ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Leigh Eddings, David Eddings - Marzyciele 03 - Kryształowa gardziel

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Leigh Eddings, David Eddings - Marzyciele 03 - Kryształowa gardziel.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Leigh Eddings,David Eddings
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

MARZYCIELE: KSIĘGA TRZECIA Przełożyła Agnieszka Kwiatkowska Prószyński i S-ka

Tytuł oryginału CRYSTAL GORGE BOOK THREE OF THE DREAMERS Copyright © 2005 by David and Leigh Eddings Ilustracja na okładce Jacek Kopalski Redakcja Lucja Grudzińska Redakcja techniczna Elżbieta Urbańska Korekta Grażyna Nawrocka Łamanie komputerowe Aneta Osipiak ISBN 978-83-7469-543-5 Fantastyka Wydawca Prószyński i S-ka SA 02-651 Warszawa, ul. Garażowa 7 www.proszynski.pl Druk i oprawa Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA 03-828 Warszawa, ul. Mińska 65

Przedmowa I znów jesteśmy zdruzgotani, gdyż to, do czego doszło na ziemi zachodzącego słońca, powtórzyło się na ziemi dłuższej pory letniej i nasza próba zyskania nowych terenów zakończyła się porażką. Człowieki z tamtych miejsc okazały się jeszcze bardziej okrutne niż te, z którymi starliśmy się na ziemi zachodzącego słońca, i nasza ukochana Vlagh zawodziła w udręce, gdy zabieraliśmy ją znad wielkiej wody, rosnącej z każdym pojawieniem się tej, która niesie światło swojemu królestwu. Gdy człowieki z ziemi dłuższej pory letniej sprowadziły wodę i pokonały nas, tak jak ci z ziemi zachodzącego słońca zwyciężyli nas wrzącym światłem, które wytrysnęło z wnętrza gór, nasza ukochana Vlagh straciła jeszcze więcej sług. A wszechpotężny mózg, który tworzymy wszyscy, zadrżał od zadanego mu ciosu, gdyż zostało nas tak niewielu. I smutek nasz był niezmierny. * Teraz ci spośród nas, którzy szukają wiedzy, bardzo się różnią od tych, których jedynym zadaniem jest noszenie matki, wydającej na świat nas wszystkich, ponieważ wkroczyliśmy daleko na ziemie człowieków i zobaczyliśmy niemało, a wiele z tego uznaliśmy za przydatne. Ci z nas, których jedynym zadaniem jest opieka nad matką, kierują się jedynie instynktem, podczas gdy my, poszukujący wiedzy, wyszliśmy daleko poza granice nakreślone przez instynkt i poznaliśmy myśl. W krainie myślenia odkryliśmy niejedno i wiernie przedstawiliśmy wszystko matce, która nas wydała na ten świat, aby wszechpotężny mózg dowiedział się o wszystkim, o czym jej powiedzieliśmy.

Z początku ów mózg, który kieruje nami wszystkimi, był przytłoczony tym, czego się od nas dowiedział; przerażony, że człowieki potrafią wypełniać zadania, choć żaden z nich nie zna innej myśli poza swoją własną. Jeszcze bardziej zatrważająca okazała się inna wieść: otóż człowieki, te prymitywne istoty, które nas pokonały raz i drugi, są jedynie reproduktorami, nawet nie składają jaj. Najprościej rzecz ujmując, wyraźnie są rasą podrzędną i nie powinni w ogóle istnieć, gdyż jak wiadomo, rozpłodowce żyją jedynie po to, by zapładniać tych, którzy składają jaja, dzięki czemu zwiększa się liczba sług matki Vlagh, która sprowadziła na świat nas wszystkich. Jest jeszcze jedna dziwaczna cecha człowieków. Mają one zwyczaj czynić hałas, który najwyraźniej stanowi ich sposób na przekazywanie wieści. Niektórzy z nas, spośród tych, którzy szukają wiedzy, powtarzali te dźwięki, lecz wkrótce odkryli, że człowieki wydają również tony nieprawdziwe. I zrozumieliśmy wówczas, że skoro człowieki wydają dźwięki prawdziwe i nieprawdziwe, my także możemy powodować powstawanie tonów fałszywych i w ten sposób ukrywać prawdę przed człowiekami, a to powinno nam zapewnić ogromną nad nimi przewagę. Jak dowiedzieliśmy się - ku zgryzocie wszechpotężnego mózgu - człowieki mają wiele patyków z kolcami, którymi potrafią zadawać ból, a nawet śmierć sługom Vlagh, przy tym owe kłujki nie są częścią ich ciała, lecz zupełnie odrębnymi rzeczami, które łatwo mogą wziąć i ponieść sługi ukochanej Vlagh. Wszechpotężny mózg w swojej nieskończonej mądrości polecił nam zebrać je z pola bitwy, gdzie zostały przy człowiekach zabitych przez nas w walce. Potem jeszcze zrozumiał wszechmocny mózg, iż nadal brak nam najpotężniejszej broni, jaka nas zabijała, takiej, która migocze i kładzie się chmurą blisko ziemi albo zawisa wysoko na niebie. A wówczas myśmy także pojęli, że ta świecąca rzecz może być najlepszą bronią, więc gdybyśmy ją zdobyli, moglibyśmy zabić wszystkich człowieków z daleka, a wtedy ich kłujki by nas nie dosięgły. Lecz choć szukaliśmy wszędzie, nie znaleźliśmy tej świecącej rzeczy, która błyszczy i tryska, więc byliśmy niepocieszeni. Wtedy zdecydował nasz wszechpotężny mózg, że nie powinniśmy szukać światła w górze, ale raczej chmur, które wiszą nisko nad ziemią albo podnoszą się wysoko na niebo, gdyż te właśnie chmury są niechybnym znakiem, że rzecz, która świeci, musi być źródłem obłoków.

