ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Kto wymyślił rozwody - Macomber Debbie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :562.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Kto wymyślił rozwody - Macomber Debbie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Macomber Debbie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

OD AUTORKI Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny, przyjaciół i przyszłe żony. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie, Stephanle i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii „Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu, wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie mojej trylogii przez Czytelniczki. Kiedy więc Wydawnictwo Harleąuin zaproponowało mi napisanie sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem ożyło miasteczko Hard Luck, bracia O'Halloranowie oraz synowie północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w podróż po Alasce. I wiesz. Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce naszej cywilizacji. A teraz zajmij, Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn, synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym. co sie wydarzyło, gdy natknęli się na kolilely swojego życia. Kobiety z Połudinia Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje d o l y c h c z a n o w c e życie i p o d j ą ć r y z y k o m i ł o ś c i . Wgruncie rzeczy takie jak Ty i ja. Debbie

DEBBIE MACOMBER Kto wymyślił rozwody? Harleguin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Krótka historia Hard Luck na Alasce Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży prawie sto kilometrów na północ od koła podbieguno­ wego, w pobliżu Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna, którzy jako pierwsi wybudo­ wali tu swoje domostwo. Adam przybył na Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą pół­ nocną surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów, Charlesa i Davida. Piącioletnią córeczką, Emily, utracili w tragicznych i bardzo niejasnych okolicz­ nościach. Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły po­ wstawać inne domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszu­ kiwaczami złota, a niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny. W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu O 'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pier­ wszy wyruszył Charles; skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogę przebył David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do do­ mu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą mlodziutkążonę, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur, związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w nim zakochaną.

David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu, służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię domków myśliwskich, a następnie ho­ tel, który miał zapewnić turystom lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie łat osiemdziesiątych hotel spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zo­ stali rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy - Christian - przyszedł na świat w dwa lata później. Hard Luck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiąg­ nęło setkę mieszkańców. W okresie boomu naftowego wła­ dze stanowe sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba restauratora sprawiła, że lokal pręd­ ko stał się ośrodkiem życia towarzyskiego w miasteczku. Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia 0'Halloranowie założyli lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transporto- we pod nazwą „Synowie Północy", które świadczyło naj­ przeróżniejsze usługi. Piloci dostarczali i odstawiali po­ cztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z prawdziwego zdarzenia. W chwili gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...

PROLOG A więc już na zawsze miała pozostać jego Walentynką? Przynajmniej tak wynikało z trzymanej w ręku kartki. Ten facet był podłym, obmierzłym gadem! Karen Caldwell w gniewie cisnęła kartkę do kosza. Stała na środku kuchni i roniła łzy. Przez okno wlewało się do wnętrza kalifornijskie słońce. Ze wszystkich mężczyzn na świecie tylko ten jej eks-mał- żonek mógł się tak zachować. Przez cztery lata ich związku ani razu nie pamiętał o Walentynkach czy rocznicy ślubu. Przypomniał sobie dopiero wówczas, gdy wzięli rozwód i rozdzieliła ich ta ogromna przestrzeń pomiędzy Alaską a Kalifornią. I na co liczył, bezczelny, wysyłając jej tę kartkę? Już dawno wyrzuciła go ze swojego serca i była na jak najle­ pszej drodze do ułożenia sobie życia od początku. I tu nagle jak gdyby nigdy nic wyskakuje Matt z symbolami miłości i pamięci. Boże, jak ten człowiek działał jej na nerwy! Cokol­ wiek zrobił, doprowadzał ją tym do szału i szewskiej pasji. Kobieta, każda kobieta, potrzebuje mężczyzny, na którym mogłaby się wesprzeć. A tymczasem Matt Caldwell był czło­ wiekiem krańcowo nieodpowiedzialnym, bezmyślnym, nie­ rzetelnym. W przeciągu czterech lat ich małżeństwa zmienił pracę pięć razy. Pięć razy! Gdy tylko zaczynała mieć nadzieję,

