnie rozczaro­ wany, kiedy dama zażyczyła sobie powrócić do sali balowej. Czekały go ciekawsze rzeczy. Odprowadził ją, po czym prze­ prosił i udał się wprost do pułkownika Ancrofta. Nie było żad­ nych nowin. Rozejrzał się za Adamem, lecz nigdzie nie mógł go dostrzec. Z westchnieniem wmieszał się w tłum. Po pew­ nym czasie miał dość i znów wyszedł do ogrodu, tym razem sam. Adam także tam był, pogrążony w rozmowie z Tomem Payne'em, ale Ivo nie przyłączył się do nich; stojąc w cieniu, palił jedną z małych cygaretek, które przywiózł z Hiszpanii. Z jakiegoś powodu był niezadowolony.

Czyżby perspektywa zbliżającej się bitwy wprawiała go w taki stan? A może raczej to, co Adam mówił o małżeństwie i statecznym życiu? Ivo od lat żył pełnią życia, uwielbiał braterstwo broni, ryzy­ ko, emocje towarzyszące walce. Były też przygody innego, przyjemniejszego rodzaju, kiedy uczył się doceniać zalety Hi­ szpanek i Portugalek... Tu, w Belgii, było podobnie, tyle że przerwa w działaniach bojowych trwała dłużej. Może zbyt dłu­ go, bo niekończący się ciąg koncertów, rautów, przyjęć i balów, nadających sezonowi blask, jakiego Bruksela dotąd nie widzia­ ła, nagle stracił smak. Nawet zdobywanie takich piękności jak Isabelle de Menkełen nie miało już uroku. Ivo poruszył się niespokojnie. Adam oskarżył go o cynizm. Czy miar rację? Być może. Po pierwszych młodzieńczych eska­ padach nauczył się ostrożności w podejściu do młodych panien na wydaniu. Było wśród nich parę wartych zachodu, takich jak Charlotte Gurney, ale większość stanowiły niemądre istoty, zbyt łatwo dające się łapać na lep urodziwych rysów, zręczności w tańcu czy komplementów. Ogólnie rzecz biorąc, wolał szukać towarzystwa wyrafinowanych światowych kobiet, które znały zasady i, podobnie jak on, czerpały przyjemność z romansu, nie wymagając niczego poza rozrywką. Był zepsuty, ma się rozu- mieć, ale większość jego związków kończyła się przyjaźnią. Su­ mienie rzadko mu doskwierało. Nie pozostawiał za sobą złama­ nych serc. W istocie im lepiej poznawał kobiety z towarzystwa, tym mniej skłonny był wierzyć, że w ogóle mają serce. Dlaczego nie chciał przyznać nawet przed sobą, że rzeczy­ wistym powodem jego rozdrażnienia był, oczywiście, zatarg z ojcem? Już w przeszłości dochodziło między nimi do różnicy zdań. Mimo wszystkich brukselskich rozrywek wspomnienie tamtego okropnego styczniowego dnia wciąż silnie tkwiło w pa­ mięci. Perspektywa bitwy, możliwość śmierci na polu walki je-

szcze podsycały żal i gorzkie poczucie niesprawiedliwości. Dla­ czego ojciec mu nie wierzył? Z sali balowej dobiegły piskliwe dźwięki dud, co oznaczało, że regiment górali przybył zabawić gości księżnej, Ivo ich nie słuchał. Ogród, muzyka, bal przestały dla niego istnieć; przeży­ wał od nowa wydarzenia ostatnich pięciu miesięcy, poczynając od fatalnego dnia na początku stycznia. Kto mógł przypuszczać, że niewinne odwiedziny u starego sługi z sąsiedniej wioski będą miały tak okropne skutki.. . Zamek Sudiham, styczeń 1815 Ivo Trenchard zaklął, rozgarniając zeschłe paprocie i jeżyny utrudniające mu przejście. Uznał za dobry pomysł, by wrócić do Sudiham na skróty przez las, ale po drodze zboczył ze ścieżki i teraz musiał brnąć przez gęstwinę, ciągnącą się aż do podjazdu przed domem. Nie powinien był tak długo bawić u starego Be­ na, ale też nie był w stanie wcześniej się od niego wyrwać. Ben leżał przykuty do łóżka, a uwielbiał opowiadać o czasach, kiedy był masztalerzem w Sudiham i uczył Iva jeździć konno, ledwie chłopiec urósł na tyle, by utrzymać się w siodle. A teraz Ivo błą­ dził po lesie, wiedząc, że jeśli szybko nie odnajdzie drogi, spóźni się na partię bilarda, którą obiecał ojcu. Ze złością szarpnął kolejną, wyjątkowo oporną gałąź. Powi­ nien już wracać do Londynu. Boże Narodzenie upłynęło cał­ kiem przyjemnie, ale pięć tygodni w towarzystwie lorda Ver- yana zupełnie mu wystarczyło. Bardzo kochał ojca, lecz zapo­ mniał, jakim potrafi być tyranem. Przez całe życie, odkąd tylko Ivo osiągnął wiek, w którym ma się własne zdanie, nieustannie się kłócili. Wiele razy dochodziło między nimi do ostrych starć; najgorsze, trwające tygodniami, nastąpiło, kiedy Ivo uparł się wstąpić do armii. Nigdy tego nie żałował. W wojsku było mu