Niezliczone są chmury unoszące się z gniazd człowieków, lecz nie mieliśmy śmiałości wchodzić do tych miejsc, gdyż człowieki, które tam znajdują schronienie, mają wiele spiczastych kłujek i gdyby dostrzegły nas w pobliżu gniazda, z pewnością by nas zabiły. Wówczas ci spośród nas, którzy szukali wiedzy na temat człowieków w ziemi dłuższej pory letniej, uświadomili sobie, że wrogowie wykorzystywali niskie drzewa, by trzymać nas z daleka od ich rzeczy do jedzenia, gdyż przyziemne chmury pochodzące z tych niskich drzew sprawiały, że ciężko nam było oddychać i przez wiele okresów światła liczni słudzy matki Vlagh stracili życie, nie mogąc oddychać. I tak wielu poszukiwaczy wiedzy okrążyło nową wodę, która przyniosła śmierć rzeszom sług matki Vlagh, w poszukiwaniu niskich drzew, tworzących chmury utrudniające oddychanie. I po długich poszukiwaniach ujrzeliśmy ciemną chmurę unoszącą się z niskiego drzewa. Wówczas norownicy ostrożnie rozkopali grunt wokół tej rośliny, by oswobodzić jej gałęzie zapuszczone w dół, dzięki którym pozostaje w miejscu, i przynieśliśmy je z ziemi dłuższej pory letniej do naszego gniazda. I mamy teraz to, co świeci, ale tylko jedno. Wówczas wszechpotężny mózg zrozumiał, że potrzebujemy znacznie więcej tych świecących niskich drzew. Toteż wróciliśmy na ziemię dłuższej pory letniej i przynieśliśmy ich ogromną ilość na miejsce, gdzie było jedno, z którego unosiła się chmura tak ciemna jak ta część czasu, kiedy światło z nieba znika. I położyliśmy wiele niskich drzew na tym jednym i zaiste! - w miejscu, gdzie przedtem było tylko jedno, mieliśmy wiele. * Potem dla wszechmózgu nastał czas niepewności, gdy ziemia zachodzącego słońca oraz ziemia dłuższej pory letniej znalazły się poza naszym zasięgiem z powodu czerwonego ognia wytryskującego z gór w ziemi zachodzącego słońca i wody spadającej ze zbocza w ziemi dłuższej pory letniej. Pozostały jeszcze dwie ziemie, na które mogliśmy się przedostać: ziemia wschodzącego słońca i ziemia krótszej pory letniej. Do ziemi wschodzącego słońca mamy znacznie bliżej, ale bliżej są tam także człowieki, które zabity tak wiele sług matki Vlagh. Ziemia krótszej pory letniej odległa jest od miejsca, gdzie teraz przebywamy, lecz leży także dalej od człowieków. Wielu poszukiwaczy wiedzy powiedziało: „Ziemia wschodzącego słońca!", a wielu innych rzekło: „Ziemia krótszej pory letniej!". I wszechpotężny mózg długo nie umiał rozsądzić sprawy.

Wtedy poszukiwacze wiedzy wzięli patyki z zębami i ci, którzy wołali: "Ziemia wschodzącego słońca!", zaczęli zabijać tych, którzy krzyczeli: „Ziemia krótszej pory letniej!", a drudzy tak samo zabijali pierwszych. I tak się stało, że sług było jeszcze mniej i matka Vlagh rozpaczała, gdyż jej dzieci wzajemnie odbierały sobie życie, a coś takiego nie wydarzyło się nigdy wcześniej. Nie będziemy wiedzieli, co skłoniło matkę Vlagh do podjęcia decyzji, ale wskazała ona ziemię krótszej pory letniej i rzekła: „Tam idźcie!". A wtedy zabijanie ustało i wzięliśmy ze sobą rzeczy, które zadają ból i wszyscy ruszyliśmy w stronę ziemi krótszej pory letniej, niosąc ze sobą liczne niskie drzewa, które świecą i tworzą światło, a naszą drogę znaczyły gęste ciemne chmury.

Na zachodzie nastało lato. Chłopiec o rudych włosach obudził się przed brzaskiem. Słońce jeszcze nie wyszło ponad górskie szczyty na wschód od Lattash, lecz dzień udawał się wymarzony na wędkowanie. Rudzielec miał różne obowiązki, ale wyraźnie przyzywała go ku sobie znajoma rzeczka, a niegrzecznie byłoby się sprzeciwiać wezwaniu. Po cichu wciągnął na grzbiet miękką skórzaną koszulę, wziął wędkę i wyszedł z rodzicielskiej chaty, by powitać nowy letni dzień. Lato jest dla każdego dziecka najwspanialszą porą roku, bo szczodrze podsuwa wszelkie smakołyki, a przy tym próżno by szukać śniegu, który ziną obsypuje dom aż po dach, i nie trzeba się obawiać kąsającego zimnem wiatru, jaki w chłodnej porze roku nadciąga od zatoki. Chłopiec wspiął się na wał oddzielający rzekę od wioski i ruszył w stronę źródła. Ryby najlepiej brały w górze strumienia, a poza tym nie warto rzucać się w oczy, zwłaszcza kiedy ojciec zacznie szukać syna zaniedbującego obowiązki. Ryby brały jak złoto, więc nim słońce wspięło się nad szczyty, chłopak miał już spory połów. W pewnej chwili żwir na brzegu rzeki zazgrzytał pod czyimiś stopami. To przyszedł wuj chłopca, starszy syn wodza plemienia. Jak wszyscy tutaj, on także miał na sobie ubranie uszyte ze złotawej, miękko wyprawionej skóry. - Ojciec cię szuka - oznajmił spokojnie. - Czyżbyś zapomniał, że masz to i owo do zrobienia? - Wcześnie wstałem... Nie chciałem nikogo budzić, więc przyszedłem sprawdzić, czy nałapię ryb na kolację. - I co, biorą?

- Mało powiedziane! - Chłopak z dumą wskazał ryby leżące w trawie. - Tyle nałapałeś? - zdumiał się wuj. - Głodne jak wilki! Muszę się chować za drzewem, żeby założyć przynętę na haczyk, inaczej by wyskakiwały z wody, żeby mi jeść z ręki! - No, no, nieźle! - ucieszył się wuj. - Chyba nie ma sensu, żebyś teraz wracał do domu. Powędkuj jeszcze trochę, a ja wytłumaczę twojemu ojcu, że na razie nic innego robić nie możesz. Rzadko zdarza się dzień takiego brania. Kto wie, może wódz przyśle tutaj wszystkich z wędkami. - Zerknął na siostrzeńca z ukosa. - A dokładnie jak to się stało, że akurat dziś postanowiłeś powędkować? - Trudno powiedzieć. Jakoś tak... rzeka mnie wołała. - Jak cię jeszcze kiedyś zawoła, koniecznie sprawdź, o co jej chodzi. Moim zdaniem obdarzyła cię miłością, nie powinieneś jej zawieść. - Nigdy w życiu! - zapewnił chłopak, wyciągając kolejną rybę. Wkrótce wszyscy mężczyźni z wioski przyszli na brzeg z wędkami. Niektórzy po raz pierwszy w życiu widzieli tak obfity połów, nic więc dziwnego, że chłopaka podziwiali. Słońce opuszczało się już nad zachodni horyzont, gdy rudzielec z niemałym trudem przytaszczył swój łup do Lattash. Wszystkie kobiety z wioski wyszły mu naprzeciw i chwaliły go głośno, nawet Sadzonka, która rzadko się uśmiechała. Potem chłopiec poszedł na plażę, oglądać zachód słońca. Czerwona kula wylała na morze połyskliwą ścieżkę. Jak by to było, pomyślał, wstąpić na nią i pójść przez zatokę, która wąskim kanałem otwiera się na Matkę Wodę? * - Rudobrody, śpisz? - spytał Długa Strzała. - Już nie - dobiegła go zirytowana odpowiedź. Zapytany usiadł i rozejrzał się po swoim pokoju w domu pana Veltana. Owszem, sympatyczne wnętrze, ale kamienne ściany nijak się miały do przytulnych, drewnianych chat w Lattash. - Właśnie śniłem o starych dobrych czasach w mojej rodzinnej wiosce. Nałapałem ryb dla całego plemienia. Wszyscy byli zachwyceni. Później podziwiałem zachód słońca nad brzegiem morza i właśnie miałem przejść na drugą stronę zatoki, przywitać z Matką Wodą, ale mnie obudziłeś. - Chcesz się jeszcze zdrzemnąć?

