ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Kto się czubi ten się lubi - Macomber Debbie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :552.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Kto się czubi ten się lubi - Macomber Debbie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Macomber Debbie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

ŚWIĄTECZNE ŻYCZENIA OD AUTORKI dla polskich czytelniczek Zbliżają się święta Bożego Narodzenia... A może już siedzicie przy wigilijnych stołach? Przyjmijcie więc od wszystkich mieszkańców Hard Luck, małego miasteczka na dalekiej północy Alaski, gdzie teraz panuje polarna noc, najserdeczniejsze życzenia wszelkiej pomyślności. Do tych życzeń dołączam się ja, Debbie Macomber, amerykańska pisarka, autorka sześciotomowego cyklu ,,Synowie Północy", która stworzyła te postacie, jak również to miasteczko. Ofiarowałam Wam, drogie Czytelniczki z Polski, sześć historii, sześć opowieści, i mam nadzieję, że odczuwałyście taką samą przyjemność przy ich lekturze, jaką ja odczuwałam w trakcie pracy nad nimi. Święta Bożego Narodzenia i Nowego Roku to okres pogodnej ciszy, w którym dajemy sobie wiele dowodów miłości i sympatii, to czas nadziei i mocnych postanowień, dlatego podwójna jest moja radość, że właśnie w tym czasie, świętym i uświęconym, łączę się z Wami ponad przestrzenią, która dzieli nasze kraje. Debbie Macomber

DEBBIE MACOMBER Kto się lubi, ten się czubi Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Krótka historia Hard Luck na Alasce Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży prawie sto kilometrów na północ od koła podbieguno­ wego, w pobliżu Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna, którzy jako pierwsi wybudo­ wali tu swoje domostwo. Adam przybył na Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą pół­ nocną surową krainą, postanowili sią tu osiedlić. Mieli dwóch synów, Charlesa i Davida. Piącioletnią córeczką, Emily, utracili w tragicznych i bardzo niejasnych okolicz­ nościach. Wkrótce w pobliżu domu 0'Halloranów zaczęły po­ wstawać inne domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszu­ kiwaczami złota, a niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny. W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pier­ wszy wyruszył Charles; skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogę przebył David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do do­ mu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą młodziutką żonę, Ellen, Angielkę. A przecież, zanim wdział mundur, związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w nim zakochaną.

David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu, służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię domków myśliwskich, a następnie ho­ tel, który miał zapewnić turystom lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zo­ stali rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy - Christian - przyszedł na świat w dwa lata później. Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiąg­ nęło setkę mieszkańców. W okresie boomu naftowego wła­ dze stanowe sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba restauratora sprawiła, że lokal pręd­ ko stal się ośrodkiem życia towarzyskiego w miasteczku. Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transporto- we pod nazwą „Synowie Północy", które świadczyło naj­ przeróżniejsze usługi. Piloci dostarczali i odstawiali po­ cztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z prawdziwego zdarzenia. W chwili gdy zaczynaliśmy naszą opowieść, Hard Luck liczyło sobie stu pięćdziesięciu mieszkańców -z przewagą mężczyzn...

ROZDZIAŁ PIERWSZY Tracy Santiago zawsze roniła łzy podczas ślubnych uro­ czystości. Lecz teraz do wzruszenia dołączyło się zakłopo­ tanie. Wyobraziła sobie, że inni gotowi sąjeszcze przypisać jej pragnienie wyjścia za mąż. A przecież nic bardziej nie mijało się z prawdą. Tracy była idealistką i na stosunki męsko-damskie patrzyła z wyżyn swych szczytnych wyob­ rażeń. Nie kryła swojego stanowiska w rozmowach z męż­ czyznami. I dlatego wszyscy oni już na początku znajomo­ ści z nią widzieli siebie praktycznie bez szans. - Ukochani, zgromadziliśmy się w tym miejscu, by wziąć udział w zaślubinach tej oto... Tracy spuściła głowę, próbując powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Stała w pobliżu wielebnego Wilsona w małym kościółku w Hard Luck na Alasce, zaś jej najbliższa przy­ jaciółka, Mariah Douglas, wypowiadała słowa małżeńskiej przysięgi, składanej Christianowi O'Halloranowi. Prawie dwa lata temu, w odpowiedzi na zamieszczone w amerykańskiej prasie ogłoszenie odpowiedniej treści, do tej mieściny na dalekiej północy zaczęły napływać kobiety, przeważnie młode i samotne. Głównymi animatorami tej akcji byli bracia O'Halloranowie, właściciele lotniczego przedsiębiorstwa pasażersko-transportowego o nazwie „Synowie Północy". W ogłoszeniu oferowano każdej z ochotniczek pracę, dom oraz dwadzieścia akrów ziemi na

