ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Miłość pułkownika - Andrew Sylvia

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Miłość pułkownika - Andrew Sylvia.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK A Andrew Sylvia
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Sylvia Andrew Miłość pułkownika Tłumaczył Wojciech Usakiewicz

PROLOG Bruksela, 15 czerwca 1815 roku Pułkownik John Ancroft spoglądał z galerii, jak jego dwaj najlepsi oficerowie mieszają się z gośćmi wypełniającymi sa­ lę balową księżnej Richmond. Nie zazdrościł im. Wieczór był duszny, a tłok na sali nieznośny. Z zadowoleniem przekonał się, że Adam Całthorpe rozmawia z hrabiną Karnską i robi wszystko, aby uspokoić ją w kwestii pogłosek krążących na temat postępów francuskich wojsk. Ivo Trenchard naturalnie rozpoczął zaloty do najpiękniejszej kobiety na balu. Tom Payne wirował z jakąś nieszczęśnicą, wykazując przy tym więcej energii niż umiejętności. Pułkownik skinął głową. Sy­ tuacja była normalna, to znaczy na tyle normalna, na ile było to możliwe w nadzwyczajnej sytuacji. Wycofał się więc do niewielkiego pokoju i zaczął przeglądać leżące tam papiery. Same meldunki i w dodatku ani jednego pocieszającego. Gdzie, u diabła, podział się Bonaparte? Według niektórych zwiadowców znajdował się przy samej granicy, w odległości zaledwie kilku kilometrów, ale wszystkie wiadomości były mgliste, mało wiarygodne. Pewne było tylko to, że dwaj naj­ więksi wodzowie Europy, Wellington i Napoleon Bonaparte, mieli wkrótce stanąć do bitwy. Może już nazajutrz? Nawet teraz, gdy śmietanka towarzyska Europy tańczyła i śmiała się w pokojach księżnej Richmond, Wellington zamknął się w bibliotece księcia Richmond z dowódcami, generałami

i starszymi oficerami sztabowymi, by nakreślić plany batalii. Po zakończeniu narady to właśnie do niego, pułkownika An- crofta, należało dopilnowanie, by Calthorpe, Trenchard i inni jego ludzie doręczyli rozkazy wymarszu pułkom stacjonują­ cym pod Brukselą. Na razie jednak nie miał nic do roboty, pozostawało mu więc siedzieć jak na szpilkach w ciasnym pokoiku i słuchać muzyki sączącej się z sali balowej. Pułkownik był bardzo zdyscyplinowanym człowiekiem. Rzadko pozwalał sobie na roztrząsanie przeszłości łub roz­ myślania o przyszłości. Przeszłość była za bolesna, a przy­ szłość zbyt niepewna. Ale tego wieczoru nie powstrzymywał swobodnego biegu myśli. Jeśli on, John Ancroft, przeżyje nadchodzącą bitwę, to co potem zrobi ze swoim życiem? Gdzie się podzieje? Nie widział dla siebie innego miejsca niż Londyn. W Yorkshire domu już nie miał. Wiedział, że bramy zamku Marrick są dla niego zamknięte, dopóki żyje wuj. Zmarszczył czoło. Marrick... Od dawna unikał nawet my­ ślenia o tym miejscu. Celowo wyrzucił z głowy radosne wspomnienia z dzieciństwa, obrazy zabawy z Philipem, kon­ nych przejażdżek i siłowania się. Był wtedy jak drugi syn wuja, niewiele mniej kochany i doceniany niż Philip. Jego rodzice umarli bardzo wcześnie, jedno kilka miesięcy po dru­ gim, więc wychowywano go w Marrick. W miarę dorastania naturalnie zaczęli z Philipem rywalizować. Dwaj kochliwi młodzi ludzie, spragnieni dowiedzenia swojej męskości, nie mogli nie wejść sobie czasem w drogę. Ale dopiero Gabriella Ainderby poważnie ich poróżniła. Od tamtej pory John za­ pomniał, czym jest miłość. Minęło czternaście lat, ale oży­ wianie wspomnień wciąż sprawiało mu ból. To nie miało sensu! Nagle wstał i wrócił na galerię, by spojrzeć na bawiącą się ciżbę. Postanowił skupić myśli na

ludziach, którzy byli tu obecni. Trencharda nie mógł w tej chwili wypatrzyć, prawdopodobnie wyszedł do ogrodu z ma­ dame de Menkelen. Nie, urocza Isabel de Menkelen była na parkiecie, tańczyła z kim innym. Widocznie Ivo nieco stracił ze swojej władzy nad kobietami... Calthorpe rozmawiał z Tomem Payne'em. Porządny chłopak był z tego poruczni­ ka Payne'a, chociaż dość krnąbrny. Mógłby zostać dobrym żołnierzem, gdyby trochę nauczył się dyscypliny. - Pułkowniku Ancroft! Odwrócił się. Jeden z adiutantów księcia stał za nim w pozie pełnej szacunku. - Jego książęca mość czeka na pana pułkownika w bib­ liotece. A więc rozkazy zostały wydane, przyszło do czynów. Naj­ wyższy czas. Pułkownik zszedł za młodym człowiekiem na dół i znikł w bibliotece. W wielkiej bitwie pod Waterloo pułkownik Ancroft wal­ czył dzielnie i nieustępliwie. Dwukrotnie został ranny, lecz mimo to pozostał wśród swoich ludzi. W końcu półprzytom­ nego od upływu krwi po niebezpiecznym cięciu w udo znie­ siono go z pola walki. Miał więcej szczęścia niż Tom Payne i tysiące innych. Należał do tych, którzy przeżyli, ale minęły dwa lata, zanim lekarze uznali go wreszcie za zdrowego. Na początku 1818 roku pułkownik Ancroft mieszkał, tak jak so­ bie zaplanował, w Londynie.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Londyn, maj 1818 Pułkownik Ancroft stał przy oknie swojego domu na Mount Street i obserwował, co dzieje się na dworze. Dwóch ulicznych sprzedawców prowadziło ożywioną dyskusję. Przez kilka minut pułkownik czekał, by zobaczyć, czy dojdzie do bójki, ale w końcu oponenci doszli do porozumienia i rozeszli się polu­ bownie. Westchnął, odwrócił się i potoczył wzrokiem dookoła. Czym się teraz zająć? Policzyć paski na tapecie? Zaczął nerwo­ wo spacerować po pokoju, wreszcie przystanął przy biurku. Po chwili namysłu wykonał gest zniecierpliwienia, usiadł, nalał so­ bie kieliszek wina i wziął do ręki pióro. Postanowił nadrobić zaległości w korespondencji. Gdy do pokoju wszedł jego osobisty służący, pułkownik był już pochłonięty pracą. Podniósł głowę znad kartki i ode­ zwał się poirytowany: - Co tak nade mną stoisz, Betts? Powiedz, o co chodzi. - Przyszedł pan Fennybright, panie pułkowniku. Pułkownik bez słowa wstał i wyprostował się. Zaczerpnął tchu i dopiero wtedy odpowiedział: - Wobec tego lepiej go tu przyprowadź. - Gdy Betts od­ wrócił się do drzwi, pułkownik dodał: -I dolej wina. Karafka jest prawie pusta. Wkrótce Betts wrócił ze starszawym dżentelmenem, któ­ rego strój i maniery zdradzały prawnika. Zmarszczki nada-