dobrze, a życie w domu z pewnością stałoby się nie do zniesie­ nia. Zastanawiał się, jak Peregrine, jego młodszy brat, mógł tak długo wytrzymać. Tyle że Perry nienawidził scen i zawsze był skłonny raczej ustąpić, niż narażać się na niezadowolenie ojca. Najświeższy pomysł lorda Veryana, że Ivo wystąpi z wojska i ożeni się z Charlotte Gurney, był niedorzeczny, lecz omawiany z uporem, który niezmiernie Iva irytował. Z punktu widzenia ojca taki związek bez wątpienia niósł pewne korzyści. Sir George Gur­ ney był jego starym przyjacielem, a Charlotte jedynaczką. Chodzi­ ło nie tylko o zacieśnienie więzów przez małżeństwo. Choć Gur- neyowie nie byh specjalnie bogaci, posiadah najlepsze ziemie uprawne w okolicy, więc ich dziedziczka wniosłaby sporo żyznych pastwisk do posiadłości Sudiham. Charlotte mogła uchodzić za ładną, jeśli ktoś lubił rumiane policzki i duże niebieskie oczy, ale jej maniery i zachowanie na­ pawały Iva niesmakiem. Ta dobrze rozwinięta osiemnastolatka dawała w żenująco jasny sposób do zrozumienia, że jest więcej niż chętna go poślubić. Ivo był zmuszony wyjaśnić jej, że ani myśli spełniać życzenia Charlotte i swego ojca. W scenie, jaka nastąpiła po jego wyjaśnieniach, panna Gurney ujawniła cechy charakteru przerastające najgorsze oczekiwania Iva. Aż się wzdrygnął na samo wspomnienie... Odgarnąwszy kolejną gałąź, stwierdził z ulgą, że wreszcie trafił na jeden z konnych traktów prowadzących przez las do Sudiham. Na wprost ujrzał zaniedbaną chatę, którą pamiętał z dawnych czasów. Od domu dzieliło go pół godziny marszu. Zbliżywszy się do zabudowań, przystanął. Chata pozostawała niezamieszkana od łat, ale przez okno widać było migoczący blask ognia. Włóczęga? Cygan? Ben mówił, że w okolicy kreci się ich trochę. Ivo wolno podszedł bliżej. - Jest tam kto? - zawołał. Ze środka dobiegły odgłosy gwałtownego poruszenia. Ivo

pchnął drzwi. Były zamknięte. Poważnie zaniepokojony naparł na nie ramieniem. Drzwi w końcu ustąpiły. Prymitywna chata składała się z jednego głównego pomieszczenia i dobudowanej z tyłu niewielkiej kuchni. Przez brudne okna wpadało niewiele dziennego światła. Jednak na palenisku buzował ogień, podłogę zaścielały poduszki, a w przejściu prowadzącym do kuchni Ivo ujrzał Charlotte Gurney, na wpół ukrytą za drzwiami. Musiała być zaskoczona jego nagłym wtargnięciem, ale, o dziwo, nie sprawiała wrażenia przestraszonej. - Charlotte! - wykrzyknął Ivo. - Co, u diabła, tutaj robisz? - Ja... ja... - Zerknęła szybko w stronę kuchni, a potem zamknęła drzwi, podniosła z podłogi kapelusz i z ociąganiem podeszła do Iva. Następnie z przesadnie szerokim uśmiechem wydała z siebie westchnienie ulgi. - Och, tak się bałam! - po­ wiedziała. - Zdawało mi się, że słyszę hałas w kuchni, ale ni­ kogo tam nie ma. A potem ty wpadłeś do środka..-. Tak się cie­ szę, że to ty, Ivo. Byłam pewna, że to złodziej. - Ale skąd się tu wzięłaś? To nie jest odpowiednie miejsce dla ciebie. - Wiem. - Więc co tu robisz? - Hm... Właściwie... Byłam na przejażdżce i... koń mnie poniósł. Udało mi się bezpiecznie spaść, ale nie wiedziałam, gdzie jestem... dopóki nie trafiłam do tej chaty. Wtedy zaczęło padać, więc... się tu schroniłam. - I rozpaliłaś ogień? - Ogień? Ach, tak!... Tak! Było mi zimno. Ivo uznał, że Charlotte kłamie jak z nut. - Co planowałaś zrobić, gdybym się nie zjawił? Otworzyła szeroko oczy. - Miałam zamiar, kiedy już się rozgrzeję, pójść pieszo do Sudiham, oczywiście. Cóż innego mogłabym zrobić?

