ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 229 090
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 289 816

KRYPTONIM T-4

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :528.6 KB
Rozszerzenie:pdf

KRYPTONIM T-4.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 39 stron)

Okładkę projektował CEZARY NERWIŃSKI Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962. - Wydanie I Nakład 155 000 egz. Objętość 4,07 ark. wyd., 2 63 ark druk. Papier druk. mat. VII ki. 65 g, format 70X100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych. Oddano do składu 12.VI.62 r. Druk ukończono w październiku 1962 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 821 z dn. 10.VII.62 r. Cena zł 5.- H-67.

MIECZYSŁAW KIETA KRYPTONIM T – 4 DZIWNY AMBULANS Dziedziniec uniwersyteckiej kliniki chorób nerwowych w Berlinie był zupełnie pusty. Lipcowy upał wypełniał go od wczesnego rana duszną spiekotą. Ale nie to było powodem, że nikt z pacjentów nie opuszczał budynku szpitalnego i nie korzystał z przedpołudniowego spaceru w ogrodzie. Tego dnia wszyscy chorzy musieli pozostać w pokojach. W szpitalu urzędowała komisja. Naczelny ordynator w asyście kilku lekarzy i pielęgniarek wizytował sale chorych. Tym razem nie interesował się jednak ani przebiegiem choroby pacjentów, ani ich samopoczuciem. Sprawdzał tylko nazwiska na kartach gorączkowych i porównywał z listą, którą usłużnie i z wojskową niemal dyscypliną podawał mu jeden z lekarzy. Niekiedy wydawał lakoniczne jak rozkaz polecenia, aby kartę chorego odłożyć na bok. Pacjentowi oświadczał przy tym: - Będzie pan przeniesiony do państwowego zakładu specjalistycznego. Tam są doskonałe warunki. Powinien pan być zadowolony. Większość chorych, zakwalifikowanych do przeniesienia, głośno wyrażała radość z powodu zapowiedzianej odmiany monotonii szpitalnego życia. Inni cieszyli się na myśl o podróży. Tylko Kurt Ęeimer, pracownik miejskiej elektrowni, ośmielił się zapytać: - Herr Professor, przepraszam, a jak tam będzie z odwiedzinami? Tu do mnie syn przychodzi trzy razy w tygodniu... - Nie martwcie się, Heimer - odparł ordynator. - Zawiadomi się rodzinę o przeniesieniu i o porze odwiedzin.-Wszystko będzie w porządku. - Jawohl, Herr Oberarzt - uspokoił się Heimer. - Dziękuję panu. Wizyta dobiegała końca. Chorzy, osłabieni upałem i apatyczni, nagle ożywili się. Wytypowani przez komisję zaczęli pakować swoje drobiazgi, inni, którzy mieli pozostać, z zaciekawieniem i nie bez zawiści przypatrywali się ich krzątaninie. - Wygrałeś los na loterii - mówił do Heimera jego sąsiad, Fritz Becher, kierowca taksówki, który po wypadku samochodowym i kontuzji głowy cierpiał na okresowe zaniki pamięci. - Zawsze Brandenburg to nie Berlin. A wiesz, ile tam zieleni? I żarcie może będzie lepsze. Zazdroszczę ci. - To nieważne, chłopie - odparł Heimer. - Grunt, żebyśmy jak najprędzej wyszli z tego świństwa zdrowi. Do domu. Wtedy sobie odbijemy. Na dziedziniec zajechał wielki, czarny autobus. Za lśniącymi szybami okien powiewały muślinowe firanki. Kierowca zręcznie manewrował wozem, podjeżdżając tak, aby drzwi autobusu znalazły się jak najbliżej wyjścia z gmachu kliniki. Za chwilę konwojent autobusu Herbert Sallisch zameldował się w kancelarii naczelnego ordynatora. - Heil Hitler! Sanitdtsdienstgehilfe Sallisch meldet sich ais Transportführer.*

* Pomocnik sanitariusza Sallisch melduje się jako kierownik transportu. - Heil! - odpowiedział niedbale lekarz. - Dlaczego w cywilnym ubraniu, bez kitla? Ilu was jest? Wszyscy weźmiecie lekarskie płaszcze z magazynu. - Jawohl! - odkrzyknął Sallisch, któremu rozkaz ten sprawił wyraźną przyjemność. Jako sanitariusz miał bowiem prawo, tak jak cały niższy personel służby zdrowia, tylko do pospolitych kitlów, które - produkowane z materiałów zastępczych: odpadów lnianych i papieru - wyglądały szaro i nieefektownie. Lekarz podał konwojentowi teczkę z listą chorych. - To wszystko! - powiedział. - Po przyjeździe wręczyć profesorowi doktorowi Heinze. Sallisch odmeldował się. Za chwilę na korytarzach rozległ się rozkaz: - Alle Verlegene antreten! Wszyscy przeniesieni wystąpić do apelu! Pacjenci ustawiali się na korytarzu. Osobno mężczyźni, osobno kobiety. Pielęgniarki pilnowały porządku i sprawdzały nazwiska. Liczba się zgadzała. Razem było pięćdziesiąt osób. Niebawem ruszyli do wyjścia. Tuż przy drzwiach stał Sallisch. Wyjął z teczki listę transportu i jeszcze raz ją kontrolował. Każdy pacjent, mijając go, podawał nazwisko. Sallisch czerwonym ołówkiem znaczył na liście fajkę, powtarzając: Der nachste!* albo po prostu: Los, weiter!** Kiedy odfajkował ostatnie nazwisko, zawołał do siostry przełożonej: Stimmt,*** włożył listę do teczki i zawiązał ją starannie tasiemkami na kokardkę. Na teczce widniał znak "T-4", skrupulatnie wykaligrafowany przez kancelistę sekretariatu kliniki błękitnym atramentem. * Następny! ** Dalej! *** Zgadza się. Tymczasem chorzy zajęli miejsca w autobusie. W tyle wozu usiedli dwaj konwojenci. Sallisch ulokował się obok kierowcy w szoferce. Kilkakrotnie poprawiał się w fotelu, starając się nie pomiąć za' bardzo lekarskiego płaszcza. Wreszcie zwrócił się do szofera: - Abfahrt! Wóz ruszył z miejsca. Z okien kliniki żegnały go spojrzenia ciekawskich. Kilku z nich pomachało na pożegnanie dłońmi. Nagle z separatki na drugim piętrze, gdzie mieściły się sale zabiegowe dla ciężko chorych, rozległ się przenikliwy chichot: - Karawan! Karawan! Kurt Heimer wzdrygnął się. Inni nie zwrócili na to uwagi. Samochód mijał właśnie bramę i skręcał w ruchliwą ulicę. Około południa autobus zatrzymał się na krótki postój w małej miejscowości Werder. Było bardzo gorąco. Sallisch wysiadł z samochodu. Miał pragnienie. W pobliżu jednak nie znalazł żadnego kiosku z piwem. Tymczasem do autobusu podbiegło kilkoro wiejskich dzieci. W koszyczkach miały na sprzedaż poziomki. Sallisch chciał je przepędzić. Błyskawicznie zlustrował okna autobusu. Były dokładnie przysłonięte firankami. Chorzy zachowywali się spokojnie. - Niech pan kupi poziomek, przydadzą się na wycieczce- nalegał jakiś chłopiec. Sallisch zastanowił się. - Dobra - zadecydował - dawajcie wszystkie. Rzeczywiście odświeżą nas. Wysupłał z kieszeni garść fenigów. - Na, masz i zwiewaj! Część poziomek zostawił dla siebie, kierowcy i konwojenta, resztą obdzielił transport: jeden koszyczek przypadł na kilku chorych. - Dziękujemy, panie doktorze - mówili pacjenci - dziękujemy!

- Drobiazg - żachnął się Sallisch, usatysfakcjonowany tytułem. - Sami widzicie, jak dba o was państwo. W Brandenburgu będziecie je mieli codziennie. A teraz w drogę! - rozkazał szoferowi. Niedługo potem autobus minął stocznię na rzece Haweli i wjechał w uliczki Brandenburga. Sallisch wydał polecenie, że nie wolno odsłaniać okien. Wóz mijał ruchliwe ulice, wielokrotnie skręcał, aż z piskiem hamulców zatrzymał się przed ponurym, choć niedawno odnawianym budynkiem. Obok bramy widniał szyld: "Heil und Pflege Anstallt, Reichsarbeitsgemeinschaft. - Zakład Leczniczy i Opiekuńczy Państwowej Wspólnoty Pracy Rzeszy". Kierowca dał trzykrotny znak klaksonem. Wrota bramy otwarły się bezszelestnie. Autobus wjechał na podwórze. - Also, wir sind da!* - niemal wesoło wykrzyknął Sallisch. - Aussteigen. Wysiadać!... W kilka dni potem do bramy czynszowej, starej kamienicy berlińskiej przy Welfengasse 8 wszedł listonosz. -Guten Tag Herr Schulze** - zagadnęła go dozorczyni. - Co nowego? - Jak zwykle, pani Emmo - odpowiedział. - Nogi nie chcą nosić, a tu upał jak w piecu. Wyjął z torby plik gazet i listów dla lokatorów. Wśród nich tkwiła urzędowa koperta z nagłówkiem Heil und Pflege Anstallt - Brandenburg. Brzegi koperty obwiedzione były czarną, żałobną obwódką. * A więc jesteśmy. ** Dzień dobry, panie Schulze. - A to co znowu? Do kogo? - zapytała dozorczyni. - Do Heimerów, kochana pani - odparł listonosz. - Muszę osobiście doręczyć. Przesyłka polecona, urzędowa. Zostawił jej resztę zwykłej poczty, a sam powędrował na trzecie piętro w oficynie. Za chwilę stukał do drzwi, na których błyszczała mosiężna wizytówka: S. K. Heimerowie. Drzwi uchyliła starsza i tęga kobieta. Na widok koperty zbladła: - Um Gotteswillen* co się stało? Listonosz podał jej ołówek i recepis listu do pokwitowania: - O tu, proszę podpisać. Ręka kobiety drżała. Podpis niezgrabnym zygzakiem wyskoczył aż na margines. - Dziękuję, pani Heimer, współczuję, do widzenia. Z pokoju wyszedł syn Heimerowej, Johannes. Z niecierpliwością rozerwał kopertę. Tkwił w niej arkusz zadrukowany tekstem uzupełnionym atramentowymi wstawkami. Heimer zaczął czytać: Wielce Szanowna Pani Heimer! Jesteśmy zmuszeni donieść z wielkim żalem, że mąż Pani, Kurt Heimer, który dnia 7 lipca 1940 roku na podstawie zarządzenia ministerialnego został przeniesiony do tutejszego zakładu, zmarł nieoczekiwanie dnia 14 lipca na skutek ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego. Śmierć była dla niego wyzwoleniem z ciężkich cierpień. Według przepisów miejscowej policji oraz z uwagi na zarządzenia policyjno-sanitarne ciało zmarłego musiało zostać niezwłocznie spopielone. Prosimy uprzejmie o powiadomienie nas, na jaki cmentarz życzą sobie Państwo przesłać urnę z popiołami, co zostanie zarządzone przez miejscowe władze policyjne. * Na litość boską. Ubranie zmarłego, które nie przedstawiało większej wartości i zostało uszkodzone przy dezynfekcji, przekazano na rzecz N S V*.

