ROZDZIAŁ I
List dotarł do nich niczym posłaniec z zaświatów wieczorem w dniu świętego
Kolbjorna roku pańskiego 1689.
Randar przysiadł akurat na okrągłym kamieniu ponad zagrodą. Patrzył na fiord, lecz
nie dostrzegał piękna krajobrazu.
Nastał czas kwitnienia, od czeremchy rosnącej za jego plecami unosił się aromat
wprawiający go w stan bliski odurzenia. Randar trwał nieruchomo zgięty wpół, zapadnięty w
sobie jak starzec. W czarnych włosach pojawiło się więcej siwych pasm, kontrast był tak
wielki jak w grzywie fiordynga, norweskiego konika.
Oczy lśniły mu jak u dziecka, które lada moment wybuchnie płaczem. Ale dawno nie
widziano, by Randar Meisterplass uronił choćby jedną łzę.
Długi czas upłynął, odkąd odebrano mu Marię.
Wkrótce miną dwa lata.
Dni łatwo dawały się policzyć, nie potrzebował ich zaznaczać, rzezając kreski w
drewnie.
Wystarczyło obserwować, jak rośnie mała córeczka, urodzona zaledwie na kilka dni
przed tym, gdy przyszli po jej matkę.
Mario, Mario...
Jak mogli oderwać cię ode mnie, oskarżyć o straszne czyny? Potworny spisek,
demonstracja siły ze strony tego niezaspokojonego księdza z Lyster.
Pożądał Marii.
Gdy go odrzuciła, wykorzystał wszelkie dostępne mu sposoby i powiązania, by jak
pospolitej ladacznicy odebrać dach nad głową i ziemię. To jednak mu nie wystarczyło.
Jeszcze raz pozbawił ją domu, rzucił do stóp inkwizytorom i sędziom. Czarownica, wiedźma.
Randar nie bardzo już wiedział, czy winien jest wdzięczność chorowitej pastorowej,
która w końcu odważyła się zaprotestować przeciwko intrygom swego męża i uratowała
Marię od śmierci na stosie. Świętej pamięci Cecilia odnalazła wreszcie spokój, oddając życie
w połogu.
Ale ja widać żyję dalej, myślał Randar ze zdziwieniem, nie odczuwając przy tym
żadnej radości. Coraz częściej nachodziło go pragnienie, by zasnąć raz na zawsze i w długim
śnie spotkać ukochaną.
Nie miał nawet pewności, czy Maria jeszcze chodzi po tej ziemi. Jedyne, czego się
dowiedział po długiej zimie, którą spędziła w bergeńskiej twierdzy, to że zesłano ją na
Północ. Do obozu rybackiego, gdzie więziono dziwki i złodziejki, wyklęte kobiety z
najgorszych dzielnic miasta, i podejrzane o zabójstwo, których winy nie udało się w pełni
udowodnić.
Takie, których chciano się pozbyć na zawsze. Z rybackich obozów pracy żadna nie
wracała do domu. Randar, kiedy jeszcze sprawował funkcję kata, nie raz widział kobiety
wybuchające histerycznym płaczem na wieść, że karę śmierci zamieniono im na zesłanie do
obozu. Po stokroć wolały zamknięcie w domu poprawczym, a nawet w zimnym lochu
twierdzy w Bergen czy w piwnicy zagrody lensmana.
I w takie właśnie miejsce zesłano Marię.
Nie mijał ani jeden wieczór, by Randar nie wpatrywał się w gwiazdy na niebie i stale
zmieniający się księżyc. Czy mogły mu powiedzieć, że i ona w tej właśnie chwili ogląda to
samo? Czy jej oczy jaśniały dawnym żywym błękitem, czy też zgasły jak Gwiazda Polarna o
świcie?
Jedyną pociechą było mu dziecko, lecz córeczka, wystraszona melancholią ojca,
uciekała od smutku. Miała wszak Gjertrud, wierną Gjertrud. Gjertrud, która potrafiła
poświęcić cały dzień na przygotowanie posiłku, byle tylko sprawić Randarowi przyjemność.
Biedaczka, gotowa się zamęczyć. I tak rzadko mogła w podzięce spodziewać się uśmiechu.
Randar wiedział, jak bardzo jej na tym zależy.
Zależało jej także na czymś więcej, lecz była zbyt delikatna, by umizgać się do
pogrążonego w żałobie mężczyzny. Wciąż pozostawał wszak mężem jej jedynej przyjaciółki.
Gjertrud zawdzięczała Marii życie, miała więc zarzucać sieci na jej małżonka, podczas gdy
Maria cierpiała w niewoli?
Nie, na coś podobnego Gjertrud nigdy by się nie poważyła. Wystarczało jej, że
zastąpiła Marię dziecku, zajmowała się nim z czułością, na jaką tylko może liczyć niemowlę.
Czesała lśniące, czarne włoski, świadczące o udziale Randara w spłodzeniu tego malutkiego
człowieka, odpowiadała na mądre spojrzenie niebieskich oczu, jakie dorosłemu może posłać
tylko noworodek.
Randar nazywał córeczkę po prostu Maryjką, małą Marją, a kiedy nadszedł dzień
chrztu, sam zaniósł dziecko do kościoła i na chłodne pytanie pastora odparł mocnym,
zdecydowanym tonem:
Marja Meisterplass.
W sierpniu miała skończyć dwa lata.
I nawet przez mgłę nie pamiętała matki.
Randar wieczorami często siadywał na kamieniu, zapatrzony w szlak wiodący
środkiem fiordu. Niekiedy przed jego oczyma przesuwały się małe łodzie wiosłowe, wiozące
do Sogndalsfjaeren ludzi i ładunek. Zdarzało się, że czasem na gładkich wodach zatoki w
czerwcowym upale kołysały się większe statki. Randar szczerze pragnął, by wreszcie
wychynął zza cypla znajomy czarny fjerding. Ole - Miedziak, jego jedyny przyjaciel. Jedyny
człowiek, do którego mógł się zwrócić w owym mrocznym okresie, kiedy to wiódł życie
wyklętego, nieczystego. Był katem. Ale ten czas już minął, i to także zawdzięczał Marii. Każ-
da odrobina szczęścia, jakiej zaznał w życiu to jej zasługa. Był zaledwie chłopaczkiem,
podążającym śladem przybranego ojca, gdy przybyła do nich Liv z tłumoczkiem, który
nazywała Marią, przy piersi...
Całe życie, uświadomił sobie zdumiony Randar. Całe życie powitań i rozstań,
kolejnych powitań i kolejnych rozstań... Jakże mocno pragnął uwierzyć, że tamto pożegnanie
nie było ostatnie!
Fiordem płynął jakiś statek.
Nie był to fjerding Olego, na pewno.
Spory statek, miał dobre żagle, lecz przy braku wiatru załoga zmuszona była zasiąść
do wioseł, dwóch albo nawet i trzech par!
Nigdy wcześniej go nie widział.
Ocknął się, zmrużył oczy od słońca, w którego blasku wolno posuwał się statek.
Czerwony kadłub! A na szczytach masztów i krawędziach burty pięknie błyszczą złocenia!
Wspaniała szkuta!
Randar śledził jej kurs wzrokiem, nie mogąc się nadziwić, czego taki statek szuka nad
fiordem. Pora wiosennego targu dawno już przecież minęła, wszyscy teraz, zajęci
sianokosami, pocili się na polach. Zagrody prawie całkiem opustoszały z kobiet, które
przeniosły się na letnie pastwiska.
Może statek wiezie gości na lato do któregoś ze szlacheckich rodów z wioski? A może
to ten przeklęty pastor ma tak wspaniałych przyjaciół?
Obserwował, jak szkuta, zmagając się z wodą, zmienia kurs. Na pokładzie dostrzegł
błysk metalu. Broń? Niemożliwe, po cóż by ktoś płynął fiordem z bronią?
Z zaskoczenia dech zaparło mu w piersiach, gdy spostrzegł, że statek bierze kurs na
Meisterplassen. Zagroda leżała wśród usypisk głazów po niewłaściwej stronie fiordu; w
pobliżu domostwa kata nie mieszkał nikt inny.
Najpewniej jakaś pomyłka. Miał ochotę wstać i pobiec na dół do Gjertrud i Sunnivy,
zajmujących się pokrzywami, które ściął przed południem, lecz nogi nie chciały go usłuchać,
tkwił na kamieniu jak sparaliżowany.