własność, o ile przepracuje w Hard Luck co najmniej dwa­ naście miesięcy. - Czy ty, Mariah Mary Douglas, biorąc tego mężczy­ znę za... Tracy wzięła się w garść, zmobilizowana myślą, że prze­ cież nie będzie robiła z siebie widowiska na oczach całego miasta, a już na pewno nie okaże słabości przed Dukiem Porterem. Przypomnienie sobie tego człowieka podziałało na nią niczym zimny prysznic. Wyprostowała się, roz­ luźniła i ukazała wszystkim dumną i pogodną twarz. Pamiętała swoją pierwszą wizytę w Hard Luck. Przyje­ chała tu w roli mścicielki, trochę szpiega, trochę agentki do specjalnych poruczeń. Jako wzięta już adwokatka, za­ trudniona została przez rodziców Mariah, zaniepokojonych losem córki, która, jak się dowiedzieli, znalazła pracę w jakimś podejrzanym przedsiębiorstwie lotniczym gdzieś na krańcach świata. Państwo Douglasowie zwrócili się do Tra­ cy z prośbą, by pojechała tam, zorientowała się, czy istnieją jakieś podstawy prawne do zerwania umowy i ewentualnie przywiozła ich córkę, całą i zdrową, do Seattle. Tracy dziś jeszcze mogłaby wyrecytować podaną jej przez Douglasów charakterystykę Mariah: delikatna, kru­ cha, łatwowierna, naiwna, łatwa do zdominowania przez autorytatywnego mężczyznę. Starszych państwa dręczył strach, że ich jedyne dziecko, uczyniwszy nierozważny krok, znalazło się w jakiejś straszliwej niewoli, gdzie do­ świadcza poniżenia i innych dotkliwych przykrości. Zdaniem Tracy, obawy te były aż nadto uzasadnione. Chwytała ją furia na myśl, że jacyś tam podejrzani faceci zrobili sobie ubaw ze ściąganiem kobiet z całych Stanów i wykorzystywaniem ich poza prawem i zwykłą przyzwoi-

tością. Przyjęła zlecenie i natychmiast przystąpiła do akcji. Po kilku dniach wysiadała już z samolotu na lotnisku w Hard Luck. Stanęła na północnej ziemi z zamiarem przeprowadze­ nia bezpardonowej walki o prawa Mariah i innych znęco­ nych tu podstępem kobiet. Jednak ku jej wielkiemu zasko­ czeniu, Hard Luck nie okazało się bynajmniej jaskinią zło­ czyńców, tylko spokojną mieściną, której mieszkańcy w pogodzie ducha i w trudzie wykuwali własną przyszłość. Tracy przeprowadziła rozmowy ze wszystkimi ochotni­ czkami, które odpowiedziały na ogłoszenie braci O'Hallo- ranów i zostały zaakceptowane. Wszystkie one, bez wyjąt­ ku, wydawały się zadowolone, a nawet szczęśliwe z włas­ nej sytuacji, pomimo trudnych warunków życia za kołem podbiegunowym. Ale największą niespodziankę sprawiła Tracy Mariah Douglas. Przede wszystkim nie odpowiadała opisowi ro­ dziców. Owszem, była delikatna, wrażliwa i czułego serca. Lecz w żadnym razie łatwowierna czy wpływowa. Poznawszy cel misji Tracy, Mariah znalazła się w kło­ potliwej sytuacji. Przyjechała do Hard Luck, by wyrwać się spod nadzoru rodziców. Alaska dawała jej szansę roz­ poczęcia samodzielnego życia, a teraz matka i ojciec z po­ wrotem chcieli ją ściągnąć pod swoje opiekuńcze skrzydła. Co gorsza, posługując się Tracy, zamierzali wytoczyć pro­ ces braciom O'Halloranom. Na to w żadnym wypadku nie mogła przystać. Stanowczo sprzeciwiła się i tym samym sprawa uległa zawieszeniu. - Czy ty, Christianie Antonie O'Halloranie, biorąc tę kobietę za... Tracy spojrzała kątem oka na Duke'a Portera. Ustawił

się w takim miejscu, że nawet patrząc wprost przed siebie, miała go w polu widzenia. Poszłaby o zakład, że zrobił to celowo, by nie rzec, z premedytacją. Pragnął po prostu swoim widokiem denerwować ją i drażnić. Tracy poznała Duke'a jeszcze podczas swojej pierwszej wizyty w Hard Luck. Był jednym z pilotów zatrudnionych przez linie lotnicze „Synów Północy" i uosabiał sobą wszy­ stko, czego nie cierpiała w mężczyznach. Był upartym, męskim szowinistą. Gdy tylko otwierał usta, by wypowie­ dzieć jakiś ogólny pogląd o kobietach, należało albo czym prędzej od niego uciekać, albo spuścić mu solidne baty. Ten bęcwał nazywał kobiety słabszą płcią i chętnie wi­ działby je tylko wśród garów, w pralniach i przy dzie­ cięcych łóżeczkach. Ironicznie wzruszał ramionami na ar­ gument, że przecież masa kobiet na wszystkich kontynen­ tach piastuje bardzo odpowiedzialne stanowiska. Nie zdzi­ wiłaby się, gdyby w skrytości ducha pragnął pozbawić kobiety praw wyborczych. Z wyglądu przypominał typo­ wego bohatera dawnych westernów, niestety, pod jego cza­ szką krył się mózg rozmiarów co najwyżej orzecha wło­ skiego. Romantyczny twardziel o inteligencji czworonoż­ nego ssaka. I dlatego starli się już podczas pierwszego spotkania, by odtąd pozostawać ze sobą w stanie świętej wojny, bezpar­ donowej i zawziętej. Tracy głęboko odetchnęła. Spróbowała oderwać myśli od tego durnia i drania i skupić się na ślubie. A było na co patrzeć. Uroczystość tchnęła czymś wzniosłym i niepowta­ rzalnym. Mariah wyglądała wręcz przepięknie. Z ubranej na biało postaci bił blask miłości i ogromnego szczęścia. Oto wią-