Heil Hitler Pani Heimer zaczęła szlochać, ale jej syn nagle wykrzyknął: - Ależ mamo, to niemożliwe, to chyba pomyłka! Przecież ojciec od dawna nie miał ślepej kiszki. Był operowany przed 25 laty... Nazajutrz Heimer postanowił sprawdzić całą historię na miejscu w Brandenburgu. Pojechał tam pociągiem. Zbliżał się właśnie do bramy zakładu, którego adres widniał na otrzymanej wczoraj kopercie. Uważnie porównał szyld tkwiący obok bramy z nagłówkiem koperty. - Heil und Pflege Anstallt - Reichsarbeitsge-meinschaft. To tutaj - upewnił się i trzymając list w dłoni sięgnął do dzwonka. W drzwiach bramy uchyliło się okienko i wartownik w mundurze SS zapytał opryskliwie: - Was ist denn los?** - Heil Hitler - powitał go Heimer. - Chciałem się widzieć z naczelnym lekarzem. - To niemożliwe - odpowiedział niechętnie esesman. - Wstęp dla obcych wzbroniony. - Ależ... - próbował tłumaczyć się Heimer. - Masz pan, czytaj pan - brutalnie przerwał mu wartownik, podsuwając blankiet oprawiony w celuloidowe etui. * N S V - Nationalsocjalistische Volkswohlf ahrt, narodowosocjalistyczna organizacja pomocy i opieki społecznej. Tekst stereotypowego zawiadomienia autentyczny. (Z norymberskiego procesu lekarzy. Według dokumentu No 840.) ** Co tam jest? Heimer rzucił okiem na krótki tekst: Wstęp na teren zakładu osobom niepowołanym jak najsurowiej zabroniony. Niżej widniała pieczęć: Kryminalny Urząd Rzeszy w Berlinie i nieczytelny podpis. - Zrozumiano? - krzyknął esesman. - A teraz znikaj z oczu. Los! Weg! Heimer usunął się na bok. Niczego nie rozumiał. Poczuł się nagle całkowicie bezradny. Wartownik zatrzasnął okienko. Za bramą rozległ się trzykrotny sygnał klaksonu. W chwilę później skrzydła bramy szeroko się rozwarły i z podwórza wyjechał wielki, bagażowy samochód pocztowy. Przednie koła wozu mijały już bramę, kiedy rozległ się przeraźliwy zgrzyt. To tylni błotnik zawadził o wrota. Heimer właśnie dostrzegł napis na pudle samochodu: Deutsche Reichspost - Niemiecka Poczta Rzeszy, kiedy esesmani przy bramie podnieśli wrzask pełen przekleństw. Wóz zjeżdżał już z chodnika. Tylne drzwiczki kolebały się szeroko, otwarte zderzeniem. W pudle leżała bezładna sterta nagich trupów. Jednemu z nich opadło ramię. Wisiało na zewnątrz samochodu i bezwładnie kołysało się nad numerem rejestracyjnym. Heimerowi strach zjeżył włosy. Szybkimi krokami oddalił się od bramy, a potem biegiem poderwał się ku najbliższej przecznicy. Nie słyszał, jak jeden z esesmanów z pasją zatrzasnął drzwi samochodu i na pożegnanie obrzucił kierowcę soczystymi przekleństwami. Do domu wrócił dopiero wieczorem. Był roztrzęsiony i przygnębiony tym, co spotkało go w Brandenburgu. Jeszcze bardziej nie pojmował niczego z tajemniczej historii, dotyczącej ojca. Pytania zapłakanej matki zbywał milczeniem albo nic nie znaczącymi odpowiedziami. Wspomnienie ambulansu pocztowego, pełnego trupów, napawało go strachem. Nie mógł się w żaden sposób zdobyć, by opowiedzieć matce to wszystko, a tym bardziej uspokajać ją słowami nadziei i otuchy. Dręczył się przez kilka dni, daremnie próbując rozwiązać zagadkę. Wreszcie postanowił zwierzyć się z niej komuś, kto mógłby pomóc ją rozwikłać. Przyszedł mu na myśl stary przyjaciel rodziny, pastor Braun, człowiek mądry i doświadczony, a równocześnie znany z życzliwości. Pastor wysłuchał opowieści Heimera, przyrzekł zachować w tajemnicy szczegóły strasznej przygody w Brandenburgu, a w sprawie zawiadomienia o śmierci ojca obiecał interweniować na najwyższym szczeblu, w Ministerstwie Sprawiedliwości w Berlinie.

Dotrzymał obietnicy. Niedługo potem do gabinetu ministra sprawiedliwości III Rzeszy, dr Gurtnera, wpłynęło jego pismo z prośbą o wyjaśnienie losu starego Heimera. Braun powoływał się w nim na wizytę syna Heimera, pisał, że pacjent przekazany został przez rodzinę pod opiekę kliniki na krótką kurację z powodu rozstroju nerwowego, objawiającego się okresami depresji, że choroba nie była ani groźna, ani nie wymagała dłuższego leczenia; tymczasem z niewiadomych powodów pacjent został przeniesiony do zakładu w Brandenburgu i tu po kilku dniach zmarł, jak informowało urzędowe zawiadomienie, po operacji wyrostka robaczkowego, którego przecież od dawna już nie miał. Ciało zmarłego na zarządzenie władz zostało natychmiast spalone. Powołując się na te fakty, pastor delikatnie napomknął o możliwości pomyłki, którą administracja zakładu mogła popełnić w rejestrach chorych. Prosił o zbadanie tej sprawy. Szef gabinetu ministra, przeglądając posegregowaną przez urzędników pocztę, zaparafował list Brauna zamaszystym podpisem i na marginesie zanotował dyspozycję: odłożyć do akt, bez odpowiedzi! W parę godzin później list pastora wpięty został do registratora \ schowany na półce, wśród korespondencji, do której rzadko kto zaglądał. Pastor Braun nigdy nie doczekał się odpowiedzi, a rodzina Heimerów wyjaśnienia ewentualnej pomyłki. Dopiero , po wojnie mieli zrozumieć, że odpowiedź musiałaby dotyczyć ściśle strzeżonej tajemnicy państwowej hitlerowskich Niemiec, którą znało niewiele osób. Historra tej tajemnicy zaczęła się w roku 1939 od pewnej poufnej korespondencji... * W lipcu 1939 roku w Berlinie, w gmachu kancelarii partyjnej Hitlera, przy Tiergartenstrasse 4, za długim stołem konferencyjnym, okrytym zielonym suknem, zasiadło kilkudziesięciu wybitnych lekarzy neurologów i psychiatrów, a wśród nich liczni profesorowie medycyny. Każdy z nich otrzymał zaproszenie podpisane przez SS-oberführera Viktora Bracka, zastępcę szefa kancelarii Hitlera. Zaproszenia przy wejściu do gmachu były kilkakrotnie sprawdzane przez wartowników z SS i SA. Sam fakt zwołania konferencji w budynku, gdzie mieściła się partyjna kancelaria "Führera der NSDAP", był dla jej uczestników wyjątkowym wyróżnieniem. Wśród zebranych znalazło się wielu znanych specjalistów z klinik berlińskich, a także z Lipska, Jeny, Wrocławia i innych ośrodków uniwersyteckich III Rzeszy. Nikt z nich nie wiedział, co będzie tematem konferencji, ale większość jej uczestników sądziła, że będzie ona mieć związek ze zbliżającą się wojną, do której przygotowania były aż nadto widoczne. Viktor Brack od razu wprowadził ich w sedno sprawy. Najbliższe miesiące przyniosą decydujące wydarzenia w walce o "Wielkie Niemcy" i "Tysiącletnią Rzeszę". Dlatego trzeba wytężyć wszystkie siły, aby pomóc führerowi w wypełnieniu dziejowej misji, którą dla dobra " narodu niemieckiego zleciła mu opatrzność. Temu celowi ma służyć między innymi wielka akcja, której ogólne założenia pod hasłem "eutanazji" opracowała kancelaria wodza NSDAP. Projekt przewidywał pozbawianie życia ludzi nieuleczalnie chorych - bez względu na wiek i płeć. Odnosiło się to zwłaszcza do chorych psychicznie oraz kalek i tych, których przewlekła choroba wymagała długotrwałego leczenia szpitalnego. Są to bowiem ludzie niezdolni do pracy, stanowiący ciężar dla państwa i społeczeństwa, a więc jednostki aspołeczne - "bezużyteczni zjadacze chleba", "nieproduktywni odbiorcy kart żywnościowych", "puste skorupy ludzkie" - jak ich określił prelegent. Dla poparcia swoich wywodów Brack posłużył się przykładem: utrzymanie tylko 10 tysięcy chorych w klinikach, szpitalach i zakładach opieki społecznej kosztuje państwo rocznie ponad

20 milionów marek, nie licząc oczywiście strat, wynikających z faktu, że nie pracując, nie przysparzają oni III Rzeszy żadnych wartości. Ich życie jest więc w społeczeństwie narodowosocjalistycznym niegodne życia (Lebensunwertes Leben) i to nie tyle z przyczyn ekonomicznych, co ze względów rasowo- politycznych. Są oni bowiem ludźmi gorszej kategorii wobec kryteriów rasowych, określających ideał doskonałego rasowo Niemca, a ich potomstwo - obciążone dziedzictwem choroby - może wpłynąć ujemnie na realizację polityki führera, zmierzającej do doskonalenia czystej rasy germańskiej, rasy panów. Dlatego też należy ich wyeliminować z żywego organizmu narodu niemieckiego. - Nie podaję szczegółów akcji - oświadczył Brack na zakończenie. - Dzisiaj chodzi nam o zapoznanie was z ideą programu, o waszą pomoc i współpracę. Szczegóły opracujemy wspólnie potem. Słowa Bracka wywołały na sali ożywienie. Wymieniano między sobą poglądy i uwagi na temat programu eutanazji, ujawnionego po raz pierwszy oficjalnie w szerszym gronie. Gwar ucichł, gdy w chwilę później wstał profesor dr Werner Heyde, psychiatra i neurolog z kliniki uniwersyteckiej w Würzburgu. W krótkim przemówieniu, dobitnie akcentując zdania, zgłosił swój akces do przedstawionej przed chwilą akcji. Po nim zabrał głos prof, dr Paul Nitsche, dyrektor szpitala psychiatrycznego w Halle. Także i on zameldował o ochotniczym przystąpieniu do współpracy. Wystąpienia obydwu profesorów, którzy notabene obaj byli członkami SS, dodały odwagi innym. Kolejno zabierali głos, podkreślając słuszność i konieczność projektu, jego państwową wagę, i deklarowali swój ochotniczy udział w realizacji programu eutanazji. Tylko jeden z uczestników zebrania siedział milcząc. Wszystko, co usłyszał podczas tej niezwykłej "odprawy", wywarło na nim wyraźnie przygnębiające wrażenie. Jego zachowanie musiało zwrócić uwagę, skoro oczy wszystkich zwróciły się nagle w jego stronę. Salę zaległo milczenie. Sprowokowany spojrzeniami wstał i spokojnie, z godnością, ale stanowczo oświadczył: - Zawsze byłem przeciwnikiem eutanazji, zarówno jako człowiek, jak i lekarz, który składał przysięgę Hipokratesa.* Przedłożone tu propozycje muszą się * Hipokrates (460-377 p.n.e.) - najwybitniejszy lekarz starożytności, zwany ojcem medycyny. Twórca zasad etyki lekarskiej, ujętych w tak zwaną przysięgę Hipokratesa. Brzmi ona: "Przysięgam Apollinowi, lekarzowi Eskulapowi, Hygei i Panakei, wszystkim bogom i boginiom, biorąc ich za świadków, jako przysięgi tej i zobowiązań dochowam ściśle wedle sił moich i zdolności... Sposób życia urządzać będę chorym dla ich dobra, podług sił moich i zdolności, dalekim będąc od wszelkiego szkodzenia i krzywdy wszelkiej. Nigdy nikomu ani na żądanie, ani na prośby niczyje nie podam trucizny, ani też nigdy nie powezmę takiego zamiaru... Do czyjegokolwiek domu wnijdę, celem mojego wejścia będzie jedynie dobro chorego, jakoż nigdy kierować mną nie będzie rozmyślne bezprawie ani występek..." (Według tłum. H. Łuszkiewicza: "Hipokratesa aforyzmy i rokowania oraz przysięga". Warszawa 1864.) spotkać z moją odmową. Nie mogę podjąć się sprawy, która jest niezgodna z moim sumieniem. Był to profesor dr Gottfried Ewald z uniwersytetu w Getyndze. Na sali zapanowała konsternacja. Wreszcie przerwał ją Brack i chcąc zatrzeć wrażenie, wywołane stanowiskiem profesora Ewalda, zwrócił się do zebranych, podkreślając, że chodzi o dobrowolną współpracę. Następnie poinformował, że w najbliższej przyszłości przekazane im będą dalsze szczegóły praktycznej realizacji programu. Podziękował też za gotowość współdziałania, zobowiązując wszystkich do zachowania jak najściślejszej tajemnicy. Zebranie się skończyło. Lekarze schodzili z piętra do obszernego westybulu, mijając nieruchome sylwetki wartowników. Rozmawiali ożywieni, umawiając się na spotkania w berlińskich kawiarniach. Za nimi kroczył samotnie prof. Gottfried Ewald. Tylko kilku miało odwagę pożegnać się z nim i podać mu dłoń. Większość ostentacyjnie ignorowała go.