- A twój stajenny? Czemu go tu nie ma? - Pojechał za moją klaczą. Pewnie wciąż jej szuka. Dlacze­ go mnie tak wypytujesz? Czyżbyś mi nie wierzył? Dla Iva było całkiem oczywiste, że Charlotte Gumey kłamie jak najęta, ale nie chciał wdawać się z nią w kłótnię. Wiedział, że im szybciej wywinie się z kłopotliwej sytuacji, tym lepiej. Musiał jednak dopilnować, by dziewczyna bezpiecznie dotarła do domu. - Włóż kapelusz - polecił - i zapnij porządnie pelerynę. Na zewnątrz jest zimno. Odprowadzę cię do Sudiham, a potem ode­ ślę powozem do domu. - Och, dziękuję! Co ja bym bez ciebie zrobiła? Ivo nie uważał za konieczne odpowiedzieć. - Usiądź przy oknie - rzucił krótko - a ja dokładnie wyga­ szę ogień. Możesz wziąć mój płaszcz. - Podał jej swoje okrycie i zajął się paleniskiem. Jednakże nim uporał się z ogniem, z zewnątrz dobiegł od­ głos świadczący o czyimś przybyciu. Podszedł do drzwi i serce mu zamarło, kiedy dostrzegł swe­ go ojca i sir George'a Gurneya zajeżdżających konno przed cha­ tę. Zsiedli z koni, odwrócili się i popatrzyli na Iva ze zdumie­ niem. - Ivo! - wykrzyknął ojciec. - Myślałem, że jesteś w do­ mu. Byłem pewien, że się spóźnię na partię bilarda. Co tu ro­ bisz? W dodatku z podwiniętymi rękawami. Ta chata od lat jest pusta. - Niech mnie licho, założę się, że ma tam dziewczynę, Ru- percie - powiedział ze śmiechem sir George. - A to hultaj. Rzućmy na nią okiem. Jest ładna? - Nie! - krzyknął przerażony Ivo. - Mylicie się! Ja... po prostu zobaczyłem przez okno światło i wszedłem. Jakiś włó­ częga musiał tu nocować. Zdjąłem płaszcz, bo gasiłem ogień.

Z chaty dobiegł łoskot. Obaj starsi panowie pokręcili gło­ wami. - Nieźle, mój chłopcze. Chodźmy. Popatrzmy na tę ślicz­ notkę. Ivo stanął w obliczu nieuchronnego. Odsunął się na bok, po­ zwalając im wejść do chaty. Zrobił, co mógł, żeby uchronić Charlotte przed gniewem ojca, ale nie zamierzał dla niej kłamać. W milczeniu patrzył, jak zatrzymują się w progu. - Charlotte! Co, u... co to ma znaczyć? - Nastąpił moment ciszy, kiedy sir George omiótł wnętrze chaty uważnym spojrze­ niem. Po chwili odwrócił się do Iva. Twarz miał purpurową z gniewu. - Ty łajdaku! Ty draniu! - O co panu chodzi, sir George? Co ja takiego...? - Ivo zro­ bił krok do środka i zdębiał, ujrzawszy Charlotte. Kiedy ją zo­ stawiał w chacie, wkładała na głowę kapelusz i zapinała płaszcz. Teraz obie te rzeczy leżały na podłodze. Charlotte, ze zmierzwionymi włosami, odwrócona bokiem, nerwowo zapina­ ła guziki sukni. - Nie wierz w to, co widzisz. - zwrócił się Ivo do ojca, nie kryjąc złości. - Znalazłem ją tu ledwie parę minut temu. Tuż przed waszym pojawieniem się była w pełni ubrana, gotowa, bym ją odprowadził do Sudiham. Zrobiła to umyślnie. Nie daj się nabrać. - Co?! - ryknął sir George. - Nie wierzę własnym uszom! Ty tchórzu! Ty cholerny tchórzu pozbawiony zasad! Masz na­ dzieję, że się wybronisz taką bajeczką? Przynosisz hańbę swemu nazwisku! - Wkrótce pożałuje pan tych słów, sir George. - Ivo zwrócił się do Charlotte: - Powiedz im. Powiedz prawdę. Wszedłem tu tylko dlatego, że zobaczyłem ogień. Znalazłem cię niecałe dzie­ sięć minut temu. Dziewczyna przysłuchiwała się w milczeniu wymianie zdań