KTO SIĘ LUBI, TEN SIĘ CZUBI 11 zała się z mężczyzną, któremu dawno już ofiarowała swoje serce. Pokochała Christiana niemal w dzień swojego przyjazdu do Hard Luck. On jednak odkrył i odwzajemnił tę miłość dopiero po roku, dosłownie w tym miesiącu. Okazał się gapą również odnośnie swoich własnych uczuć. Gdy jed­ nak wreszcie doszło do wymiany wyznań, najmłodszy z braci O'Halloranów zapragnął nadrobić stracony czas. Zaręczyli się i już po dwóch tygodniach stanęli na ślubnym kobiercu. To zawrotne tempo wydało się Tracy bardzo romanty­ czne. Nie znosiła konwenansów i zwalczała je. Nie zazdrościła Mariah i Christianowi ich szczęścia. Była przeświadczona, że ten rodzaj miłości nie jest jej pisany. Myśl ta cokolwiek ją zasmuciła. Nie znała przyczyn tej nagłej zmiany nastroju. - Zatem ogłaszam was mężem i żoną. Christianie, mo­ żesz pocałować swoją małżonkę. Christian skwapliwie skorzystał z przyzwolenia. Jego namiętny i długi pocałunek wywołał powszechny aplauz i dużo wesołości. Po ceremonii zaślubin zaproszeni goście mieli się udać do szkolnego budynku, w którego sali gimnastycznej, bez wątpienia największym pomieszczeniu w mieście, zwykły się odbywać częste ostatnio przyjęcia weselne i w ogóle ważniejsze uroczystości. Tracy, zaprzyjaźniwszy się z Mariah, prowadziła z nią w ostatnich miesiącach dość obfitą korespondencję. Mariah informowała ją w listach o wszystkich wydarzeniach w miasteczku, bez względu na ich skalę i wagę. W rezul­ tacie Tracy miała wrażenie, że zna Hard Luck i jego mie-

szkańców lepiej, niż oni sami znają siebie. Ale listy Mariah, pisane z niewątpliwym talentem literackim, zaraziły ją również miłością do Alaski, jej przyrody i pięknego krajo­ brazu. Duchowo czuła się mieszkanką Hard Luck, sym­ patycznego kameralnego miasteczka, leżącego prawie sto kilometrów na północ od koła podbiegunowego. Kiedy znalazła się w sali weselnej, dołączyła do osób oczekujących w kolejce, by złożyć nowożeńcom życzenia na nową drogę życia. I tu, pędząc gdzieś do swoich obo­ wiązków, dostrzegła ją Abbey O'Halloran, ubrana tyleż elegancko, co typowo dla kobiet w zaawansowanej ciąży. - Tracy, jak się cieszę, że przyjechałaś! - wykrzyknęła Abbey, ściskając przyjaciółkę Mariah. - Cudownie wyglądasz. Abbey wyglądała naprawdę zachwycająco. Była samym blaskiem. Promieniała zdrowiem, szczęściem, radosnym podnieceniem. Oczekiwała dziecka, a ściślej mówiąc córe­ czki, gdyż poddawszy się badaniu ultrasonograticznemu znała już płeć swojej pociechy, o czym Mariah nie omie­ szkała donieść Tracy w jednym z ostatnich listów. Abbey znikła za drzwiami kuchennego zaplecza, zaś Tracy zaczęła rozglądać się po sali. Rozpoznawała wiele osób, co ją nawet mile zaskoczyło. Z częścią z nich spot­ kała się podczas swojej pierwszej wizyty, część nato­ miast zidentyfikowała na podstawie plastycznych opisów Mariah. Nagle tuż przy niej wyrósł jak spod ziemi Duke Porter. Miał przyklejony do warg jeden z tych swoich butnych uśmieszków, którym zapewne chciał zasugerować, że po­ winna w tej chwili zapaść się ze strachu pod ziemię. Nic z tych rzeczy, kochasiu!