wały jego twarzy dobroduszny, pogodny wyraz, choć w lej akurat chwili mina przybysza była dość poważna. - Witaj, Fenny! Wnoszę, że masz dla mnie nowiny. - Przed trzema dniami zmarł wuj milorda. Dotarłem do Londynu dziś z samego rana i przyszedłem prosto tułaj. - Ach, tak. A więc już po wszystkim - powiedział po chwili milczenia Ancroft. - Czy byłeś przy jego końcu? Czy... czy wuj zostawił wiadomość albo napisał list? Adwokat pokręcił głową. - Nie, milordzie. - Czy w ogóle o mnie wspomniał? Pan Fennybright się zawahał. - Nie, milordzie. Nic konkretnego nie powiedział. - Wyduś to z siebie, Fenny. Nie musisz być taki dyskretny. Potrafię się domyślić, jak to z grubsza było. Ktoś i tak mi powie, więc równie dobrze możesz to być ty. Rozumiem, że wuj nie zmiękł, i słowa przebaczenia nie przeszły mu przez gardło. - Lord Coverdale był stary i schorowany, milordzie. On... on właściwie był nie całkiem przy zdrowych zmysłach. - Do diabła, powiedz mi, Fenny, w czym rzecz! - Jego lordowska mość nigdy nie pogodził się z tragiczną śmiercią swojego syna, nawet na łożu śmierci. - Co on powiedział?! - Ponieważ adwokat nadal się wa­ hał, John Ancroft zwrócił się ku niemu i oznajmił szorstkim tonem: - Zamierzam się tego dowiedzieć! Zechciej więc do­ kładnie powtórzyć jego słowa! - Proszę mi wybaczyć - odparł zakłopotany adwokat. - Milordowi nie będzie przyjemnie to usłyszeć. - W odpowie­ dzi na bardzo gwałtowny gest pułkownika nabrał jednak po­ wietrza i bąknął: - Skoro milord nalega... Możemy mówić, co chcemy, ale jego lordowska mość pozostał nieprzejedna­ ny. Powiedział dokładnie, że... no, przeklął zły los, że nawet

wszystkie wojska Napoleona nie uwolniły świata od łajdaka, który zamordował jego syna. I dodał, że odchodzi z tego świata z jednym tylko żalem, tym mianowicie, że milord go przeżył i odziedziczy tytuł, dla którego zamordował kuzyna. - John Ancroft raptownie odwrócił się do okna.- Po długim milczeniu adwokat dodał szczerze: - To była gorsząca scena, milordzie. Nikt z obecnych nie uwierzył w te słowa, ale nikt z nas, nawet kapelan lorda Coverdale, nie umiał przekonać jego lordowskiej mości do ich cofnięcia. Wkrótce potem lord Coverdale zmarł. Bardzo mi przykro, milordzie. - Niepotrzebnie - odparł szorstko John. - Wuj mylił się w jednym, bo nigdy nie interesował mnie tytuł. Jeśli chodzi o resztę, miał sporo racji. Rzeczywiście ponoszę odpowie­ dzialność za śmierć Philipa. Za dwie śmierci. Philipa i... Ga- brielli. A potem umarła również Rose... - Nie wolno tak mówić, milordzie! Milord nie powinien nawet tak myśleć! Pańska żona długo chorowała, zanim ode­ szła. I dobrze pamiętam, ile szczodrości i dobroci milord jej okazywał. Mimo że... - Mimo że mnie znienawidziła? Nie, to nie tak. Nienawiść była zbyt silnym uczuciem dla biednej, kruchej Rose. Prawdą jest, że w domu widywała mnie rzadko. Z dragiej strony moja obecność natychmiast wprawiała ją w zakłopotanie. Wreszcie na sam mój widok wpadała w histerię. Pod jej wpływem mała Harriet zaczęła zachowywać się podobnie. Biedne dziecko przyglądało mi się z prawdziwą trwogą. Moja żona i wuj prze­ konali ją za moimi plecami, że jestem mordercą. - To było z ich strony bardzo niewłaściwe - powiedział ad­ wokat. - Wręcz podłe. Milord nigdy nie życzyłby źle swojemu kuzynowi Philipowi. Jak można w ogóle mówić o zbrodni? Przecież milorda nie było w pobliżu wtedy, kiedy panicz Philip miał wypadek w kolasce i zabił siebie i pannę Ainderby!