- E, chyba już nie. Gdybym teraz przysnął, pewnie ryby obgryzałyby mi palce, zamiast rzucać się na przynętę. Coś mi się zdaje, że tak zwykle bywa: jeśli obudzisz się przed końcem pięknego snu, następny będzie koszmarem. - Wolno pokręcił głową. - Chciałeś mi coś powiedzieć? - Ach, w sumie drobiazg. W pokoju odpraw trwa rodzinna sprzeczka. Pani Aracia i pan Dahlaine drą koty mniej więcej od godziny. - To może jednak się zdrzemnę - zdecydował Rudobrody. - Nie powtarzaj nikomu, ale coś mi się zdaje, że starsi bogowie z dnia na dzień robią się coraz bardziej niesforni. - Co ty powiesz! - wykrzyknął łucznik z udawanym zdumieniem. - Wiecznie to samo - mruknął Rudobrody, odrzucając koc. - Co takiego? - Zawsze ci tylko żarty w głowie. - Wybacz. Nie zamierzałem ci odbierać chleba. Idziemy? * - Dahlaine, jest całkowicie pewne, że stwory z Pustkowia pójdą teraz na wschód - oznajmiła pani Aracia z przekonaniem. - Po tym, jak wulkany Yaltara zniszczyły przejście w krainie Zelany, bestie ruszyły na południe, ku najbliższej części Dhrallu. Teraz najbliższa jest moja kraina. Wkrótce zaatakują mnie. Bez żadnych wątpliwości. - O jednym zapomniałaś, siostrzyczko. Słudzy Vlagha rozwijają się wyjątkowo szybko. Etap, na jaki inne istoty potrzebują tysiące, a nawet miliony lat, pokonują w bardzo krótkim czasie. Jeżeli wyjdziemy z założenia, że nadal myślą i działają jak organizmy prymitywne, popełnimy błąd i możemy przeżyć przykrą niespodziankę. Jestem nieomal całkowicie pewien, że ten ich uniwersalny mózg już wie o klęsce na południu, a przez to argument o bliskości następnego celu przestał być dla niego atrakcyjny. Moim zdaniem kolejny atak nastąpi możliwie najdalej stąd. - Kochani, chyba tracimy czas - odezwała się pani Zelana. - Przecież dopóki któryś z naszych Marzycieli nie będzie miał proroczego snu, nie dowiemy się, gdzie uderzą robale. Najlepiej będzie zaczekać. Po wojnie w mojej i Veltana krainie jesteśmy mądrzejsi, zgoda, ale trudno mieć pewność. - Zelana ma rację - stwierdził pan Veltan. - Nie możemy być niczego pewni, dopóki nie pojawi się następny sen.

- Mogę coś zaproponować? - wtrącił się Narasan, Trogita o włosach przyprószonych siwizną. - Chętnie posłucham - oświadczył pan Dahlaine. - Oczywiście nie wiem, gdzie wróg przypuści atak teraz, ale tak czy inaczej uważam, że dobrze byłoby zaalarmować mieszkańców obu królestw. Nie zaszkodzi się przygotować na wszelką ewentualność. - Rzeczywiście - przyznał pan Dahlaine. - Jeśli wydarzenia w południowej i zachodniej krainie można potraktować jako informację o tym, co będzie się działo dalej, mieszkańcy naszych domen odegrają zapewne niemałą rolę w drodze do kolejnego zwycięstwa. Aracia obrzuciła brata groźnym spojrzeniem, ale się nie odezwała. Długa Strzała dotknął ramienia Rudobrodego. - Wyjdźmy na świeże powietrze - szepnął. - Fakt, atmosfera jest gęsta - zgodził się wódz. - Prowadź, przyjacielu. Opuścili pokój z mapą okolicy Wodospadu Vasha i oddalili się mrocznym korytarzem. - Czy mnie się tylko wydaje - zaczął łucznik - czy rzeczywiście pani Aracia zachowuje się... nie do końca poważnie? - W zasadzie wcale jej nie znam - stwierdził Rudobrody - i raczej się nie palę, żeby poznać. Najwyraźniej ma kłopoty z grzecznym zachowaniem. - Mało powiedziane. Pamiętasz, co się działo w wąwozie nad Lattash? Jak pani Zelana raptem chwyciła Elerię i uciekła do groty na wyspie Thurn? - Tak, tak, pamiętam - przyznał Rudobrody. - Kapitan Sorgan mało nie dostał zawału, kiedy zniknęła, nie płacąc mu złamanego grosza, chociaż obiecała złote góry. Pamiętam, dobrze pamiętam. Eleria poświęciła dużo czasu na doprowadzenie jej do przyzwoitego stanu. - Ja też niewiele wiem o pani Aracii - stwierdził Długa Strzała - ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że zachowuje się coraz bardziej bezsensownie. Jakby miała problemy z logicznym myśleniem. - Może nam się tak tylko wydaje... słyszałem, że jeśli ktoś w jej krainie nie ma specjalnej ochoty zająć się uczciwą pracą, wstępuje do duchowieństwa i wtedy jedynym jego obowiązkiem jest adorowanie bogini. - Obiło mi się o uszy. - Żołnierka to ciężki kawałek chleba, nie? - Nie tak ciężki jak praca na roli, ale rzecz jasna cięższy niż okazywanie uwielbienia.