Dziewczęta, jak się zaraz okazało, same dostrzegły statek, Sunniva wołała coś do
niego jasnym, mocnym głosem. Starsza córka Marii stanowiła zaskakującą mieszankę
skrytości i impulsywności.
Randar patrzył, jak załoga spuszcza na wodę lekką łódź, szkuta znalazła się już tak
blisko, że mógł policzyć ludzi na pokładzie. Czterech stało przy burcie, powoli opuszczając
szalupę z siedzącym w niej człowiekiem, ubranym w połyskliwy niebieski strój. Złociste
włosy lśniły w blasku słońca. U rękawów miał koronkowe mankiety, nosił też długie,
błyszczące czarne buty.
Ciało Randara ocknęło się do życia, ze zdumiewającą sprężystością poderwał się na
nogi i czym prędzej pospieszył do pomostu. Teraz nikt już nie wziąłby go za starca. Prawdę
powiedziawszy, trzymał się znakomicie jak na swój piąty krzyżyk.
- Randar Meisterplass?
Mężczyzna w łodzi już kilka metrów od brzegu odłożył wiosła i uprzejmie się skłonił.
- A kto pyta? I z jaką sprawą przybywacie, mój panie?
- Jestem Adrian Muld i przywożę dla ciebie list.
- List? - Randar zadrżał; nigdy w życiu nie otrzymał żadnego listu. Nie umiał też go
przeczytać.
Przybysz dopływał już do lądu i Randar wreszcie opamiętał się na tyle, by pomóc mu
dobić do pomostu. Wyciągnął szorstką dłoń i popatrzył młodemu człowiekowi prosto w oczy.
- Przybywam z Północy - oznajmił Muld po prostu i Randar w jednej chwili już
wiedział, kto przysyła list. Serce podskoczyło mu w piersi, musiał z całych sił wziąć się w
garść, by nie okazać przemieszanej z bólem radości.
- Od Marii - szepnął.
Młodzieniec, przyglądający się uważnie jego twarzy, skinął głową.
- Dziękuję... panie Muld... Czy... czyją spotkaliście?
- Owszem, spotkałem. Przywożę wam jej najgorętsze pozdrowienia. Maria miewa się
dobrze, lecz bardzo cierpi z powodu rozłąki z ukochanymi, których zostawiła w domu.
Randar z trudem przełknął ślinę. Na usta cisnęło się tysiąc pytań, ale nie wiedział, od
czego zacząć. Adrian Muld przez ramię zerknął na statek, unoszący się nieruchomo na
gładkiej niebieskiej wodzie.
- Proszę nie odchodzić... Mam nadzieję, że nie odmówicie łyka piwa... a może
skromnego poczęstunku...
Randar miał nieprzepartą ochotę pogładzić kształtne dłonie młodzieńca; być może
dotykały Marii, może wciąż zostało na nich jej wspomnienie.
Adrian skinął głową, z podziękowaniem przyjął zaproszenie.
Randar nie bez wstydu zaprowadził go do swej skromnej chaty, chociaż w porównaniu
z chałupą, w której sam tutaj wyrósł, mogła się ona wydawać prawdziwie pańskim dworem.
Własnymi rękoma wyrzeźbił piękne meble stojące teraz pod ścianami i dekoracje zdobiące
futryny przy drzwiach. Adrian podziwiał jego kunszt, chwalił zgrabne linie i motywy
wyrzezane w drewnie.
- Widzę, że jesteś utalentowanym człowiekiem.
Nadzwyczajnie utalentowanym, prawdziwym geniuszem rylca...
Wzrok Adriana padł na dłonie Randara, którym brakowało kilku palców.
- Nieprawdopodobne! - dodał z uznaniem.
Randar przedstawił Gjertrud, starszą córkę Marii, Sunnivę Mogensdatter, i Maryjkę.
Malutka śmiało zadarła głowę i wbiła oczy w obcego przybysza.
- Ładny pan - stwierdziła i obróciwszy się na pięcie, uciekła.
Zaraz jednak wróciła, małe paluszki złapały za pochwę szpady, którą Adrian oparł o
krzesło. W złoconej skórze najlepszego gatunku błyszczały czerwone i zielone kamienie.
- Daj Maji!
Randar zawstydził się śmiałością dziecka, skinął na Gjertrud, by zabrała dziewczynkę.
Ale Adrian wziął Maryjkę na kolana i zaczął czegoś szukać w kieszeniach. Wreszcie
wyjął nieduże lustereczko oprawne w śliczną ramkę ze srebra.
- To dla ciebie, maleńka. Za to, że jesteś tak podobna do swojej matki.
Randar poczuł ukłucie w piersi. Co to ma znaczyć?
Sunniva zacisnęła powieki.
Adrian zauważył jej reakcję i zaraz odpiął koronkowy kołnierz, który nosił pod
dwurzędową kurtką.
- A to pamiątka dla ciebie, panienko Sunnivo, jeśli wolno mi coś ofiarować. Musicie
zrozumieć, winien jestem ogromną wdzięczność waszej matce...
Usłyszeli wreszcie niezwykłą historię Adriana. O kobiecie, którą jeszcze jako chłopiec
spotkał daleko na Północy, o kobiecie, którą, pomimo że została skazana za nieuczciwość i
kradzież, pokochał pierwszą, gorącą młodzieńczą miłością. Bardzo krótko cieszył się jej
towarzystwem, bo statek prędko musiał opuście wybrzeże Norwegii.
- Obiecałem jednak, że wrócę, gdy czas jej kary dobiegnie końca. Owszem,
dochodziły mnie słuchy, że nikt żywy nie opuszcza takich miejsc jak tamto, musicie jednak
wiedzieć, że wprawdzie bardzo dokucza im tam głód i zimno, to jednak najsilniejsze mogą
przeżyć. A moja ukochana była silna... Cóż, mijały lata i pewnego dnia nadszedł czas, by po
nią pojechać. Potraficie sobie pewnie wyobrazić, jak wielki smutek mnie ogarnął, gdy
dowiedziałem się, że jej już nie ma. Nie zniosła rozstania, trochę... pomieszało jej się w
głowie. Tak w każdym razie mi mówiono. Spotkałem tam natomiast dwie niezwykłe kobiety.
Jedną z nich była twoja Maria... - Adrian uśmiechnął się do Randara. - Drugą była Kristina,
moja córka! - podjął po chwili, a jego twarz rozjaśniła się czułością. - Winien jestem
wdzięczność Marii za to, że mała przeżyła, i za to, że wśród tej nędzy i okropności na wyspie
wyrosła na tak zrównoważone i normalne dziecko. Teraz chyba już rozumiecie...?
Pokiwali głowami, uwierzyli w tę nieprawdopodobną historię, rodem jak z baśni. Po
cóż miałby przywozić im podarki i kłamać przy tym?
Wreszcie Adrian wyciągnął pożółkły, ciasno zrolowany zwój skóry, solidnie
obwiązany sznurkiem.
- To dla ciebie, Randarze, dla was wszystkich. Sunniva bez wahania wyciągnęła rękę.
Jedynie ona umiała dobrze czytać.
Skjoervoer, koniec kwietnia 1689
Moi najdrożsi, wytęsknieni!
Ślę Wam ten list, pragnąc, abyście znaleźli w nim pociechę i ukojenie. W każdej
godzinie moje myśli są przy Was i wiem, że Wy także musicie znosić troskę i niepokój o mój
los, który dotknął nas wszystkich. Błagam, nie smućcie się zbyt mocno. Świadomość, że przeze
mnie tak cierpicie, przyprawi mnie o jeszcze większy ból. Przez wzgląd na mnie opiekujcie się
i radujcie sobą nawzajem, a ja przyrzekam, że będę o siebie dbać i wystrzegać się zła tak, jak
tylko to możliwe w tym miejscu. Nie będę Was oszukiwać, nie mam Was za głupców, którzy
nie potrafią pojąć, jak trudne mogą być moje powszednie dni. Dotychczas jednak mojemu
życiu nie groziło niebezpieczeństwo. Rzadko dokucza mi głód, najgorsza jest ciemność i ta
długa zima. Wiele kobiet nie jest w stanie jej przetrzymać, nie potrafią się troszczyć o własne
zdrowie, a często brakuje im nawet pary butów, chroniących przed mrozem...
Sunniva zrobiła przerwę, zwilżyła usta. Przestała się spieszyć, starannie odczytywała
każde słowo z długiej opowieści matki. Pozostali słuchali w milczeniu, przed ich oczami
rysował się samotny szkier. Przez głos Sunnivy przebijał głos Marii, w zadziwiający sposób
przeniesiony do nich na zwojach papieru.