- Ale ja go do tego doprowadziłem. Nie! Nie próbuj za­ przeczać, Fenny. Prawda jest taka, że kiedy Philip wsiadał do kolaski, obaj byliśmy wściekli, a ja zamiast go powstrzymać, jeszcze prowokowałem. Nie ma dla mnie usprawiedliwienia. Byłem od niego starszy i powinienem mieć więcej rozumu. - Milord niepotrzebnie ma do siebie tyle pretensji. Kiedy Philip Ancroft wpadał w gniew, nie słuchał nikogo, nawet ojca. A co do panny Gabrielli Ainderby... Była uroczą młodą damą, ale... - Nie! - Nagły wybuch powstrzymał pana Fennybrighta. - Daj temu spokój, Fenny! - Po chwili John dodał: - Jesteś dobrym przyjacielem. Wiem, że mnie wspierasz. Ale ja z ko­ lei rozumiałem zachowanie wuja. Miał ważny powód, żeby mnie nienawidzić. W końcu tylko to mu zostało... nienawiść do mojej osoby. To ona trzymała go na tym świecie. Ona i pragnienie, by mnie przeżyć. - Obawiam się, że mogło tak być, i bardzo mi z tego po­ wodu przykro. Śmierć jedynego syna pomieszała mu w gło­ wie. Niech Bóg da mu teraz zasłużony spoczynek. - Amen - zakończył posępnie John, gdy Betts wszedł do pokoju z karafką i kieliszkami. - Napijesz się ze mną wina? Usiedli i zaczęli w milczeniu sączyć trunek. Po chwili John powiedział zadumany: - Wiesz, w dawnych latach był taki okres, że nienawidzi­ łem siebie nie mniej, niż potem nienawidził mnie wuj. Nic nie ucieszyłoby mnie bardziej niż spełnienie jego nadziei. - Milordzie! - Nie udawaj, że nie rozumiesz, o co mi chodzi. Za długo się znamy. Doskonale wiesz, że nigdy nie zależało mi na tym przeklętym tytule. Póki byłem w wojsku, bardzo chciałem dogodzić wujowi i pozwolić, by mnie zabito w jakiejś po­ tyczce. Ale Francuzi nas zawiedli. Wuj przeżył więc gorzkie

rozczarowanie, a ja ciągle dostawałem awanse za to, co na­ zywano „godnym podziwu lekceważeniem osobistego bez­ pieczeństwa". - Czy to dlatego milord pozostał na polu bitwy pod Wa- terloo mimo ciężkiej rany? - O dziwo, nie. Do tej pory nauczyłem się już nieco bardziej cenić życie. Pod Waterloo zostałem dlatego, że Wellington po­ trzebował każdego człowieka. Tam losy bitwy ważyły się do ostatniej chwili, ale udało nam się przeżyć. I zwyciężyć. - Czy milord już w pełni odzyskał siły? - O, tak! Czasem jeszcze trochę gorączkuję, ale poza tym zdrowie mi dopisuje. Nawet teraz żałuję, że wystąpiłem z wojska. W zeszłym roku nie widziałem tam dla siebie przy­ szłości, ale teraz... Poza tym, że jako adiutant mogę służyć pomocą księciu podczas jego pobytów w Anglii, właściwie nie mam co ze sobą zrobić. - Ten problem na szczęście znikł. W Yorkshire czekają na milorda liczne obowiązki i żeby im sprostać, potrzeba sil­ nej ręki. Im szybciej milord przejmie kontrolę nad mająt­ kiem, tym lepiej. John wbił wzrok w kieliszek z winem. - A skąd ci przyszło do głowy, że chcę przejąć nad czym­ kolwiek kontrolę? Pan Fennybright tak się zdumiał, że przez chwilę nie był w stanie wydobyć z siebie głosu. - Milord musi! - wykrzyknął w końcu. - To jest mus, milordzie! - Muszę, Fennybright? - spytał pułkownik powątpie­ wająco. Prawnik zaczerpnął tchu i odpowiedział stanowczo: - Tak jest, mus. Proszę mi wybaczyć, nie chciałem milor­ da obrazić, ale ponieważ od początku kariery zawodowej re-

prezentuję interesy Ancroftów tutaj i w Yorkshire, podobnie jak wcześniej mój ojciec i ojciec mojego ojca, sprzeniewie­ rzyłbym się swoim obowiązkom, gdybym nie przypomniał milordowi o jego powinnościach. Milord jest teraz czwartym markizem Coverdale i właścicielem niemałych gruntów. Wiąże się z tym odpowiedzialność, której przyjęcia człowiek honoru, za jakiego milorda uważam, nie ma prawa unikać. - Niemałych gruntów, powiadasz, Fenny? Byłbym raczej skłonny myśleć, że wuj nie zostawił mi za wiele. - Nie był w stanie wydziedziczyć milorda. Większość ziemi Ancroftów jest objęta majoratem. W każdym razie mi­ lord jako jeden z najbardziej szanowanych oficerów Welling­ tona dobrze rozumie, czym jest obowiązek. Zależą od niego losy setek łudzi. Trzeba też pamiętać o Harriet. Nie uwierzę, że milord mógłby zawieść pokładane w nim nadzieje! John wstał i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. - Do diabła, po ostatniej wizycie przysiągłem, że moja noga więcej tam nie postanie. Wuj wyraźnie powiedział, że mnie nie przyjmie, żona dostała ataku histerii, gdy zapro­ ponowałem spotkanie, a córka, kiedy do niej podszedłem, wpadła w przerażenie... Możesz mnie nazwać tchórzem, Fenny, jeśli chcesz, ale nie jestem w stanie zdobyć się na to, by tam wrócić. Adwokat odstawił kieliszek i powiedział stanowczo: - Milord musi! Lady Harriet wkrótce pozna milorda le­ piej. A potrzebuje kogoś, kto będzie dla niej ojcem nie tylko z nazwy. - Urwał. - Reszta domowników powita milorda jak najserdeczniej. Wuj należał do odludków i bardzo nieuf­ nie odnosił się do wszelkich zmian. Majątek był prowadzony dość sprawnie, ale czas płynie i zmiany są konieczne. Jedy­ nie milord może się tym zająć. John spojrzał na niego surowo.