Może właśnie dlatego z jego szczupłej twarzy nie znikał gorzki, ironiczny uśmiech... TAJNY LIST HITLERA Jesień 1939 roku, po pogodnym i niemal upalnym wrześniu, była mglista i zimna. Mimo to w listopadzie na ulicach Berlina falowały tłumy upojone niedawnym zwycięskim zakończeniem blitzkriegu* z Polską. Na głównych arteriach i w bocznych uliczkach, na budynkach państwowych i na czynszowych kamienicach powiewały flagi i lśniły barwy odświętnej dekoracji z okazji zwycięstwa. Witryny księgarń zalegały propagandowe albumy o kampanii w Polsce i liczne portrety Hitlera w różnych pozach i z różnych odcinków działań wojennych na froncie polskim. Także i budynek przy Tiergartenstrasse 4 tonął w odświętnym, uroczystym przybraniu. Ale w jego wnętrzu, w biurach kancelarii führera NSDAP, praca biegła normalnym, ściśle rozplanowanym trybem. Właśnie teraz, w pierwszych dniach listopada, w gabinecie szefa kancelarii partyjnej Hitlera, honorowego generała SS, dr. Filipa Bouhlera, odbywała się poufna narada wysokich dostojników hitlerowskich. Brali w niej udział: przyboczny lekarz Hitlera i pełnomocnik Rzeszy dla sprawy zdrowia, generał SS dr Karl Brandt, dr med. Leonardo Conti - szef służby zdrowia w kierownictwie NSDAP, a zarazem sekretarz stanu dla spraw służby zdrowia w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, dr med. Herbert Linden - szef resortu zakładów leczniczych w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych Rzeszy i zastępca Bouhlera, kierownik wydziału kancelarii partyjnej Hitlera, SS-oberführer Viktor Brack. Tych pięciu ludzi tworzyło sztab akcji. Dwaj spośród nich kilka dni temu otrzymali od führera specjalne uprawnienia. Z końcem października z kancelarii Hitlera * Wojna błyskawiczna. wyszło, własnoręcznie przez niego podpisane, pismo następującej treści: Reichsleiter Bouhler i dr med. Brandt są osobiście odpowiedzialni za wykonanie następującego polecenia: rozszerzyć uprawnienia imiennie wyznaczonych lekarzy w ten sposób, by wobec chorych, których stan został oceniony jako nieuleczalny, można było zastosować eutanazją. (-) Adolf Hitler*. W nagłówku dokumentu, po lewej stronie u góry, widniało państwowe godło hitlerowskie, pod nim nadruk: Adolf Hitler, a po prawej data: Berlin, dnia 1 września 1939. Ten prywatny, ściśle tajny list Hitlera, dający Bouhlerowi i Brandtowi nieograniczone pełnomocnictwo w przygotowaniu i realizacji strasznej zbrodni, napisany był pod koniec października. Celowo jednak antydatowano go na dzień 1 września, dzień, w którym Niemcy dokonały agresji na Polskę. Fakt ten ma prawdopodobnie związek z wypowiedzią Hitlera z roku 1935, o której podczas norymberskiego procesu lekarzy hitlerowskich zeznał po wojnie były szef Izby Lekarskiej w Berlinie, dr Gerhard Wagner. Otóż Hitler już wtedy myślał o likwidacji nieuleczalnie chorych i ułomnych Niemców, dla zabezpieczenia czystości rasy germańskiej. Na podjęcie szerszej akcji było jeszcze za wcześnie. Obawiał się rozgłosu: oburzenia opinii światowej i reakcji społeczeństwa niemieckiego. Dlatego też miał on w roku 1935 powiedzieć dr. Wagnerowi, że masową eutanazję można będzie wprowadzić dopiero wtedy, kiedy wybuchnie wojna. Wtedy nie będzie musiał liczyć się z opinią zagranicy, a reakcje narodu niemieckiego, podporządkowanego machinie wojennej, nie będą niebezpieczne. * Dokument norymberski PS 630.

Napad na Polskę i rozpętanie drugiej wojny światowej stanowiły dogodny moment do rozwinięcia planów eutanazji i wprowadzenia ich w życie na wielką skalę. List Hitlera do Bouhlera i Brandta, stanowiący oficjalny sygnał do rozpoczęcia masowej akcji eutanazyjnej, został antydatowany, aby równocześnie z dniem rozpoczęcia przez Niemcy wojny uprawomocnić wstecznie pierwsze próby likwidacji chorych. Już bowiem na kilka miesięcy wcześniej niektórzy lekarze hitlerowscy zgładzali nieuleczalnie chorych starców i dzieci. W sierpniu sekretarz stanu dla spraw zdrowia w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych, a zarazem partyjny führer hitlerowskiej służby zdrowia, dr Leonardo Conti, powołał do życia osobliwą komisję lekarską. Powierzono jej kontrolę nad noworodkami. Chodziło przede wszystkim o dzieci niedorozwinięte umysłowo albo podejrzane o obciążenie chorobą psychiczną rodziców. Dzieci, które lekarze - członkowie komisji - uznawali za niegodne życia z punktu widzenia doktryny hitlerowskiej, były uśmiercane zaraz po urodzeniu. Ustanowione zostały do tego celu specjalne stacje badań: w Brandenburgu, w Steinhof pod Wiedniem, w Eichberg, w Hesji, w Kelmenhof i w Haar-Englfing koło Monachium. Były to dotychczas wypadki raczej sporadyczne, a projekt programu eutanazji był bardzo obszerny. Wymagał więc teraz dokładnego sprecyzowania szczegółów organizacyjnych, opracowania techniki i metod oraz rozdziału kompetencji i obowiązków pomiędzy ludzi powołanych do kierowania tą akcją. I dlatego to owego listopadowego dnia spotkało się przy stole konferencyjnym pięciu hitlerowskich dygnitarzy. Ogólne plany eutanazji opracował Wydział II kancelarii Hitlera pod osobistym kierownictwem szefa tego wydziału, SS-oberführera Viktora Bracka. Ale Brack nie był lekarzem. Nie mógł więc firmować akcji od strony zawodowej. Brandt, jako przyboczny lekarz Hitlera, cieszył się dużym autorytetem. Był jednak stale zajęty w kwaterze führera i zaabsorbowany jego zdrowiem do tego stopnia, że nie mógł poświęcić akcji wiele czasu. Potrzebny był lekarz o znanym nazwisku i renomie uczonego w dziedzinie psychiatrii i chorób nerwowych. Brack przez chwilę zastanawiał się. Przypomniała mu się lipcowa konferencja z lekarzami psychiatrami, a przede wszystkim dwa gorliwe wystąpienia: profesora dr. Wernera Heydego z Wiirzburga i profesora dr. Paula Nitschego, dyrektora kliniki psychiatrycznej w Halle. - Mam! - zawołał nagle. - Powierzymy fachowe kierownictwo profesorom Heydemu i Nitschemu. Oni zrobią wszystko, co w ich mocy, aby sprawa przebiegała według naszych wytycznych. W ten sposób sztab powiększył się o osoby dwóch profesorów, których prace i tytuły naukowe oraz stanowiska uniwersyteckie miały osłonić program, eutanazji i zachęcić innych lekarzy do współpracy. Potem nastąpił już tylko podział zakresu działania między uczestnikami narady. Linden, któremu podlegały wszystkie kliniki i szpitale, miał się zająć szczegółami administracyjnymi, Brack - stroną organizacyjno-techniczną, Conti - głównie kadrą lekarzy i personelu służby zdrowia. Bouhler, upełnomocniony specjalnym listem Hitlera, miał czuwać nad sprawnym przebiegiem całej akcji, kierować nią z ramienia najwyższych władz państwowych i partyjnych. Komisja morderców miała więc już wytyczone kierunki działania. Chodziło teraz o środki masowego uśmiercania ofiar. Dr Conti zaproponował środki usypiające, stosowane już w klinikach położniczych do likwidacji dzieci "niegodnych życia". Były to: luminal, veronal, trional, morfina. Ale dotychczasowe próby wykazały, że środki te do masowej akcji są niewystarczające, ze względu na czasochłonne zastrzyki i kilkugodzinne działanie.

Ktoś przypomniał propozycję głównego komendanta policji kryminalnej, generała SS Artura Nebego, który swego czasu sugerował używanie tlenku węgla do likwidacji zasądzonych na śmierć więźniów. Nie była to jednak metoda dokładnie wypróbowana. Na zakończenie narady pozostała do załatwienia rzecz bardzo ważna - dokładne zakonspirowanie akcji, osłonięcie jej tak głęboką tajemnicą, aby nikt, poza grupą zaprzysiężonych i godnych zaufania realizatorów programu, nie mógł o niej nic wiedzieć. Było to osobiste polecenie Hitlera, który jednak obawiał się, że wieść o stosowaniu eutanazji może spowodować w kraju szkodliwy rozgłos. Dlatego też, mimo że program eutanazji był całkowicie zgodny ze znanymi powszechnie doktrynami ideowymi i politycznymi partii narodowosocjalistycznej, Hitler nigdy nie zdobył się na usankcjonowanie go ustawą. Ustawa taka zdekonspirowałaby bowiem wobec społeczeństwa niemieckiego i zagranicy zbrodnicze zamiary wodzów Trzeciej Rzeszy. Dla zamaskowania rzeczywistego charakteru akcji powołano do życia trzy oficjalne i legalne państwowe instytucje o niewinnie brzmiących nazwach. Pierwsza z nich to Państwowa Wspólnota Pracy Zakładów Leczniczych i Opiekuńczych Rzeszy, Berlin W 35, Tiergar- tenstrasse 4, druga - Powszechne Towarzystwo Transportu Chorych, Berlin W 9; Postdamer Platz 1, i trzecia - Główne Biuro Rachunkowości Zjednoczonych Zakładów Leczniczych i Opiekuńczych, Berlin W 8, Wilhelmstrasse 43a. Nie tylko te fikcyjne instytucje miały chronić akcję eutanazji przed dekonspiracją. Dla pewniejszego zabezpieczenia tajemnicy zaszyfrowano ją kryptonimem T-4. Był to po prostu skrót adresu: Tiergartenstrasse 4. Kryptonim T-4 miał oznaczać także główną siedzibę sztabu akcji, który pod niewinnym szyldem "Centrali Wspólnoty Zakładów Leczniczych" mieścił się w gabinecie szefa akcji, honorowego generała SS, reichsleitera, dr. Filipa Bouhlera. EKSPERYMENT TRWAŁ 22 SEKUNDY Brandenburg - niewielkie, stare miasto nad rzeką Hawelą, położone "w odległości kilkudziesięciu kilometrów na południowy zachód od Berlina - liczył wówczas około 100 tysięcy mieszkańców. Z początkiem grudnia 1939 roku komendant miejscowego więzienia, oficer służby bezpieczeństwa Rzeszy, kapitan policji, a jednocześnie obersturmführer SS Christian Wirth otrzymał z gabinetu szefa policji kryminalnej, generała SS Artura Nebego, pisemny rozkaz, aby w najkrótszym terminie opróżnił z więźniów jedno skrzydło więziennego gmachu Wkrótce potem do Brandenburga przyjechali z Berlina dwaj mężczyźni. W hallu hotelu, w którym zamierzali się zatrzymać, na tle licznych mundurów wyglądali w cywilnych ubraniach niepozornie i szaro. Nic dziwnego, że oficerowie Wehrmachtu i SS, w idealnie dopasowanych mundurach, z błyszczącymi wyłogami na kołnierzach, a często i z medalami za kampanię w Polsce na piersi, spoglądali na nich z góry i dawali wyraz swemu zniecierpliwieniu przy pulpicie biura recepcji. Obaj cywile upierali się bowiem przy dwóch jednoosobowych pokojach i to we frontowej części hotelu koniecznie z telefonami, a w dodatku na jednym piętrze i obok siebie. Pracownik recepcji szukał odpowiednich pokoi na planie pięter. Wreszcie niezbyt uprzejmie oznajmił: - Służę numerem 16 i 18. Na inne nie ma co liczyć. Oto karty meldunkowe. Obydwaj cywile sięgnęli po dokumenty. Niższy, w okularach, pokazał nieco ostentacyjnie służbową legitymację. Wywołała ona niezwykły skutek. Urzędnik recepcji zginał się teraz w ukłonach i wyraźnie zmieszany podał im natychmiast klucze. Była to bowiem legitymacja Głównej Komendy Policji Kryminalnej Rzeszy. Jej właścicielem okazał się szef wydziału