Zesztywniała i stała się czujna. - Cześć, Duke. - Pozdrowieniem tym chciała zatuszo­ wać przypływ niepokoju. Wepchnął się jak gdyby nigdy nic do kolejki. - Powiedz mi, czy ja widziałem łzy w twoich oczach tam w kościele? - Nie mam pojęcia, o czym mówisz - ucięła kwestię. Spojrzeniu tego niemożliwego człowieka mógł umknąć koniec świata, ale nie jakaś drobna zawstydzająca ją rzecz. - A jednak chyba to były łzy - powiedział, drapiąc się po świeżo ogolonym policzku. - Kto wie, może opłakiwa­ łaś fakt, że nie przydarzyło ci się jeszcze stanąć przed ołtarzem w białej sukni. A przecież dobijasz już do trzy­ dziestki, Tracy. „Ty zimny draniu", chciała powiedzieć, lecz wydusiła z siebie tylko: - Mylisz się, sądząc, że płakałam. - Zadaję sobie pytanie, dlaczego do tej pory pozostałaś panną. Być może dla ciebie to również jest problem. - Wiedz zatem, że nigdy jeszcze nie roztrząsałam tej kwestii. Po prostu nic a nic mnie to nie obchodzi. Przez chwilę rozważał w milczeniu jej odpowiedź. - Trzeba być naprawdę odważnym facetem, żeby zde­ cydować się poślubić kobietę nienawidzącą mężczyzn. - Nie nienawidzę mężczyzn - wyrzuciła z pasją i z za­ ciśniętymi jak do bójki dłońmi. Duke Porter dokładnie wiedział, co powiedzieć, aby wprawić ją w stan białej gorączki. Jej wzburzenie powię­ kszała jeszcze świadomość, jak łatwo dała się wyprowadzić z równowagi temu... temu prowincjonalnemu pilocinie.

Jedna z najlepszych adwokatek w Seattle, stojąca u progu świetnej kariery, reaguje na słowa jakiegoś prymitywnego kowboja niczym pociągana za sznureczki kukiełka! Zachichotał, najwidoczniej bardzo z siebie zadowolony. - To nieładnie wpychać się do kolejki - warknęła, chcąc pozbyć się natręta. Duke spojrzał przez ramię. - Masz rację. Wrócimy trochę później do naszej roz­ mowy. Obiecuję ci. Nagle pochylił się, jakby chciał ją pocałować. Odrzuciła do tyłu głowę. - Tracy - szepnął jej na ucho - nie zapominaj, że je­ stem ci coś winien. - Jesteś mi coś winien? Niby co? - Tamten pocałunek - odparł, sugestywnie unosząc brwi. Otworzyła usta, by podać w wątpliwość jego zdol­ ność trzeźwej oceny faktów. Duke Porter był bez wątpienia ostatnim mężczyzną, którego pragnęłaby pocałować. - Pocałunek - przypomniał spokojnym głosem - który przekazała mi od ciebie Mariah. Nie należę do ludzi nie­ zdolnych do okazania wdzięczności. Na prezent odpowia­ dam prezentem. Tracy miała wrażenie, że zapadła się pod nią podło­ ga. Faktycznie, dwa czy trzy miesiące temu poprosiła Ma­ riah podczas pewnej rozmowy telefonicznej, aby ta w jej imieniu pocałowała Duke'a. Miał to być żart, próba spraw­ dzenia odporności psychicznej potwora, a poza tym wąt­ piła, by jeszcze kiedykolwiek w życiu miała się z nim spotkać. Spotkali się jednak i ów potwór w tej chwili uśmiechał

się do niej, choć w jego uśmiechu nie było ani cienia ciepła czy wesołości. Przełknęła ślinę. Nie miała powodów, tłumaczyła sobie, wpadać od razu w panikę. Duke należał do osób, które więcej szczekają, niż gryzą. Jego gróźb, czegokolwiek by dotyczyły, mogła właściwie nie brać na serio. Spojrzała nań chłodnym okiem. Był wyższy od niej co najmniej o głowę, co ją zmuszało do patrzenia w górę. Robił wrażenie chudego dryblasa, lecz widać było, że ma muskularne ciało. Jego mięśnie były rezultatem nie tyle częstych wizyt w siłowniach, co po prostu ciężkiej pracy w surowych arktycznych warunkach. Jego długie ciemne włosy opadały z tyłu na kołnierz marynarki. Wymagały wprawdzie nożyczek fryzjera, lecz ostatecznie można je było zaakceptować. Miał szare oczy, choć zmieniały one odcień w zale­ żności od dystansu, z jakiego się na nie patrzyło. Wyda­ wały się raczej smutne, nawet wówczas kiedy pilot się uśmiechał. Ona, Tracy, miała oczy koloru brązowego i prostą, krót­ ko przystrzyżoną fryzurę. Nie przykładała większej wagi do swojego wyglądu. W nawale zajęć miała na to zbyt mało czasu. Zresztą nie lubiła kobiet, które osiągały cele, posłu­ gując się urodą, nie zaś inteligencją. Miała też w pogardzie cały ten repertuar kobiecych sztu­ czek, którymi przedstawicielki jej płci zwykły usidlać męż­ czyzn. Już jako młoda dziewczyna poznała pewną nieprzy­ jemną prawdę - mężczyźni obawiają się inteligentnych ko­ biet. Ich w gruncie rzeczy kruche i przewrażliwione ego nie znosi tego rodzaju kobiecej przewagi. Duke był typo­ wym reprezentantem swojego plemienia. Chętnie wyzułby