Randar nie śmiał płakać, bał się nawet drgnąć w obawie, że całe ciało w jednej chwili
mu zwiotczeje. Strasznie było słuchać relacji Marii z jej życia na Północy, lecz jednocześnie
rosła w nim radość, wiedział wszak, że Maria żyje i mimo wszystko dobrze się miewa. Tak,
jego Maria jest silna!
...nie mam nic więcej do opowiedzenia o moim Życiu tutaj i kończę tę część listu, śląc
Wam ciepłe myśli.
Jak widzicie, są tu jeszcze cztery inne listy, po jednym dla każdego z Was. Maleńkiej
dajcie jej list w dniu, w którym pozna sztukę składania liter.
Kochana Sunnivo, naucz jej siostrzyczkę. I wypełnij obietnicę, którą złożyłam Gjertrud
A ty, Randarze... przyłóż swój list do serca i noś go przy tej piersi, do której tak bardzo
pragnęłabym przylgnąć. Pewnego dnia spotkasz kogoś, komu zaufasz na tyle, byś pozwolił mu
odczytać moje słowa przeznaczone dla Ciebie. Wiem, że Adrian jest człowiekiem godnym
zaufania, lecz znam Cię na tyle, ukochany, by wiedzieć, jak trudne może być dla Ciebie odsło-
nięcie twarzy przed nieznajomym.
Żyjcie dobrze, najmilsi, i niech nie opuszcza Was odwaga. Nie utraciłam nadziei, że
spotkam Was jeszcze tu na ziemi, i co wieczór modlę się do Najświętszej Matki o tę łaskę. Wy
również się módlcie, strzeżcie też miłości, kochajcie się nawzajem i bądźcie razem. Przekażcie
moje pozdrowienie przyjaciołom z wioski, Eyliffowi lensmanowi i jego domownikom i
wszystkim innym, którzy jeszcze dobrze o mnie myślą.
Postaram się przesłać Wam więcej listów, lecz to może być trudne. Tak bardzo pragnę
Was ujrzeć, usłyszeć Wasze głosy! Ponieważ jednak to niemożliwe, bardzo ucieszą mnie jakieś
wieści. Wiem, że mogą upłynąć lata, zanim Adrian znów zawita w te okolice, lecz sądzę, że nie
zapomni o swojej Kristinie. Prześlij wraz Z nim kilka słów, Sunnivo. I może lok włosów
malutkiej... A ty, Randarze, może miałbyś coś dla mnie, choćby skrawek koszuli, w której
zdołam wyczuć Twoją bliskość?
Od Gjertrud chciałabym dostać jedno z jej wspaniałych pszennych ciastek, ale wiem,
że przy tak dalekiej podróży to próżna prośba. Przyślij mi raczej woreczek pachnących ziół z
Meisterplassen, abym mogła schować go w posłaniu i zasypiać wśród zapachu domu.
Niech Bóg ma w opiece Was wszystkich!
Do następnego spotkania,
Maria.
Przy swoim imieniu narysowała kwiatek pierwiosnka, kluczyki Maryi.
Wszyscy płakali.
Adrian nie wziął im tego za złe, nie odwracając twarzy uspokajającym gestem gładził
malutką po policzku. Maryjka jedyna miała suche oczy, ale usta jej się skrzywiły na widok
smutku najbliższych.
- Juś nie płaćcie! Gjeltlud, śmiej się, śmiej! Pats! - starała się ich rozbawić, przyniosła
nawet lalkę i kazała jej skakać po kolanach opiekunki.
Musieli więc otrzeć łzy, gdy mała zanuciła wymyśloną przez siebie piosenkę i na
niepewnych nóżkach ruszyła w tany z lalką.
- Promyk słońca - uśmiechnął się Adrian. Gjertrud potwierdziła to skinieniem głowy.
Randar też chciał przyświadczyć, lecz on nie potrafił patrzeć na córeczkę, nie czując przy tym
ukłucia w piersi. Zdawał sobie sprawę, że bez malutkiej tęsknota za Marią byłaby jeszcze
trudniejsza do zniesienia, lecz nie dało się zaprzeczyć, że podobieństwo dziecka do jego matki
wciąż na nowo rozdrapywało rany.
Randar wziął do ręki dwa arkusze z jego imieniem, rozpoznał te litery, i delikatnie
końcami palców pogładził czarny atrament, którym palce Marii ułożyły z liter jego imię.
Nigdy goręcej nie pragnął umieć czytać. W duchu poprzysiągł sobie, że opanuje tę sztukę.
Nigdy nie pozwoli nikomu obcemu dotknąć tych papierów, będzie je nosił na piersi, tak jak
pisała Maria, do czasu aż sam będzie mógł je rozwinąć i poznać jej myśli.
Sunniva zaofiarowała się, że przeczyta mu list, lecz on uprzejmie odmówił.
Dziewczyna zabrała więc swoje kartki i gdzieś przepadła. Wieczorem zamierzała przeprawić
się przez fiord, by następnego dnia stawić się w gospodarstwie lensmana. Służyła w Stedje od
dwunastego roku życia. Randar przypuszczał, że podoba jej się takie życie wśród młodych
dziewcząt na wielkim dworze. Tak, tak, nie brakowało tam i chłopców. A Sunniva wcześnie
weszła w dorosłość, prędko dojrzała.
Randar ucieszył się, gdy wraz ze zmierzchem spokój zapanował nad Meisterplassen.
Wiosenne wieczory stawały się coraz jaśniejsze, teraz nawet w środku nocy mógł dostrzec
zarys wiszących nad łóżkiem obrazów. Niebo wśród całej niebieskości miało też odcień różu.
Lustro wody marszczyła łagodna bryza. Czerwony szkuner dawno już zniknął za
cyplem Ylvisaker. Daleko po obu stronach fiordu leżały niewielkie osady, najbliżsi sąsiedzi
Meisterplassen. Dotarcie do nich inaczej niż wodą nie było możliwe.
Noc.
Cicha, gorąca.
Jak wszystko, co ich łączyło...
Znów otuliła go tęsknota, przez sen zrzucił lekką derkę.
ROZDZIAŁ II
Sunniva z każdym ruchem wioseł zostawiała Meisterplassen coraz dalej za sobą.
Poranek był jasny i przejrzysty, powietrze świeże i czyste po nocnym lekkim deszczu.
Z przyjemnością wręcz odjeżdżała od Randara i Gjertrud. Żałoba przesłaniała im oczy
niczym bielmo, przypominając Sunnivie, gdy tylko ich widziała, o jej własnej tęsknocie.
Dlatego tak rzadko ich odwiedzała.
Meisterplassen nigdy nie stało się jej domem, jej gniazdo rodzinne było zupełnie gdzie
indziej, tam gdzie przeżyła piękne dni, kiedy jeszcze żył ojciec, a czas upływał wesoło na
zabawie i żartach.
Ojciec.
Kochany tatuś, umarł tak nagle.
I ten późniejszy koszmar, kiedy nowy proboszcz oznajmił, że mama i ojciec nigdy nie
zostali sobie naprawdę poślubieni. Wynikało z tego, że ona sama jest bękartem, tyle
rozumiała.
Odpowiadała jej służba w gospodarstwie Stedje, gdzie rządził lensman Eyliff i jego
żona Hilda. Wiedziała, że to dobre miejsce. Nie wszyscy mieli takie szczęście do gospodarza
jak dziewczyny na Stedje. W każdą niedzielę mogły pospać dłużej, nie brakowało jedzenia, a
na święta Bożego Narodzenia dostawały nowy materiał na suknie. Sypiały w łóżkach z
siennikami, a gdy robiło się zimno, gospodarz nie skąpił opału do ogrzania ich komór. A
przecież wielu znajomych Sunnivy miało swe sypialnie na stryszkach w oborze albo po prostu
w kącie sąsieka z sianem.
No i zapłata w wysokości trzech albo czterech talarów. To więcej, niż bez wstydu
miałaby odwagę żądać.
Najbardziej lubiła wieczory spędzane z innymi młodymi. Życie nie rozpieszczało jej
przyjaźnią i towarzystwem rówieśników. Najpierw była wszak córką pastora, której inne
dzieci lękliwie unikały. Uważały, że nosi za ładne sukienki, i z niechęcią patrzyły na jej
zabawki. Wygnana z domu jak dziecko nędzarzy, przybyła na Meisterplassen. Prędko zdała
sobie sprawę, że Randar, przyjaciel mamy, jest wyklęty przez ludzi.