że wreszcie ustatkował się i pogodził z obecnym stanem rze­ czy, ogłaszał z bezczelną miną, że właśnie porzucił pracę i chce spróbować czegoś lepszego. I ani razu nie przedysku­ tował z nią swoich planów. Traktował ją, jakby była sąsiadką z piętra, a nie ślubną żoną. Aż wreszcie miarka się przebrała. Doprowadził ją do ta­ kiego stanu, że po prostu zaczęła bać się jutra. Na szczęście pozostało jej jeszcze trochę instynktu samozachowawczego. Porzuciła go, trzasnąwszy drzwiami. I nikt jej za to nie winił. Nawet rodzice Matta i jego siostra rozgrzeszyli ją całkowicie. Dobrze wiedzieli, że Mart właści­ wie nigdy i z nikim nie powinien się żenić. Był bowiem tylko chłopcem, którego ominęła dorosłość. A potem znalazła pracę w Kalifornii. Był to dość szczęśliwy zbieg okoliczności, gdyż po rozwodzie z Mattem trudno jej było prowadzić normalne życie w Anchorage na Alasce. Przeprowa­ dzka na południe wzbudzała nadzieję, że prędko uwolni się od bolesnej przeszłości. Kalifornijskie słońce leczyło rany. Owszem, tyle że kalifornijskie słońce nie gwarantowało amnezji. Pamiętała Alaskę i tęskniła za nią. Pamiętała przyjaciół i tęskniła za nimi. Pamiętała Matta i, do jasnej cholery, tęsk­ niła za nim. Wiedziała, że opanowało go ostatnio nowe szaleństwo. Kupił jakiś zrujnowany budynek w Hard Luck, mieścinie na dalekiej północy, skąd pochodziła jego matka, i teraz remon­ tował go z myślą o przeobrażeniu w hotel dla turystów. Tu­ ryści za kołem podbiegunowym! Ten człowiek faktycznie kwalifikował się jedynie do intensywnego leczenia w szpitalu psychiatrycznym.

Spojrzała na plastikowy kosz do śmieci. Walentynkowa kartka leżała na samym wierzchu. Widać było na niej czer­ wone serce, a pod nim „z wyrazami miłości", napisane ręką Matta. I znowu łzy napłynęły do oczu Karen. Wyjęła kartkę z ko­ sza i cisnęła ją na stół. Jakkolwiek Matt był draniem i złamał jej życie, pewnych rzeczy nie godziło się robić. No dobrze, ale co będzie, gdy spotka się z nim na ślubie jego siostry Lanni? Została zaproszona w roli starszej druhny i wyraziła zgodę. Po prostu nic nie będzie. Zobaczą się, uścisną sobie dłonie, zamienią kilka słów. Mogli wziąć rozwód, mogli kochać się i kłócić przez te cztery lata, ale przy spotkaniu zachowają się z pewnością zgodnie z regułami dobrego wychowania, jak dobrzy znajomi. Przyrzekła sobie, że na ślubie Lanni ukaże wszystkim uśmiechniętą twarz i nie wyjedzie stamtąd, zanim nie wbije Mattowi do głowy, jak bardzo szczęśliwa jest w Kalifornii. I oczywiście zrobi się na bóstwo, niech ten drań zobaczy, co miał i stracił przez własną głupotę.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Jaka piękna - szepnęła Pearl Inman do Matta, gdy je­ go siostra pojawiła się w drzwiach kościoła w towarzystwie uśmiechniętego i dumnego ojca. - Prawdziwie wiosenna pan­ na młoda. - Najzupełniej zgadzam się z panią- odparł Matt, ale jego oczy nie spoczywały w tej chwili na Lanni. Patrzył na Karen i oprócz niej nie widział w kościele nikogo. W ostatnim okresie był zbyt zajęty przygotowywaniem hotelu na przyjęcie pierwszych gości, aby zaprzątać sobie głowę ślubem siostry. Wiedział, że Lanni zaprosiła na pier­ wszą druhnę jego byłą żonę. Posunął się nawet do tego, iż zapewnił siostrę o swojej akceptacji dla tego pomysłu. Starał się mówić ze swobodą, do której daje prawo wychłodzone serce. Ich małżeństwo było skończone, stanowiło raz na za­ wsze zamknięty epizod. Dlaczego więc miałby przeżywać w jakiś szczególny sposób przyjazd Karen? Po prostu spotkanie z nią ani ziębiło go, ani grzało. Nie były to szczere słowa. Rzeczywistość przedstawiała się trochę inaczej, gdyż najpierw zaczął liczyć dni, a potem godziny i minuty do przyjazdu Karen do Hard Luck. Ale przecież, przekonywał sam siebie, nie było w tym nic nad- zwyczajnego Każdy mężczyzna na jego miejscu odczuwałby podobny niepokój i niecierpliwość. Ostatecznie on i Karen

spędzili ze sobą szmat czasu i dopiero od kilkunastu miesięcy byli rozwiedzeni. Ku swemu przerażeniu, odkrył właśnie, iż zupełnie nie przygotował się na spotkanie z Karen. Do diaska, ależ była piękna. Kiedy tak spoglądał na nią, to wręcz bolało go serce. W tej swojej różowej sukience, pod­ kreślającej jej zgrabną figurę, oraz z kwiatami w błyszczących brązowych włosach wyglądała niczym boginka z podań i le­ gend. Piękniejszej kobiety w życiu nie widział. Kościół był zatłoczony do ostatniego miejsca. Lanni i Charles sprawili wszystkim miłą niespodziankę, postanawia­ jąc wziąć ślub w Hard Luck. Z początku Matt przyjmował za pewnik, że pobiorą się w Anchorage, gdzie mieszkała cała rodzina Caldwellów i niemal wszyscy ich przyjaciele. Nieba­ wem jednak Lanni wyprowadziła go z błędu. Ona i Charles, powiedziała, pobiorą się tam, gdzie się spotkali i zakochali w sobie, gdzie też zamieszkają po ślubie. Lanni nosiła się z zamiarem wydawania w Hard Luck lokalnej gazety, a póki to nie nastąpi, zamierzała luźno współpracować ze swoim ma­ cierzystym dziennikiem w Anchorage. Matt cieszył się szczęściem siostry. Nigdy nie wątpił w głę­ boką miłość Charlesa i Lanni. Ale kiedy widział ich razem, rozkochanych w sobie i tulących się do siebie jak para gołąb­ ków, jakieś zimne ostrze przeszywało mu piersi. Czuł się dożywotnim banitą, który już nigdy nie ogrzeje się przy ogniu miłości. Zmobilizował całą swą wolę i oderwał wzrok od Karen. Zima tego roku była wyjątkowo mroźna i posępna. Ten ślub przypominał jakby pierwsze tchnienie wiosny. Ale do topnienia śniegów pozostało jeszcze co najmniej sześć tygo-