ją z pewności siebie i podporządkował własnej woli. Nie mogła mu na to pozwolić. Wreszcie podczas składania życzeń nowożeńcom udało się jej jakoś pozbyć natręta. A potem już nie szukała jego towarzystwa i tak lawirowała wśród tłumu gości, by nie dać mu sposobności ponownego osaczenia jej. Poczuła głód, skierowała się więc do bufetu, gdzie od razu trzech pilotów stoczyło między sobą walkę na słowa, który z nich ma ją obsłużyć. W rezultacie sama sobie napełniła talerz zakąskami i sałatkami i usiadła przy naj­ bliższym stoliku. Apetytu dodawał jej widok min tamtych trzech kogutów, którzy spoglądali na siebie jak niepyszni. Właśnie poczuła się już całkowicie bezpieczna, kiedy Duke poprosił ją do tańca. A raczej nie tyle poprosił, co wymógł na niej ten taniec, ciągnąc ją na parkiet siłą. Nie mogła przecież szarpać się z nim i urządzać scen na weselu Mariah. Przyjęła rzecz jako dopust losu i pozwoliła się poprowadzić w takt granej właśnie melodii. - Przez cały czas obserwowałem cię - oznajmił Duke na pozór przyjacielskim tonem. Również na pozór lew jest tylko dużą kicią. Milczała. Gotowa była złożyć mu daninę z jednego je­ dynego tańca, ale na rozmowę z nim nie miała najmniejszej ochoty. - Wydaje mi się, że wreszcie cię rozgryzłem - konty­ nuował, nie zrażony jej milczeniem. Spojrzała w sufit z anielską cierpliwością. Chełpliwość tego faceta wręcz nie miała granic. - Należysz do kobiet, które przekonanie o swojej wyż­ szości nad mężczyznami czerpią z faktu, że ukończyły jakieś uczelnie i uzyskały jakieś tam dyplomy.

Śmiesznie łatwo mogła obalić jego sposób myślenia. Ale tym razem nie zamierzała wchodzić z nim w żadne utarczki słowne. Niech sobie gada, co chce. Ona konse­ kwentnie będzie milczała. - Widziałem, jak wystawiłaś do wiatru Teda, Ralpha i Jima, idę też o zakład, że przy okazji pogratulowałaś sobie własnej przemyślności. Uwielbiasz, gdy faceci ry­ walizują o twoje względy, a ty możesz nimi wzgardzić. Słowem, jesteś osóbką, którą za wszelką cenę należy po­ skromić. Tego już w żadnym wypadku nie można było pominąć milczeniem. Co ten zadufany w sobie szowinista w ogóle sobie wyobrażał? - Poskromić?! - wybuchnęła. - Uważasz, że kobiety należy poskramiać i ujarzmiać? - Nie będzie to łatwe - ciągnął, przechodząc do porząd­ ku nad jej pytaniem. - Do tego trzeba prawdziwego męż­ czyzny, a nie jakiegoś wrażliwca i delikatnisia, z jakimi do tej pory się spotykałaś. - Że niby co? - Niepowstrzymana furia zalała ją ni­ czym rozżarzona lawa. - Mówię o twoich mężczyznach. Tych, co to skrywają w sobie spragnionych pieszczot chłopaczków. - Chciałabym, żebyś powiedział to Gavinowi. - Gavin to, wnioskuję, twój aktualny przyjaciel? - Gdybyś go zobaczył, nie nazwałbyś go niedopiesz- czonym chłopcem. - Doprawdy? Więc spróbuj mi go opisać. Ani myślała spełniać to żądanie. Mimo to przebiegła w myślach listę zalet Gavina. Nie kochała go i nie wiązał ich żaden głębszy stosunek. A jednak przeżyła ze swoim kole-

gą po fachu wiele miłych chwil. Był dowcipnym i wesołym człowiekiem. Świetnie się czuła w jego towarzystwie. - Zresztą nawet bez twojego opisu potrafię go sobie wyobrazić. Gavin jest bez wątpienia w twoim typie. Zanim się spostrzeże, będziesz oprowadzała go na postronku i, dumna ze swej władzy, pokazywała swoim rozwydrzo­ nym przyjaciółkom. A potem pewnego dnia znudzisz się nim i... żegnaj, poczciwy Gavinie. Na co on w ogóle sobie pozwalał? Co go uprawniało do wydawania tego rodzaju sądów? Pierś Tracy falowała wzburzeniem. - Znam twój problem, Duke. Ty ciągle żyjesz w wie­ kach średnich. Dla ciebie kobieta blisko trzydziestolet­ nia i wciąż niezamężna to prawdziwe kuriosum. A co z tobą? - Nie palę się do małżeństwa. - Ja również. Żachnął się, wyrażając tym swoje niedowierzanie. - Wszystko się zgadza - powiedziała głosem kipiącym kpiną. - Tobie jako mężczyźnie może być nie spieszno do małżeństwa, ale kobiecie odmawiasz prawa do podobnego traktowania tych spraw. - Od początku istnienia ludzkości kobiety chciały zdo­ być władzę nad mężczyznami. - Uważam wręcz przeciwnie. To mężczyźni zawsze wyznawali pogląd, że danym im od Boga przywilejem jest dominacja nad kobietami. , . - Bóg stworzył kobietę ku uciesze mężczyzny. Tracy jęknęła. Ten gość był prawdziwym wykopali­ skiem. On już nie pochodził z wieków średnich, tylko z wieków ciemnoty i zacofania.