- Nie wiem... - wycedził. - Nigdy nie rozważałem po­ nownego zamieszkania w Yorkshire. - Błagam, aby milord się nad tym zastanowił. To mogło­ by pomóc w znalezieniu celu życiowego, na którego brak milord się skarżył. - Może nawet masz rację. - John zadumał się na chwilę, po czym rzekł zdecydowanie: - Dziękuję ci za przyjazd, Fen- ny. Nie mogę odpowiedzieć ci w tej chwili. Musisz dać mi trochę czasu. - Gdy adwokat wstał, pułkownik dodał: - Będę ci szczerze zobowiązany, jeśli tymczasem zachowasz treść tej rozmowy wyłącznie dla siebie. Przez ostatnie siedemna­ ście łat w ogóle nie przyznawałem się do związków z Cover- dałe. Jaśnie wielmożny John Matthew Ancroft, dziedzic ty­ tułu Coverdale, dla armii po prostu nie istniał. Historia ro­ dziny stanowiła moją prywatną sprawę, więc jeśli nie Uczyć niewielu wyjątków, z nikim o niej nie rozmawiałem. - Do­ dał z gorzkim uśmiechem: - Mało to zaskakujące, prawda? Dlatego zanim nie dam ci znać, że jest inaczej, chcę nadal być znany jako zwykły pułkownik John Ancroft. Rozumiesz? - Jak pan sobie życzy, pułkowniku. Jestem do pańskiej dyspozycji. Czy odwiedzi mnie pan w zajeździe? Zatrzyma­ łem się w Lincoln's Inn. A może woli pan raczej, żebym sam tutaj przyszedł za kilka dni? Bez względu na pańską decyzję mamy do przedyskutowania kilka ważnych spraw. - Przy drzwiach pojawił się Betts, a adwokat skłonił głowę. Przy­ stanął i powiedział: - Milordzie... - Pułkowniku, Fenny. Panie pułkowniku. - Pułkowniku Ancroft, znam pana, jak wiadomo, całe ży­ cie. Jestem dumny z tego, że kancelaria Fennybright i Turner od dawna lojalnie i dyskretnie służy rodzime Ancroftów, na­ wet przez ostatnie trudne siedemnaście lat. Zawsze wyczeki­ wałem pańskiego powrotu. Nie tylko do Anglii, lecz również

do Yorkshire... do Marrick. Dlatego przesyłałem panu aktu­ alne informacje. Nie tylko ja przeżyłbym poważne rozczaro­ wanie, gdyby nie zajął pan należnego mu miejsca. John powiedział tylko: - Odprowadź pana Fennybrighta do drzwi, Betts. A po­ tem przynieś butelkę brandy. Betts wrócił po kilku minutach z tacą, na której stały ka­ rafka brandy i dwie szklaneczki. - Dwie? Czyżbyście zamierzali się ze mną napić, sierżan­ cie? - Nie, proszę pana. Podczas gdy był tu pan Fennybright, zajrzał również kapitan Trenchard i zapowiedział, że jeszcze wróci. Czy nalać panu brandy od razu, pułkowniku, czy za­ czeka pan na kapitana? - Nie musisz robić takiej miny, Betts. Jeśli mam ochotę teraz się napić, to się napiję, a ty idź do diabła! - Jak pan sobie życzy, pułkowniku, ale doktor Hulme nie byłby zadowolony. Powiedział. - Wiem, co mówi ten przeklęty konował, Betts. Jeśli będę potrzebował niańki, to po nią poślę. Tymczasem możesz spełnić swój obowiązek i nalać mi brandy. Za bardzo zalega mi w przełyku smak przeszłości. Muszę wypić za przyszłość, chociaż chwilowo nie mam pojęcia, jak będzie wyglądać. Falmouth, maj 1818 rok W tym samym czasie, gdy pułkownik przyjmował swojego adwokata, właściciel zajazdu Green Bank w Falmouth, cztery­ sta pięćdziesiąt kilometrów dalej na zachód, giął się w ukło­ nach, witając elegancką damę przybyłą w gości, i obiecywał jej najpiękniejszy salon w zajeździe. Zajazd cieszył się dużym

wzięciem wśród podróżnych z Indii Zachodnich, rzadko jednak bywał tu ktoś zwracający uwagę, a co ważniejsze, wyglądający na zamożnego. Dama była słusznego wzrostu i postawna, a włosy miała w kolorze świeżych kasztanów. Ciemnozieloną pelisę skrojono zgodnie z kanonem ostatniej mody, a rękawicz­ ki, trzewiki i koronka pod szyją były najwyższej jakości. Figlar­ ny kapelusik przekrzywiony na bakier miał jako ozdobę pięknie zakręcone strusie pióro. Damie towarzyszyła służąca i kilku tra­ garzy niosących wielki kufer oraz liczne pudła i walizy. Igno­ rując spojrzenia przepojone podziwem i zaciekawieniem, dama przeszła z niewzruszoną godnością przez sień, pokonała schody i znalazła się w salonie. Karczmarz przyglądał się niespokojnie, jak dama lustruje pomieszczenie spojrzeniem intensywnie zielonych oczu, ale wydał westchnienie ulgi, gdy wreszcie z wdziękiem usiadła na kanapce przy wygaszonym kominku. Wkrótce potem ode­ zwała się starannie modulowanym głosem, ciepłym, lekko schrypniętym i niezaprzeczalnie władczym. - Dziękuję, gospodarzu. Proszę jak najszybciej rozpalić w kominku, a potem możecie pokazać sypialnie mojej służą­ cej. Aha, i przyślijcie tutaj z łaski swojej butelkę brandy. - Brandy, proszę pani? Zmierzyła go chłodnym spojrzeniem. - Powiedziałam wyraźnie. Najlepszą, jaką macie. Przez kilka minut trwała wielka krzątanina. Służba z za­ jazdu zajęła się rozpalaniem ognia i pod komendą osobistej służącej damy zniosła do sypialni wszystkie pudła i walizy. Dama tymczasem zdjęła pelisę i usadowiła się przy kominku. Wkrótce podróżnych zostawiono samych sobie, a osobi­ sta służąca damy, krzepka, piersiasta kobieta pod pięćdzie­ siątkę, znalazła się z powrotem w salonie u boku pani. Poja­ wił się również służący, kilka lat starszy od kobiety, który.