1 dni. Minie jeszcze miesiąc, zanim w hotelu pojawi się pier­ wszy gość, zdecydowany wydać w nim jakieś pieniądze. Matt wpakował w inwestycję cały swój zapas gotówki. Zamknął oczy, pragnąc obronić się w ten sposób przed zale­ wającą go falą niepokoju. Pocieszał się myślą, że na tę noc wszystkie pokoje zostały wynajęte. I nic nie szkodzi, że jego gośćmi będą członkowie rodziny oraz przyjaciele, którzy nie zapłacą mu ani grosza. Tak czy inaczej, będzie to czymś w rodzaju próby generalnej. Miłość. Uczciwość małżeńska. Kiedy Charles O'Halloran powtarzał słowa przysięgi, Matt myślał o tym, jak bardzo zawiódł Karen. Znalazła w nim jak najgorszego męża. Potrze­ bowała mężczyzny, który pracowałby przez pięć dni w tygo­ dniu od ósmej rano do czwartej po południu, a po czterdziestu latach pracy w jednym i tym samym przedsiębiorstwie prze­ szedłby na zasłużony odpoczynek z pokaźną odprawą i eme­ ryturą. Karen potrzebowała stabilizacji. Tymczasem on zaproponował jej wieczną niepewność. Już po kilku miesiącach pracy w jakimś miejscu zaczynał odczu­ wać niepokój, nudę i zniechęcenie. Dawał z siebie wszystko, lecz prześladowała go myśl, że pracuje dla innych i jest tylko trybikiem w jakiejś ogromnej maszynerii. Poszukiwał pracy, w której mógłby się w pełni urzeczywistnić. Karen nigdy jednak nie mogła zrozumieć motywów jego postępowania i jego niezaspokojonych, głębokich potrzeb samorealizacji. Z kolei teraz Lanni zaczęła powtarzać za wielebnym Wil­ sonem słowa przysięgi. Wiele osób w kościele miało łzy w oczach. Ten ślub nie był takim sobie zwykłym ślubem. Ozna­ czał również koniec przewlekłej waśni między O'Hallorana- mi a rodziną Catherine Fletcher. Catherine, zmarła przed kil-

koma miesiącami babka Matta i Lanni, została niegdyś ugo­ dzona w samo serce przez Davida O'Hallorana - ojca Char­ lesa - który mimo złożonej jej obietnicy ożenił się z inną kobietą. Teraz ta rodzinna nienawiść miała już nieodwołalnie stać się zamkniętym rozdziałem. I było to w pewnym sensie zasługą Lanni, pomyślał Matt, z dumą spoglądając na siostrę. Zaraz jednak jego spojrzenie powędrowało znowu ku Ka- ren. Stała ze spuszczoną głową, jak gdyby słowa przysięgi i ją zainspirowały do rachunku sumienia. Miała opuścić Hard Luck już jutro rano, ale tę noc spędzi w hotelu. W jego hotelu! Wybrał dla niej najpiękniejszy pokój. Z mosiężnym łóżkiem, rozkosznie miękkim materacem i stylowym kominkiem. Sam wypastował i wyfroterował podłogę. Własnoręcznie powiesił na ścianie oprawione w ramki sympatyczne zdjęcie foczej rodzinki. Miał nadzieję, że ta noc będzie dla Karen miłym odpoczynkiem. Był czas, gdy łączyła ich miłość wcale nie mniejsza od tej, która sprowadziła Lanni i Charlesa do tego kościoła. Miłość ta u Karen przemieniła się zapewne w swoje przeciwieństwo. W jego sercu nie nastąpiła jednak żadna zasadnicza zmiana. Nadal kochał swoją byłą żonę i pragnął jej jak żadnej innej kobiety na świecie. Równocześnie - po tak długiej przerwie - najprawdziwiej się lękał pierwszego z nią kontaktu. Rozmowa siłą rzeczy musiała zahaczyć o dawne czasy. Znów padną wymówki i pretensje. To zaś tylko pogłębi jego gorycz, która praktycznie nie opuszczała go od wielu, wielu miesięcy. Religijna uroczystość dobiegła końca. Nadszedł moment składania życzeń nowożeńcom. Na ich twarzach, gdy odwró­ cili się ku zgromadzonym, malowało się szczęście. Sprowadzony