Gwałtownie wyswobodziła się z jego ramion i opuściła parkiet. Dopadł ją w kącie sali. - Chciałbym raz jeszcze ci przypomnieć, iż zamierzam zrewanżować się za tamten pocałunek. - Nie pocałowałam cię - odparła. - W sensie dosłownym nie, ale w sensie intencji jak najbardziej. Teraz również chcesz mnie pocałować. - Wolałabym pocałować grzechotnika. - Grzechotnika czy mnie, to w gruncie rzeczy na jed­ no wychodzi - upewnił ją z lodowatym, okrutnym uśmie­ chem. Duke zostawił Tracy w spokoju, jednak nie przestał jej obserwować. Widział, jak jego kumple uwijają się wokół niej niczym pszczółki wokół rozkwitłego kwiatu. Irytowa­ ło go to, gdyż ufał dotąd tym twardzielom i nie podejrzewał ich aż o taką słabość do ładnych buzi. Do diaska, Tracy Santiago nie odznaczała się specjalną urodą. Po prostu była ładna i tyle. Zresztą mniejsza z tym. Pewien był tylko jednego - nie znosił jej. Nie znosił jej całym sercem i duszą. Zawsze zresztą wywoływała w nim jak najgorsze uczu­ cia. Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, od razu zaczął pode­ jrzewać, że przyjechała do Hard Luck, by narobić bigosu „Synom Północy", a w konsekwencji wszystkim mieszkań­ com miasteczka. I wyszło szydło z worka. Próbowała udo­ wodnić, że O'Halloranowie zmieniają kobiety w istne nie­ wolnice. Co za głupota! Każdy przecież wiedział, że kobiety te przybyły tu z własnej i nieprzymuszonej woli. Jasne, że O'Halloranowie przesadzili może trochę w obietnicach,

lecz przecież nie wywierali żadnego przymusu, żadnej ka­ rygodnej presji. Ochotniczki, które zostały i wtopiły się w społeczność Hard Luck, były w pełni zadowolone ze swojego losu. A ta śmieszna adwokatka z Seattle chciała to wszystko zniszczyć i w miejsce ładu wprowadzić chaos. Prawdziwy diabeł w spódnicy! I dlatego z miejsca zapałał do niej niechęcią. A kie­ dy wyjechała, powinien właściwie o niej zapomnieć jak o złym śnie. Stało się jednak inaczej. Mijały miesiące, a on wciąż pamiętał swoje słowne z nią utarczki, z których każda niewiele się różniła od walki na noże. Nikt bowiem jeszcze tak go nie sprowokował, tak boleśnie nie nastąpił mu na odcisk. Tracy była ciągłym wyzwaniem, wciąż po­ nawianym policzkiem. Ta jego niechęć nabrała z czasem cech alergii. Mariah, w której często dochodziła do głosu psotna i żądna zabawy dziewczynka, w takich chwilach celowo wplatała w roz­ mowę imię adwokatki, on zaś reagował jak na wybuch granatu. A potem nastał dzień, kiedy Mariah pocałowała go, i to w same usta. Zamienił się w słup soli. Wszyscy bowiem wiedzieli, że Mariah kocha się na zabój w Christianie, swoim szefie. Lecz ona prędko wyjaśniła sprawę. Pocału­ nek był od Tracy Santiago, od tej żmii z Seattle. Nie po- zostało mu więc nic innego, jak wierzchem dłoni zetrzeć go ze swoich warg. Tak czy inaczej, sekutnica uzyskała nad nim chwilową przewagę. Kiedy pierwsza wściekłość minęła, jął się zastanawiać nad znaczeniem tego pocałunku, lecz na żadne z postawio­ nych sobie pytań nie znalazł przekonującej odpowiedzi.