pomiędzy Ivem i jej ojcem, a potem wybuchnęła płaczem, chwytając się okiennej ramy, - To na nic, Ivo - zaszlochała. - Nie rozumiesz? Nakryli nas. - Przestań wygadywać te teatralne bzdury, mała lisico, i po­ wiedz prawdę. - Och, jak możesz?! - wykrzyknęła z urazą. - Jak możesz tak do mnie mówić, i tak mnie nazywać! Mówię prawdę, nie możesz niczemu zaprzeczyć! Och... och... Myślałam, że mnie kochasz. Ale teraz wszystko rozumiem. - Zalana łzami pod­ biegła do ojca. - Och, papo, wybacz mi! - łkała. - Musisz mi wybaczyć! Wiedziałam, że źle postępuję, ale tak bardzo go ko­ cham! Nalegał, żebym się tu z nim spotkała, i w końcu się zgo­ dziłam. Zachowałam się niewłaściwie, papo, ale nie sądziłam, że on tak szybko mnie odepchnie... Och, jakże okrutnie zosta­ łam ukarana. Och, papo. - Padła ojcu w ramiona. - Zemdlała! Biedne dziecko! Pilnuj jej, Gumey, a ja poślę po jednego ze stajennych. Weź mój płaszcz - powiedział lord Veryan. - Charlotte ma już mój - wtrącił Ivo. - Oddałem jej, kiedy sam gasiłem ogień. Lord Veryan nie krył obrzydzenia. Wręczył swój płaszcz sir George'owi, który delikatnie otulił nim córkę. Następnie lord Veryan podniósł z ziemi płaszcz Iva i cisnął nim w syna. - Proszę! - warknął. - Ta biedna dziewczyna nie potrzebuje twojego okrycia. Potrzebuje odrobiny twojej uczciwości. I prze­ prosin. Honorowych przeprosin. Ivo porzucił nadzieję, że zdoła kogokolwiek o czymkolwiek przekonać. Oparł się o ścianę i z cynicznym podziwem obser­ wował poczynania Charlotte. Nie była uczciwa, ale z pewnością szybka. I bezwzględna. Zbijała niezły kapitał na swojej małej eskapadzie. Może w pewnym stopniu mściła się na nim za to,

że przed kilkoma tygodniami otwarcie jej odmówił, ale chodziło też o coś więcej. Charlotte grała o wyższą stawkę - skoro nie mogła skusić syna najbogatszego człowieka w okolicy, żeby się z nią ożenił, próbowała sprawdzić, czy nie uda jej się go zmusić do ślubu. Ani myślał jej ustąpić, lecz przewidywał, że czekają go bardzo nieprzyjemne chwile. Lord Veryan posłał synowi jeszcze jedno miażdżące spojrze­ nie, po czym się oddalił. Przywołał stajennego, powiedział mu, że zdarzył się wypadek, i kazał jak najszybciej przysłać z Sudi- ham powóz. Powróciwszy do chaty, rzekł do Iva: - Nie ujdzie ci to płazem. Porozmawiamy o twoim za­ chowaniu, kiedy ta biedna dziewczyna zostanie stąd bezpiecz­ nie odwieziona. Wtedy będzie czas zadecydować, co należy zrobić. - To jasne, co należy zrobić! - wykrzyknął sir George. - Ten łobuz musi się z nią ożenić! Ivo zbladł, ale nie zdradzał żadnych innych oznak porusze­ nia. Ignorując sir George'a, zwrócił się do ojca: - Jestem w każdej chwili do twojej dyspozycji, ojcze, ale nie mam do powiedzenia nic ponad to, co już powiedziałem. - Odwrócił się, gotów odejść. Charlotte gwałtownie otworzyła oczy. Próbowała stanąć o własnych siłach, ale zaraz znów opadła na siedzenie, wydając z siebie cichy okrzyk. Wyciągając rękę wystudiowanym gestem, szepnęła: - Nie zostawiaj mnie, Ivo. Nie w taki sposób. Nie po tym wszystkim, co mi mówiłeś... Czym byliśmy dla siebie nawza- jem... Sir George spojrzał na Iva ponad głową córki. - Wychłoszczę cię za to, Trenchard, jak mi Bóg miły! -rzu­ cił z wściekłością. - Przez lata zabawiałeś się w sąsiedztwie, ale nie uwiedziesz mojej córki bezkarnie!