Musiało upłynąć trochę czasu, lecz w końcu zdołała zaakceptować fakt, że przed
przybyciem mamy na plebanię byli kochankami.
Randar okazał się dobrym człowiekiem, i pięknym w taki niezwykły, tajemniczy
sposób. Miał silne ciało i bardzo, bardzo ciemnoniebieskie oczy patrzące spod czarnej
grzywki. Spokojny i opanowany, unikał zatargów z wystraszoną dziewczynką. Sunniva
powoli, dzień po dniu odkrywała jego spokój, aż w końcu zaczęła się przy nim czuć równie
bezpiecznie jak kiedyś przy ojcu, łagodzącym pieszczotą jej smuteczki.
Mama kochała Randara.
Sunniva coraz lepiej pojmowała, na jaki los w rzeczywistości skazano jej matkę.
Zesłano ją za karę na północne krańce kraju, bez możliwości powrotu. Nigdy nie ujrzy
już Randara. Sunniva pozostanie sierotą, bez ojca i matki. Maryjka miała może trochę więcej
szczęścia, przynajmniej ojciec był przy niej. Chyba że i on zapłacze się na śmierć...
Sunniva poczuła leciutkie drżenie w głębi serca, lecz natura zabraniała jej dręczyć się
tym, na co i tak nie dawało się znaleźć żadnej rady.
Mamy nie było.
Dość już nocy przepłakała z tego powodu, ale teraz, gdy tak niespodziewanie nadszedł
list, uświadomiła sobie, że jej rany wcale się nie zagoiły.
Straszna była świadomość, że mama już nigdy nie podejdzie na palcach, żeby lepiej
otulić ją kocem, myśląc, że ona śpi. Lekki dotyk dłoni na czole, łaskoczące kosmyki włosów
odsunięte z twarzy... To właśnie mama.
Jestem teraz już prawie dorosła, myślała Sunniva, dłonią zasłaniając oczy przed
blaskiem bijącym z nieba, żeby zobaczyć, czy nikt znajomy nie stoi na brzegu. Nie, są tylko
ci, którzy zawsze się tam plączą, zapatrzeni w przepływające łodzie. Najubożsi znad brzegu,
wdowy i starcy, dzieci o zdeformowanych stopach, ślepcy, wszelkiego rodzaju kaleki.
Najnędzniejsi, ci, którzy nie mieli prawa spodziewać się jakiejkolwiek pomocy.
Owszem, rzucano im okruszyny chleba i ochłapy z połowów. Żyli chlebem z kory
drzew, dziko rosnącym zbożem, rybami, które sami zdołali złowić, i zupą z wodorostów.
Zimą wielu z nich zamarzało na śmierć w nędznych lepiankach, w wilgotnym powietrzu nad
samą wodą stale wybuchały nowe choroby.
Sunniva starała się zanosić im jakieś smaczne kąski, czasami resztki z kuchni Stedje.
Dzieci zawsze tłoczyły się wokół niej, wiedziały, że mogą liczyć na coś dobrego. Ogarniał ją
wstyd, gdy usiłowały całować ją po rękach, pachnących zapewne mąką i masłem, a mimo to
nie potrafiła się zdobyć na minięcie żebrzących dzieci z podniesioną głową.
Przycumowała pożyczoną łódź i zabrała niewielki tobołek. Szybko pokonała odległość
dzielącą ją od Stedje, kawałek dobrą, bitą drogą, a później ścieżką na skróty przez pola i
zagajnik. Ze Stedje roztaczał się widok na wioskę, rozłożoną w zaciszu doliny schodzącej do
fiordu. W górze leżało wiele pięknych zagród, ale Sunniva nigdy nie zapuszczała się dalej niż
do Eggja. I do Gurvin.
Tam mieszkał Bjornar.
Cudowny Bjornar, który kiedyś, pewnego wieczoru, już całe wieki temu, wziął ją za
rękę. Bjornar, który w ciepłe noce chętnie przychodził pod dziewczęcy stryszek i
wygwizdywał rozchichotanym pannom wesołe melodie.
Niejedna koleżanka Sunnivy miała oko na chłopaka z Gurvin. Liczył sobie
dwadzieścia lat, poruszał się lekko, sprężyście. Złociste loki tańczyły mu wokół głowy, ale po
rysach twarzy łatwo można się było zorientować, że nie jest już żółtodziobem. Mężczyźni
twierdzili, że to robotny, godny dziedzic gospodarstwa z tradycjami.
Sunniva była pewna, że go kocha. Rozpaczliwie, desperacko, z całego serca. On
jednak widać tego nie rozumiał. Rozmawiał z nią wesoło, kiedy spotykali się po nabożeństwie
w kościele, lecz z taką samą wesołością witał Anitę, Kari czy Martę. Nikt nie widział, by
zatańczył więcej niż trzy tańce z tą samą dziewczyną. Sunniva nie raz i nie dwa wykradała się
z domu i drżąca obserwowała taneczną polanę, na której starsza młodzież bawiła się w kole
albo parami wirowała w objęciach.
W tym roku przyszła kolej na nią.
Latem kończyła piętnaście lat i miała uczestniczyć w zabawach dorosłych. Przestała
być dzieckiem!
Szkoda, że nie ma mamy. Mama obiecywała, że na pierwsze tańce Sunniva dostanie tę
piękną sukienkę z lnianego płótna. Ozdobiłaby ją koralikami i koronkami, poświęciłaby
własne stroje, byle tylko córka ślicznie wyglądała na swej pierwszej świętojańskiej zabawie.
Ale mama marzła gdzieś na małej rybackiej wysepce daleko na Północy, a Sunniva
musiała radzić sobie sama. Randar nie miał pojęcia o rozterkach młodych dziewcząt, może
uznałby, że Sunniva nie ma wstydu, skoro myśli teraz o zabawie i przyjemnościach.
Gjertrud na pewno uważała tak samo.
Cóż, przyjdzie jej samej razem z Kari spędzać wieczory z igłą i nitką, by jak
najpiękniej wyszykować się na tańce. We dnie, odkąd gospodarzyły we dworze tylko we
dwie, i tak było dość roboty. Inne dziewczęta wraz z żywym inwentarzem przeniosły się na
lato do letniej zagrody.
Sunniva wzięła drewniaki do ręki i po miękkiej, młodej trawie przebiegła ostatni
kawałek do spichlerza. Stał na skraju podwórza jako jeden z wielu solidnych budynków z
drewnianych bali wśród nowszych zabudowań z pionowych desek. Stedje było wielkim,
pięknym gospodarstwem z dwoma podwórzami, które zespalał główny budynek z ga-
leryjkami. Tu właśnie na parterze zbierał się lokalny wiejski ting, tu odbywały się posiedzenia
sądu, wyprawiano też wesela, a nawet stypy, kiedy ktoś chciał się postawić, a sam nie miał
dostatecznie dużo miejsca.
W gospodarstwie zawsze panował ruch, mieszkało tu wszak trzydzieścioro dwoje
ludzi, a podlegali mu dzierżawcy i chałupnicy z połowy dystryktu.
Sunnivę przeniknął dreszcz, kiedy weszła do sieni, chłodnej w porównaniu z
pierwszymi prawdziwie gorącymi promieniami słońca, pieszczącymi skórę. Prędko przebrała
się w grubą roboczą spódnicę i naciągnęła przez głowę skórzany fartuch. Będą dziś farbować
wełnę, motki zawisną do wyschnięcia na drzewach przy rzece niczym rozradowane kolorami
proporce: należało się z tym uporać przed sianokosami.
Sunniva nasmarowała ręce baranim tłuszczem, żeby żrący niebieski barwnik nie
wgryzł się w skórę. Nie byłoby wcale zabawnie, gdyby przyszła na tańce z sinymi rękami!
Gdy dotarła nad rzekę, poranek przeszedł już w dzień. Kari zdążyła rozpalić ognisko,
a wełna w wielkich stosach czekała, aż ubarwi ją brzoza, gałązki czarnych jagód i czarny
proszek, który pomimo nieprzyjemnego zapachu dawał głęboki niebieski kolor. Farbowane
nim tkaniny stawały się jeszcze mocniejsze.
- Witaj, Sunnivo! Spóźniłaś się. Chciałaś mnie zostawić samą z tą ciężką wełną?
- Och, nie żartuj, wyprawiłam się skoro świt. Ale opornie mi się wiosłowało, wiatr
przez cały czas wiał mi w twarz.
- Aha, byłaś wczoraj w domu. Jak się tam miewają?