w milczeniu zajął posterunek przy drzwiach. Patrząc na tego surowego, krępego, szerokiego w ramionach człowieka, któ­ ry zapewne nie dawał sobie dmuchać w kaszę, trudno było zgadnąć, jaka jest właściwie jego rola w świcie damy. Nie zdradzał śladów lokajskiej służalczości ani ogłady kamerdy­ nera, a jednocześnie jak na służącego wydawał się czuć w sa­ lonie wyjątkowo swobodnie. Służąca, szalejąca w salonie niczym mała trąba powietrz­ na, ani na chwilę nie przestawała zrzędzić. - Nic dziwnego, że karczmarz tak koso patrzył, panno Caro. Żeby posyłać po butelkę brandy! Teraz jest pani w An­ glii, a w Anglii damy brandy nie piją. Chyba że są chore. Dama wybuchnęła śmiechem. - Na Jamajce prawdziwe damy też nie piją brandy, Maggie. Skąd u ciebie pomysł, że powinnam nagle nabrać manier tylko dlatego, że znalazłam się po drugiej stronie Atlantyku? Nie psuj mi radości. Dopłynęłyśmy i chcę to uczcić! - Podskoczyła, sze­ roko rozłożyła ramiona i znowu się roześmiała. Potem zwróciła się do mężczyzny przy drzwiach. - Przynieś jeszcze dwie szkla­ neczki, Josephie. Uczcimy tę okazję razem. Gdy nalała brandy, spojrzała na swoich towarzyszy podró­ ży i powiedziała: - Uśmiechnijcie się, wy dwoje. Jesteśmy nareszcie w An­ glii, mój podły kuzyn i jego ludzie zostali po drugiej stronie Atlantyku. Przez najbliższe dwa tygodnie nie przypłynie tu­ taj żaden statek. Jesteśmy bezpieczni! Maggie pokręciła głową. - Jeszcze dużo nam brakuje do końca podróży. Na statku słyszałam, że do Londynu jest ponad czterysta kilometrów, a potem drugie tyle. - Och, wiem, ale tutaj na pewno są lepsze drogi. Sądzę, że poczta dociera do Londynu w niecałe trzy dni, więc nawet

jeśli nie będziemy się śpieszyć, powinniśmy zakończyć po­ dróż najdalej w ciągu tygodnia. Joseph, wypij, proszę, i do roboty! Musisz zająć się znalezieniem dla nas powozu i koni. Jeśli nie będzie nic odpowiedniego na miejscu, spróbuj w King's Arms. - Mam wynająć powóz, panno Caro? - Tak. Musimy jak najszybciej dotrzeć do Londynu. Po przyjeździe rozejrzymy się za zaprzęgiem, który można kupić. Josephie, ruszaj! - Służący odwrócił się do wyjścia. - Poczekaj! Zapomniałabym. Mam dla ciebie jeszcze jedno zadanie. Zanieś ten list do pana Trewarthena, adres masz na kopercie. Jeśli ad­ wokat na Jamajce uczciwie wywiązał się ze swoich obowiąz­ ków, to powinny na nas czekać pieniądze do wypłaty. - Czy to już wszystko, panno Caro? - Tak. Chciałabym jutro wyruszyć,- więc spisz się dobrze. - Zwróciła się do służącej. - Maggie, możesz iść do sypialni i zapakować kilka sakwojaży. Potrzebuję strojów na tydzień. Kufer i resztę bagaży zostawimy tu pod kluczem. Nie będziemy ich potrzebować. Walizeczkę będę miała z sobą, jak zawsze. - Spojrzała surowo na kobietę. - Co z tobą, Maggie? Głowa do góry! Czyżby nie cieszył cię widok rodzinnych stron?! - To nie są moje rodzinne strony, panno Caro! Tu jest Korn- walia, a ja się urodziłam w Derbyshire. Poza tym wyjechałam z Anglii ponad trzydzieści lat iemu. Nie bardzo wiem, czy mam się cieszyć z powrotu. - Zreflektowała się i wróciła do swego zrzędliwego tonu: -Ale jedno wiem na pewno. Pani niech lepiej ugryzie się czasem w język, skoro jesteśmy w Anglii. Łaskawie proszę unikać „dodiabłów" i „niechtolichów", a tym bardziej tych wszystkich skandalicznych określeń z Nowego Orleanu! Chyba nie chce pani zrazić do siebie wszystkich dookoła, tak jak w Kingston. Tu nic ma pani wsparcia dziadka, który za­ mknąłby usta nieżyczliwym ludziom.