z Fairbanks muzyczny kwartet zaczął grać jakąś cudownie słodką melodię. Tłum rozstąpił się i młoda para wąskim przejściem ruszyła ku drzwiom. W drugim szeregu kroczyła Karen w towarzy­ stwie Sawyera 0'Hallorana, młodszego brata Charlesa. Matt nie mógł nie zauważyć, iż jego była małżonka robi wszystko, by tylko uniknąć skrzyżowania z nim spojrzeń. W zasadzie odpowiadała mu taka sytuacja. Wolał patrzeć na Karen, sam nie będąc widziany. Myśl o bezpośredniej konfrontacji napełniała go autentycznym strachem. Dlatego nie bardzo się śpieszył w drodze z kościoła do szkoły, gdzie miało się odbyć weselne przyjęcie. Kiedy wszedł do udekorowanej odświętnie sali gimnastycznej, orkiestra już grała, a na parkiecie wirowało kilka par. Wśród tańczących była też Karen. Za partnera miała Duke'a Portera, jednego z pilotów zatrudnionych w przedsiębiorstwie lotniczym „Sy­ nowie Północy", będącym własnością wszystkich trzech braci O'Halloranów. Widok Karen w ramionach innego mężczyzny całkiem już wyprowadził Matta z równowagi. Podszedł do bufetu i sięgnął po napełniony szampanem kieliszek. Wychylił go duszkiem, po czym podniósł do ust następny. Wiedział, że upicie się niczego tu nie rozstrzygnie, ale musiał jakoś złagodzić prze­ pełniający go ból. Gidzie się podziewałeś? - Odwrócił się i napotkał zatro- skane spoj|rzenie matki. - Zaczęłam już się niepokoić. Wszystko w porządku. - Próbował wziąć się w garść, by pokazać matce w miarę pogodną twarz. - Wstąpiłem po drodze do hotelu, by sprawdzić, czy wszystko mam zapięte na ostatni guzik.

- Szuka cię ciotka Louise. Chce porozmawiać z tobą. Matt jęknął. - Mamo, proszę, każdy, tylko nie ciotka Louise. Ta wścibska osoba, mógł iść o zakład, natychmiast zapyta go o rozwód. Rozmowa z nią, uwzględniając charakterek najstarszej siostry ojca, niewiele tylko mogła się różnić od przesłuchania oskarżonego przez prokuratora. By stawić temu czoło, musiałby wypić nie dwa kieliszki, lecz całą butelkę szampana. Pomoc nadeszła z najmniej oczekiwanej strony. Z opresji wybawiła go Chrissie Harris, ośmioletnia córeczka miejsco­ wego szeryfa. - Zatańczysz ze mną? - Dziewczęce oczka patrzyły nań z nieśmiałym błaganiem. - Ależ z radością, śliczna panienko. Chrissie zachichotała. - Tatko tańczy z Bethany. Mają się pobrać tego lata. Rany, kolejny ślub! - Tak, wiem. - Właściwie powinnam zatańczyć z kimś młodszym, ale Scott to taki tchórz. Boi się wyjść na parkiet. Dziesięcioletni Scott był adoptowanym synem Sawyera O'Hallorana, który ożenił się zeszłego roku z Abbey Suther­ land - matką dwojga dzieci, rozwódką. Matt podał Chrissie ramię. - Nie pozwolę najpiękniejszej osóbce na tym przyjęciu siać pietruszki. Przeszli na parkiet, a orkiestra zagrała walca. Chrissie tań­ czyła na palcach, pragnąc wydawać się wyższą. Była lekka jak motylek. Taniec z nią sprawiał Mattowi ogromną przyje­ mność. Mógł wreszcie oderwać swoje myśli od Karen.

Muzyka ucichła i ogłoszono piętnastominutową przerwę w tańcach. Matt podziękował swojej uroczej partnerce i odpro­ wadził ją do dziecięcego kącika. Wróciwszy do bufetu, znów sięgnął po alkohol. Wychylił kolejne dwa kieliszki. Chwilę odczekał, a stwierdziwszy, że napięcie prawie minęło, skiero­ wał się ku stolikowi, przy którym siedziała Karen. Mógłby przysiąc, że mimo iż patrzyła w inną stronę, świa­ doma była jego zbliżania się do stolika. - Cześć, Karen. - Cześć, Matt. Wręczył jej kieliszek, który przyniósł specjalnie w tym celu, po czym usiadł na krześle obok. - Wypij za zdrowie młodej pary. - Wypiję. Bynajmniej jednak nie śpieszyła się z wypełnieniem tej obietnicy. Zapadło niezręczne milczenie. - Jak tam Kalifornia? - zagadnął, wyłowiwszy z kotłują­ cych się pod czaszką myśli najbanalniejsze z pytań. Wpatrywała się w kieliszek, jakby na jego dnie spodzie­ wała się znaleźć odpowiedź. - Cudowny stan. - Ładnie wyglądasz - zdecydował się na komplement. W istocie wyglądała wręcz fantastycznie. - Ty również. Było to miłe kłamstwo. W przeciągu ostatnich kilku mie­ sięcy schudł i sczerniał. Sypiał najwyżej sześć godzin na dobę i odżywiał się głównie kanapkami. Upiła łyk szampana. Dlaczego przysłałeś mi tę walentynkową kartkę? - Jej glos nieznacznie drżał.