Sunniva westchnęła, przysiadła na kępie trawy i splotła dłonie na podołku. Nie miała
ochoty zabierać się do mozolnej pracy, troski leżące na sercu ciążyły widać także rękom i
nogom.
- Opowiadaj. Widzę, że coś się stało. Coś złego?
- Nie, zwyczajnie. Ale trochę jestem smutna. Dostałam wczoraj list... od mamy.
- Och....
Sunniva spostrzegła, że Kari szerzej otwiera oczy. Przyjaciółka nieraz prosiła, by
opowiedzieć jej o Marii, owej niezwykłej kobiecie, którą Sunniva miała szczęście mieć za
matkę. Niektórzy wciąż nazywali ją czarownicą, pastor twierdził, że to kusicielka, a lensman
wspominał ją jako przeklęcie urodziwą kobietę.
Matka Sunnivy, uwięziona teraz gdzieś na Północy, na pewno była osobą niezwykłą.
Sunniva niechętnie opowiadała o liście matki, o tęsknocie, o braku nadziei i
bezradności.
Kari zrozumiała, starannie dobierała słowa odpowiedzi.
- Pojmuję, że musisz za nią bardzo tęsknić. To straszne tak nie mieć żadnej rodziny...
bo twoja mała siostrzyczka nie potrafi chyba na razie dać żadnej dobrej rady?
Sunniva uśmiechnęła się, lubiła tego pulchnego, ciemnowłosego dzieciaka.
- Nie ma chyba dwóch sióstr bardziej niepodobnych do siebie niż my - powiedziała. -
Maryjka ma taką ciemną cerę, jest taka drobniutka, ale swoim gniewem potrafi przepędzić
samego diabla gdzie pieprz rośnie. A ja... Podobna jestem do wielkiej, cielnej krowy,
brunatna sierść, grube kości i wielkie, mokre oczy...
- Przestań! Za surowo się oceniasz. Nie przeglądasz się w lusterku? Masz śliczne
brązowe włosy, chłopców aż skręca, żeby cię po nich pogłaskać. Jesteś wysoka, trzymasz się
prosto, masz silne ręce i nogi. A twoje oczy... Takie piękne jak u eleganckiej damy, z długimi,
ciemnymi rzęsami!
Sunniva prychnęła gniewnie:
- Mam zapadnięte policzki, a stopy wielkie jak u mężczyzny.
- Masz jeszcze inne części ciała niezwykłej wielkości, dlatego wątpię, żeby jakiś
mężczyzna patrzył akurat na twoje stopy - roześmiała się Kari i rzuciła garść zgniecionej
trawy na piersi Sunnivy.
Teraz śmiały się już obie i z chichotem przekomarzały się dalej. Sunniva poczuła, że
łatwiej się jej oddycha.
Jak cudownie mieć przyjaciółkę!
Gdy przygnębiona wracała z Meisterplassen, nikt nie potrafił jej rozweselić tak jak
Kari.
Sunniva rozwiesiła ostatnie żółtozielone motki i przelała zabarwioną wodę do beczki.
Zamierzały wykorzystać ją jeszcze raz, wszystko należało oszczędzać.
Kari uprzątnęła kadzie, tarę i pięć opróżnionych z wełny koszy. Pora była późna,
dziewczęta po słońcu poznały, że zbliża się czas posiłku, na który z pewnością już czekali
kosiarze ciężko pracujący na polach.
Prędko przeszły ścieżką do dworu, odłożyły sprzęty na progu „domu ognia”.
Potem zmyły z siebie barwniki i tłuszcz i przebrały w fartuchy używane do pracy w
domu.
Nad ogniem wisiał już kociołek pełen wody, jego napełnianie należało do
obowiązków najmłodszej ze służących. Kari wyjęła faskę ze zmieloną w domu mąką i
roztarłszy jej porcję z zimną wodą, wlała mieszaninę do parującego garnka. Dolała jeszcze
dzbanek wczorajszego wywaru z mięsa i dodatkowo posoliła, jak należało w porze letnich
upałów. Sunniva do smaku posypała owsiankę strużynkami przyniesionego ze spiżarni
suszonego mięsa. Krowy cielące się jesienią od dawna już nie dawały mleka, do posiłku
popijano więc kwas. W stojącej pod podłogą kuchni beczce, do której zlewano resztki mleka,
wytwarzała się kwaskowata, żółtawa masa. Po odciśnięciu wyrabiano z niej specjalny rodzaj
sera, zwany po prostu „starym”, zaś niebieskawy płyn, zwany kwasem, letnią porą zaspokajał
pragnienie małych i dużych.
Kosiarze zasiedli wokół stołu, Kari i Sunniva kręciły się jak frygi, dbając, żeby
każdemu dostało się to, co mu się należy. Potem czekało je zmywanie i zamiatanie, dopiero
gdy się z tym uporały, same mogły coś przegryźć. Lubiły wziąć trochę chleba, a czasami i kil-
ka kawałeczków suszonego mięsa i iść nad rzekę. Miały tam swój zielony domek, osłonięty i
przyjemny. W najgorętsze letnie dni chętnie gromadziła się tu młodzież, lecz w tym roku nikt
najwyraźniej nie przypomniał sobie o tej cudownej chłodnej polanie.
Miło było jeść wieczerzę w zacisznym zakątku.
Dziewczęta beztrosko rzucały kuleczki z chleba do wody, obserwując, jak małe rybki
z zapałem skubią ludzką strawę.
Były zmęczone po całym dniu pracy, nieskore do żartów i wielkich czynów.
Kari wyciągnęła się na trawie i roztarła obolałe mięśnie ramion. Była troszkę starsza
od Sunnivy, miała długie brązowe włosy, które teraz, kiedy rozpuściła koronę z warkoczy,
wiły się jej aż do pasa.
- Ciekawe, kto przyjdzie na tańce w wieczór świętojański - westchnęła.
- Nie pytałaś go? - zainteresowała się Sunniva z błyskiem w oku.
- Myślę, że się zjawi. Ale pomyśl tylko, co będzie, jak przyprowadzi inną albo...
- Powinnaś go spytać. Przecież mimo wszystko wystawał tej wiosny pod twoim
oknem co najmniej trzy razy. Dziwne byłoby, gdyby nie miał szczególnych zamiarów.
Kari zmarszczyła nos, zastanowiła się.
- Hmmm, nie wiem. On jest dziwny. To prawi mi piękne słówka i stroszy pióra jak
kogut, to znów następnym razem, kiedy się spotykamy, ledwie na mnie spojrzy...
- Wszyscy są tacy sami. Nie wiadomo, co myśleć - pokiwała głową Sunniva i sięgnęła
po ostatni kawałek chleba.
- No a ty? Co z Bjornarem?
- Nie wiem. Wiem tylko, że jeśli przyjdzie na tańce z inną... Umrę!
- Eee, pleciesz...
- Na pewno! Boli mnie tu, w środku, na samą myśl, że mógłby być z inną. Na
przykład z tą suką Anitą. Ona się go czepia jak rzep owczej sierści!
- Anita jest piękna...
Sunniva prychnęła, ale nie zaprzeczyła.
Anita rzeczywiście była piękna. Miała rude włosy, jasną cerę i drobniutkie piegi,
którym mężczyźni najwyraźniej nie potrafili się oprzeć. Piwne oczy błyszczały, a usta
zdawały się w każdej chwili gotowe do pocałunku.
- Anita jest głupia - oświadczyła Sunniva. - Każde najprostsze zadanie trzeba jej
wyjaśniać co najmniej tuzin razy.
- Ich to wcale nie obchodzi. Wydaje mi się wręcz, że chłopcy uważają to za zaletę. Nie
ryzykują, że przejrzy ich myśli.
- Pewnie masz rację. Pamiętam, jak Thomas się rozgniewał, kiedy w zeszłym roku
odpowiedziałam za niego, gdy nas przepytywano przed konfirmacją.
Dziewczęta przysunęły się do siebie, wieczór z wolna przechodził w noc, ale nie
tęskniły za rozgrzanym sypialnym stryszkiem, gdzie na pewno już chrapały dwie inne
dziewczyny. Najstarsza ze służących, odpowiedzialna za służbę, godziła się na to, że dwie
przyjaciółki od czasu do czasu razem gdzieś przepadały.
Ale Kari zaczęła już ziewać, ułożyła się wygodniej na trawie. Ptaki ucichły.
Nawet rzeka zdawała się płynąć spokojniej. Liście drzew drżały, na niebie pojawiły
się blade gwiazdy.
- Śpiąca jestem - mruknęła Kari.