- Jeśli tak się mają sprawy w jej królestwie, chyba nie ma tam żadnej armii? To by wyjaśniało, dlaczego pani Aracia chce, żeby wszyscy żołnierze wynajęci przez innych bogów znaleźli się w jej domenie, gotowi bronić królestwa, gdy ludzie-robaki postanowią tam zajrzeć. - Bardzo możliwe - ocenił Długa Strzała. - Może jej tok myślenia rzeczywiście nie jest tak pozbawiony logiki, jakby się mogło wydawać na pierwszy rzut oka. Skoro jej kraina jest kompletnie bezbronna, potrzebny tam będzie każdy miecz i łuk. Bardzo samolubne podejście, ale to jej raczej nie przeszkadza. Wydaje się przekonana, że jest najwspanialszą istotą na całym świecie, więc z jej punktu widzenia wszyscy jesteśmy zobowiązani zadbać o jej bezpieczeństwo. - Na razie niewiele możemy z tym zrobić, przyjacielu. Jedynie podsunąć pani Zelanie sugestię, by miała oko na starszą siostrę. - Jestem pewien, że pani Zelana doskonale orientuje się w charakterze swojej siostry, ale możemy uprzedzić kapitana Sorgana i komandora Narasana. - Masz rację. To co, wracamy i słuchamy dalej tych rodzinnych wrzasków czy wolisz pójść na ryby? * Dahlaine i Aracia nadal nie mogli dojść do porozumienia. I sprzeczaliby się pewnie jeszcze długo, gdyby nie to, że w którejś chwili na galerii okalającej pokój sztabowy pojawiła się Ara, piękna żona Omaga. - Kolacja gotowa - oznajmiła. - Dawno nie słyszałem lepszej wiadomości - westchnął Sorgan Orli Nos. - Chodźmy jeść, zanim wystygnie. Wszyscy przeszli korytarzem do nowej jadalni. Rudobrody po drodze rozmyślał nad pewną szczególną cechą starszych bogów, której nigdy do końca nie pojął. Że bogowie nie sypiali - należało uznać za rozwiązanie szalenie praktyczne, ponieważ dzięki temu byli w zasadzie zawsze osiągalni w razie potrzeby, natomiast ze śpiącym bogiem trudno byłoby coś załatwić. Natomiast jedzenie - o, to zupełnie inna sprawa. Za nic nie mógł pojąć, dlaczego bogowie nie jedzą. I nawet nie chodziło o napełnianie żołądka, to także sprawa podrzędna, ale przecież wspólne posiłki to nie tylko zaspokajanie apetytu i dbanie, by nie burczało w brzuchu. Każdy posiłek, a zwłaszcza kolacja,

stawał się istotnym wydarzeniem dla ludzi, którzy w nim uczestniczyli: zbliżał ich, łagodził obyczaje, stwarzał okazję do wyjaśnienia nieporozumień. Rudobrody miał prawie całkowitą pewność, że jadalnia w domu pana Veltana nie istniała przed przybyciem zamorskich wojowników, a jej powstanie należało zapisać w poczet zasług Arze. Żona Omaga była nie tylko najlepszą kucharką na całym świecie, ale też miała dość rozumu w głowie, by wiedzieć, że nawiązywanie przyjaźni przy stole jest bodaj ważniejsze niż samo jedzenie. Ary także Rudobrody chwilami nie rozumiał. Miał jednak szczery zamiar to zmienić. Tym razem pan Veltan i pani Zelana także przeszli do jadalni. Ponieważ nie potrzebowali jedzenia, czy też nie mieli ochoty go kosztować, najwyraźniej prowadził ich tam jakiś inny powód. Rozmowa przy stole dotyczyła spraw ogólnych, lecz gdy wszyscy zjedli - rzecz jasna więcej, niż powinni - pani Zelana oraz pan Veltan odeszli na bok z kapitanem Sorganem i komandorem Narasanem. Naradzali się dłuższy czas. W którejś chwili Rudobrody trącił łokciem Długą Strzałę. - Może się mylę, ale wygląda mi na to, że w rodzinie bogów dojdzie do porozumienia, a pomogą w tym dwaj najemni dowódcy. - Dziwaczne wyjście - mruknął łucznik. - Nie sposób zaprzeczyć. - Pani Aracia będzie zawiedziona. - Fatalnie - oznajmił Rudobrody z szerokim uśmiechem. - Zachowujesz się paskudnie. - Jakąś wadę muszę mieć. * Wróciwszy do sali odpraw, Sorgan Orli Nos odchrząknął, dając znać, że ma zamiar wygłosić mowę. - Naradziliśmy się z kapitanem Narasanem i śmiem twierdzić, że znaleźliśmy rozwiązanie problemu, który od jakiegoś czasu nie daje spokoju nam wszystkim - oznajmił. - Skoro nie umiemy określić, w którą krainę uderzą teraz ludzie-owady, musimy wziąć pod uwagę obie możliwości. Ponieważ terytorium pana Dahlaine'a leży dalej od południowej krainy niż królestwo jego siostry, pani Aracii, zgodziliśmy się z komandorem, że ja

powinienem zająć się tamtą częścią Dhrallu. Nie dlatego że moi ludzie są lepszymi wojownikami, ale nasze statki są szybsze niż trogickie. My, budując okręty, kładziemy nacisk przede wszystkim na ich prędkość. Głównym źródłem utrzymania Maagsu są dobra zrabowane z trogickich statków handlowych... Ale o tym innym razem. Skoro moi ludzie znajdą się na północy, wojska Narasana zabezpieczą krainę na wschodzie. - Gestem wskazał trójwymiarową mapę. - Jeżeli możemy polegać na tym, co tutaj widzimy, komandorska flota dotrze do krainy pani Aracii w kilka dni. Co oznacza, że władcy obu krain będą dysponowali siłami zdolnymi powstrzymać atak ludzi-owadów. Skoro nasi zleceniodawcy przenoszą się z miejsca na miejsce w mgnieniu oka, gdy nastąpi atak, będziemy szybko wiedzieli, gdzie do niego doszło. Jeśli na wschodzie, ja popłynę na południe i dołączę do komandora. Natomiast jeżeli wróg zaatakuje na północy, moi ludzie powstrzymają go, aż Narasan przybędzie ze wsparciem. Gdy dodamy do tego rachunku jeszcze konnych na północy i wojowniczki na wschodzie, z pewnością wystarczy nam ludzi do powstrzymania każdej inwazji. Następnie, kiedy zjawią się zaprzyjaźnione wojska, zmieciemy nieprzyjaciela z powierzchni ziemi i w ten sposób wygramy trzecią wojnę na Dhrallu. - Mniej więcej tak wyglądały starcia na ziemi pani Zelany - dodał Narasan. - Będziemy mieli dość ludzi w obu królestwach, by odpowiednio długo odpierać ataki. A gdy znajdziemy się wszyscy w odpowiednim miejscu, sami przejdziemy do ataku. - Doskonale to ująłeś, Narasanie - zauważył Sorgan. - Zawsze dbałem, by język giętki mówił to, co pomyśli głowa - przyznał komandor skromnie. - Nie chciałbym wam przerywać - odezwał się mężczyzna o twarzy poznaczonej bliznami, książę Ekial - ale jak zamierzacie przerzucić moich ludzi oraz konie na ziemie pana Dahlaine'a? Konie pędzą niczym wiatr, jednak nie będą galopowały po wodzie. - Chyba znam rozwiązanie - powiedział Narasan. - Gunda ma łódeczkę, która nieomal frunie nad falami. Zabierze cię, książę, do Castano, tam wynajmiecie statki. Potem we dwóch popłyniecie na ziemię ludu Malavi, zabierzecie ludzi i konie. W komplecie dotrzecie do krainy pana Dahlaine'a. - Ja wybiorę się z nimi, komandorze - oznajmił pan Veltan. - Interesy z Trogitami trzeba opłacać złotem, a tylko ja będę potrafił zadbać, żeby nie trzeba było obciążać łódki sztabami. - Wobec tego rozwiązaliśmy wszystkie problemy. - Narasan potoczył wzrokiem po obecnych. - Kiedy twoim zdaniem powinniśmy wyruszyć? - zapytał Sorgana. - Masz jakieś plany na jutro?