Przez twarz damy przemknął grymas. - Rzeczywiście nie mam. Niech będzie, Maggie. Wierzę w twoje dobre intencje, więc się postaram. Ale nie mów już więcej na ten temat. Zajmij się pakowaniem. Po wyjściu służącej Caroline Duval natychmiast straciła wigor. Rozparła się na kanapce i zamknęła oczy. Po chwili szepnęła; - Przepraszam, dziadku. Obawiam się, że to chwila słabo­ ści. Nic się nie martw. Staram się i liczę, że cię nie zawiodę. Dziarsko wstała, podeszła do drzwi i zamknęła je na klucz. Potem zbliżyła się do stolika i przysunęła do siebie skórzaną walizeczkę przypominającą trochę nieduże pudło na kapelusze. Otworzyła ją kluczykiem zdjętym z łańcuszka na szyi. Na pierwszy rzut oka zawartość stanowiły dwa kapelu­ siki zdobione gazą, koronką i piórami. Kapelusiki Caroline odłożyła jednak na bok i wyjęła jeszcze dwie zapieczętowa­ ne koperty. Bardzo ostrożnie zdjęła też z miękkiej wyściółki w walizeczce skórzaną sakiewkę. Otworzyła ją, wyciągnęła owinięty przedmiot i ściągnęła z niego płótno. Jej oczom ukazał się niewielki, zdobiony drogimi kamieniami kielich. Miał nie więcej niż piętnaście centymetrów wysokości, ale gdy padło na niego światło, zaczął tak intensywnie mienić się niebieskim, zielonym i czerwonym światłem, że aż zabolały ją oczy. Przez chwilę upajała się widokiem kunsztownego na­ czynia. Kielich był stary i wyglądał bardzo tajemniczo. Bu­ dził podziw od wieków. A teraz, po ponad sześćdziesięciu latach miał wrócić na właściwe miejsce... Westchnęła, ponownie opakowała cenny przedmiot i schowała go do sakiewki. Koperty i kapelusiki zamknęła znowu w walizeczce i starannie przekręciła klucz w zamecz­ ku, a sakiewkę ukryła w torebce. Mogła już otworzyć drzwi i spokojnie czekać na powrót Josepha. Pierwszy krok na dro-

dze do wypełnienia ostatniej woli dziadka miała za sobą. Wróciła z kielichem rodziny Ainderbych do Anglii, tak jak życzył sobie tego Peter Leyburn. Teraz należało przygotować się do zrobienia następnego kroku. Musiała dostać się do Londynu, a tam w Lincoln's Inn odszukać kancelarię Fennybright i Turner. Jeden z jej współ­ właścicieli, Samuel Turner, był synem wypróbowanego przy­ jaciela i sprzymierzeńca dziadka. 1 on właśnie powinien jej pomóc w trzecim, najtrudniejszym kroku: bezpiecznym do­ starczeniu kielicha do dalekiego i dzikiego Yorkshire.

ROZDZIAŁ DRUGI Joseph wrócił po półgodzinie i zameldował, że dobrze re­ sorowany powóz będzie czekał na nich następnego dnia rano o dowolnie wybranej godzinie. - Świetnie się spisałeś. A to co? - „To" było liścikiem, w którym pan Trewarthen, adwokat, w imieniu własnym i żony zapraszał panią Duval tego wieczoru na kolację. Caroline zmarszczyła czoło. - Niech to licho! Powinnam polecić Maggie, żeby od­ świeżyła jedną z moich wieczorowych sukni. A miałam na­ dzieję, że nie trzeba ich będzie wypakowywać. Muszę iść, odmówić byłoby nieuprzejmie. Uprzedź Maggie, Josephie, dobrze? - Dobrze. A potem pójdę na trochę do miasta, panno Ca- ro. Może usłyszę to czy owo. - Na przykład? - Gdzie się kręcą różni nicponie. Zawsze jeden czy drugi taki się znajdzie, nie tylko na Jamajce. Kiedy wracałem, przed zajazdem stał dość podejrzany typ... Na wszelki wy­ padek trochę pochodzę. - Myślisz, że to konieczne? - Przecież mam pani pilnować. - Cieszę się. - Caro Duval ciepło uśmiechnęła się do Jose­ pha. - Przecież robisz to przez większą część mojego życia. - Ano, robię. Dobranoc. Zajrzę jeszcze do Maggie. - Powiedz jej, że będę za kilka minut.

Joseph wyszedł, a Caroline skupiła uwagę na wyborze wieczorowej kreacji. Chociaż było to jedynie zaproszenie do domu prowincjonalnego prawnika, miała pierwszy raz poka­ zać się w towarzystwie w Anglii, a nie dowierzała swojej znajomości miejscowych obyczajów. Czy Trewarthenowie będą oburzeni, jeśli nie zobaczą u niej śladów żałoby po dziadku? W charakterystyczny dla siebie sposób potrząsnęła głową i roześmiała się. - Do diabła z tym wszystkim. Włożę to, co pierwsze na­ winie mi się pod rękę. Wieczorem Caroline bardzo jednak starała się dostosować do wymogów dobrego wychowania. Na kolację u Trewar- thenów włożyła skromną suknię z białego jedwabiu. Wpraw­ dzie została ona kilka miesięcy wcześniej przywieziona z Pa­ ryża i miała dość śmiały dekolt, ale nie różniła się w tym szczególe od reszty jej wieczorowej garderoby. Do kompletu Maggie znalazła czarny, koronkowy szal, który starannie udrapowała na ramionach swej pani. Gdy odsunęła się o kilka kroków, by sprawdzić końcowy efekt, zmarszczyła czoło. - Nie jestem pewna, czy tak jest lepiej - powiedziała z powątpiewaniem. Miała rację. Koronka raczej podkreślała, niż maskowała ponętne kształty ciała Caroline i kremowy odcień jej skóry. - Przestań kręcić nosem, Maggie! Nie mam nic bardziej stosownego. Zresztą jakie to ma znaczenie? Nigdy więcej tych ludzi nie zobaczę. - Wszystko jedno, panno Caro. Powinna pani zachowy­ wać się jak nąjstosowniej. Nie warto bez powodu obrażać ludzi. Nie tutaj, w Anglii.