- Ja nie - odpowiedziała Sunniva. - Tyle mi się kręci po głowie... list mamy...
Bjornar... wszystko.
- Musisz już spać. Jutro mamy przewracać siano!
- Wiem, ale posiedźmy tu jeszcze chwilę!
- Dobrze. Zapadła cisza.
Taka cisza, że Sunniva usłyszała, jak w zagajniku nad rzeką trzaskają gałązki pod
czyimiś stopami. Wpatrzyła się w mrok, spodziewała się ujrzeć sowę albo może lisa.
Niedźwiedź raczej nie podchodził tak blisko ludzi.
To musi być człowiek.
Młody, zwinny człowiek.
W letnim mroku błysnęły jasne włosy.
- Bjornar - wargi dziewczyny ułożyły się do wymówienia dźwięków, lecz słowa
uwięzły jej w gardle.
Szturchnęła na wpół uśpioną Kari.
- To Bjornar Gurvin. Chyba nas podgląda - szepnęła cicho.
- Naprawdę? To bardzo emocjonujące. Chcesz, żebym poszła?
- Nie! Tak! Nie, zostań. Boję się...
- Czego? Niewiele będziesz miała okazji, żeby porozmawiać z nim sam na sam! I na
pewno nie zaciągnie cię do lasu i nie zhańbi, nie ośmieli się!
- Bjornar... nigdy by...
- No to czego się boisz?
Sunnivę ogarnęła lekka irytacja, rozgniewało ją przede wszystkim jej własne
podniecone serce.
- Dobrze, pokażę ci, że się nie boję. Idź do domu! Kari, śmiejąc się pod nosem,
odeszła.
Bjornar stał oparty o drzewo na niedużym wale ziemnym, schodzącym nieco dalej do
rzeki.
Podniósł rękę na powitanie. Sunniva pomachała mu niepewnie.
Ruszył w jej stronę!
Na miłość boską, podchodził do niej!
Przestała oddychać, serce tłukło się w piersi niczym przerażony ptak w klatce.
Zobaczyła, jak chłopak zwinnie wbiega na gładką skałę, stopy bez trudu znalazły
oparcie na śliskim podłożu.
Loki tańczyły mu nad uszami, kiedy kroczył ku niej sprężyście jak leśny bożek.
Sunniva chłonęła widok silnego ciała. Bjornar ubrany był tylko w koszulę bez
rękawów i brunatne robocze spodnie, ale na nogach miał lekkie skórzane trzewiki, co
odróżniało go od zwyczajnych synów chałupników.
- Witaj, Sunnivo. Właśnie myślałem, że to ty.
- Witaj, Bjornarze.
Żadne nie wiedziało, jak dalej poprowadzić tę rozmowę.
Chłopak wsunął ręce za pasek spodni i uderzając nogą w kępę trawy, zaczął gwizdać
jak ptak, który jeszcze nie zasnął.
Sunniva stała nieruchomo, ciesząc się, że ma w rękach koszyk. Ściskała go kurczowo,
jak gdyby się go przytrzymywała, jakby był jedynym stałym punktem w świecie żeglującym
przed jej oczyma.
Sama w lesie z Bjornarem!
Czy nie o takiej właśnie chwili śniła? Szkoda, że nie poświęciła czasu na zmianę
sukienki. Szkoda, że nie przeczesała włosów i nie wplotła w nie ślicznej, kolorowej wstążki!
Był jednak przecież całkiem zwyczajny wieczór, jutro wszyscy musieli wcześnie
wstać, czekał wszak kolejny dzień pracy.
- Posłuchaj, Sunnivo... Często przychodzisz tu wieczorami?
- Nie... od czasu do czasu.
Tak więc i ten temat rozmowy się wyczerpał. Bjornar jeszcze raz zdobył się na
odwagę.
- Widziałem cię... was... kilka razy.
Sunniva popatrzyła na niego przerażona. Czyżby z ukrycia podsłuchiwał, jak
rozmawiają o najbardziej intymnych sprawach? A jeśli słyszał, jak bardzo jest zakochana?
Och, nie!
Ale Bjornar więcej do tego nie wracał, przysiadł na ziemi z wyciągniętymi nogami.
Podniósł głowę i popatrzył na dziewczynę, wciąż stała jak skamieniała, ściskając w
rękach koszyk.
- Nie możesz na chwilę usiąść, Sunnivo, tak żebyśmy mogli porozmawiać? - spytał
cicho.
- Dlaczego, Bjornarze Gurvin? Zaryzykowała w nadziei na miłą sercu odpowiedź i nie
przeliczyła się.
- Chciałbym cię lepiej poznać. Ty... dorosłaś. Wciąż cię pamiętam jako wysoką, ale
małą dziewczynkę, kiedy przybyłaś na Stedje. Już wtedy wydawałaś się w pewnym sensie
dorosła. Ale teraz... zniknęła gdzieś ta twoja dziecinność, którą dostrzegałem wówczas.
- Widzę, że bacznie mnie obserwujesz - odparła już zdecydowanie śmielej.
Przekrzywiła głowę, odważyła się nawet uśmiechnąć z lekką drwiną. W odpowiedzi błysnęły
w uśmiechu białe zęby chłopaka. Złapał ją za rękę, łagodnie pociągnął na trawę.
Ziemia trochę już wystygła, Sunniva wyczuwała ciałem każde chyba źdźbło.
Powietrze jednak nadal było gorące, a Bjornar zdawał się płonąć żywym ogniem przy
jej boku. Czuła, że powoli również jej ciało staje w płomieniach.
Nie dotykali się,' Sunniva odgrodziła się koszykiem, ale Bjornar nie wypuszczał z
uścisku jej ręki, a ona nie miała ochoty jej wyszarpywać.
Nie mogła się zdobyć na podniesienie oczu. Zapatrzyła się w rzekę, obmywającą
przybrzeżne kamienie leniwie, niczym z pieszczotą...
Zaczął ją gładzić po wnętrzu dłoni.
Ach, Boże!
Jakby tysiąc piórek łaskotało delikatną skórę.
Krew jeszcze szybciej zaczęła krążyć w żyłach.
- Jesteś niezwykłą osobą, Sunnivo.
Ton jego głosu jednoznacznie dawał do zrozumienia, że owo zdanie jest
najpiękniejszym komplementem na świecie.
- Ty także, Bjornarze. Dla mnie.
Skąd, na miłość boską, znalazła w sobie tyle śmiałości, żeby to powiedzieć?
Chłopak uśmiechnął się, teraz musiała już spojrzeć mu w oczy.
Świat się zatrzymał. Sunniva na moment przypomniała sobie wrażenie, jakiego
doznała kiedyś skacząc z belki w stodole na wyschnięte siano.
Uwielbiała rzucać się z wysoka, czuć, jak ciało unosi się w powietrzu i ląduje na
miękkim, pachnącym sianie.
Teraz było tak samo!
A więc to znaczy być zakochanym!
Znów stała na belce pod dachem, ciało przenikał dreszcz napięcia, w każdej chwili
mogła skoczyć.
Bjornar pochylił się, odszukał jej drugą rękę.
Boże, już prawie spada!
Tak daleko do ziemi!
Szepnął coś, zabrzmiało to jak najpiękniejsze słowa ze snu.
Zaparło jej dech w piersiach, spadała, coraz niżej i niżej...
Miękkie wargi, gorący oddech na twarzy.
Niżej i niżej...
Przechyliła się w jego stronę, pragnęła wtulić się w to silne, rozpalone ciało chłopaka.
Mocne ramiona objęły ją, zgniotły niemal koszyk, który ich rozdzielał.
Wylądowała na trawie, miękkiej trawie, nie pachnącej jednak jak zwykle starym
ciepłem słońca, lecz zielonej, świeżej i nieco wilgotnej.
On ułożył się przy niej, jedną rękę wsunął jej pod głowę. Warkocz się rozplótł, włosy
otoczyły głowę dziewczyny jak nie uprzedzony len.
Zapatrzyła się w te niebieskie oczy, pociemniałe teraz i lśniące blaskiem, jakiego
nigdy chyba jeszcze nie widziała.
Bjornar oddychał szybko, tak szybko jak ona.
Pierś przy piersi, w tym samym rytmie, w żadnym z ciał nie ośmielił się drgnąć żaden
mięsień.
Sunniva poczuła w sercu ukłucie strachu, zdawała sobie sprawę, że to niebezpieczna
zabawa.
Co on sobie o niej pomyśli!
Jednym ruchem wyrwała się z jego objęć, usiadła zmieszana.