Popełnił głupotę i uświadomił to sobie w sekundę po wrzu­ ceniu listu do pocztowej skrzynki. - Byliśmy małżeństwem przez cztery lata - stwierdziła - i ani razu nie otrzymałam od ciebie żadnej kartki. Milczał. Nie miał niczego na swoją obronę. - Nazywałeś tego rodzaju dowody uczuć sentymental­ nymi, drobnomieszczańskimi dziwactwami, na których tylko wzbogacają się jacyś spryciarze. - Zapamiętała sobie jego słowa nawet całkiem dokładnie. - Więc dlaczego w tym roku postąpiłeś wbrew swym przekonaniom? - Być może wyrosłem już z młodzieńczej buntowniczości, innymi słowy, postarzałem się. Nie było to wyjaśnienie, które w jakiejś mierze satysfa­ kcjonowałoby go. Nie mogło też z pewnością usatysfakcjo­ nować Karen. - Mam prośbę, Matt. Nigdy już nie rób czegoś takiego. Nie staraj się być konwencjonalny. Zbyt późno na walentyn- kowe kartki między nami. Ściągnął brwi. - Jak sobie życzysz, Karen. Powstali niemal równocześnie, każde pod ciśnieniem ta­ kiego samego pragnienia ucieczki. I wszystko zapewne roze­ grałoby się zgodnie z utartym schematem, gdyby nie interwe­ ncja opatrzności, tym razem w osobie ciotki Louise. - Rozumiem, że idziecie zatańczyć - powiedziała starsza pani podniesionym głosem, zbliżając się do ich stolika. Uosabiała śmiertelne zagrożenie, zarazem jednak jej sło­ wa dawały im pewną szansę ratunku. Stanęli przed wyborem: albo zatańczą ze sobą, albo skażą się na co najmniej półgo­ dzinną torturę rozmowy z wścibską i dociekliwą ciotką.

Matt spojrzał na Karen. Zobaczył w jej przestraszonych oczach wyraźne przyzwolenie. - Oczywiście, cioteczko. Muzykanci po przerwie zagrali z podwójnym zapałem. Pech chciał, że wybrali tym razem wiązankę melodii powol­ nych, czułych i tkliwych. W tej sytuacji wszystkie pary przy­ tuliły się mocno do siebie. Nie chcąc okazać się śmieszny, Matt również musiał w podobny sposób objąć swoją partner­ kę. Poczuł jej brzuch, jej piersi, a na szyi jej gorący oddech. Ale poczuł też, że trzyma w ramionach bardziej kukłę niż żywą istotę. Karen miała wszystkie mięśnie napięte jak do walki. - Nie obawiaj się - wyszeptał. - Nie ugryzę cię. - Nie boję się twoich zębów. - Więc czego? - Wszystkiego innego. Uśmiechnął się w głębi duszy, a po sekundzie stwierdził, że dotyka brodą jej skroni. Nie zaliczał się do dobrych tancerzy, lecz kiedy tańczył z Karen, poruszał się ze swobodą i zgodnie z taktem. Nie mógł wymarzyć sobie lepszej partnerki. Dokończyli taniec w milczeniu. Nastąpiła bolesna sekunda cielesnej rozłąki. Nie był pewien, co dokładnie w tej chwili wyrażała jego twarz, ale obawiał się, że była to gorycz utra­ conej miłości. - Widzę, że Lanni i Charles gotują się do wyjścia - po­ wiedziała szybko Karen. - Lepiej pójdę sprawdzić, czy po­ trzebują mojej pomocy. - Dzięki za miłe chwile na parkiecie. Ich wzrok spotkał się na moment. Zobaczyli nawzajem w głębi swoich oczu taki sam smutek.