chemicznego Instytutu Kryminalistyki, dr Albert Widmann. Jego towarzysz, dr chemii August Becker, był także pracownikiem Instytutu. W chwilę potem, już w pokoju, dr Widmann telefonował do komendanta więzienia. Umówił się z nim na dzień następny przed południem. Potem małym kluczykiem, wyjętym z kieszonki kamizelki, otworzył skórzaną teczkę i wyciągnął z niej plik dokumentów, które starannie rozłożył na stole. Oprawione były w niebieski karton, na którym widniały czarne pieczęcie Geheime Reichsache - Tylko do użytku służbowego. Poniżej na okładce zaznaczony był kryptonim T-4 z odręcznym dopiskiem Test-Veranstaltung*. Widmann usiadł wygodnie w fotelu i zapalił cygaro. Rozległo się pukanie do drzwi, a po chwili ukazał się w nich dr August Becker. - W porządku - powitał go Widmann - możemy przystąpić do rzeczy. Przysunął Beckerowi krzesło i uchylił okładkę tekturowej teczki, odsłaniając kolorowe wykresy i rysunki planów, obok których widniały rzędy cyfr i kolumny obliczeń. Tego wieczoru światło w pokoju Widmanna paliło się do późnej nocy. Równocześnie długo nie gasła lampa w pokoju SS-unterscharführera Ernesta Kohnerta w koszarach * Urządzenie próbne. SS w Oranienburgu. Przyczyną tego był rozkaz, otrzymany po apelu z kancelarii kompanii. Nazajutrz Kohnert miał wyjechać do Brandenburga na czele dziewięcioosobowego oddziału. Podoficer ze sztabu kompanii wręczył mu potrzebne dokumenty i imienny wykaz 9 żołnierzy SS, których mu podporządkowywano. Nazajutrz rano miał się zameldować u komendanta więzienia w Brandenburgu SS-obersturmführera Christiana Wirtha. Dalsze instrukcje miał otrzymać na miejscu. Kohnert przekazał rozkaz przydzielonym mu ludziom i polecił im przygotować się do drogi, tak aby mogli wyruszyć punktualnie o godzinie 7 rano. Przez przymknięte drzwi dochodziły go odgłosy ich krzątaniny. Czyścili broń, pakowali ekwipunek i osobiste rzeczy. Wszyscy należeli w Oranienburgu do kompanii' zapasowej, złożonej z rekonwalescentów, którzy niedawno opuścili szpital. Po ukończeniu rekonwalescencji ozdrowieńcy byli przenoszeni do dawnych jednostek lub otrzymywali nowe przydziały. - No, Sporleder - pokpiwał wysoki sturmmann z młodego esesmana, który jeszcze odrobinę kulejąc, niezręcznie zwijał się przy pakowaniu plecaka - teraz nieprędko zobaczysz narzeczoną. Ale się nie martw, chłopie. Znajdzie sobie innego. Erich Sporleder poczerwieniał, ale nie odzywał się. Mocował się z rzemieniem spinającym zrolowany koc na tornistrze i udawał, że nie słyszy. Trafił tu z jednostki szkolnej SS, stacjonującej w Brnie, gdzie podczas ćwiczeń złamał nogę. Po pobycie w szpitalu przed kilku dniami został uznany przez komisję za zdolnego, ale na razie tylko do służby garnizonowej. Skierowano go więc prosto z kliniki do kompanii zapasowej w Oranienburgu. Sądził, że uda mu się tu posiedzieć jeszcze parę tygodni i że wróci potem do Brna. Czekała tam na niego narzeczona, zatrudniona w pomocniczej służbie łączności. Spodziewał się, że rychło ją spotka. Nieprzewidziany rozkaz pokrzyżował jednak te nadzieje. Gwar rozmów przeszkadzał unterscharführerowi Kohnertowi w słuchaniu ostatnich wiadomości radia berlińskiego. Wypadł więc na korytarz i w progu izby ryknął na podwładnych: - Ruhe, fertig machen! Spokój, kończyć przygotowania i spać! - Jawohl! - odmeldował sturmmann. W kilkanaście minut potem zgasił lampę u siebie i w izbie zajętej przez przydzieloną mu drużynę.

Nazajutrz przed południem Kohnert zameldował się ze swym oddziałem w brandenburskim więzieniu. Esesmani złożyli bagaż na wartowni i stali teraz na podwórzu ustawieni w szeregu; Kohnert musiał zameldować o przybyciu oddziału i złożyć raport kapitanowi Wirthowi. Jeden z wartowników pełniących służbę przy bramie poszedł do kancelarii komendanta, aby zawiadomić go o przybyciu esesmanów. Ale tam właśnie trwała konferencja z nie znanymi mu dwoma cywilami. Wirth polecił drużynie Kohnerta czekać. Sporleder przestępował z nogi na nogę. Stanie męczyło go. Aby odwrócić uwagę od bólu, który co chwila odzywał się w zrośniętej niedawno kości, zaczął rozglądać się po dziedzińcu. Zainteresowało go to, że w lewym skrzydle budynku trwa jakaś gorączkowa krzątanina. Okna cel były pootwierane. W niektórych widać było ludzi, czyszczących szyby. Kilku więźniów wyrzucało na podwórze stare sienniki i prycze, inni nosili wiadra wody i uwijali się ze szczotkami do szorowania. W chwilę później z kancelarii wyszedł komendant Wirth. Obok niego kroczyło dwóch cywilów. Z ożywieniem o czymś rozmawiali. Jeden z nich niósł jakieś rysunki i plany. Unterscharfuhrer Kohnert poderwał oddział na baczność i sprężystym krokiem podszedł do kapitana. - Heil Hitler! - zameldował, wyrzucając zamaszyście ramię w przód. - Unterscharfuhrer Kohnert aus SS-Genesungkompanie Standort Oranienburg meldet sich mit neun Schutze zur Stelle* - Heil Hitler - podziękował Wirth. Dwaj cywile również pozdrowili oddział. Kohnert podał kapitanowi zapieczętowaną kopertę i rozkaz wyjazdu z dokumentami podróży. Miał je schowane w mankiecie lewego rękawa zimowego płaszcza. - W porządku - powiedział Wirth, odbierając papiery - zajmijcie kwatery. Służbę obejmiecie pojutrze. Zasalutował tym razem po wojskowemu. Potem wraz z cywilami wszedł do bramy wiodącej do wnętrza lewego skrzydła budynku. Dzień zszedł ludziom z oddziału Kohnerta na urządzaniu kwater. Próbowali od straży więziennej wywiedzieć się, po co ich sprowadzono. Ale nikt nie chciał czy nie umiał im powiedzieć nic konkretnego. Porządkowanie części więzienia niektórzy tłumaczyli przygotowaniami do jakiejś inspekcji. Nie było to pewne. Następnego dnia kapitan Wirth wezwał do siebie Kohnerta i rozkazał mu wraz z ludźmi zameldować się w Berlinie przy ulicy Klopfstock 18, w departamencie zdrowia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, u kierownika jednego z wydziałów, dr. praw Bohne. Punktualnie o wyznaczonej godzinie zjawili się w gmachu urzędu. Wirth musiał widocznie uprzedzić * Unterscharführer Kohnert z SS-Genesungkompanie, miejsce postoju Oranienburg, melduje się z 9 strzelcami. telefonicznie o ich przyjeździe. Nie czekali ani chwili w biurze przepustek. Natychmiast wpuszczono ich do wnętrza. Wkrótce potem zasiedli na ceratowej kanapie w gabinecie dr. Bohne, zaciekawieni, po co ich tu wezwano. Dr Bohne zaczął wypytywać każdego z esesmanów o personalia. Spoglądał na nich przez grube okulary, uśmiechał się zachęcająco i czasem zapisywał coś na arkuszu kancelaryjnego papieru. Potem, kiedy wszyscy już skończyli opowiadanie życiorysów, skinął głową, odłożył ołówek i powiedział: - W porządku! Teraz przekażę wam tajny rozkaz führera. Jesteście wybrani do specjalnego oddziału - Sonderkommando Brandenburg. Stanowi to dowód szczególnego zaufania i wielkie wyróżnienie. Z kolei przeszedł do omówienia planów T-4, tłumacząc ich polityczne znaczenie i sens praktyczny.

- Doraźne rozkazy będzie wam wydawał obersturmführer Wirth. On jest waszym bezpośrednim przełożonym. Życzę wam powodzenia w wiernej służbie dla narodu i dla führera. Heil Hitler! Na zakończenie wizyty każdy z nich musiał jeszcze podpisać na przygotowanych z góry blankietach oświadczenie, że nigdy nie zdradzi przekazanej mu tajemnicy. Oświadczenia wydrukowane były na specjalnych arkuszach. Ich treść miała charakter uroczystej przysięgi. Potwierdzało się ją podpisem. Po wyjściu Kohnerta i jego ludzi dr Bohne skrzętnie poskładał podpisane oświadczenia. Ułożył je alfabetycznie według nazwisk, a potem otworzył jedną z szuflad masywnego biurka. Na wierzchu leżały przygotowane już wcześniej teczki każdego z esesmanów, którzy przed chwilą opuścili biuro. Miały zupełnie nowe okładki, na których obok nazwisk, wykaligrafowanych starannym gotykiem, dokonano adnotacji: T-4, Sonderkommando, Brandenburg. Przez kilka następnych dni więzienie w Brandenburgu przeżywało gorące chwile. W lewym skrzydle budynku pracowali w piwnicach murarze, elektrycy i instalatorzy, dokonując remontu. Kontrolowali ich dwaj cywilni osobnicy. Przyjeżdżali tu codziennie punktualnie o 8 rano a o 16 wracali do miasta. Byli to dr Albert Widmann, szef wydziału chemicznego Instytutu Kryminalistyki głównej komendy Kripo*, i pracownik tego instytutu - dr August Becker. Po ukończeniu przebudowy piwnic i parteru godzinami asystowali przy instalacji metalowych rur, które wraz z ładunkiem stalowych butli i z urządzeniem przypominającym piec do topienia asfaltu przywiozła policyjna ciężarówka. Wszystko to ludzie z oddziału Kohnerta znieśli do piwnic i pozostawili instalatorom. Potem, pewnego wieczora, już po ukończeniu robót, więzienne auto policyjne wywiozło wszystkich więźniów, którzy zatrudnieni byli przy przebudowie piwnic i montażu instalacji. Już po ich odjeździe intendent magazynu odzieżowego przybiegł do SS-hauptscharführera Zabla. Więźniom tym nie wydano ich ubrań cywilnych i depozytu. Dokąd je przesłać? - pytał. - Sollst du den Dreck wegschmeisen** - ofuknął go Zabel. - To już nigdy nie będzie potrzebne. Zrozumiałeś? Cała załoga więzienna czuła, że zbliżają się jakieś niezwykłe rzeczy. Oddziałowi wachmani w tej części budynku, gdzie pozostali jeszcze więźniecie, codziennie pędzili drużynę roboczą do polerowania posadzek w korytarzach. Strażnicy gorliwiej zwracali uwagę na porządek w celach. Okna wychodzące na dziedziniec * Policja kryminalna. ** Powinieneś te śmieci wyrzucić. zasłonięto drewnianymi zasłonami. Regulaminowe spacery więźniów na dziedzińcu zostały wstrzymane aż do odwołania. Drużynie roboczej pod karą karceru i ciemnicy zabroniono wychodzić na podwórze, nawet ze śmieciami, które zwykle wysypywano do kubłów stojących w rogu podwórza. Wreszcie pewnego dnia komendant Wirth zwołał odprawę załogi, podczas której polecił w związku ze spodziewaną inspekcją udekorować bramę więzienia zielenią i flagami oraz utrzymywać idealny ład i porządek. Wszyscy funkcjonariusze służby więziennej mieli wystąpić w tym dniu w wyjściowych mundurach. Wkrótce potem pod więzienie zajechała karetka sanitarna, która przywiozła z jednego ze szpitali berlińskich czterech mężczyzn; Przyjechali w szpitalnych piżamach i szlafrokach, z niewielkimi walizeczkami, w których mieli osobiste drobiazgi. Sporleder, który pełnił właśnie służbę na wartowni, na dźwięk klaksonu wyszedł przed bramę. Siedzący obok kierowcy sanitariusz okazał mu przepustkę i skierowanie. Wypisano na nim, że zakład w Brandenburgu' ma przyjąć czterech chorych, przeniesionych tu przez "Wspólnotę