Pamiętając o słowach Maggie, Caroline przez cały wie­ czór bardzo się pilnowała i starała się prowadzić tak uprzej­ mą konwersację, że trudno było nie ziewać z nudów. Gospo­ darzy naturalnie interesowało jej życie na Jamajce, więc za­ spokajała ich ciekawość najlepiej, jak umiała, chociaż cza­ sem zdrowy rozsądek nakazywał uciekać się do dyplomaty­ cznych wybiegów. Nie zawsze było to łatwe, bo w małym jamajskim światku Caro i jej dziadek robili, co im się żywnie podobało. Damy, któ­ re uważały się tam za wyrocznię w sprawach gustu i zachowa­ nia, mogły żywić niechęć do Leyburnów, wykazywały jednak dość rozsądku, by nie wygłaszać krytycznych uwag publicznie. Peter Leyburn miał na wyspie niezagrożoną pozycję jednego z jej najwybitniejszych obywateli. Zapewniał mu to majątek, a w jeszcze większym stopniu związek żony, babki Caroline, z rodem Willoughbych, jednym z najstarszych i najbardziej szanowanych w całych Indiach Zachodnich. Byłoby zuchwało­ ścią, a nawet wyjątkową nieroztropnością ryzykować narażenie się komuś równie wpływowemu, toteż żadna kobieta dbająca o interesy swojej rodziny nie pozwoliłaby sobie na taki krok. Bez wsparcia i opieki dziadka Caroline znajdowałaby się w znacznie mniej komfortowej sytuacji. Piękna, lekkomyśl­ na i uparta w wieku lat siedemnastu dopuściła się ciężkiej obrazy moralności publicznej, uciekła bowiem z pewnym uwodzicielem. Wróciła do domu jako wdowa bez złamanego pensa przy duszy zaledwie osiemnaście miesięcy później. Plotkowano o skandalicznym życiu, jakie prowadziła w No­ wym Orleanie. Damy z Kingston niechybnie usunęłyby Caroline Duval po­ za nawias śmietanki towarzyskiej, gdyby się odważyły, ale Peter Leyburn, dumny ze swej wnuczki, która mimo niefortunnego epizodu okazała się niezłomna duchem, postarał się, by znów

przyjęto ją w towarzystwie. W końcu matrony musiały się z tym pogodzić, jednak nie wybaczyły Caroline i nie witały jej z radością. W ich opinii była zanadto śmiała, zbyt mało pokor­ na... i o wiele za atrakcyjna. Który z kawalerów chciałby spoj­ rzeć drugi raz na ich wychuchane córeczki, gdy w pobliżu była Caro Duval ze swym zmysłowym uśmiechem, aurą tajemniczo­ ści, pełnym wdzięku, kołyszącym krokiem i nieco onieśmie­ lającymi, intensywnie zielonymi oczami? Większość mężczyzn w Kingston, i to nie tylko stanu wolnego, prędzej czy później padała ofiarą uroku Caro Duval. Nic z tego jednak nie znalazło się we wrażeniach z Jamajki, przekazanych państwu Trewarthenom przez ich gościa. W od­ powiedzi na liczne pytania doczekali się za to dokładnej historii wyspy, opisu jej łagodnego klimatu i piękna gór. Było nawet kilka zdań o bogatym życiu towarzyskim. Caroline nie wspo­ mniała jednak ani słowem o swoich heroicznych wysiłkach, by ignorować plotki i pozostać obojętną wobec zgryźliwych ko­ mentarzy i ostentacyjnie chłodnych spojrzeń matron. Tylko się roześmiała, gdy przypadkiem usłyszała, jak za jej plecami mó­ wią o niej „wdowa Duval", a chociaż zdarzało się, że musiała przywoływać dżentelmenów do porządku, to panowania nad sobą nie traciła nigdy. Prawdę mówiąc, jej wygląd i zachowanie były zwodnicze. Po pierwszej szaleńczej eskapadzie nigdy więcej nie miała naj­ mniejszej pokusy, by zejść z prostej drogi. Raz się zakochała, a lekcja okazała się bolesna. Wystarczyła, by nauczyć ją rozumu na całe życie. Jej ujmująca powierzchowność, czarujący uśmiech i wyzywające spojrzenie zielonych oczu stanowiły je­ dynie fasadę, za którą ukrywała cyniczną pogardę dla większo­ ści osób z wielkiego świata. Dla jednego jedynego dziadka za­ chowała szacunek. Z kilkoma zaledwie wyjątkami wszystkich mężczyzn uważała za głupców łub szubrawców.

Nic takiego nie pokazała jednak po sobie u Trewarthe- nów. Gdy wróciła do zajazdu, jak zwykle w towarzystwie wiernego Josepha, pogratulowała sobie manier. Tak właśnie powinna się zachowywać wdowa, która dopiero co zjechała do Anglii: skromnie, powściągliwie i elegancko. Byłaby zaskoczona i wielce rozbawiona, gdyby dane jej było usłyszeć rozmowę, która później miała miejsce w sy­ pialni Trewarthenów. - Bardzo przyjemna kobieta - powiedział pan Trewar­ then. - Prawdziwa dama, a w dodatku dużo wie. Jej opowia­ danie o Jamajce wydało mi się wyjątkowo zajmujące. Pani Trewarthen parsknęła. - Nic bardziej błędnego, panie Trewarthen. Jeśli cokol­ wiek znam się na ludziach, ta kobieta jest rzadką wywloką. Czy pan widział dekolt jej sukni? Jeszcze pięć centymetrów i byłoby widać wszystko aż po stan. - Przesada, pani Trewarthen! Pani Duval z pewnością zo­ stała hojnie obdarzona przez naturę, ale suknię miała całkiem skromną. - Niewątpliwie ma pan o tym lepsze pojęcie niż ja - stwierdziła kwaśno pani Trewarthen - bo przez cały wieczór nie mógł pan oderwać oczu od tej sukni. A włosy tej kobiety, to dopiero! No, z tym nie może się pan nie zgodzić. - Zwykle nie jesteś taka bezlitosna, duszko - powiedział pan Trewarthen. - Mnie się wydaje, że pani Duval i wygląda, i zachowuje się jak dama. Czymże tak cię oburzyła? Pani Trewarthen popadła w zamyślenie. Wreszcie powie­ działa wolno: - Chyba niczym szczególnym. Była całkiem uprzejma, ale jest w niej coś, co mi się nie podobało. Zupełnie jakby... jakby w duchu naśmiewała się z nas wszystkich. - Niedorzeczność, Henrietto! Pani Duval jest wdową, która