- Nie przypominam sobie. - Niech więc będzie jutro. Rudobrody i Długa Strzała przez cały czas bacznie obserwowali panią Aracię. Wyraźnie miała ochotę protestować, ale dwaj zmyślni przybysze zza morza nie dali jej okazji. Tak, starsza siostra chciała mieć wszystkie wojska na swojej ziemi, gotowe bronić jej królestwa, ale Sorgan i Narasan, przekonani przez młodszą dwójkę boskiego rodzeństwa, pozbawili ją argumentów. - Nie wiem, czy zauważyłeś - odezwał się łucznik cicho - że królowa wojowniczych kobiet, ta... Trenicia, trzyma się bardzo blisko komandora Narasana... Chyba go lubi. - Usiłujesz powiedzieć, że czuje do niego miętę przez rumianek? - upewnił się Rudobrody. - Trudno mieć pewność... Ale kto wie? - Pożyjemy, zobaczymy. O pierwszym brzasku rolnicy z krainy pana Veltana zaczęli ładować żywność na statki obu flot. Wczesne światło poranka lśniło metalicznym blaskiem. O takiej porze Rudobrody zawsze miał wrażenie, że wyostrzają mu się wszystkie zmysły, odbierał świat znacznie bardziej intensywnie. - Dobry dzień na polowanie - ocenił. We dwóch z Długą Strzałą przyglądali się, jak chłopi noszą zapasy na brzeg morza. - Pan Veltan nie będzie zachwycony, jeśli zaczniesz strzelać do mieszkańców jego krainy - odparł łucznik. - Aleś ty dowcipny! Jak szczypiorek na wiosnę. - Rudobrody uśmiechnął się lekko. - W takiej bladej poświacie wstającego dnia czuję doskonałość czasu. Jakby nigdy nie mogło się zdarzyć nic złego. Długa Strzała podniósł wzrok na pozbawione barw niebo. - Nie będę się z tobą sprzeczać. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, kłopoty zaczniemy mieć dopiero przed samym południem. - Przeniósł spojrzenie na trogickie i maagsowskie statki. - Pewnie wcześniej się ten załadunek nie skończy. Chodźmy porozmawiać z panią Zelaną, dowiemy się, czy ma dla nas jakieś polecenia, zanim opuścimy krainę pana Veltana. Pani Zelana i jej dwaj bracia obserwowali załadunek ze szczytu wzgórza oddalonego

nieco od plaży. - Nie będę ci dyktowała, co masz robić, braciszku - odezwała się bogini - ale moim zdaniem trzeba dopilnować, żeby Gunda i Ekial jak najszybciej trafili do Castano. Naprawdę nie mamy pojęcia, kiedy stwory z Pustkowia uderzą ponownie, i nie będziemy wiedzieli, póki któreś z dzieci nie zacznie śnić. Do krainy Aracii wcale nie jest tak znowu daleko, więc Narasan dotrze tam w kilka dni, a ze świątyni mojej ukochanej siostry na wyspę Akalla, do wojowniczek Trenicii to już naprawdę rzut kamieniem. Znacznie dalej stąd do ziemi Dahlaine'a. Flota Sorgana jest szybka, dotrze tam w mgnieniu oka, ale wy będziecie musieli przeznaczyć sporo czasu na wynajmowanie trogickich statków, a podróż na ziemię ludu Malavi też trochę potrwa. Potem musicie jeszcze dotrzeć do krainy Dahlaine'a na tych trogickich krypach! - Na pewno dam sobie radę, siostrzyczko - odparł pan Veltan z uśmiechem. - Matka Woda jest o tej porze roku wyjątkowo spokojna, Malavi zapewne będą zachwyceni podróżą, ale zdaję sobie sprawę doskonale, że nie wybieramy się na wycieczkę w celu podziwiania widoków, toteż będziemy się śpieszyć. Lecz to nie jest najważniejsze. - Przeniósł wzrok na Dahlaine'a. - Czy mieszkańcy twojej krainy przydadzą się w walce ze stworami z Pustkowia? - Mieszkańcy regionu Tonthakan są zręcznymi łucznikami - rzekł pan Dahlaine. - Terytorium, na którym mieszkają, przypomina krainę Zelany, dlatego ich głównym zajęciem jest myślistwo. Natomiast centralny region, Matakan, to otwarte przestrzenie, trawiaste łąki, gdzie żyją głównie bizony. To stworzenia większe niż zwierzyna płowa zamieszkała w lesie, mają dużo grubszą skórę i futro. Strzały się ich nie imają, toteż ludzie osiadli na tym obszarze polują za pomocą włóczni. - Włócznia nie doleci tak daleko jak strzała - stwierdził Długa Strzała tonem znawcy. - Ale też bizony nie są tak płochliwe jak zwierzyna płowa - ciągnął pan Dahlaine. - Nie uciekają przy pierwszym szeleście. A Matakanie używają specjalnych miotaczy, dzięki którym włócznie lecą dalej. - Nigdy o czymś takim nie słyszałem - przyznał Rudobrody. - Jak tak miotacz działa? - W zasadzie jest to przedłużenie ramienia myśliwego. Ot, zwykła żerdź z wgłębieniem na jednym końcu, luźno przywiązana do jego ręki. Myśliwy układa tępy koniec włóczni w tym wgłębieniu i rzuca całą żerdzią, przez co zyskuje dużo większy zasięg. Ponieważ grot włóczni jest cięższy niż u strzały, bez trudu przebija skórę bizona. Rozlega się przy tym dramatyczny, prymitywny dźwięk, ale tak czy inaczej Matakanie regularnie jadają mięso. Gdy znajdziemy się na ich ziemiach, z pewnością zyskasz okazję na własne oczy przekonać się, jaki to praktyczny wynalazek.