W tydzień później, jakby w ucieczce przed dręczącymi go myślami, nawiązał przy pomocy przyjaciela z Fairbanks znajomość z Laurie. Była rozwódką i matką dwojga dzieci. Ich ojciec zabierał je do siebie na weekendy. Okazała się miłą dziewczyną. Nie planowała ponownego wyjścia za mąż. Taka postawa bardzo odpowiadała Duke'owi, który też nie palił się do małżeństwa. Pozostawiał ten rodzaj głupoty swoim kumplom. O, nie, on, Duke, nigdy nie pozwoli żadnej kobiecie, by zaprowadzała porządki w jego życiu. Dobrze wiedział, czym się to może skończyć. I dlatego bardzo mu odpowia­ dał układ z Laurie. W ich związku każde cieszyło się pełną wolnością i niezależnością. Niestety, nie trwało to długo. Po kilku tygodniach za­ uważył, że Laurie zaczyna go męczyć. Ta niewątpliwie dobra i sympatyczna istota zupełnie oszalała na jego pun­ kcie. Pragnęła wzajemności, on zaś jakiekolwiek uczucie mógł tylko symulować. Kiedy podnosił głos, dając upust zdenerwowaniu czy irytacji, wybuchała płaczem. Z jej oczu ciekły prawdziwe łzy. Zaczął rozważać możliwość zwinięcia żagli. Coraz rzadziej odwiedzał Fairbanks, wymieniając się z kolegami na loty na innych trasach. W końcu postanowił, że trzeba zakończyć ten romans w sposób możliwie najbardziej cywilizowany. Przygotował odpowiednią mówkę, kupił kwiaty i, zdecydowany wziąć całą winę na siebie, zapukał do drzwi Laurie. Zmieszała się na jego widok, lecz zaraz rozpogodziła. Wpuściła do środ­ ka i przedstawiła swojemu nowemu mężowi. W Duke'a jakby strzelił piorun. Uświadomił sobie, że Laurie grała równocześnie na dwóch fortepianach. Ciągnę-

ła równolegle dwa romansowe wątki, zakładając, że któryś z nich przyniesie spodziewane owoce. Z perspektywy czasu cała ta przygoda z Laurie wyda­ wała się bardzo zabawna. Ale wtedy zachował się jak furiat. Cisnął kwiaty do kosza, rzucił jakieś słowa, których potem żałował, i wybiegł na ulicę. Świeże powietrze otrzeźwiło go. Pomyślał, że nawet taka Tracy Santiago nigdy nie postąpiłaby w ten sposób. Tracy waliła prosto z mostu i nie owijała rzeczy w ba­ wełnę. Była samą bezpośredniością i spontanicznością, choć trudno było znieść tę jej bezpośredniość i spon­ taniczność. W żadnym wypadku nie umawiałaby się z dwoma mężczyznami naraz, trzymając w ukryciu jed­ nego przed drugim. To po prostu nie leżało w jej charak­ terze. Tak oto zatoczył pełne koło. Uciekł do Laurie od Tracy, a teraz znów do niej wrócił. Tracy Santiago ponownie stała się panią jego myśli. Dziś potwierdzała tylko swoje panowanie. Tracy czuła się tak, jakby przyznano jej łaskę odroczenia egzekucji. Duke zachowywał przestrzenny dystans, zaś po weselnym obiedzie i tańcach udało się jej zamknąć z Ma­ riah w bocznym pokoiku, gdzie pomogła przyjaciółce w przebraniu się. Niebawem nowożeńcy mieli wsiąść do samolotu, by udać się do Fairbanks, skąd jutro rano lecieli krajowymi liniami nad Morze Karaibskie, gdzie czekała ich dwutygo­ dniowa morska wycieczka statkiem. Tracy ze łzami w oczach uściskała najbliższą przyja­ ciółkę.

- Marzenia stają się rzeczywistością - szepnęła Mariah. - Pod koniec właściwie już zwątpiłam, że kiedykolwiek Christian mnie pokocha. - Jest jak inni mężczyźni - zażartowała Tracy. - Nigdy nie wiedzą, co jest dla nich najlepsze. - Dobrze, że sobie przypomniałam - powiedziała Mariah, zmieniając temat. - Opuszczasz Hard Luck jutro rano. Bądź na lotnisku przed dziesiątą. I nie zapomnij ciepło się ubrać. W Seattle jest dopiero wrzesień, ale tutaj zawitała już zima. Sama zresztą widziałaś, ile na­ padało śniegu. Tracy rzuciła okiem przez okno. Ujrzała śnieżną biel. Zadumała się przez moment nad dziwnością tego świata. - A kiedy będę rzucała ślubną wiązankę - oczy Mariah rozbłysły - nie zdziw się, że w twoją stronę. Jestem pewna, że ją złapiesz. - Co? - Tracy nie wierzyła własnym uszom. - Zbziko- wałaś ze szczęścia? - Bynajmniej. Pragnę, żebyś tego rodzaju szczęścia również doświadczyła. Tracy spoważniała. Jako prawniczka, często ocierała się o cudze nieszczęścia, wśród których znaczny procent sta­ nowiły rozwody. Jej zdaniem, żałosny koniec wpisany był wręcz w małżeństwo. Wyjątki tylko potwierdzały regułę. Osobiście więc wolała trzymać sięjak najdalej od tego typu zobowiązań. - Niech bukiet złapie jakaś inna. - W żadnym wypadku. Przeznaczam go dla ciebie. Tracy zawahała się. Nawet nie wiedziała, czy ma Mariah dziękować.

- I jeszcze jedno - powiedziała szybko Mariah z wyraźnym zmieszaniem na twarzy. - Co takiego? - Nie gniewaj się na mnie, bo to naprawdę nie ode mnie zależało. Samolot, którym stąd odlecisz, będzie pilotował Duke Porter.