- Cieszę się, że mogłam cię znowu spotkać, Matt. Podeszli razem do Lanni i Charlesa. Matt ucałował siostrę i uścisnął dłoń szwagra. Wybierali się w podróż poślubną na Wyspy Dziewicze na Morzu Karaibskim. Życzył więc im rozkosznych dwóch tygodni, jeszcze raz objął siostrę i opuścił przyjęcie. Musiał wracać do hotelu, by przygotować się na przyjęcie gości. Na dworze śnieg sięgał ramienia dorosłego człowieka i szło się jakby wąwozami. Znalazłszy się u siebie, Matt wyjął z barku butelkę whisky i nalał sobie pół szklanki. Nie było to może najlepsze lekarstwo na troski i smutki, niemniej jednak pomagało w przezwyciężeniu pieskiego nastroju. Usiadł w holu przed kominkiem i zapatrzył się w buzujący ogień. Niebawem zaczęli napływać goście. Pierwsi przyszli ro­ dzice. Wymienił z nimi kilka słów, ale ponieważ mieli za sobą ciężki dzień, prędko pożegnali się i poszli schodami na górę. Karen pojawiła się ostatnia. Matt nie zapytał, kto odpro­ wadził ją do hotelu. Prawdopodobnie Duke, ale nie chciał słyszeć z jej ust żadnego męskiego imienia. Zatrzymała się w dużym holu i rozejrzała wokół. Wiele tu jeszcze pozostało do zrobienia, ale nawet w obecnej postaci hol prezentował się bardzo przyjemnie. Urządzony był na wzór salonu. Przed kominkiem stały półkolem klubowe fote­ le. W innym kącie, bliżej schodów, znajdował się mahoniowy kontuar recepcji. Na ścianie wisiała ogromna mapa Arktycz­ nego Parku Krajobrazowego. - Jak tu ładnie - zauważyła Karen, a na jej twarzy malo­ wało się zaskoczenie.

- Dzięki. Wszystko tu wypracował własnymi rękami, bez przesady - w pocie czoła. Kupił od O'Halloranów strawioną przez ogień ruinę. Ponieważ właściciele długo nie mogli zdecydo­ wać się, co począć z budynkiem, do niszczącego działania ognia dołączyło się jeszcze niszczące działanie czasu. Ten hotel, niczym Feniks, odrodził się z popiołów. - Wybrałem dla ciebie pokój na pierwszym piętrze, na końcu korytarza po lewej od schodów. Zachwiał się. Pomyślał, że jeśli natychmiast nie usiądzie, to padnie na podłogę jak długi. - Wypiłeś dziś za dużo alkoholu. - Karen przesunęła się bliżej kominka. - Normalka - powiedział z wyraźnym sarkazmem. - Dawniej nie piłeś. - Problem tkwił w tym, że znała go jak własną kieszeń. - To prawda, ale czasami zdarzają się sytuacje, kiedy alkohol jest bardzo na miejscu. - Wlał w siebie kolejną porcję whisky. - Co się stało, Matt? Albo była kompletną idiotką, albo udawała taką. - Ot, po prostu siedzę sobie i piję. Bądź co bądź, wydałem siostrę za mąż. - Ja również chyba wypiłam o jeden kieliszek za dużo. Dopiero teraz zauważył, że jej oczy błyszczą trochę niena­ turalnie. - Jeśli chcesz, to mogę pokazać ci moje dzieło. - Jasne, że chcę - odparła ochoczo, co nawet trochę go zaskoczyło. Oprowadził ją najpierw po parterze. Zaszli do dużej pustej sali.

- Tu ma być kuchnia i spiżarnia. Na razie widzisz pustki, lecz mam nadzieję uporać się z tym w przeciągu dwóch mie­ sięcy. - Kto będzie gotował? - Z początku pan Matthew Caldwell we własnej osobie. Nie mam forsy, by zatrudnić kucharza. Myślę jednak z bie­ giem czasu rozwiązać ten problem. - Pamiętam, że dobrze gotowałeś, uczyłeś się nawet sztuk kulinarnych. Życzę ci zatem, Matt, powodzenia w interesie. - Dzięki. - Wiedział, że jeszcze chwila, a roześmieje się w głos. - Mówię poważnie. - Tak, tylko że nie bardzo w to wierzysz, bym wytrwał na posterunku dłużej niż rok. Zamyśliła się. Trwało to chwilę. - Masz rację, Matt. Ty się nie zmienisz. Będziesz miał pełny hotel, lecz w pewnym momencie poczujesz nudę i machniesz na wszystko ręką. Wyjedziesz stąd i staniesz się dla odmiany hodowcą nutrii lub wytwórcą serków sma­ kowych. - Być może. Ani myślał walczyć z nią na argumenty. Czas udowodni jej pomyłkę. Pracował tu dotąd jak niewolnik. Ale to była jego własność. Ten hotel mógł upaść lub rozkwitnąć, ale w obu przypadkach wszystko zależało tylko od niego. - Zaprowadzę cię do twojego pokoju - powiedział głosem pozbawionym emocji. Chwyciła go za ramię. - Matt, przepraszam cię. Nie chcę odbierać ci zapału.