Zakładów Leczniczych i Opiekuńczych" w Berlinie "do specjalnego traktowania" (Sonderbe- handlung). Przybycie sanitarki zainteresowało wszystkich ludzi Kohnerta. Wybiegli przed wartownię. Nawet dyżurny telefonista przez okno obserwował scenę rozgrywającą się na dziedzińcu. Tymczasem sanitariusze pomogli wysiąść chorym z samochodu i troskliwie przeprowadzili ich do opróżnionego skrzydła więzienia. Tu ulokowali ich po dwóch w parterowych izbach, przebudowanych z więziennych cel. Izby przypominały szpitalne pokoje. Miały biało malowane ściany, lakierowane drzwi, łóżka szpitalne i firanki z gazy zawieszone w oknach. - Odpoczywajcie, panowie - powiedział jeden z sanitariuszy. - Jutro staniecie przed komisją. Zbada was profesor i wszystko będzie w porządku. Powodzenia. Potem zamknął drzwi i udał się do kancelarii, aby załatwić dla siebie i kolegi zakwaterowanie. Nazajutrz od południa zaczęły zjeżdżać do więzienia samochody z gośćmi, specjalnie zaproszonymi przez reichsleitera Bouhlera i dr. Contiego na eksperymentalny pokaz praktycznej realizacji eutanazji. Przybyło więc kilkunastu wysokich dygnitarzy z SS i dostojników z kierownictwa NSDAP, a także paru lekarzy i profesorów. Między nimi zjawili się dr Heyde i dr Nitsche. Wreszcie zajechał Mercedes wiozący Bouhlera i dr. Contiego. Obersturmführer Wirth powitał ich i złożył Bouhlerowi krótki meldunek. Goście zgromadzili się w pokoju, przebudowanym z kilku cel według planów dr. Widmanna i Beckera. Przypominał małe ambulatorium lekarskie. W rogu pokoju znajdowały się masywne drzwi, zamykające przejście do następnej izby. Jej wnętrze widać było przez okienko w ścianie, przesłonięte grubymi taflami szyb. W kącie stało kilka stalowych butli, połączonych mosiężnymi przewodami, znikającymi w ścianie. Zebrani z zainteresowaniem oglądali te urządzenia. Potem przystąpiono do doświadczenia. Dwaj pielęgniarze wprowadzili z przyległych pokoi przywiezionych wczoraj czterech pacjentów. Profesor Nitsche wytłumaczył im, że chodzi o wypróbowanie nowego aparatu inhalacyjnego, który może stanowić przewrót w terapii wielu chorób. Chorzy spokojnie weszli do kabiny i usiedli na taboretach. Zatrzasnęły się drzwi. Dr Becker przekręcił kurek reduktora, uważnie śledząc ruch wskazówki na manometrze. W przewodach rozległ się syk. Bouhler i Conti, wraz z głównym konstruktorem Widmannem i innymi uczestnikami eksperymentu, obserwowali wnętrze kabiny przez okno. Po kilkunastu sekundach Widmann zwrócił się do Beckera: - Dość, proszę zamknąć dopływ! Becker przekręcił kurek i spojrzał na stoper. Od włączenia gazu minęło dokładnie 22 sekundy. Bouhler odsunął się od wziernika. - No tak! - powiedział półgłosem. Podszedł do Widmanna: - Gratuluję, doktorze. Sądzę, że wpadł pan na znakomity pomysł. Zahuczały wentylatory. Sanitariusze wynieśli z kabiny zwłoki i ułożyli je na stołach. Lekarze przystąpili do obdukcji. Stwierdzili zgon ofiar. Potem sporządzono szczegółowy protokół z przebiegu eksperymentu. Podpisali go autorzy urządzenia i członkowie wyznaczonej na miejscu komisji. Zgodność opinii co do w pełni* zadowalającego wyniku próby poświadczyli własnoręcznymi podpisami. Niedługo potem Bouhler, wracając samochodem do Berlina, rzekł da Contiego: - 22 sekundy! Wydaje się, że trafiliśmy na właściwą metodę. - Teraz trzeba przyśpieszyć tempo - dopowiedział Conti, zapalając papierosa. W tym samym czasie sonderkommando Ernesta Kohnerta przystąpiło do pracy. Widomym tego znakiem był biały pióropusz dymu, który właśnie ukazał się nad kominem więzienia. To dwaj wyznaczeni esesmani uruchomili piec w podziemiach więzienia i palili ciała ofiar eksperymentu.

BUCHALTERZY ŚMIERCI Tymczasem profesorowie Heyde i Nitsche, którzy na początku akcji T-4 zostali mianowani zastępcami Karla Brandta i ekspertami od problemów eutanazji, nie próżnowali. Pomyślny przebieg próby technicznej w Brandenburgu przyśpieszył ich wysiłki w opracowaniu systemu który by zapewniał sprawny i masowy dopływ ofiar do wynalezionych przez Widmanna urządzeń. Tym bardziej że Hitler, powiadomiony o rezultatach doświadczenia, wyraził lakoniczną opinię: - Tlenek węgla się nadaje! Rychło więc stworzyli procedurę nieskomplikowaną w realizacji i dającą pożądane efekty. Z początkiem 1940 roku w akcji T-4 zatrudnionych było już 37 lekarzy, 23 fachowców od organizacji i finansów, 31 urzędników administracyjnych, 12 kierowców specjalnych autobusów oraz 15 statystyków*. Szpitale na terenie całej Rzeszy otrzymały polecenie meldowania chorych psychicznie i nerwowo, epileptyków i starców, cierpiących na uwiąd starczy oraz wszystkich tych, którzy na skutek przewlekłej choroby wykazują ograniczoną zdolność do pracy. Przygotowano w tym celu w Berlinie specjalne ankiety sprawozdawcze. Miały one szczegółowe rubryki, w których należało wypisywać nazwiska pacjentów, przebywających w zakładach leczniczych i opiekuńczych co najmniej od pięciu lat. Dotyczyło- to także tych, którzy nie mieli obywatelstwa niemieckiego albo z pochodzenia byli obcoplemieńcami, nie związanymi węzłami krwi z rasą germańską. Tego rodzaju arkusze sprawozdawcze wysyłane były przez centralę T-4 w Berlinie przy Tiergartenstrasse 4 * Dane zachodnioniemieckiego tygodnika "Der Spiegel" nr 19, rok 1961, z artykułu pt. "Die Kreuzelschreiber". do wszystkich klinik i szpitali. Po wypełnieniu przekazywano je lekarzom, zwerbowanym przez profesorów Heydego i Nitschego. Poza obu profesorami żaden z nich nie urzędował( w Berlinie przy Tiergartenstrasse 4. I tak na przykład w Lipsku działał jeden z pierwszych lekarzy w akcji T-4 po Heydem i Nitsche'u, były ordynator kliniki dziecięcej w KoWiii, profesor dr Werner Catel. W Jenie urzędował jako ekspert T-4 prof, dr Berthold Kinn, w Królewcu prof, dr Friedrich Mauz, we Wrocławiu dr Werner Villinger, w Bonn dr Kurt Pohlisch, w Kolonii dr Erich Straub, w Heidelbergu dr Carl Schneider. Ankiety sprawozdawcze dostawały się przede wszystkim w ich ręce. Oni dokonywali pierwszej selekcji pacjentów wyłącznie na podstawie znaków, zamieszczonych w rubrykach formularza sprawozdawczego. Nie miało to nic wspólnego choćby z pobieżną analizą historii choroby albo ogólnikową diagnostyką. W górnym lewym rogu formularza umieszczony był mały kwadrat obwiedziony czarną ramką. Tu jednym pociągnięciem ołówka wpisywano wyrok. Krzyżyk postawiony w ramce czerwonym ołówkiem oznaczał, że pacjenta należy zlikwidować. W urzędowym języku fachowców od T-4 nazywało się to "wybrakować" (ausmustern), "zdezynfekować" (desinfizieren) albo "specjalnie potraktować" (sonderbehandeln). Czasem te dziwne terminy zastępowano innym pojęciem: "ewakuacja" albo "przeniesienie". Oznaczało to jedno i to samo - śmierć. Pozioma kreska koloru niebieskiego znaczyła, że chory może być jeszcze dalej leczony. Postawiony w okienku pytajnik wyrażał wątpliwość lekarza co do wyboru między czerwonym krzyżykiem czy niebieską pauzą, to znaczy między wyrokiem śmierci a prolongatą życia

Tak zaopiniowane formularze śmierci wędrowały do centrali do Berlina. Ze wszystkich stron Niemiec napływały one do skrytki pod hasłem T-4 w urzędzie pocztowym Berlin W 35. Stąd przewożono pakiety ankiet na ulicę Tiergarten 4, gdzie w pobliżu kancelarii Hitlera urzędowali dr Heyde i dr Nitsche. Praca tych "wyższych ekspertów" (obergutachter) polegała tylko na potwierdzaniu decyzji ich podwładnych. Obok postawionego przez nich krzyżyka lub pauzy Heyde i Nitsche wypisywali kolorowym ołówkiem swoją decyzję; najczęściej był to bezlitosny wyrok śmierci dla chorego. Na podstawie tak oznaczonych formularzy sporządzane były potem listy transportowe, których kopie wędrowały z Tiergartenstrasse 4 na Postdamer Platz 1, do "przedsiębiorstwa transportowego", i na Wilhelmstrasse 43a, do placówki jednoczącej wszystkie stworzone dla celów zagłady fikcyjne "Zakłady Lecznicze i Opiekuńcze Rzeszy". Następnie wszystko odbywało się normalnym trybem administracyjnym. Centrala "Zakładów Leczniczych" przesyłała do klinik i szpitali wykazy pacjentów, których przejmowała pod swoją "opiekę", dając równocześnie zlecenie, do którego z zakładów eutanazyjnych mają być przewiezieni. Przedsiębiorstwo transportu otrzymywało kopię tych wykazów z poleceniem podstawienia autobusu w określonym czasie. Cała ta maszyneria, obmyślona przez Heydego, Nitschego i ich wysokich protektorów, działała z piekielną, biurokratyczną precyzją. W roku 1945 dr Nitsche zeznał przed alianckim prokuratorem, że system kolorowych znaczków na formularzach T-4 był niezmiernie ważny i że musiał on osobiście nawet ostro zganić pewnego starego ordynatora, który jak gdyby dla żartu około tysiąca ankiet oznaczył wprawdzie krzyżykami, ale koloru niebieskiego. Wypadek ten - jak opowiadał Nitsche - zmusił centralę T-4 do przeprowadzenia specjalnego szkolenia, podczas którego lekarze zostali pouczeni, jak prawidłowo należy się posługiwać czerwono-niebieską kredką. Początkowo, w roku 1940, liczni nie wtajemniczeni lekarze, po otrzymaniu z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych podpisanego przez ministra Fricka zarządzenia, które nakazywało ewidencjonowanie chorych według ankiety T-4, sądzili, że jest to potrzebne do celów statystycznych, dla zorientowania się, ilu jest ludzi zdolnych do pracy, którzy mogliby być jeszcze wykorzystani w produkcji, zwłaszcza w przemyśle wojennym. Dopiero wtedy, gdy zbrodnicza działalność specjalnych zakładów leczniczych, podporządkowanych centrali T-4, dotarła do wiadomości publicznej, wielu lekarzy odmówiło wypełniania ankiet. Przenoszono ich karnie na front, zwalniano ze stanowisk. Na ich miejsce przychodzili nowi, przysyłani przez centralę, angażowani przez Heydego i jego pełnomocników, godni zaufania i gorliwi wykonawcy zbrodniczych rozkazów. W roku 1940 akcja T-4 nabrała pełnego rozmachu. W kilku punktach III Rzeszy działały państwowe "Zakłady Lecznicze i Opiekuńcze", ukrywające pod tym szyldem swoje istotne przeznaczenie. Objęły one swym zasięgiem całe Niemcy. Ich kierownikami byli lekarze, najczęściej członkowie SS. Personel sanitarny składał się z odpowiednio dobranych pielęgniarek i sanitariuszy oraz z sonderkommanda, tworzonego zawsze z esesmanów. Cały personel był zobowiązany do bezwzględnego milczenia. Miejsca, w których pracowały te zakłady, były szczególnie troskliwie wybrane, tak aby ukryć przed okoliczną ludnością ich przeznaczenie. Pielęgniarka Paula Kneissler w zeznaniach złożonych po wojnie w ten sposób opisała swoją działalność w akcji T-4: Z końcem roku 1939 otrzymałam zawiadomienie, że mam się stawić dnia 4 stycznia 1940 roku w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych na konferencją. W wyznaczonym dniu na konferencję przybyły 22 osoby, sami lekarze i służba pomocnicza. Wygłosił do nas przemówienie SS- brigadeführer Werner Blankenberg, jak się okazało, pełnomocnik tajnego urzędu dla spraw eutanazji. Wyjawił nam jej program, tłumacząc doniosłe znaczenie państwowe tej akcji i