- Nie uwiodłem pańskiej córki, sir George - odparł Ivo. Skóra wokół ust mu zbielała, ale wciąż zachowywał spokój. Lord Veryan nie wytrzymał. - Dość tego! - ryknął. - Nie będę więcej słuchał twoich kłamstw! Jest całkowicie jasne, co tu się dzieje, więc zmuszę cię do poślubienia tej dziewczyny, choćbym miał to przypłacić życiem! Ivo nie mógł pozostać w Sudiham po tym, co zaszło w cha­ cie. Choć przysięgał, że jest niewinny, nie dawano mu wiary. Opinia uwodziciela tym razem źle mu się przysłużyła. Gdy Charlotte „doszła do siebie" na tyle, by mówić, upierała się przy swojej wersji wydarzeń, twierdząc, że Ivo namówił ją na spot­ kanie, obiecując małżeństwo. Żaden z ojców nie brał pod uwagę faktu, że dotąd Ivo flirtował otwarcie i nigdy z młodymi panna­ mi z zacnych rodzin. Woleli wierzyć w każde słowo wypowie­ dziane przez rozpaczającą Charlotte. Ivo kategorycznie odmawiał ożenku z kłamczuchą. Powta­ rzał swoją historię, przysięgając, że jest prawdziwa: odwiedził Bena, zabłądził, trafił na opuszczoną chatę i wszedł do środka, zaintrygowany światłem. Musiał jednak przyznać, że nie było tam nikogo innego. Nie miał im za złe, że nie wierzą w bajeczkę o poniesieniu przez konia i schronieniu się przed deszczem. Sam w nią nie wierzył... zwłaszcza że konia znaleziono staran­ nie przywiązanego do drzewa za chatą. Tego ranka nie spadła też ani jedna kropla deszczu. Kto rozpalił ogień? Bo przecież nie Charlotte. Charlotte Gurney najwyraźniej zaaranżowała spotkanie z kimś, a obaj ojcowie byli przekonani, że tym kimś był Ivo. Został przez nich osądzony i skazany jako pozbawiony honoru kłamca, który bezwstydnie uwiódł córkę starego przyjaciela do­ mu, a potem się jej wyparł.

Tym sposobem lord Veryan w jednym dniu stracił i przyja­ ciela, i syna. Usłyszawszy, że Ivo odmawia zrobienia „tego, co należy", sir George odjechał z Sudiham, przysięgając, ze jego noga nigdy więcej tam nie postanie. Gdyby nie rozpaczliwa po­ trzeba oszczędzenia reputacji córki, ogłosiłby przed całym świa­ tem, jakim Ivo jest łajdakiem. Tuż po jego wyjeździe lord Veryan, dławiąc się wściekłością i upokorzeniem, wygnał Iva z Sudiham, zakazując mu powrotu, dopóki nie będzie gotów wyznać prawdy i odpowiednio napra­ wić szkody. Ivo nie był zaskoczony zachowaniem Charlotte Gurney. Wiedział, że kobiety, nawet tak młode jak ona, potrafią być bez­ względne w pogoni za korzystnym zamęściem, a ponadto musiał przyznać, że przeprowadziła intrygę nader zręcznie. Jed­ nak to, że ojciec, który dotychczas mimo licznych nieporozu­ mień zawsze podziwiał i szanował swego syna, teraz tak łatwo uwierzył w kłamstwa, napawało Iva głębokim smutkiem i go­ ryczą. Natychmiast opuścił Sudiham, pełen urażonej godności i złości na ojca za to, że nie okazał mu zaufania. W marcu nadeszły wieści o ucieczce Napoleona z. Elby i wojna wydawała się nieunikniona. Ivo wiedział, że wkrótce zostanie wezwany na służbę. W tej sytuacji postanowił pogodzić się z ojcem. Jednak kiedy przybył do Sudiham, lord Veryan nie dał mu okazji do przeprosin - odmówił spotkania, nie pozwa­ lając synowi nawet przekroczyć progu domu. Wstrząśnięty, pełen złości i niesmaku, Ivo postanowił szukać gościny u swojej ciotki, lady Frances Danby, mieszkającej ja­ kieś piętnaście mil od Sudiham, w wiosce o nazwie Lyne St Mi- chael. Po drodze spędził przykrą noc w gospodzie, prawie nic nie jedząc, za to próbując utopić zmartwienia w wyjątkowo podłej brandy. Następnego ranka obudził się z dokuczliwym ka-

cem, niemal żałując, że w nocy nie wyzionął ducha. Gospoda nie należała do miejsc, w których chciałoby się pobyć dłużej, więc cierpiąc katusze przy każdym ruchu, wyprawił się w dalszą drogę do Lyne. Omyłkowo zboczył z głównej drogi i musiał je­ chać wąską ścieżką, według niego prowadzącą we właściwym kierunku. Przez jakiś czas był nawet zadowolony, że zostawił za sobą zgiełk gościńca. Niestety, znowu miał pecha. Po prze­ jechaniu trzech czwartych trasy koń zgubił podkowę. Przeklinając dzień, w którym się narodził, Ivo ostrożnie zsu­ nął się z siodła i, przywiązawszy konia do drzewa, zastanawiał się nad swoim położeniem. Ścieżka prowadziła w poprzek dość stromego zbocza, a z dołu dobiegał szum płynącej wody. Ivo poczuł nieodparte pragnienie, by ochłodzić bolącą głowę, więc krok po kroku, często przystając dla złapania oddechu, ruszył ku strumieniowi...