Przecież widzę, ile pracy tu włożyłeś. Mam nadzieję, że od­ niesiesz sukces. Mówię to szczerze. Uwierz mi. - Więc mam ci uwierzyć, tak? Wspomniała przed chwilą o szczerości. Boże, gdyby on miał być szczery, również przed samym sobą, powiedział­ by jej, jak bardzo za nią tęsknił przez te minione osiemna­ ście miesięcy. I żeby uwolnić się od tej straszliwej tęsknoty, po prostu zabijał się pracą, kończąc każdy dzień z bolącym grzbietem i na ugiętych nogach. W ten sposób mógł jakoś przetrwać samotne noce, kiedy to zamiast kobiety trzymał w ramionach poduszkę. Karen delikatnie zarumieniła się. Wciąż miała na sobie tę różową sukienkę, której głęboki dekolt częściowo odsła­ niał ponętny biust. Nie sposób było nie zauważać piękna jej piersi. - Brakowało mi ciebie, Karen. - Wątpił, czy w tym wy­ znaniu zawarł choć tysięczną cząstkę swych przeżyć. Zamknęła oczy. - Mnie również brakowało ciebie, Matt - powiedziała, i to nie tyle nawet szeptem, co delikatnym tchnieniem. Zaschło mu w gardle. Pomyślał, że umrze, jeśli jej zaraz nie dotknie. Musnął palcami zarumieniony policzek. Miała tak gładką, tak ciepłą skórę. Zwilżyła wargi. Było to zaproszenie, na które czekał. Przyciągnął ją ku sobie. I stała się rzecz zdumiewająca. Karen poddała się temu z absolutną uległością. Przepełniła go radość bliska uniesieniu. Pocałował ją na­ miętnie i brutalnie. Mruknęła, co mogło też oznaczać skargę. Pohamował się i zdobył na delikatność i czułość. Kręciło mu

się w głowie ze szczęścia. Wciąż nie mógł uwierzyć, że trzy­ ma Karen w ramionach i spija słodycz jej warg. Nagle poczuł swoją erekcję i ona też ją poczuła, gdyż drgnęła. - Nigdy nie byłem dobry w tych rzeczach - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. - W jakich rzeczach? - Wiesz dobrze, co mam na myśli. Spuściła oczy, a jej policzki pokryły się lekkim rumieńcem. Milczała. - Nie myśl, że zaholuję cię teraz do mojej sypialni. Muszę najpierw wiedzieć, czy pragniesz mnie równie mocno, jak ja pragnę ciebie. Ciągle milczała. - Więc co wybierasz, Karen? Śpisz ze mną czy sama w swoim pokoju? Jej oczy zabłysły od łez. Szepnęła: - Mam już dość samotności. Potrząsnął głową. - To nie jest odpowiedź, na jaką czekam. Powiedz, czy pragniesz mnie. - Tak - odparła głosem, z którego niezachwiana pewność wyparła wszelkie wahanie. - Pragnę cię, Matt. Tęskniłam za tobą.

ROZDZIAŁ DRUGI Karen obudziła się i jej pierwszym doznaniem była własna nagość. Leżała pod puchową kołdrą, a na jej nagim ciele spoczywało bezwładne ramię męża... Męża? W fazie pomiędzy snem a jawą rzeczywistość dopiero kształtuje się, musiał więc minąć jakiś czas, zanim uświado­ miła sobie prawdziwy stan rzeczy. Matt nie był jej mężem. Przynajmniej nie dzisiaj, nie teraz. Spędziła tę noc z mężczy­ zną, z którym nie łączyły jej aktualnie żadne formalne więzy. Nie powinna była spełniać prośby Lanni i przyjeżdżać tutaj na jej ślub z Charlesem. To był jej pierwszy błąd. Drugi błąd polegał na nieznajomości własnego serca. Sądziła, że jej uczu­ cia do Matta umarły wraz z rozwodem. Zbagatelizowała ów sygnał ostrzegawczy, jaką była bez wątpienia jej reakcja na kartkę walentynkową. Zdrowy rozsądek nakazywał zadzwo­ nić do Lanni i wymówić się. Zamiast tego postanowiła udo­ wodnić sobie, że już całkowicie wyzwoliła się od Matta. Okazało się, że jest akurat odwrotnie. Była wciąż w nie­ woli dawnych uczuć, pragnień i odruchów, co wykazała do­ bitnie ta miłosna noc. Owszem, wypiła wczoraj może trochę więcej alkoholu niż zazwyczaj, lecz nie było to żadnym uspra­ wiedliwieniem. Szampan nie upił jej, nie odebrał świadomo­ ści, a tylko pobudził erotycznie.