zażądał współpracy. Nikt nie zaoponował. Odebrał więc od nas uroczystą przysięgę, że zachowamy tajemnicę. Błankenberg ostrzegł, że zdrada będzie traktowana jako zdrada stawi. Po tej odprawie odjechaliśmy autobusem do zamku Grafeneck koło Milnsingen. Tu przyjął nas kierownik zakładu, dr Schumann* Moja praca w Grafeneck połegała na tym, że z panem Schwenningerem, który był przedstawicielem "Wspólnoty Zakładów Leczniczych", jeździłam do różnych klinik i szpitali, skąd zabieraliśmy pacjentów. Nie było wśród nich ciężkich przypadków. Byli to chorzy psychicznie, ale mieli bardzo dobrą kondycję fizyczną. Każdy transport składał się przeciętnie z 70 osób. Takich transportów przybywało do Grafeneck kilka dziennie. Po przyjeździe do zakładu pacjentów umieszczano w barakach. Tu dr Schumann i dr Baumgart dokonywali pobieżnego przeglądu lekarskiego. W większości wypadków wszyscy pacjenci byli w ciągu 24 godzin po przyjeździe zabijani w komorze gazowej. Programem eutanazji były objęte także i dzieci w wieku od 6 do 12 lat. Gazowania dokonywało specjalne kommando złożone z samych mężczyzn. Po roku przeniesiono mnie z Grafeneck do drugiego zakładu - w Hadamar. Tutaj skończono już z gazowaniem, ale likwidowano pacjentów veronalem, luminalem, skopolaminą lub morfiną. Przeciętnie dziennie za- * Schumann był później lekarzem w Oświęcimiu, gdzie dokonywał na więźniach eksperymentów sterylizacyjnych. bijano ich 75. Z Hadamaru przeniesiono mnie do zakładu w Irrsee kolo Kaufbereuen. Kierownikiem tego zakładu był dr Valentin Falthauser. Chorych uśmiercano tu tylko przy pomocy tabletek i zastrzyków* Pałac Grafeneck w Wirtembergii, okolony starym parkiem, robił wrażenie zacisznego, niemal idyllicznego zakątka. Tak było do października 1939 roku. Wtedy pojawił się tu zastępca Bouhlera, Viktor Brack, na czele komisji, która dokonała dokładnego przeglądu budynku i okolicy. Z początkiem zimy ciszę parku zakłócił warkot ciągników, które zaczęły zwozić materiał budowlany. Obok zamku, w parku, zbudowano drewniane baraki przeznaczone na izbę przyjęć dla chorych. W ich pobliżu powstał budynek ambulatoryjny z zamaskowaną komorą gazową, połączoną ukrytym przejściem z małym krematorium, wyposażonym w piece opalane ropą naftową. Zabudowania były osłonięte wysokim na dwa metry, szczelnym płotem, uzupełnionym w górnej części zasiekami z drutu kolczastego. Personel zakładu mieszkał w samym zamku. Obok zamku zbudowano garaż dla kolumny samochodowej, która miała dowozić pacjentów. Chodziło o to, aby jej czas pracy można było maksymalnie wykorzystać na miejscu, bez używania środków transportu z odległej placówki. W okólniku dotyczącym systemu pracy tej mordowni zarządzenie budowy podręcznych garaży nazwano "rozsądnym wykorzystaniem techniki zakładu". Wkrótce Grafeneck był nie tylko pierwszym, ale - jak określały go tajne raporty - najbardziej wydajnym (leistungsfahigste) zakładem eutanazyjnym. W podobny sposób przystosowano do tych samych celów pałac Hartheim nad Dunajem koło Linzu. * Dokument No 470 z norymberskiego procesu lekarzy.Zeznania Pauli Kneissler. Równocześnie zakłady do uśmiercania chorych powstały w Brandenburgu (w więzieniu, które w końcu grudnia 1939 roku, po eksperymencie z tlenkiem węgla, przekształcono w pseudoszpital), w Bernburgu w Saksonii i w Hadamarze. Późną wiosną 1940 roku centrala T- 4 uruchomiła koło Pirny niedaleko Drezna szóstą stację śmierci noszącą niewinną nazwę "Sonnenschein".* Potworna maszyneria zaczęła pracować na pełnych obrotach.

Mijały miesiące. W roku 1941 szczelna zasłona, broniąca tajemnicy zaszyfrowanej kryptonimem T-4, zaczęła pękać. Tysiące rodzin niemieckich otrzymało już żałobne listy ze "Wspólnoty Zakładów Leczniczych i Opiekuńczych Rzeszy". Jednobrzmiące teksty tych zawiadomień o nagłym zgonie najbliższych, zawsze poprzedzone przeniesieniem chorego ze zwykłego szpitala, zaczęły ludziom nasuwać różne przypuszczenia. Zagadkowe kursy czarnych autobusów między szpitalami, płomienie buchające nocą nad kominami zakładów w Grafeneck i Brandenburgu, w Hartheim i Hadamarze, w Bernburgu i w "Sonnenschein" koło Drezna, odrażający swąd palonych ciał - wszystkie te fakty opinia publiczna zaczęła łączyć ze sobą. Wyrastał z nich przerażający obraz zbrodni, której cień padł na całe Niemcy. Teraz już każdy szpital wywoływał u przeciętnych ludzi lęk i odrazę, a wielu chorych przezornie unikało leczenia szpitalnego. Tajemnica, obwarowana dziesiątkami zakazów, kar i gróźb, precyzyjnym systemem maskowania i zacierania śladów, powoli przestawała być tajemnicą. * Promyk Słońca. Nawet dzieci w okolicach położonych najbliżej zakładów eutanazyjnych wiedziały, co znaczą czarne autobusy z szybami zasłoniętymi muślinowymi firankami. - Da kommt wieder die Mordkiste - znowu jedzie mordercza skrzynia! - wołały na ich widok. W Hadamarze podczas zabaw dzieci strofowały się: jeżeli się nie poprawisz, pójdziesz do pieca. Młode bezdzietne małżeństwa (bezdzietność była bardzo źle widziana przez partię hitlerowską) w poufnych rozmowach oburzały się: Mieć dzieci? Po co? Aby je potem połknął piec krematoryjny? Ludzie starzy wzbraniali się przed pójściem do domów opieki dla starców. Lepiej od razu umrzeć - mówili - niż tam czekać na czarny autobus. Teraz zabijają chorych, potem dobiorą się do nas.* Już w lecie 1940 roku hitlerowskie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych otrzymało kilka znamiennych sygnałów. Między innymi 5 września na ręce ministra dr. Fricka wpłynął list od Wurma, ewangelickiego biskupa ze Stuttgartu. Wielce Szanowny Panie Ministrze Rzeszy! - pisał Wurm. - 19 lipca skierowałem do Pana pismo w sprawie planowego tępienia chorych umysłowo, ludzi cierpiących na zaburzenia psychiczne i epileptyków. Odtąd to przedsięwzięcie przybrało zastraszające rozmiary: ostatnio akcja obejmuje starców z zakładów opieki społecznej. Podstawą jest prawdopodobnie to, że w narodzie naszym nie powinno być miejsca dla ludzi słabych i ułomnych. Liczne głosy, które do mnie dotarły, świadczą, że zarządzenia w tej sprawie głęboko ranią uczucia społeczeństwa i podrywają wiarę w praworządność. Jest to pożałowania godne zarówno ze względu na interesy narodowe, jak i państwowe. Jeżeli natomiast rząd jest przekonany o takiej konieczności ze względu na * Z listu biskupa z Limburga. Sierpień 1941. Dokument norymberski 615 PS. wojenną sytuację, to dlaczego nie ogłosił w tej sprawie prawomocnej ustawy? Miałaby ona przynajmniej tę dobrą stronę, że państwowe placówki nie byłyby przedmiotem nieprawdopodobnych plotek i domysłów. Czy wie o tym Führer? Czy na to zezwolił? Proszę nie pozostawiać mnie bez odpowiedzi w tej tak niezmiernie poważnej sprawie. Heil Hitler Pański oddany D. Wurm* Pismo pozostało bez odpowiedzi, tak jak poprzednie. Jedynym rezultatem i tego listu, i innych podobnych interpelacji było zaostrzenie przez władze ochrony tajemnicy akcji T-4.

Członek SS-sonderkommanda w Brandenburgu, Erich Sporleder, wyjaśnił po wojnie, jak usiłowano zaostrzyć konspirację akcji T-4: Dziennie zabijano tu (w Brandenburgu) przeciętnie 80 do 100 ludzi - zeznawał. - Po zagazowaniu, w sąsiednim pomieszczeniu zaczynało się spalanie ciał w piecach opalanych ropą naftową. Trupy przyciągane były z komory przy pomocy pętli. Nie noszono ich. Ponieważ komin odprowadzający spaliny był zbyt niski, płomienie wzbijały się nad nim wysoko w niebo. Nie można było tego dłużej tolerować. Po pierwsze - płomień był widzialny z miasta, po drugie - powodował on zaniepokojenie wśród ludności. Dlatego też piece przeniesiono do Patterdamu, niedaleko Brandenburga. Transport zwłok odbywał się odtąd za pomocą ambulansów pocztowych Niemieckiej Poczty. Nowe miejsce spalania zwłok było bardzo dobrze zamaskowane i nikt niepowołany nie był tam dopuszczany. Z końcem września 1940 akcja * Z dokumentów Międzynarodowego Trybunału Wojskowego w Norymberdze, wg "SS im Einsatz" Kongress Verlag Berlin 1957. spalania została ostatecznie przeniesiona wraz z załogą do Bernburga, gdzie urządzenia techniczne były o wiele nowocześniejsze* * Młody prawnik Siegfried Schuhmacher, zatrudniony w prokuraturze miejskiej w Lipsku, był pilnym czytelnikiem gazety "Leipzige Neuesten Nachrichten". Od pewnego czasu uwagę jego zwracały klepsydry i żałobne komunikaty, zamieszczone wśród różnego rodzaju ogłoszeń i zawiadomień w kronice miejskiej. Otrzymaliśmy smutną wiadomość o nagłym zgonie w Grafeneck w Wittembergii naszego jedynego, najukochańszego... Po długim oczekiwaniu otrzymaliśmy urzędowe zaświadczenie, że ciało naszego kochanego... zostało spopielone w Państwowym Zakładzie Leczniczym... Zakład Leczniczo-Opiekuńczy zawiadomił nas, że nasza jedynaczka... Pogrążeni w bólu rodzice zawiadamiają o nagłym i niespodziewanym odejściu syna po krótkiej kuracji w... Najlepszy mąż i ojciec zmarł nagle po przeniesieniu go do Zakładu w Hadamar... Pogrążona w bólu rodzina zawiadamia o otrzymaniu wiadomości o natychmiastowym spopieleniu w Zakładzie Opiekuńczym "Sonnenschein" ciała najdroższej matki... Uderzająco podobne do siebie ogłoszenia pojawiały się we wszystkich niemal numerach pisma. * Skrót zeznań świadka, esesmana Ericha Sporledera, i w sprawie masowej zagłady nieuleczalnie chorych w Brandenburgu i Bernburgu, z norymberskiego procesu dr. Irmfrieda Eberle, szefa sonderkommando w Bernburgu. Komunikaty żałobne, jeżeli nie dotyczą osób bliskich lub znajomych, zwykle przerzuca się bardzo pobieżnie, Schuhmacher jednak zadawał sobie codzienny trud nie tylko dokładnego ich odczytania, ale także wycinania, pedantycznego segregowania i nalepiania wycinków na arkuszach kancelaryjnego papieru. W ciągu roku 1940 uzbierało się tych wycinków parę tysięcy. Schuhmacherowi taka liczba jednakowo niemal brzmiących zawiadomień o zgonach nie dawała spokoju. Wszystkie nastąpiły przecież w państwowych Zakładach Leczniczo-Opiekuńczych. Rodziny w większości wypadków, jak wynikało z treści ogłoszeń, przez pewien czas nie znały nawet miejsca pobytu zmarłych. Dowiadywały się o nim dopiero z urzędowego zawiadomienia o zgonie. We wszystkich wypadkach zwłoki były spalane na miejscu. Ani jeden komunikat nie mówił o przewiezieniu ciała zmarłego do rodzinnego miasta i o pogrzebie.