- Masz jeszcze trzeci region - przypomniał bratu Veltan. Panu Dahlaine'owi wyraźnie zrzedła mina. - Byłem ostatnio dość zajęty i zaniedbałem sprawy w Atazakanie. Mieszkańcy tego regionu mają o sobie dość wygórowaną opinię, co pewnie jest odbiciem stanowiska grupy ludzi uważających siebie za „rodzinę królewską". Nie miałem okazji zbadać bliżej pojęcia „zbiorowe szaleństwo", ale chyba to określenie byłoby w tym wypadku najwłaściwsze. Aktualny wódz, przywódca, czy też król - jak zwał, tak zwał - jest kompletnie obłąkany. Uważa, że jest bogiem, a ja uzurpatorem, który zamierza ukraść mu to, co zgodnie z wszelkim prawem jemu się należy. - Coś podobnego! - obruszyła się pani Zelana. - A cóż takiego starasz się mu odebrać? - Świat, oczywiście. A może i cały wszechświat, nie mam pewności. - Dlaczego poddani się go nie pozbędą? - spytał Rudobrody. - Tak łatwo użyć noża czy siekiery... - Ponieważ chronią go tysiące strażników. Chyba co trzeci mieszkaniec Palandoru należy do tak zwanych Strażników Boskości. Nie jest to ciężka praca. Wydaje mi się, że ich rola polega głównie na donośnym wyciu o wschodzie i zachodzie słońca. - Jaki klimat panuje w tym regionie, panie? - zapytał Rudobrody. - Jesień jest całkiem przyzwoita. Wpływa na nią ciepły prąd morski, który niestety pod koniec tej pory roku wyraźnie się cofa i wtedy nastaje ostra zima. Na długie tygodnie świat obejmują we władanie śniegi i mrozy, a wiosna pojawia się tam najpóźniej na Dhrallu. Lato jest najprzyjemniejszą porą roku, tylko od czasu do czasu zdarza się o tej porze roku zła pogoda. Wtedy na morzu szaleje sztorm, we wschodnie wybrzeże uderzają wściekłe fale. Święty władca lub może raczej szalony król Azakan zawsze usiłuje przegnać niepogodę, ale ona go jakoś nie słucha. - Burze nigdy nie słuchają rozkazów - przytaknęła pani Zelana. - Gdy Matka Woda jest w złym humorze, trzeba to przeczekać w bezpiecznym miejscu. - Na szczęście „pora wiatrów", jak nazywa mój lud czas, który trwa teraz, ma się już ku końcowi. - Moi ludzie nazywają burze cyklonami - zauważył pan Veltan. - Pewnie dlatego że u nas się kręcą w kółko. - W mojej części Dhrallu bardzo rzadko coś takiego się zdarza - oznajmiła pani Zelana. - Wobec tego masz dużo szczęścia, siostrzyczko - stwierdził pan Dahlaine. - Te burzowe wiry potrafią rozerwać na strzępy solidny dom. W Matakanie szaleją często,

ponieważ w tym regionie mało jest gór, które by im stanęły na drodze. Mieszkańcy w razie ataku wirującego wiatru zwykle szukają kryjówki pod ziemią. - W jaskiniach? - zainteresował się Długa Strzała. - Niezupełnie. Przygotowują zawczasu głębokie jamy o grubych dachach i gdy widzą nadciągający wir powietrzny, przeczekują go w takiej kryjówce. Na plaży zjawił się Zajączek. - Mam przekazać od kapitana, że „Mewa" jest gotowa do drogi - powiedział. - Za chwilę przyjdziemy - odparł pan Dahlaine. Przeniósł wzrok na siostrę i brata. - Moglibyśmy przybyć na miejsce pierwsi, ale chyba lepiej zrobimy, podróżując z Maagsami. Będą potrzebowali wskazówek, a my możemy dostarczyć im cennych informacji, zanim jeszcze dotrzemy do mojej krainy. Nawet szybkie statki będą płynęły jakiś czas, trzeba go dobrze wykorzystać. - Czy mógłbyś, panie Veltanie, zamienić słowo z komandorem Narasanem? - zapytał Długa Strzała. - Moim zdaniem Keselo powinien płynąć z nami. Uczył się długi czas i posiadł rozległą wiedzę, co może się nam przydać. - Łucznik uśmiechnął się lekko. - Zajączek i ja dawno już doszliśmy do wniosku, że ma coś niegłupiego do powiedzenia na każdy temat. - Porozmawiam z komandorem, zanim wyruszę z Gundą i Ekialem. Jestem pewien, że wyrazi zgodę. Jak zapewne zauważyłeś, sam wybiera się na wschód głównie po to, by uspokoić moją starszą siostrę, obrażoną, bo nie wszystkie armie pobiegną bronić jej królestwa. - To chyba nie jest cała prawda - odezwał się Długa Strzała. - Rozmawialiśmy z Rudobrodym w korytarzu przed salą odpraw, gdy pani Aracia i pan Dahlaine dyskutowali o tym, gdzie teraz uderzy wróg i zgodnie doszliśmy do wniosku, że twoją starszą siostrą, panie, kieruje nie duma czy obraza, lecz strach. W jej krainie chyba nie ma nawet zalążka armii. W królestwie pani Aracii żyją rolnicy, kupcy i księża, nie uwidzisz tam żołnierza. Jeżeli stwory z Pustkowia zaatakują Krainę Wschodnią, nikt nie stawi im oporu. Dlatego pani Aracia chciała ściągnąć do siebie zarówno Maagsów, jak i Trogitów. Oczywiście nie można powiedzieć, że jest wolna od egoizmu, ale jej poczynaniami kieruje strach. - Tego nie wzięliśmy pod uwagę - przyznał pan Veltan. - Rzeczywiście, twoja teoria wydaje mi się bardzo prawdopodobna. Wszyscy zaczynamy się zachowywać nieco dziwnie i chaotycznie pod koniec cyklu, dlatego założyliśmy, że nasza siostra działa przede wszystkim pod wpływem dumy, bo ciągła adoracja przewróciła jej w głowie. Nawet nie rozważyliśmy innej możliwości... A strach jak najbardziej może być wytłumaczeniem jej zachowania.