- Boję się - wyznała, zaskakując go swoją szczerością.
- Boisz się? Mnie?
- Tak. Że ty... że my... Uśmiechnął się szeroko, zrozumiał.
- Nie bój się, Sunnivo. Nigdy bym cię nie skrzywdził. Przeciwnie... na pewno
zauważyłaś, że od dawna ci się przyglądam. Że chciałem być z tobą sam, powiedzieć ci...
pocałować cię.
Ostatnie słowa wymówił szeptem.
- Pewien jesteś, że nie chciałbyś się tak samo bawić z inną dziewczyną?
- Tak. Owszem, mogę się bawić, i nieraz się bawiłem. Ale musisz mi uwierzyć, że
nawet kiedy byłem z innymi, zawsze rozglądałem się za tobą. Odkąd przybyłaś do wioski...
Myślę, że jesteś tak samo niezwykła jak twoja matka...
Sunnivę zmroziły te słowa.
Mamy nie należy w to mieszać. Może i nie była czarownicą, lecz nawet
niedoświadczona młoda panienka bez trudu mogła zauważyć, jaki urok rzucała na mężczyzn.
I przecież ona jest niepodobna do mamy tak jak to tylko możliwe!
- Ani trochę nie przypominam mamy!
- Ależ tak. Jesteś śmiała i uczciwa, nie bardzo też się przejmujesz tym, co inni o tobie
pomyślą. Ty żyjesz naprawdę, Sunnivo! Myślę, że chociaż służysz u ludzi, lepiej wiesz, co to
wolność, niż ja, pierworodny syn i dziedzic gospodarstwa!
Może miał i rację. Sunniva dotychczas mało się nad tym zastanawiała, ale prawdą
było, że niezbyt się przejmowała rozmaitymi zasadami i nakazami. Chętnie robiła różne
rzeczy w sposób odmienny od przyjętego, wypróbowywała nowe sposoby. Zadawała pytania,
lecz po cichu.
- Dziwne - powiedziała zamyślona. - To bardzo dziwne, Bjornarze, ale pierwszy
naprowadziłeś mnie na myśl, że chyba mimo wszystko mam coś wspólnego z mamą. Do tej
pory uważałam się za jej przeciwieństwo.
- To nieprawda. Może niewiele przypominasz ją wyglądem, lecz jesteś naprawdę
szczególną osobą. Tak jak ona. Sadzę też, że jesteś mądrzejsza... Nie okazujesz wszystkich
swoich uczuć, nie opierasz się, gdy wiesz, że i tak przegrasz.
Sunniva szeroko otworzyła oczy.
Jak, na miłość boską, mógł powiedzieć coś takiego, skąd wzięły się u niego takie jasne
myśli, jak to możliwe, że umiał, ot tak, po prostu, ująć w kilku słowach to, co ona sama od
dawna tylko przeczuwała?
Przecież było właśnie tak, jak mówił.
- Wydaje mi się, że znasz mnie lepiej niż ja sama, Bjornarze. Czyżbyś był
jasnowidzem?
- Nie - odparł. - Po prostu się zakochałem. Kiedy znów ją pocałował, Sunniva
zadrżała, bliska rozkoszy. Nie wiedziała, co ma robić, gdzie podziać ręce. Odnalazły wreszcie
spokój na jego karku, z wahaniem dotykały jedwabistych włosów.
Wargi miał gorące i miękkie, przymknęła oczy i poczuła je w tysiącu miejsc na
twarzy. Obudziły się w niej nowe uczucia i uświadomiła sobie, że ktoś wkrótce powinien
przerwać tę zabawę.
Jeszcze tylko trochę, jeszcze kilka lekkich muśnięć...
Powędrowała dłońmi po silnych plecach, pod grubym płótnem koszuli wyczuła młode,
twarde mięśnie. Pachniał tak pięknie, gorącem, niemal oszałamiająco. Słodko i słono
zarazem, pełnią życia.
Chłonęła ten zapach, postanowiła zatrzymać go przy sobie, kiedy Bjornara nie będzie
już tak blisko.
Usłyszała swe własne westchnienie i poczuła, jak on na nie reaguje.
Był tak samo rozpalony jak ona. Wiedziała, że boi się mocniej ją przytulić.
Lecz ich usta nie straciły kontaktu, nie przestawał całować jej po twarzy, szyi, z coraz
większym zapamiętaniem, z coraz mniejszą ostrożnością.
A ona niczego już przed nim nie ukrywała, chociaż drżała na myśl, że widzi ją tak bez
maski. O jeszcze większe drżenie przyprawiała ją świadomość, że w swej zabawie posuwają
się za daleko.
To on nagle się poderwał.
- Jesteś taka...
Sunniva z trudem przełknęła ślinę, zawstydziła się, bo przecież to ona powinna
pierwsza się wycofać. On zdawał się rozumieć jej zmieszanie, delikatnie pogładził ją po
włosach. Rozprężyła się, nie miała ochoty wstawać z trawy. Czyż nie powiedział, że podoba
mu się jej szczerość?
Nie chciała udawać, grać w tę grę, o której tyle razy opowiadały przyjaciółki.
Droczyły się, przewracały oczami, wycofywały się, udawały urażone, kiedy chłopak wreszcie
zebrał się na odwagę i chciał odpowiedzieć na zalotne sygnały dziewczyny.
To chyba nie jest konieczne?
- Jesteś taka... Wydaje mi się, że naprawdę mnie lubisz.
- Lubię cię, Bjornarze. Od dawna. Zadrżała z zimna, płomienie w ciele dogasały.
- Powinnam chyba iść, już późno.
- To prawda, ale musimy znów się spotkać. Tutaj?
- Nie, tu nie. Ja... Może pójdziemy w sobotę na spacer?
Pokręcił głową.
- W sobotę jadę z ojcem do Kaupanger po konia. Wrócimy nie wcześniej niż na
Świętego Jana.
Sunniva wstrzymała oddech, czekała.
- Chodźmy razem na sobótkowe tańce w wieczór świętojański - usłyszała wreszcie, a
ptaszek w jej piersi zaświergotał z radości.
- Chętnie.
- Będziesz tu na mnie czekać?
- Tak.
Ucałował ją leciutko na pożegnanie. Kiedy biegła do domu wśród niskich drzew,
wciąż miała na ustach smak miłości.
ROZDZIAŁ III
Noce Sunnivy były pełne snów. Budziła się drżąca, ogarnięta poczuciem szczęścia,
przyprawiającym ją niemal o wyrzuty sumienia. Bjornar, Bjornar, śpiewała jej dusza. W
zagłębieniu łokcia wypisała jego imię i narysowała wielkie serce. Niezależnie od tego, czym
się zajmowała, i tak przez cały czas miała przed oczami jego twarz; nawet kiedy zmagała się z
ciężkimi grabiami do przewracania siana, ciało zdawało się lekkie i sprężyste jak nigdy
przedtem. Stopy jakby wcale nie dotykały ziemi.
Kari śmiała się z niej, twierdziła, że oczy jej błyszczą jak u kota, na którego nocą
padnie światło pochodni.
Kari drażniła się z nią i żartowała, lecz z jej prześmiewek przebijała szczera radość.
Sunniva wiedziała, że przyjaciółka cieszy się z jej szczęścia.
Wieczorami na panieńskim stryszku omawiano Bjornara na wszystkie strony,
dziewczęta bez końca zadawały pytania, chciały znać wszystkie szczegóły spotkania w lesie.
Sunniva rumieniła się i wykręcała, nie miała ochoty opowiadać o przeżyciu, które uważała za
takie piękne. Nie chciała, by zbrukały je nieubłagane języki towarzyszek. Dziewczęta trochę
się z niej podśmiewały. A może śmiechem pokrywały własne zawstydzenie? Same wszak do-
brze wiedziały, jak to jest...
W żartach nie brała udziału jedynie Anita.
Zawsze stała z boku, nie była jedną z nich.
Rudowłosa Anita wywodziła się z pańskiego rodu.
Należała do innego świata jeszcze przed paroma laty, kiedy to jej ojciec został
zatrzymany przez ludzi lensmana i postawiony przed sądem za oszustwo. Zajmował się
zbieraniem zaległych podatków na rzecz Kościoła i oskarżono go o przywłaszczenie sobie
wielkich sum. Zamożnej rodzinie ziemia usunęła się spod stóp, a dwie najmłodsze córki mu-
siały zamienić swoje śliczne alkierze na stryszek dla służby w sąsiedniej wiosce.
Anita nie kryła rozgoryczenia.