Wszystkie okoliczności wskazywały na to, że istnieje jakaś wspólna przyczyna, której rezultatem stały się owe zawiadomienia, drukowane na łamach "Leipzige Neuesten Nachrichten". Ale co było tą przyczyną? Epidemia? Na pewno nie. Było niemożliwe, aby wybuchła w kilku odległych od siebie miejscowościach jednocześnie. Poza tym nigdzie nie ukazała się ani jedna wzmianka o epidemii. A przecież natychmiast byłyby postawione w stan alarmu władze sanitarne i policyjne. Nie dałoby się jej ukryć. Schuhmacher, zastanawiając się nad odkrytą przypadkowo zagadką, w żaden sposób nie mógł jej rozwikłać. Instynktownie czuł, że trafił na ślad jakiejś afery, ale wszelkie ślady rozpływały się w przypuszczeniach. W tej sytuacji postanowił zwierzyć się starym, doświadczonym i zaufanym kolegom-prawnikom,. Po pewnym czasie, nie mogąc samodzielnie rozszyfrować problemu, postanowili na tę sprawę zwrócić uwagę Ministerstwa Sprawiedliwości. Teczka z wycinkami i z listem wskazującym na wątpliwości, jakie nasuwają się przy studiowaniu komunikatów, znalazła się z początkiem roku 1941 na biurku ministra sprawiedliwości, dr. Gürtnera. Kilka tygodni przedtem w podobnej sprawie napłynął list z sądu krajowego we Frankfurcie nad Menem. List wyrażał protest przeciwko działalności zakładu eutanazji w Hadamarze i domagał się zlikwidowania go. Sąd zwracał uwagę ministerstwa, że Hadamar jest całkowicie zdekonspirowany w opinii publicznej, że każdy mieszkaniec zna przebieg likwidacji chorych w najdrobniejszych szczegółach. Publiczną tajemnicą stały się choćby takie fakty, jak przebieranie chorych przed gazowaniem w papierowe koszule lub dostarczanie zwłok z komory gazowej do krematorium za pomocą mechanicznego transportera.* Rezultaty tych pism nie dały na siebie długo czekać. W kilka tygodni potem, w berlińskim gmachu Ministerstwa Sprawiedliwości przy Wilhelmstrasse 65 odbyła się wielka narada czołowych przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości, prokuratury, członków NSDAP. Na mównicę wszedł dr Franz Schlegelberger, jeden z teoretyków prawa w partii hitlerowskiej i zastępca ministra sprawiedliwości. - Panowie! - zaczął. - Moim obowiązkiem jest starać się, aby wszyscy pracownicy wymiaru sprawiedliwości w coraz doskonalszy sposób podporządkowywali się narodowosocjalistycznemu państwu. Mogę ten obowiązek wypełnić tylko wtedy, jeżeli bez zastrzeżeń będę się mógł oprzeć na zebranej tu czołówce urzędników wymiaru sprawiedliwości... Macie się zajmować konkretami, a nie plotkami i wymysłami. Jeżeli tak się nie stanie, to nie ulega wątpliwości, że sędziowie i prokuratorzy wyrządzą naszemu prawu wielkie szkody i będą * Dokument No 844 z norymberskiego procesu lekarzy. działać wbrew państwu. Zwłaszcza zaś ci, którzy, może nawet w dobrej wierze, doszukują się tu i ówdzie nielegalności i braku praworządności. Gruntownie się jednak mylą i mogą mimo woli wejść w kolizję z wolą führera...* Narada wyjaśniła prawnikom kulisy akcji eutanazji, zwłaszcza poinformowała ich, jak doniosłe znaczenie dla Wielkiej Rzeszy ma wyplenienie "życia niegodnego życia". Sędziowie i prokuratorzy otrzymali poza tym polecenie przesyłania materiałów dotyczących akcji T-4, bez wszczynania jakichkolwiek dochodzeń i śledztwa, wprost na ręce ministra sprawiedliwości. Wkrótce po- naradzie dobrze zapowiadający się asesor dr Schuhmacher został nagle przeniesiony na podrzędne stanowisko na prowincji. W jego aktach personalnych pojawił się dyskretny znaczek UV. Oznaczało to po prostu - niegodny zaufania. Sumienia prawników zostały znieczulone, a ich prawno-formalne wątpliwości na rozkaz Schlegelbergera - odrzucone. Wzburzenie opinii publicznej bezwzględnie tłumiło gestapo. Wydawać się mogło, że nic już akcji T-4 nie powstrzyma. A jednak po kilku miesiącach w dotychczasowej formie została ona zawieszona.

16 sierpnia 1941 roku Hitler polecił Brandtowi wyłączyć Niemców z programu eutanazji. Obowiązywał on jednak nadal wobec obywateli nie-niemieckich i ludzi obcych rasie germańskiej. Ofiarami akcji T-4 mieli być teraz przede wszystkim obcokrajowcy, niewolnicy zawleczeni do Rzeszy na przymusowe roboty, ich dzieci, obywatele krajów okupowanych i więźniowie obozów koncentracyjnych. Na decyzję Hitlera wpłynęły prawdopodobnie mnożące się sygnały, świadczące o dekonspiracji akcji, oraz wzburzenie opinii wielu środowisk społeczeństwa. * Według relacji zachodnioniemieckiego tygodnika "Der Spiegiel", nr 19 r.1961 (artykuł - "Die Kreuzelschreiber"). * Po zarządzeniu Hitlera w jego tajnej prywatnej kancelarii przy Tiergartenstrasse zebrał się sztab akcji T-4, aby sporządzić bilans zamykający dotychczasowy okres. Referentem był generał SS dr Karl Brandt. Sprawozdanie za rok 1940 i 1941 podzielone było na cztery części i nosiło ogólny tytuł: "Die bisher geleistete Arbeit der Aktion".* W pierwszej części, zatytułowanej "Co osiągnięto względnie co wydezynfekowano do tej pory w poszczególnych zakładach?", buchalterzy śmierci zestawili dokładną liczbę chorych, zamordowanych w zakładach eutanazji. W ciągu dwóch lat akcja T-4 pochłonęła 70 273 pacjentów. W części drugiej pt. "Ile marek zaoszczędzono dzięki wydezynfekowaniu 70 273 chorych?" następowały do głębi przerażające rozliczenia i kalkulacje. Przy założeniu, że koszty dziennego utrzymania jednego pacjenta wynoszą 3 marki 50 fenigów, zestawienie podawało, że wymordowanie takiej liczby chorych przyniosło państwu 88 milionów 543 tysiące 980 marek czystego zysku. Brandt referując ten rozdział zaznaczył, że gdyby ci chorzy byli leczeni przez dziesięć lat, to zaoszczędzoną sumę należałoby podnieść do 885 i pół miliona marek. Przechodząc do następnych części sprawozdania, wyliczał monotonnie inne korzyści osiągnięte przez likwidację "zbędnych gęb" i "nieproduktywnych pożeraczy chleba". Były to długie zestawienia: ile zaoszczędzono chleba, mąki, margaryny, masła, jaj, sera, jarzyn, a nawet soli. * Według oficjalnego sprawozdania z lat 1940 i 1941 (Sachbearbeiter Brandt), publikowanego w pracy prof, dr. Stanisława Batawii. Tom III Biuletynu Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, Warszawa 1947. W toku dalszych wywodów Brandt podkreślił, że dzięki akcji T-4 w ciągu dziesięciu najbliższych lat będzie w Rzeszy o ponad 33 miliony sztuk jaj więcej, a jarzyn o ponad 88 milionów kilogramów. To się równa zaoszczędzeniu tylko na jajach 3 710 414 marek i 40 fenigów.* Był to piekielny bilans zbrodni, w której życie bezbronnych ofiar przeliczone zostało na kilogramy chleba, liczbę paczek namiastki kawy i na fenigi. W rachunkach przedstawionych przez Brandta na konferencji sprawozdawczej nie był uwzględniony inny bilans, zaszyfrowany kryptonimem T-4. Jeszcze go nie zamknięto. Rachunek dalej był otwarty i codziennie uzupełniały go nowe kolumny cyfr. Dotyczyły one już jednak nie Niemców, ale tak zwanego Generalnego Gubernatorstwa i polskich obszarów włączonych do Rzeszy. DZIWNE OBRZĘDY PANA JOBSTA

Było to w grudniu 1939 roku. Dyrektor polskiego szpitala psychiatrycznego w Dziekance (woj. poznańskie), dr Wiktor Ratka, przyszedł pewnego dnia do zakładu w żółtym mundurze SA-sturmführera. Na pasie miał przypiętą partyjną odznakę. NSDAP, z rzucającą się w oczy dużą swastyką. Zdumienie personelu nie miało granic, zwłaszcza że dyrektor, urzędujący tu jeszcze przed wojną, nagle zapomniał języka polskiego, którym przecież doskonale władał. Zażądał w dodatku, aby zwracano się do niego * Prof, dr Stanisław Batawia - "Zagłada chorych psychicznie". Tom III. Biuletyn Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce tylko po niemiecku. Za odstępstwo od zarządzenia zagroził natychmiastowym zwolnieniem z pracy. Od tego momentu nie wolno było personelowi lekarskiemu porozumiewać się nawet z chorymi w języku polskim. W zakładzie przebywało właśnie 1043 polskich pacjentów. I oni surowym rozkazem doktora Ratki zmuszeni zostali do przedkładania swych próśb czy zażaleń wyłącznie po niemiecku. Wkrótce po tych wydarzeniach personel polski wymieniony został w znacznej części na lekarzy i pielęgniarzy niemieckich. Potem w szpitalu zjawiła się jakaś komisja. Po tajemniczej konferencji z dyrektorem przejrzała spisy chorych i po krótkim pobycie odjechała do Poznania. W ślad za komisją przybył do Dziekanki niewielki oddział SS wraz z dziwnym samochodem. Był to samochód ciężarowy, z wielkim blaszanym pudłem na podwoziu, pozbawionym okien. Od motoru wiodły do pudła grube rury. Samochód zaparkowano w obrębie zakładu, a esesmani zakwaterowali się w pokojach skrzydła przeznaczonego dla personelu. Tego dnia dyrektor Ratka zwołał niemiecką załogę na krótką odprawę, która trwała zaledwie kilkanaście minut. Potem niemieccy pielęgniarze przystąpili do opróżniania większej sali, przenosząc z niej chorych do innych pomieszczeń. Po niedługim czasie zwolnione łóżka zapełniły się znowu pacjentami, wybranymi z różnych oddziałów. Nie prześcielono dla nich łóżek, nie zamieciono nawet podłogi. Chorzy zajęli przydzielone im miejsca, nie wiedząc zupełnie, o co chodzi. Za chwilę zajrzał do sali zastępca dyrektora. - Sind sie schon fertig?* - zwrócił się do pielęgniarzy. - Czy jesteście gotowi? - Jawohl, Herr Oberarzt* - odpowiedział posłusznie jeden z nich. - Czekamy tylko na lekarstwa. - W porządku - powiedział lekarz - ale potem się pośpieszcie. Wracając do gabinetu, spotkał na korytarzu pielęgniarkę, siostrę Ingrid, która z ambulansu zabiegowego, niosła na tacy kilka strzykawek i pudełko z ampułkami. Minął ją obojętnie, ale w pewnej chwili coś sobie przypomniał i zawołał na pielęgniarkę: - Schwester Ingrid, moment mal** - szybkim krokiem zbliżył się do tacy. Sięgnął po pudełko, spojrzał na etykietę i zaczął z niej zdzierać napis. Papier był jednak mocno przyklejony do tektury i nie poddawał się łatwo. - Niech siostra da igłę. Zdjęła ją ze strzykawki. Teraz energicznymi ruchami wydrapał napis tak, że stał się zupełnie niewidoczny. Postawił pudełko na tacy. - Na przyszłość radzę uważać. Żadnych opakowań. Ampułki po zużyciu wyrzucić do kotłowni - zwrócił uwagę pielęgniarce.