właśnie straciła dziadka, i przyjechała wypełnić jego ostatnią wolę. Nigdy dotąd się nie spotkaliśmy. Jak mogłaby się z nas naśmiewać? - Surowo spojrzał na żonę. - Powinniśmy chy­ ba przerwać tę rozmowę. Nie do nas należy krytykowanie i kwestionowanie słuszności postępowania dobrego klienta. Pan Peter Leyburn poprosił nas w liście, abyśmy zrobili co w naszej mocy, by pomóc jego wnuczce, i próbuję spełnić jego życzenie. A teraz może pójdziemy już spać, kochanie? Następnego dnia z samego rana wszyscy przyjezdni z Jamajki byli gotowi do drogi. Zanim jeszcze Caroline wsiadła śladem Maggie do powozu, zamieniła kilka zdań z Josephem. - Czy naprawdę potrzebujemy aż tyłu ludzi? Stangreta, pocztylionów i do tego jeszcze posłańca? - Uznałem, że tak będzie najlepiej, panno Caro. Musimy przejechać przez wrzosowisko Bodmin, a trakt jest podobno bardzo dziki. Po mojemu lepiej mieć zbyt wielu ludzi niż jed­ nego za mało. - Jesteś bardzo przezorny, Josephie. Co z człowiekiem, którego zauważyłeś wczoraj wieczorem? Czy potem jeszcze go widziałeś? - Nie, panno Caro. Jednak... - Co jednak? - Miałem wrażenie, że ktoś mnie obserwuje, kiedy byłem w stajni. - Nie żartuj! Kto mógłby to robić? Jestem absolutnie pewna, że nikt z pasażerów naszego statku nie mógł mieć żadnego związku z kuzynem Edmundem. A Edmund i jego ludzie zostali na Jamajce. Sami widzieliśmy, jak stoją na na­ brzeżu, kiedy statek wypływał w morze. - Ten Trewarthen wiedział o pani przyjeździe - powie-

dział z uporem Joseph. - Dlaczego również kto inny nie miałby być uprzedzony? Caroline przez chwilę bacznie mu się przypatrywała. Wre­ szcie pokręciła głową. - Nie sądzę, żeby pan Trewarthen mógł popełnić niedys­ krecję. Każde inne przypuszczenie oznaczałoby, że Edmund jest obdarzony niewiarygodnym darem przewidywania. Nie! W to nie uwierzę. Jesteś przesadnie ostrożny. Joseph nie zamierzał ustąpić. - Statek miał też załogę. Może powinienem trochę popy­ tać w porcie. Gdyby ktoś chciał za nami wyruszyć, musiałby zejść z pokładu. Ktoś mógł o tym słyszeć... - Daj spokój - odparła stanowczo Caroline. - Chcę jak najszybciej dostać się do Londynu. Poza tym uważam, że by­ łoby to jedynie trwonienie sił. Nie, nie sprzeciwiaj się. To, że ktoś nas będzie śledził, jest bardzo mało prawdopodobne. A powóz jest tak załadowany, że trudno nam będzie podró­ żować w przyzwoitym tempie. Pomóż mi teraz wsiąść, a po­ tem na kozioł i w drogę! Powóz wolno wytoczył się z podwórza zajazdu i znalazł się na trakcie. Caroline oparła się wygodnie i z ulgą ode­ tchnęła. Odjechali. Za pięć lub sześć dni znajdą się w Lon­ dynie. Podróż trwała i trwała. Drogi w Kornwalii nie były naj­ lepsze, a powóz, chociaż wygodny, nie nadawał się do szyb­ kiej jazdy. Zanim dotarli do wrzosowiska Bodmin, wszyscy byli zmęczeni. Caroline zatęskniła za ogniem, sycącym po­ siłkiem i wygodnym łóżkiem. Zrezygnowała więc z prób do­ tarcia za wszelką cenę do Launceston i gdy stangret zatrzy­ mał powóz przy niedużej stacji pocztowej, wysiadła i prze­ prowadziła pośpieszne oględziny. Stwierdziła, że jest miejsce

na pozostawienie dyliżansu pocztowego, co budziło zaufa­ nie. Również jadłospis wyglądał zachęcająco, no i było kilka wolnych pokoi. Zajazd przy stacji, chociaż niewielki, w zu­ pełności zaspokajał jej potrzeby. - Nie trać czasu na zmianę koni. Zostajemy tu na noc! - oznajmiła stanowczo. Joseph wydawał się powątpiewać w słuszność tej decyzji. - To odludne miejsce, panno Caro. Lepiej zatrzymać się w mieście. - Nie może być aż tak źle, skoro przystają tutaj dyliżanse pocztowe - odrzekła zniecierpliwiona Caroline. - Potrzebu­ jemy odpoczynku, Josephie. Maggie rozbolała głowa, a ja zesztywniałam i jestem bardzo zmęczona. Widzę, że za za­ jazdem jest przyzwoita stajnia z miejscami do spania dla po- cztylionów i służby. Bagaże zostawimy w powozie. Nic im nie grozi, gdy i ty, i inni będziecie spali na górze. A jutro wy­ ruszymy bardzo wcześnie, żeby nadrobić ten odcinek, które­ go nie przejedziemy dzisiaj. Maggie powie ci, które sakwo­ jaże trzeba wnieść do środka. - Weszła do zajazdu, ucinając w ten sposób dalsze protesty Josepha. Gospodarz i jego żona byli niewątpliwie ludźmi godnymi szacunku. Mieli rumiane, okrągłe twarze i powitali uśmie­ chami nagły dar losu. Nikogo innego w zajeździe nie było, więc Caroline dostała dwa pokoje, nieduże, lecz czyste. Po niewielkim posiłku i wypiciu szklaneczki wybornej brandy udała się na spoczynek. Przed świtem obudziły ich krzyki i niepokojące odgłosy ze stajennego podwórza. Caroline wyskoczyła z łóżka i otworzyła drzwi pokoju. Maggie stała na podeście z gospo­ dynią. W świetle lampy trzymanej przez tę ostatnią widać by­ ło, że obie są zaaferowane.