ROZDZIAŁ DRUGI Lyne St Michael, marzec 1815 Strumień bulgotał i skrzył się w słońcu; kiedy Ivo stanął na brzegu, bijący od wody blask niemal go oślepił. Nie mógł uwie­ rzyć własnym oczom, ujrzawszy na ścieżce nieopodal wspania­ łego gniadego wierzchowca o lśniącej sierści i potężnym za­ dzie. Dawno nie widział tak dorodnego, rasowego okazu. Za­ skoczony zbliżył się powoli. Koń był osiodłany,, ale nigdzie w pobliżu nie było widać jeźdźca. Czyżby wyleciał z siodła? Zwierzę wydawało się całkiem spokojne, choć z pewnością nie brakowało mu wigoru. Ivo wyciągnął rękę. - Trzymaj się z daleka, słyszysz? Odsuń się od mojego konia! Głos brzmiał donośnie, wysoki i czysty. Ivo wzdrygnął się, bo od hałasu znów rozbolała go głowa. Odwrócił się wolno i na­ tychmiast zapomniał o wszelkim bólu, w ogóle o wszystkim, patrząc prosto w wylot lufy pistoletu wycelowanego w jego gło­ wę z odległości niespełna dziesięciu kroków. Broń znajdowała się w dłoniach chłopca. Ivo zadrżał; ciarki przebiegły mu po plecach. Broń palna w rękach dziecka już stanowiła poważne zagrożenie, a do tego chłopiec sprawiał wrażenie na tyle roz­ gniewanego, że mógł strzelić. - Ty łobuzie! - ciągnął chłopiec, nie wykonując żadnego ru­ chu. - Pewnie chciałeś sprzedać Gwiazdora w Taunton, razem z innymi końmi, które ukradłeś. Ivo odzyskał głos.

- Mylisz się - powiedział, przesuwając się w bok. Lufa pi­ stoletu powędrowała w ślad za nim. - Nie jestem koniokradem. - Więc co tu robisz? - Chłopiec wyraźnie mu nie wierzył. - Cóż... zobaczyłem konia i zastanawiałem się, co się stało z jeźdźcem - wyjaśnił Ivo. Nie brzmiało to przekonująco nawet w jego własnych uszach. Co się, u diabła, z nim się działo? Od­ chrząknął, próbując się zdobyć na uśmiech. - Wybacz, że py­ tam, ale czy umiesz się obchodzić z bronią? Takie rzeczy bywa­ ją niebezpieczne. Zdajesz sobie sprawę, że gdybyś strzelił, mó­ głbyś zranić Gwiazdora? Nie mówiąc już o mnie. Chłopiec pokiwał głową. - Masz rację! - przyznał. - Przesuń się! - Nie zrobię tego - odparł Ivo przepraszającym tonem. - Stojąc tutaj, mam największe szanse na przeżycie. Nie mógłbyś odłożyć broni? Zapewniam cię, że nie jestem złodziejem. Mó­ głbyś mnie nawet uznać za człowieka godnego szacunku, choć wiem, że nie wyglądam najlepiej. Nazywam się Trenchard i jadę w odwiedziny do lady Frances Danby. Jestem jej bratankiem. - Lady Frances! - Lekko zaniepokojony chłopiec zrobił krok do tyłu, potykając się przy tym o wystający korzeń. Kiedy próbował odzyskać równowagę, pistolet wypalił. Nastąpiło za­ mieszanie - koń zerwał się i uciekł, a chłopiec upadł. Ivo, z ul­ gą, że nie został trafiony, skoczył przed siebie, chwycił broń i odrzucił daleko. Następnie uklęknął przy chłopcu. - Nic ci się nie stało? - zapytał. - Co za głupia, bezsensowna sytuacja - narzekał chłopiec, podnosząc się z ziemi. - Nic mi nie jest - dodał. - Nie zamie­ rzałem strzelać. Chciałem cię tylko przestraszyć. - Udało ci się, możesz mi wierzyć, młody człowieku - po­ wiedział Ivo surowo. - Przestraszyłeś mnie niemal na śmierć. I teraz dostaniesz to, na co zasłużyłeś. - Wstał, chwycił chłopca za kołnierz i postawił na nogi. - Nachyl się!