- Tak jest, doktorze. To się nie powtórzy - powiedziała posłusznie siostra Ingrid i udała się do sali, która odtąd miała się nazywać salą "przygotowawczą". Każdy ze znajdujących się tam pensjonariuszy otrzymał teraz zastrzyk z ampułek, które pielęgniarka po użyciu chowała do kieszeni fartucha. Kiedy wszystko było gotowe, poleciła, aby sanitariusz zameldował o tym dyrektorowi. W godzinę później kierowca samochodu zapuścił motor i podjechał wozem tak, aby jego tył ustawiony był na wprost wyjścia ze szpitala. Potem wyłączył silnik, wysiadł z szoferki i odryglował tylne drzwi pudła. * Tak jest, panie oberarzt. * Chwileczkę, siostro Ingrid. Wewnątrz było ono obite blachą. Pod ścianami stały drewniane ławki. W drzwiach szpitala pojawił się sanitariusz. Prowadził, pod ramiona pierwszych dwóch chorych. Mimo mrozu byli odziani tylko w ubrania, bez płaszczy. Podtrzymywał ich mocno, bowiem zataczali się jak pijani. Wprowadzeni do wnętrza samochodu, usiedli na ławce. Nie reagowali na nic, patrząc nieruchomymi, szeroko rozwartymi źrenicami. W niewiele minut potem samochód był już szczelnie wypełniony pacjentami. Ci, dla których brakło miejsca na ławkach, siedzieli po prostu na podłodze. Teraz jeden z esesmanów zatrzasnął z rozmachem drzwi i umocował rygle. - Gotowe. Odjazd! - krzyknął do kierowcy. Obok niego siedziało w szoferce dwóch podoficerów SS. - Jazda! - popędził kierowcę jeden z nich. Tymczasem w zakładzie nową partię pacjentów przenoszono do sali przygotowawczej. Odtąd czarny samochód kursował codziennie, z wyjątkiem niedziel i świąt. Wyjeżdżał przed południem, wracał po południu. Codziennie w tych jazdach, oprócz szofera, brało udział dwóch podoficerów. Za samochodem jechał zawsze motocykl z przyczepą, z trzema żołnierzami SS. Czasem kurs powtarzany był w ciągu dnia dwukrotnie. Po kilku tygodniach uwadze bacznego obserwatora nie uszły pewne drobiazgi, które mogły mieć znaczenie w ustaleniu trasy, jaką przebywało czarne pudło. Zdarzało się, że na bokach samochodu, po powrocie z kursu, przyczepione było błoto zmieszane ze świeżym igliwiem i mchem leśnym. Siad ten zdawał się mówić, że wóz kursował po bocznych błotnistych drogach, gdzieś w lesie. Polski personel pomocniczy, zatrudniony w zakładzie, zdołał ustalić na podstawie licznika kilometrów, że długość tej drogi nigdy nie przekraczała 70 kilometrów -oraz że początkowy kierunek trasy wiódł zwykle na Poznań lub Wrześnię. Ale co działo się po drodze? Czy transport skręcał do lasów? Jeżeli tak, to w którym miejscu i po co? Jaki był los chorych? Na te pytania nikt nie umiał sobie odpowiedzieć. Może pacjenci ewakuowani byli do sąsiednich zakładów? Ale dokąd? Tak więc los transportów był nadal nie wyjaśniony i pozostawał w sferze domysłów. Dopiero po dwóch miesiącach, gdy w zakładzie nie było już ani jednego z owych tysiąca czterdziestu trzech chorych, sprawa zaczęła się wyjaśniać.- Do kancelarii szpitala zaczęły bowiem przychodzić listy od rodzin z prośbą o udzielenie informacji o losie bliskich. Administracja Dziekanki powiadomiła wprawdzie zainteresowanych o wysłaniu chorych do innych zakładów leczniczych, najczęściej do bardzo odległych, położonych na terenie Generalnego Gubernatorstwa, ale dalsze poszukiwania w Tworkach, Kobierzynie, Kulparkowie czy w szpitalu Św. Jana Bożego w Warszawie nie dały rezultatu. Listy długo pozostawały bez odpowiedzi. Niekiedy wysyłano informacje, że pacjent został przeniesiony znów do innego zakładu albo że do niego nie dotarł, ponieważ po drodze zmarł.

Najczęściej powiadamiano zainteresowanych, że z powodu stwierdzenia tyfusu transport po drodze został przerwany, a chorych zatrzymano w jednym z sanatoriów, którego nazwa nie jest, niestety, znana ani dyrekcji zakładu, do którego transport był skierowany, ani okręgowemu "Urzędowi Przenoszenia Chorych", znajdującemu się w Poznaniu przy biurze namiestnika III Rzeszy. Gdzie znajdował się ostateczny cel podróży ewakuowanych z Dziekanki chorych, nie wiadomo. Może w lasach nad Wartą? Może w krematorium poznańskim? Jakkolwiek pacjentów Dziekanki stale wywożono w nieznane, liczba ich nie zmniejszała się i wynosiła zawsze około tysiąca. Miejsca po ewakuowanych polskich pacjentach zajmowali Niemcy, kierowani tu przez "Wspólnotę Państwowych Zakładów Leczniczych i Opiekuńczych" w Berlinie i jej filię w Poznaniu. Oprócz Niemców zwożono tu Polaków, Rosjan, Litwinów, Anglików, Włochów i obywateli innych narodowości z obozów jenieckich i z robót przymusowych, czasem chorych psychicznie, a czasem jedynie pod pozorem choroby. Tuż obok zakładu znajdował się cmentarz zakładowy. Wyglądał tak jak wszystkie inne cmentarze na świecie, dopóki doktor Ratka nie polecił zburzyć polskich nagrobków i zniwelować powierzchni. Od dnia, kiedy Dziekankę odwiedził Otto Fischer, inspektor administracyjny "Urzędu Przenoszenia Chorych", działającego przy siedzibie namiestnika Rzeszy w Warthegau, w Poznaniu przy Wilhelmstrasse 29 - cmentarz stał się obiektem niezwykłego zainteresowania ze strony kierownika personelu pielęgniarskiego, Jobsta. Był on, podobnie jak Fischer, etatowym pracownikiem akcji T-4. Jego funkcja kierowania zespołem pielęgniarskim była najzupełniej fikcyjna i maskowała tylko inne, znacznie ważniejsze, tajne zadania. W rzeczywistości Jobst nosił w kieszeni okrągłą pieczątkę z hitlerowskim orłem. Pod nim wygrawerowany był napis: Standesamt - Tiegenhof*. W skrytce biurka trzymał blankiety urzędowych poświadczeń śmierci z takim samym nadrukiem. Zupełnie jak w urzędzie stanu cywilnego w referacie ewidencji zgonów. * Urząd Stanu Cywilnego - Tiegenhof (niemiecka nazwa Dziekanki). Było to tym dziwniejsze, że kiedy pacjent Dziekanki umierał normalną śmiercią, Jobsta fakt ten nic a nic 2 nie obchodził. Wpisywał do zeszytu numer kwatery na zakładowym cmentarzu, w której go pochowano, i na tym koniec. Ale akt zgonu wystawiał wtedy zwykły, powołany do tego urząd stanu cywilnego, znajdujący się przy urzędzie gminnym w Gnieźnie. Do wykonywania swoich obowiązków w ramach akcji T-4 Fischer potrzebował Jobsta, a Jobst - pieczątki i blankietów nigdy nie istniejącego w Dziekance urzędu stanu cywilnego. Podczas rozmowy w cztery oczy Otto Fischer zorientował Jobsta w szczegółach jego obowiązków. Otóż na cmentarzu będą się odbywać pogrzeby... bez nieboszczyków. Jobst nawet nie musi fatygować się ze swojej kancelarii na cmentarz, będzie grzebał zmarłych wygodnie za biurkiem, wpisując tylko do zeszytu ewidencyjnego ich imiona i nazwiska. Jedną rubrykę zestawienia wypełni nazwiskiem zmarłego, drugą datą jego zgonu, w trzeciej wpisze przyczynę śmierci. Obok, w rubryce czwartej, przydzielać będzie nieboszczykowi działkę na zakładowym cmentarzu, wypisując numer rzędu i kwatery. Potem zapis przeniesie na blankiet urzędowego zaświadczenia, przybije pieczątkę wyimaginowanego urzędu stanu cywilnego i złoży na dokumencie swój podpis. Wreszcie włoży dokument do koperty i wyśle go na adres rodziny zmarłego. W ten sposób rodzina miała się dowiedzieć, że krewniak zmarł w zakładzie w Dziekance z takich czy innych naturalnych przyczyn, że pogrzebano go na miejscowym cmentarzu w

takim i takim miejscu, o czym właśnie zawiadamia miejscowy urząd stanu cywilnego, a co uwierzytelnia swym podpisem der Letter des Stan-damtes in Tiegenhof gezeichnete: Jobst. Otto Fischer wręczył Jobstowi kopię pierwszego, imiennego wykazu zmarłych. Było tam kilkaset nazwisk ludzi, których należało teraz w ustalony już sposób pogrzebać na cmentarzu zakładowym. Oryginał zachował Fischer dla siebie, wkładając go do portfela. Na pożegnanie przypomniał Jobstowi o obowiązku przestrzegania tajemnicy. W ten sposób niepozorny kierownik służby pielęgniarskiej awansował na odpowiedzialnego agenta centrali T-4. Inspektor Fischer powrócił do Poznania, spokojny o rezultaty pracy Jobsta. Spokój ten został jednak już wkrótce zamącony. Jobst - człowiek niezbyt inteligentny i mało zręczny - popełnił fatalną pomyłkę. W prowadzonej przez siebie ewidencji rzekomo pochowanych na cmentarzu przyszpitalnym przydzielił nieboszczykowi z listy inspektora Fischera grób, który był już zajęty przez pacjentkę zmarłą w normalny sposób w zakładzie i rzeczywiście tam pochowaną. Otto Fischer po to był inspektorem, aby kontrolować pracę swoich podwładnych i nie dopuszczać do żadnych pomyłek. W sprawozdaniu nadesłanym przez Jobsta szybko wyłapał błąd. Natychmiast wystosował do Jobsta list następującej treści*: Lieber parteigenosse Jobst! Stwierdziłem..., że w kwaterze C w grobie nr 136 dnia 4 listopada 1940 pochowana została Emilia Wolska, która zmarła w zakładzie dnia 1 listopada tego roku. W tym wypadku chodzi zatem o normalny zgon. Według planu cmentarza, który otrzymałem z zakładu i na mocy którego przydzielam groby, nastąpiła pomyłka. Grób w kwaterze C nr 136 * Autentyczne. Na podstawie dokumentu cytowanego na str. 33 w pracy zbiorowej pt. "Zbrodnie niemieckie wobec chorych umysłowo w Polsce", Lekarski Instytut Naukowo-Wydawniczy, Warszawa 1949. przydzielono czterem osobom, których nazwiska panu przekazałem. Proszę je zatem przepisać na grób nr 135 w kwaterze C. Heil Hitler! Wasz Otto Fischer. Mimo tej wpadki Jobst - biurokratyczny grabarz - wprawił się w rzemiosło i funkcjonował coraz sprawniej. Co kilka dni przychodziły do niego koperty adresowane: Osobiście do rąk przełożonego personelu pielęgniarskiego pana Jobsta, albo Ściśle poufne. Do rąk własnych pana kierownika zespołu pielęgniarskiego Jobsta. Oprócz spisów, na których kolejna liczba porządkowa zmarłych sięgała już 2 tysięcy, Jobst otrzymywał niekiedy polecenie dokonania poprawek lub skreśleń na przesłanych mu materiałach. Bardzo go to gniewało. Dobrze było, jeżeli poprawka zdążyła nadejść jeszcze przed wystawieniem świadectwa zgonu i przydzieleniem zmarłemu miejsca wiecznego spoczynku. Kiedy jednak przychodziła za późno, Jobstowi psuły się szyki zapisów, musiał je wymazywać i uzupełniać. - Ależ ci na górze mają bałagan - wzdychał wyskrobując żyletką to, co tak starannie niedawno wykaligrafował. Tekst poprawek nadsyłanych z Poznania był zazwyczaj bardzo lakoniczny. Na przykład dnia 12 lutego urzędnik administracyjny "Centrali dla Przenoszenia Chorych" w Poznaniu, Heimer, tak pisał do Jobsta: Ściśle poufne! Dotyczy: umieszczenia na cmentarzu zakładowym ewakuowanych psychicznie chorych. W doręczonej swego czasu ewidencji należy uwzględnić zmianę i dokonać nowego zapisu. Do skreślenia: numer ewidencyjny 767, Josef Meller, data zgonu 23.12.39, nr grobu A 34, przyczyna zgonu: uwiąd starczy. Wpisać w to miejsce: liczba porządkowa 1527, Alojzy Ceran, data zgonu 28.4.1940, nr grobu A 170, przyczyna zgonu: zapalenie płuc*