Podziel się swoimi przemyśleniami z Dahlaine'em i Zelaną, ciekaw jestem, co oni na to powiedzą. Na pokładzie było tłoczno, gdy „Mewa" odbijała od brzegu. Lato miało się ku końcowi. Kapitan Sorgan nie był człowiekiem najszczęśliwszym pod słońcem, ponieważ musiał oddać swoją kabinę pani Zelanie i panu Dahlaine'owi, ale tak nakazywał zdrowy rozsądek, skoro bogowie podróżowali w towarzystwie dzieci - Elerii, Ashada oraz Yaltara. Marynarze z Maagsu używali barwnego słownictwa, więc jedynym sposobem ochronienia wrażliwego słuchu najmłodszych było oddzielenie ich od załogi. Z powodów dla Rudobrodego całkowicie niezrozumiałych pan Dahlaine nalegał, by Omago i piękna Ara także popłynęli na północ. Czegoś tu nie rozumiał. Ta kobieta była chodzącą zagadką. Piękna, rzeczywiście, ale na tym nie koniec. W jej pobliżu często działo się coś dziwnego. Może to był przypadek, lecz Rudobrody miał duże wątpliwości. Na razie jednak opadły go poważniejsze zmartwienia. Gdy tylko „Mewa" wraz z resztą maagsowskiej floty minie południowe wybrzeża krainy pana Veltana, ruszy wzdłuż brzegu Krainy Zachodniej, a wówczas pojawi się możliwość, że z jakiegoś bliżej nieokreślonego powodu zawiną do przystani w Lattash. Musiał się solidnie zebrać w sobie, by poruszyć ten temat w rozmowie z panią Zelaną. - Jesteś, pani, bardzo zajęta? - spytał pewnego jasnego letniego poranka, gdy „Mewa" mknęła na pełnych żaglach, a pani Zelaną stała samotnie na dziobie. - Co cię gnębi, przyjacielu? - Mam nadzieję, że martwię się niepotrzebnie... Jak sądzi pani czy udałoby nam się przekonać kapitana Sorgana, by nie zawijał do Lattash? - A co w tym złego? - Nowe Lattash... - zająknął się Rudobrody. - Stare Lattash w niczym mi nie przeszkadzało, ale już go nie ma. Natomiast nowe... rzeczywiście przysparza mi zmartwień. - Jakich zmartwień, drogi chłopcze? - Chłopcze? - zdziwił się Rudobrody. - Nie przejmuj się - ułagodziła go pani Zelana z uśmiechem. - Powiedz, co cię trapi. - Wolałbym, żeby nie rozeszła się wieść, że jestem na pokładzie Mewy". - Przecież Lattash to twój dom. - Stare Lattash było moim domem. A potem, gdy zostało zalane płynną lawą, stary Biały Warkocz, mój bliski krewniak, zrezygnował z funkcji wodza i na następcę wyznaczył mnie. - Chyba o tym słyszałam. Czy złożyłam ci gratulacje?

- Nie i wolałbym, żeby tak zostało. Nie chciałem być wodzem i nadal nie chcę. Jeśli mi się poszczęści, wojna w różnych częściach Dhrallu może potrwać jeszcze kilka lat. Powinno mi się udać przez ten czas nie podejmować obowiązków. Pani Zelana roześmiała się głośno. - Jesteś zupełnie inny niż moja siostra! Ona pragnie władzy i uwielbienia, ty od nich uciekasz. - Jak ona to wytrzymuje? - Władza jest jej wyjątkowo na rękę. Dzięki niej mniej boli ją paląca świadomość, że w aktualnym cyklu Dahlaine jest od niej starszy i ma większe prawa. - Zamilkła, przyjrzała się Rudobrodemu z namysłem. - Oczywiście masz pojęcie o naszych cyklach? - Mniej więcej. O ile dobrze rozumiem, nie śpicie przez tysiąc lat, a potem przekazujecie swoje zadania młodszym z rodziny i kładziecie się na długi odpoczynek. Dobrze mówię? - W zasadzie tak - zgodziła się pani Zelana. - Mylisz się tylko co do czasu. Nasz cykl jest dwadzieścia pięć razy dłuższy. Rudobrody zamrugał z niedowierzaniem. - Tak długo rządzicie światem? - W jego głosie pobrzmiewało niebotyczne zdumienie. - Tyle trwa nasz cykl. Teraz zbliżamy się do czasu odpoczynku. Gdy rozpoczął się nasz czas teraźniejszy, ludzie jako gatunek znajdowali się na bardzo niskim szczeblu rozwoju. Nie odkryli jeszcze ognia, a ich najbardziej wyrafinowaną broń stanowiły pałki. Przeżywamy teraz okres pod wieloma względami najważniejszy w historii świata. Twój gatunek wiele czasu poświęca na przeprowadzanie zmian. Dlatego ten akurat cykl jest wyjątkowo istotny - i wyjątkowo niebezpieczny. Ale też to i owo nie powinno się zmieniać i tu dochodzimy do sprawy Pustkowia. Co wiesz o pszczołach? Rudobrody lekko wzruszył ramionami. - Dają miód i żądlą każdego, kto chce go wykraść. Miód jest smaczny... ale nie aż tak, żebym za niego musiał cierpieć. - Bardzo mądrze. Posłuchaj wobec tego, co mam na ten temat do powiedzenia. Pszczoły, podobnie jak wiele innych owadów, tworzą złożone społeczeństwo, które ma dbać o rozszerzanie terytoriów oraz zapewnienie odpowiednich zapasów żywności. I o to właśnie toczą się wojny na naszym kontynencie. Niestety, Vlagh jest doskonałym naśladowcą. Gdy jedna z istot mieszkających w Pustkowiu spostrzeże u innego gatunku jakąś cechę, która wyda jej się pożyteczna, Vlagh zaczyna eksperymentować i wskutek tych doświadczeń następny wylęg zostaje wzbogacony o tę pożądaną cechę.

- W ten sposób powstały robaki znające ludzki język. - Chyba powinno się je nazywać robaczycami, takie określenie byłoby bliższe prawdy. Pomiędzy stworami przybywającymi z Pustkowia niewielu jest samców. Prawie wszystkie to samice, ale jedynie Vlagh składa jaja. Setki tysięcy za jednym razem. - Podejrzewam, że młode robaki nie są specjalnie groźne - zaśmiał się Rudobrody. - Rzeczywiście. Ale bardzo szybko rosną. - Jak szybko? - Dojrzałość osiągają w ciągu tygodnia. Żyją zaledwie miesiąc czy półtora, lecz w tym czasie powstaje nowe pokolenie. Ludzie zza morza, których najęliśmy do pomocy, nie do końca pojmują istniejący stan rzeczy, ale też nie muszą. Prawdopodobnie nawet lepiej, że nie mają jasnego obrazu. Gdyby wiedzieli, iż Vlagh potrafi w ciągu mniej więcej dwóch tygodni zastąpić nowymi wszystkie swoje służebnice, które wybili w czasie wojny, nie skłoniłaby ich do walki żadna ilość złota. - Dlaczego mi o tym opowiadasz, pani? - spytał Rudobrody. - Kilka osób musi wiedzieć, co się dzieje naprawdę. Wówczas łatwiej im będzie znaleźć się w odpowiednim miejscu we właściwym czasie. Porozmawiam o twoim kłopocie z kapitanem Sorganem i jeśli się okaże, że „Mewa" bezwzględnie musi zawinąć do Lattash, jakoś cię ukryjemy. - Od razu mi lżej - przyznał Rudobrody. Przez chwilę zaciskał wargi. - Rozumiesz, pani, dlaczego nie chcę być wodzem? - Podejrzewam, że ma to coś wspólnego z umiłowaniem wolności. - Właśnie. - Lekko zmarszczył brwi. - Trafiłaś, pani, w dziesiątkę. Skąd wiedziałaś? - Znam to, mój drogi. Ja z tego samego powodu dawno temu wyniosłam się na wyspę Thurn. Jeśli sądzisz, że rola wodza jest nieprawdopodobnie nudna, to przyjrzyj się funkcji boga. Podobnie jak ty nie chciałam władzy, więc uciekłam i tysiące lat mogłam poświęcić na komponowanie muzyki, układanie wierszy oraz zabawy z rojowymi delfinami. A potem mój starszy brat sprowadził do mnie Elerię i przewrócił mój świat do góry nogami. - Mimo wszystko kochasz tę małą, pani, prawda? Zelana westchnęła. - Kocham ją jak nikogo innego na świecie. Dahlaine świetnie wiedział, że będziemy uwielbiali swoich Marzycieli. W jakimś sensie zachował się okrutnie, ale nie miał wyjścia. - No tak... - Rudobrody się zamyślił. - Ja nie jestem taki znowu niezbędny w swoim plemieniu. Mogą sobie znaleźć kogoś innego, kto będzie siedział z ważną miną. - Nagle wybuchnął śmiechem.