Z chęcią całą winę zrzuciłaby na Matta i wręcz oskarżyła go o gwałt, tyle że byłby to fałsz szyty grubymi nićmi. Bardzo dobrze wiedziała, ku czemu zmierza, dając się mu prowadzić za rękę do sypialni. Zmierzała ku istnej seksualnej orgii, w której jedno wy­ głodniałe ciało pożerało drugie, by zaraz samemu stać się obiektem rozszarpywania i pochłaniania - i tak na zmianę. Czułość przyszła dopiero w dalszej kolejności, a wraz z czu­ łością łzy. Opłakiwała w głębi zimowej arktycznej nocy swoją samotność i swoją miłość do Matta. Kochali się, a przecież czynili sobie zło. Wyznawali dwie sprzeczne koncepcje życia. Ona, zgodnie z etosem purytańskiej etyki, pojmowała życie jako realizację zawodu-powołania, niestałą pracę utożsamiając z duchowym rozproszeniem i brakiem sumienności. On nie przywiązywał większej wagi do trzymania steru i wolał płynąć przez życie, dając unosić się fali własnych kaprysów, nastrojów i upodo­ bań. Z natury był arystokratą, ceniącym sobie wytworny luz i dystans wobec obowiązków. Oczywiście, poznała go takim dopiero w trakcie małżeńskiego współżycia i też nie od razu. Był człowiekiem pełnym zalet i tylko z jedną wadą. Ale ta wada całkiem przekreślała wszystkie jego zalety, gdyż czyniła życie czymś nieprzewidywalnym, rodzajem gry w ruletkę. Cztery lata to dość, by poznać drugiego człowieka. Matt nie mógł się zmienić przez te osiemnaście miesięcy rozłąki, przynajmniej w jakiś zasadniczy sposób. Był ciągle dawnym Mattem - szlachetnym, wspaniałomyślnym, nieodpowie­ dzialnym i nieobliczalnym. Musiała więc czym prędzej ucie­ kać od niego i wracać do Kalifornii. Im większa odległość będzie ich dzielić, tym lepiej.

Ostrożnie uniosła jego rękę i wysunęła się spod niej. Spu­ ściła nogi, usiadła na łóżku i poszukała wzrokiem ubrania. Znalazła je, owszem, tyle że porozrzucane po całym pokoju. Sukienka leżała przy drzwiach, majtki bieliły się pod fotelem, biustonosz zwisał ze stolika. Usłyszała za sobą szelest pościeli i męskie ziewnięcie. Odwróciła głowę. Matt spoglądał na nią z uśmiechem. - Dzień dobry, Karen. Pięknie wyglądasz w bladym świe­ tle poranka. Z powrotem wsunęła się pod kołdrę. - Przestań, Matt. Nie chcę tego słyszeć. Wsparł się na łokciu. - Nie chcesz słyszeć pochwał z ust męża? - Miał minę chłopca, który otrzymał właśnie prztyczka w nos. - Nie jesteś moim mężem, a ta noc była jedną wielką pomyłką. - Więc to, co usłyszałem wczoraj od ciebie... - Byłam pijana. Parsknął krótkim śmiechem. - Dobrze wiesz, że to nieprawda. Należymy do siebie, Karen. Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego mnie porzu­ ciłaś. - Nie mogłeś zrozumieć, bo jesteś mistrzem w kompliko­ waniu spraw. Tymczasem powody były oczywiste. - Niby że często porzucałem pracę i zmieniałem zawody, czy tak? Ale przecież porzucałem pracę z n i e n a w i d z o n ą . Czy naprawdę chciałabyś, żebym robił do końca życia coś, co nie daje mi najmniejszej satysfakcji? - Tak! - wykrzyknęła. - Tego właśnie chciałabym! Bo traktując życie w kategoriach przyjemności, nigdy nie zna-

jdziesz swojego powołania. Nigdy nie znajdziesz pracy, która będzie cię w pełni zadowalała. Teraz prowadzisz hotel, ale za dwadzieścia lat wciąż będziesz rozglądał się za jakąś nową przygodą. - Dość tego, Karen. Skończyłem dopiero trzydziestkę, a w tym wieku mężczyzna ma jeszcze całe życie przed sobą. - Widzę, że rozmowa z tobą nie ma najmniejszego sensu. Wyskoczyła z łóżka i nie żenując się własną nagością, gdyż gniew i rozpacz kazały jej zapomnieć o wstydzie, zaczęła zbierać porozrzucane części swojej garderoby. Po chwili była już w majtkach i biustonoszu, resztę ciuszków trzymała pod pachą. - Więc wyjeżdżasz? - zapytał ze smutkiem w głosie. - Tak. - Musiała jak najprędzej wrócić do swego pokoju, wykąpać się i przebrać. - A co z naszą nocą? Spojrzała w poszarzałe okno. - Powiedzmy, że była długiem spłaconym przeszłości. - Czy dużo masz takich długów? - Zacisnął szczęki. Skuliła się, jakby smagnięto ją biczem. - Te słowa są niegodne ciebie, Matt. Dobrze wiesz, że byłeś moim jedynym kochankiem. Wybiegła z pokoju jak burza. Na korytarzu wpadła na rodziców Matta, swoich dawnych teściów. Pozdrowiła ich i pobiegła dalej. Pomimo całej dramatyczności tego poran­ ka, ich zdumione miny rozbawiły ją. Spojrzała na siebie ich oczami. Naguska wylatująca z pokoju ich syna, pachnąca miłością, której zaprzeczała jednak rozpacz malująca się na jej twarzy.