ROZDZIAŁ DRUGI - Ben, chyba już czas wracać do domu. Bethany Harris usiadła przy ojcu i położyła dłoń na jego ramieniu. Przyjęcie weselne miało się ku końcowi. Chri­ stian i Mariah byli już w drodze do Fairbanks. - Czas wracać, mówisz? - zamruczał Ben, marszcząc czoło. Miał wrażenie, jakby dopiero co tutaj przyszedł. Krępo­ wało go, że jest przedmiotem czyjejś troski, ale musiał do tego przywyknąć. Całe szczęście, że w końcu wypuścili go ze szpitala i mógł spać we własnym łóżku. Człowiek po­ winien umrzeć tam, gdzie żył. Lekarz powiedział mu, że musi dużo odpoczywać. Szkoda, że nie powiadomił o tym pielęgniarek, które zakłócały mu sen nie tylko w dzień, ale i w nocy z różnych absurdalnych przyczyn. Po przebytej operacji serca czuł się słaby jak kociak. Przez tyle lat harował w swojej restauracji od świtu do nocy i jeszcze pozostawało mu dość siły na grę w karty, lekturę książki czy oglądanie telewizji. Obecnie nic z tych rzeczy. Teraz miał tylko spać, spać i jeszcze raz spać. Lub przy­ najmniej oglądać świat z pozycji leżącej. Lekarze i Bethany zapewniali go, że niebawem wróci do dawnej formy. I Ben w to wierzył, gdyż bardzo obrzydła mu rola pacjenta.

- Jak się czujesz? - Pytanie Bethany zakłóciło ciąg jego myśli. - Zdrów jak rydz - odparł z pogodnym, lekko ironicz­ nym uśmiechem. Jeszcze ciągle trudno mu było uwierzyć, że jest ojcem tego pięknego stworzenia. Poznał swoją córkę i dowiedział się o swoim ojcostwie dopiero rok temu, kiedy Bethany przybyła do Hard Luck i podjęła tu pracę nauczycielki. Przeżył wówczas największy wstrząs w swoim życiu. Był ojcem, miał córkę i niebawem zostanie dziadkiem, gdyż Bethany wyszła za mąż i oczekiwała swojego pierwszego dziecka. Słowem, mógł się czuć szczęściarzem, tym bar­ dziej że przez tyle dziesiątków lat żył w przekonaniu, że dokończy życia w samotności. Do dnia, kiedy jego własne serce sprawiło mu psikusa, o łączącym go z Bethany związku wiedział tylko Mitch, jej mąż. Ben nie mógł jednak pozbyć się wrażenia, że bracia O'Halloranowie podejrzewali coś, lecz oni nie pytali, on zaś nie spieszył się z ujawnianiem rodzinnego sekretu. Teraz jednak wiedzieli już wszyscy. I nie miał nic przeciw­ ko temu. - Pozwól, że odprowadzimy cię do domu - powiedziała Bethany. Był więc jak dziecko, pod ustawicznym nadzorem, i to mu trochę ciążyło. Pierwsze kilka dni po powrocie ze szpi­ tala spędził w domu Mitcha i Bethany. Czułość, troska, miłość - miał tam tego wszystkiego pod dostatkiem. W końcu jednak zbuntował się i pomimo ich prote­ stów wrócił do siebie. Bethany uprzątnęła i upiększyła mu gniazdko, nie zapominając nawet o kwiatach w wazonie, zaś Mitch przewiózł bagaże. Ben stanął u podnóża schodów

wiodących na górę. Czy jego serce wytrzyma ten wysiłek? Wytrzymało. Nie dostał nawet zadyszki. Jasne, że o otwarciu restauracji nie było na razie mowy. Ale kiedy odzyska dawne siły, wróci do pracy. Czuł się w pełni szczęśliwy, nawet tylko stojąc za kontuarem swo­ jego baru. Nie zarabiając, każdego dnia tracił. Nie to jednak było najgorsze. O wiele bardziej martwił się tym, że wraz z jego chorobą ludziska z miasteczka pozbawieni zostali przyzwoi­ tego jedzenia za umiarkowaną cenę. Szczególnie dotyczyło to samotnych mężczyzn, wciąż licznych mimo sypiących się jak z rękawa ślubów, którym nie chciało się pichcić i którzy restaurację Bena traktowali dotąd niczym swój drugi dom. - Gotowy? - spytała Bethany. Z ochotą pobyłby tu jeszcze trochę, lecz musiał podpo­ rządkować się córce. Podniósł się z krzesła, a Bethany wzięła go pod rękę. - Myślałem właśnie o otwarciu lokalu - powiedział, po czym szybko dodał: - Oczywiście, nie w pełnym wymiarze godzin. - Ani mi się waż. Doszedł do wniosku, że jego córka jest bardzo troskliwą, ale i upartą opiekunką. - Tylko w porze obiadów. - Wybij to sobie z głowy, Ben. Nie było sensu dłużej dyskutować. Wróci do tematu przy bardziej sprzyjającej okazji. Kropla drąży skałę. Bethany przywołała męża i całą trójką, pozostawia­ jąc Chrissie, córeczkę Mitcha z pierwszego małżeństwa, w gronie rozbawionych i rozdokazywanych dzieci, opuści­ li salę weselną i szkolny budynek.