- Nie! Nie możesz! Nie wolno! - Chłopiec wjwinął mu się i pognał przed siebie. Rozwścieczony Ivo zapomniał o bólu gło- wy i ruszył w pogoń. Złapał zbiega, nim len zdążył uciec, lecz chłopiec nie dawał za wygraną: wił się jak piskorz i kopał, roz­ paczliwie próbując się wyrwać. Tarzali się po trawie; w końcu, trzymając chłopca mocno, Ivo przycisnął go do ziemi. Nastąpił moment ciszy i szamotanina nagle ustała. Ivo puścił ofiarę i gwałtownie poderwał się na nogi. - Jesteś dziewczyną! - wykrzyknął przerażony. Ofiara także się pozbierała; szybko wygładziła koszulę i do­ pięła żakiet. - I co z tego? - rzuciła zaczepnie. - Jakie to ma znaczenie, czy jestem chłopcem,-czy dziewczyną? - Zapiawszy ostatni gu­ zik, spojrzała na Iva wyzywająco. - Niezależnie od tego, kim ja jestem, ty jesteś brutalem, bo wyżywasz się na kimś o wiele mniejszym od ciebie. - A niech mnie! - Ivo był tak zaskoczony i wściekły, że z trudem znajdował słowa. - Zasłużyłaś na gorsze rzeczy niż te, które ja mógłbym ci zrobić! Co, u diabła, chcesz osiągnąć tą maskaradą? To zgroza, żeby ktoś twojej postury trzymał pisto­ let, a jeszcze do tego dziewczyna! - Nie mów tak! Potrafię się obchodzić z bronią lepiej niż niejeden chłopak - odparła ze złością. - O, tak, mogłem się przekonać - zakpił Ivo. - Jesteś prawdzi­ wą specjalistką, wprost niezrównaną. Chyba zdajesz sobie sprawę, że o mało nie zabiłaś któregoś z nas? Nie wspominając już o koniu. - Gwiazdor! - Dziewczyna rozejrzała się nerwowo, a potem wydała z siebie przeraźliwy gwizd. Ivo przyglądał się w ponu­ rym milczeniu, jak zwierzę wolno wraca, odpowiadając na wa­ biące gesty właścicielki: Przywiązała go do pobliskiego drzewa, a następnie poszła po pistolet. Ivo uprzedził ją jednym susem i chwycił broń.

- O, nie! Nie dostaniesz go z powrotem, dopóki nie spraw­ dzę, czy jest w porządku. - Oddawaj!-Wyciągnęła rękę. - Widzę, że będę musiał coś z tobą zrobić, pannico! - Ivo bezceremonialnie zaciągnął ją pod drzewo i przywiązał do pnia zwisającą końcówką wodzy. - Zostaniesz tu, dopóki nie skończę.- Nie zwracając uwagi na okrzyki wściekłości, dokładnie przyjrzał się broni. Był to pięknie wykonany pistolet do poje­ dynków, trochę staroświecki, ale z pewnością nie zabawka. Ivo nie mógł się nadziwić, co tego rodzaju rzecz robiła w rękach dziecka. Upewniwszy się, że broń jest zabezpieczona, wrócił do drzewa, by uwolnić dziewczynę oraz jej wierzchowca. - Proszę. - Podał jej pistolet. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Myślałam, że go zatrzymasz. - Nie kradnę pistoletów, podobnie jak nie kradnę koni. Le­ piej go zabierz. Domylam śię, że jest sporo wart. Twój ojciec może być ciekawy, gdzie się podział jego najlepszy pistolet. - Nie należy do mojego ojca. Jest mój. - Czyżby? - Nie musisz ze mnie kpić. Naprawdę należy do mnie i umiem się nim posługiwać. Po prostu byłam zaskoczona. Je­ steś bratankiem lady Frances? - Owszem, jak już mówiłem. - Danby Lodge znajduje się trzy mile stąd. Dlaczego zje­ chałeś z głównej drogi i kręcisz się po naszej ziemi? Ivo uświadomił sobie, że ta zuchwała dziewczyna go wypy­ tuje. Odpowiedział jednak uprzejmie: - Mój koń stracił podkowę. Zostawiłem go na górze, na ścieżce. Gdzie jest najbliższa kuźnia? - Jedź ścieżką jeszcze jakąś milę. Trafisz do wsi. Kuźnia

znajduje się na skraju. Potrzymaj Gwiazdora, jak będę wsiadać. Jest wciąż niespokojny. U Iva poczucie humoru zaczęło brać górę nad złością. Roz­ bawiony władczym tonem smarkuli, pomógł jej wspiąć się na siodło. Kiedy cmoknęła na konia, gotowa odjechać, uzmysłowił sobie, że niczego się o niej nie dowiedział. - Zaczekaj! - krzyknął. - Kim jesteś? Dlaczego nosisz ze sobą pistolet? Czy twoja rodzina wie, na co sobie pozwalasz? - Będziesz musiał sam się tego dowiedzieć. Bywaj. - Ścis­ nęła konia piętami i odjechała kłusem. Ivo patrzył, jak się oddala. Mimo swej pożałowania godnej kondycji miał wielką ochotę wybuchnąć śmiechem. Od lat sta­ wał bez lęku oko w oko z napoleońską armią. Parę razy był w ciężkich opałach, a jeszcze nigdy nie bał się tak, jak przed paroma minutami. Trzeba było pannicy o połowę młodszej od niego i więcej niż o połowę lżejszej, żeby nie na żarty się prze­ straszył. I to w spokojnej angielskiej dolinie, niecałe dwadzie­ ścia mil od domu. Co by na to powiedzieli towarzysze z regi­ mentu, gdyby się dowiedzieli? Trudno by mu było usprawied­ liwić się kacem. Kiedy opowiedział ciotce o zajściu, oznajmiła ze śmiechem: - Właśnie poznałeś moją chrześnicę Jossie. Cóż to za dziew­ czyna! Biedactwo. - Co masz na myśli? Wyglądała na całkiem szczęśliwą. - Och, jest szczęśliwa. Na razie. Chyba nie uważasz, że to normalne, by dziewczyna szwendała się po okolicy przebrana za chłopca, strasząc ludzi pistoletem? - No nie, raczej nie. Jak do tego doszło? - Jest jedynym dzieckiem potwornie samolubnego ojca. Kiedy okazało się, że Gerard Morley nie będzie miał syna, któ­ rego tak pragnął, postanowił wychować Jossie jak chłopca. To