- Co cię tak rozbawiło? - Właśnie sobie uświadomiłem, kto byłby najlepszym wodzem pod słońcem. Może nie wszystkim by się to podobało, zwłaszcza mężczyznom niekoniecznie, ale najlepszym wodzem byłaby Sadzonka. Zelana uśmiechnęła się leciutko. - Sadzonka już jest przywódcą plemienia - rzekła. - Nie potrzebuje do tego tytułu. Wszyscy wasi ludzie robią to, czego ona od nich oczekuje, a przecież tylko to się naprawdę liczy, mam rację? - Głośno tego nie przyznam - stwierdził Rudobrody rozbawiony. * Gdy flota kapitana Sorgana okrążyła pierwszy półwysep wystający z południowego wybrzeża krainy pana Veltana, zerwał się wschodni wiatr. Wydął żagle, a długie, smukłe statki niemal poderwały się do lotu. Rudobrody miał związane z tym konkretne podejrzenia. Pani Zelana i jej rodzeństwo często wspominali o „manipulowaniu rzeczywistością", a wiatr ze wschodu był tutaj i teraz niezwykły. O tej porze roku wiatry dęły z południa i zachodu. Nie ze wschodu czy północy. W każdym razie - nie same z siebie. Kilka dni później „Mewa" okrążyła trzeci, ostatni półwysep, i flota maagsowskich statków skierowała się na północ. W powietrzu czuć było wczesną jesień, Rudobrodego ciągnęło na polowanie. Jesień zawsze była czasem uzupełniania zapasów żywności na nadchodzącą zimę. Tego dnia, jeszcze na jakiś czas przed południem, gdy stał w pobliżu dzioba statku razem ze starszym bratem pani Zelany, podszedł do nich Sorgan Orli Nos. - Dzisiaj w nocy przyszło mi do głowy - odezwał się kapitan - że moi ludzie powinni się dowiedzieć jak najwięcej o mieszkańcach twojej krainy, panie Dahlaine. Mój kuzyn, Skell, jakiś czas temu odkrył, że niedobrze jest puszczać marynarzy na ląd, między zwykłych ludzi, jeśli żaden marynarz nie ma pojęcia o zwyczajach miejscowych szczurów lądowych. - Masz rację, kapitanie - zgodził się pan Dahlaine. - Proponuję zwołać naradę w twojej kabinie. Teraz. Rzeczywiście, o kilku cechach mojej krainy i jej mieszkańców stanowczo powinniście się dowiedzieć. Kajuta kapitańska na rufie „Mewy" nie była szczególnie przestronna, toteż gdy po jakiejś godzinie przybyli wszyscy zwołani na naradę, zrobiło się tłoczno.

- Kapitan Orli Nos poprosił mnie o informacje na temat ludów zamieszkujących moją krainę - zaczął pan Dahlaine. - Pomysł wydaje się sensowny, dlatego chciałbym w ogólnych zarysach przedstawić ludzi z Północy. Potem odpowiem na ewentualne pytania. - Jakbym słyszał wodza plemienia - szepnął Rudobrody do łucznika. - Nie da się ukryć, przyjacielu - przytaknął Długa Strzała. - Wódz jest wodzem, obojętne, gdzie mieszka. - Najbliżej Krainy Zachodniej żyje naród Tonthakanów - zaczął najstarszy bóg. - Co to jest naród? - spytała pani Zelana zaciekawiona. - Wpadłem na ten pomysł już jakiś czas temu, droga siostrzyczko. Wydał mi się najlepszym sposobem położenia kresu wiecznym utarczkom międzyplemiennym. Moją krainę zamieszkują ludzie o trzech bardzo różnych kulturach, więc ustanowiłem trzy narody: Tonthakanów, Matakanów i Atazakanów. Od tego czasu wszelkie spory załatwiane są za pomocą rokowań, a nie walk. - To postępowanie całkowicie sprzeczne z naturą - zakpił Rudobrody. - Dajże spokój! - uciszyła go pani Zelana. - Naród Tonthakanów - podjął pan Dahlaine - mieszka na zachodnim wybrzeżu mojej krainy Ziemia ta przypomina królestwo Zelany, rozwinęła się tam podobna kultura. Góry są wysokie i strome, lasy gęste, wiecznie zielone, obfitujące w zwierzynę płową. Tonthakanie są przede wszystkim myśliwymi, doskonale strzelają z łuku. Przypuszczam, że Długa Strzała i Rudobrody szybko znajdą z nimi wspólny język i w ogóle będą się w tym regionie czuli jak w domu. Różni się on od ich rodzinnych stron jedynie zimą, która w tej krainie trwa długo i jest bardzo mroźna. Latem dni są tam dłuższe niż w domenie Zelany, a zimą krótsze. Teraz, jesienią, tej akurat różnicy nie odczujemy. - Przeniósł spojrzenie na Keselo. - Jestem pewien, że nasz młody, doskonale wykształcony przyjaciel z Imperium Trogickiego wyjaśni nam fenomen różnej długości dni. - Jest to związane z pochyleniem naszego świata, panie. - Trogita posłusznie wdał się w objaśnienia. - Nie jest on ustawiony pionowo w stosunku do słońca, i właśnie dlatego mamy pory roku. Glob się obraca, przez co powstaje dzień i noc, a przy tym równocześnie okrąża on słońce trasą, którą uczeni nazywają orbitą. Gdyby nasz świat się nie obracał, na połowie zawsze panowałaby noc, a na drugiej dzień. Natomiast lekkie pochylenie powoduje pory roku. - Zawsze wiedziałem, że coś z tym światem jest nie w porządku - stwierdził Zajączek bez uśmiechu.