nie jest naturalny sposób życia dla dziewczyny, ale ona uwielbia ojca więc poświęca cały czas i energię, żeby zastąpić mu uprag- nionego syna. Starałam się ze wszystkich sił pomóc tej małej, ale niewiele mogę zrobić. Major Morley nie pozwala nikomu się wtrącać. - A jej matka? Nie ma nie do powiedzenia? Lady Frances potrząsnęła głową. - Lucinda Morley zmarła wkrótce po tym, jak opuściłam Londyn i osiadłam tu na stałe. Znałam jej rodziców od wielu lat więc byłam zachwycona, kiedy poprosili mnie na matkę chrzestną Jossie, ale nie mogę powiedzieć, żebym jej się bardzo przysłużyła. Z jej ojcem nigdy się nie lubiliśmy. On uważa, że próbowałam odradzić Lucindzie małżeństwo z nim i ma rację. Odradzałam. Szkoda, że bez skutku. Teraz Jossie dorasta, ale nie ma pojęcia, jak należy się zachowywać. Nie mogę sobie wy- obrazić, jaką żoną będzie dla Petera Radstocka. - Żoną? Przecież to jeszcze dziecko! - Niedługo skończy szesnaście lat. - Dałbym jej najwyżej dwanaście. - Ależ nie; ma prawie szesnaście i niedługo wyjdzie za mąż. Od dawna wiadomo, że ona i Peter pobiorą się, gdy tylko on osiągnie stosowny wiek. Majątki tych dwóch rodzin sąsiadują ze sobą. - Ach, rozumiem. - Nie musisz przybierać tego okropnego, cynicznego tonu, Ivo. Nie pasuje do ciebie i nie ma po temu najmniejszego po­ wodu. Gdyby chodziło o małżeństwo z rozsądku, sama starała­ bym się przeszkodzić. Jossie i Peter są nierozłączni od czasu, gdy wymykała się niańkom, żeby się z nim pobawić. Żadne z nich na nikogo innego nawet by nie spojrzało, mogę cię za­ pewnić. A małżeństwo z Peterem Radstockiem oznacza przy­ najmniej tyle, że Jossie uwolni się od ojca. - Przeszyła bratanka

świdrującym wzrokiem. - Na razie dość o Jossie. Powiedz mi, dlaczego jesteś nie w humorze. Czyżby powodem był mój brat, ten zakuty łeb? Rozumiem, że nie byłoby cię tu, gdyby Rupert w końcu nabrał rozumu. - Co masz na myśli, ciociu Frances? Przyjrzała mu się, kręcąc głową. - Nie musisz niczego przede mną zatajać. Wiedziałam o twojej kłótni z ojcem, ale dopiero teraz poznałam przyczynę. Ivo zmarszczył brwi. - Kto ci powiedział? Bo chyba nie ojciec. - On nie chce nawet słyszeć twojego imienia! Nie, wiem od Perry'ego. - Od Perry'ego! Jestem zaskoczony. Należało zachować to... - W rodzinie? A ja nie jestem rodziną? Nie musisz się zży­ mać na brata... nie powiedział mi niczego z własnej woli. - Mogę się domyślić. Sam też nie potrafiłem utrzymać przed tobą niczego w tajemnicy, jeśli się uparłaś, że chcesz wiedzieć. - Nigdy nie lubiłam Charlotte Gurney. Sprytna mała szelma. Więc co twój ojciec powiedział lub zrobił, że tak cię zgnębił? - Nic. Nadal nie chce mnie widzieć. Znów pokręciła głową. - Nie pochwalam tego. Wiem, że dowody przeciwko tobie były miażdżące... - Nie uwiodłem Charlotte Gurney, ciociu Frances - prze­ rwał jej Ivo spokojnym, lecz zdecydowanym tonem. - Och, wiem, mój chłopcze. Masz słabość do ładnych buzi, ale nie jesteś kłamcą. Dlaczego Rupert tego nie rozumie? Za­ wsze był uparty, ale to już przechodzi ludzkie pojęcie. Dlaczego nie chce wziąć pod uwagę twoich racji? A Perry? Czy on nie mógłby pomóc? Udało ci się z nim zobaczyć? - Perry przyjął mnie w drzwiach. Poradził, bym zaczekał,