Wśród córek chałupników i dzierżawców nigdy nie poczuła się jak w domu, więc
kiedy Sunniva przybyła do Stedje, Anita z początku chciała przytulić ją do piersi. Sądziła
zapewne, że ta dziewczynka może się stać współtowarzyszką niedoli, powiadano wszak, że
wyrosła na pięknej plebanii w Lyster. Na pewno zrozumie, jak trudno przyzwyczaić się do
sypiania na słomie komuś, kto przez całe życie układał się do snu na mięciutkim wygodnym
posłaniu!
Sunniva wysłuchiwała jej narzekań, ale nie potrafiła zawtórować. Przeciwnie, dała
starszej od siebie dziewczynie jasno do zrozumienia, że ze skarg i tęsknoty za tym, co było
wczoraj, nie przyjdzie nic dobrego. Trzeba raczej starać się o lepszą przyszłość!
Anita prychnęła tylko w odpowiedzi, nazwała ją nędzarką.
Sunnivę ogromnie to wtedy uraziło, miała dopiero dwanaście lat i bardzo chciała, aby
wszyscy ją lubili.
Później przestała się przejmować Anitą, nigdy jednak nie posunęła się do prawienia jej
złośliwości razem z innymi dziewczętami.
„Księżniczka”, tak mówiono o rudowłosej.
I rzeczywiście, coś w odrzuceniu głowy, kiedy od nich odchodziła, przywodziło na
myśl upadłą księżniczkę. Głośno się z niej śmiały.
Biedna Anita, myślała Sunniva.
Ale teraz, w okresie oszałamiającego zakochania, Sunniva nie miała czasu na
myślenie o Anicie ani o czymkolwiek innym.
Liczyła dni, które okropnie się jej dłużyły. Nadeszła sobota, potem dzień nabożeństwa
ze smaczniejszym posiłkiem i żywymi rozmowami przed bramą kościoła. Poniedziałek,
wtorek... Powszednie dni zlewały się w jedno. Wkrótce całe siano znalazło się już pod
dachem, pierwsze sianokosy dobiegały końca. Dni mijały teraz na znoszeniu z okolicznego
lasu wielkich pęków ulistnionych gałęzi, reperowaniu i ostrzeniu kos i sierpów, aby były go-
towe na kolejny pokos później latem.
Powoli zbliżał się wieczór świętojański.
Dziewczęta zbierały się na stryszku i razem szyły nowe letnie sukienki, rozkładały
materiał na podłodze i wymieniały się wstążkami, kawałkami koronki, chusteczkami na szyję
albo błyszczącymi spinkami do butów.
Sunniva wybrała się raz do domu, chciała poprosić Gjertrud o coś ładnego z kufrów
mamy.
Gjertrud długo się wahała, najwidoczniej nie chciała ruszać rzeczy Marii.
- Nie będą chyba leżeć tam jak jakaś świętość i gnić, podczas gdy jej starsza córka nie
ma się w co wystroić na wieczór świętojański - syknęła Sunniva, okazując niezwykły jak na
siebie temperament.
Gjertrud westchnęła, wiedziała, że dziewczyna ma rację, ale i tak zabieranie rzeczy ze
skrzyń Marii wydawało jej się niestosowne. Miałaby rozdzielać jej suknie między dzieci,
jakby Maria już nie żyła?
W sprawę włączył się Randar. Delikatnie odsunął Sunnivę na bok.
- Wiem, że twoja matka dałaby ci te rzeczy, dlaczego więc miałabyś ich nie dostać,
skoro ona i tak nie może ich używać? Chodź ze mną, wiem, co przeznaczyła dla ciebie.
I Randar uniósł pokrywę najstarszego kufra, do którego Maria spakowała wszystkie
swoje rzeczy z plebanii w Lyster. Wyjął dużą, miękką paczkę, starannie owiniętą w płótno.
Wystawał z niej kawałek czarnej koronki. Biała szeroka bluzka, pięknie ozdobiona
kolorowymi wstążkami.
- Ślubna suknia twojej matki - rzekł cicho. Sunniva popatrzyła na niego wielkimi
oczyma. Randar kiwnął głową.
- Nosiła ją w dniu, kiedy została poślubiona twemu ojcu.
- Tak, bo oni zostali sobie poślubieni - odparła Sunniva z niewzruszoną pewnością.
Nigdy nie uwierzyła kłamstwom, mówiącym, że jej matka była tylko zwyczajną nałożnicą.
Randar potwierdził skinieniem głowy.
Sunniva przesunęła palcami po sukni. Była czarna, miała prosty krój, ale matka
musiała w niej wyglądać prześlicznie, pięknie ozdobiony dekolt, niezwykłe hafty na staniku.
Sznurowanie z przodu zaczęło się rozlatywać, za to bluzka do założenia pod suknię
pozostała równie piękna i biała jak kiedyś. Czerwone i błękitne wstążki przy szyi i rękawach
co prawda trochę wyblakły, ale i tak będą jaśnieć wśród szarości i brązów na tańcach.
Sunniva uśmiechnęła się rozradowana. Teraz naprawdę będzie pięknie wyglądać dla
Bjornara!
- Może będziesz musiała trochę ją przeszyć - zauważył Randar i dopiero teraz zdał
sobie sprawę, że mógł urazić młodą dziewczynę. Sunniva nie miała tak smukłej talii jak
matka.
Ale Sunniva odparła beztrosko:
- Nic nie szkodzi! - i nawet go uściskała.
- Bardzo za nią tęsknię - rzucił Randar w powietrze, wzruszony tak rzadką pieszczotą.
Ale Sunniva wybiegła już z chaty, żeby w dziennym świetle podziwiać materiał
nowego stroju.
- Prześliczna - szepnęła Kari, nie mogąc przez moment ukryć zazdrości.
Sunniva uśmiechnęła się, żałowała, że nie może się podzielić z przyjaciółką swoim
szczęściem.
- Pożyczę ci jedwabną chustkę - zaproponowała impulsywnie, wyciągając do Kari
leciutki kolorowy kawałek tkaniny.
- Ach, nie, nie mogę!
MAY GRETHE LERUM DROGI PRZEZ MORZE
ROZDZIAŁ I List dotarł do nich niczym posłaniec z zaświatów wieczorem w dniu świętego Kolbjorna roku pańskiego 1689. Randar przysiadł akurat na okrągłym kamieniu ponad zagrodą. Patrzył na fiord, lecz nie dostrzegał piękna krajobrazu. Nastał czas kwitnienia, od czeremchy rosnącej za jego plecami unosił się aromat wprawiający go w stan bliski odurzenia. Randar trwał nieruchomo zgięty wpół, zapadnięty w sobie jak starzec. W czarnych włosach pojawiło się więcej siwych pasm, kontrast był tak wielki jak w grzywie fiordynga, norweskiego konika. Oczy lśniły mu jak u dziecka, które lada moment wybuchnie płaczem. Ale dawno nie widziano, by Randar Meisterplass uronił choćby jedną łzę. Długi czas upłynął, odkąd odebrano mu Marię. Wkrótce miną dwa lata. Dni łatwo dawały się policzyć, nie potrzebował ich zaznaczać, rzezając kreski w drewnie. Wystarczyło obserwować, jak rośnie mała córeczka, urodzona zaledwie na kilka dni przed tym, gdy przyszli po jej matkę. Mario, Mario... Jak mogli oderwać cię ode mnie, oskarżyć o straszne czyny? Potworny spisek, demonstracja siły ze strony tego niezaspokojonego księdza z Lyster. Pożądał Marii. Gdy go odrzuciła, wykorzystał wszelkie dostępne mu sposoby i powiązania, by jak pospolitej ladacznicy odebrać dach nad głową i ziemię. To jednak mu nie wystarczyło. Jeszcze raz pozbawił ją domu, rzucił do stóp inkwizytorom i sędziom. Czarownica, wiedźma. Randar nie bardzo już wiedział, czy winien jest wdzięczność chorowitej pastorowej, która w końcu odważyła się zaprotestować przeciwko intrygom swego męża i uratowała Marię od śmierci na stosie. Świętej pamięci Cecilia odnalazła wreszcie spokój, oddając życie w połogu. Ale ja widać żyję dalej, myślał Randar ze zdziwieniem, nie odczuwając przy tym żadnej radości. Coraz częściej nachodziło go pragnienie, by zasnąć raz na zawsze i w długim śnie spotkać ukochaną.
Nie miał nawet pewności, czy Maria jeszcze chodzi po tej ziemi. Jedyne, czego się dowiedział po długiej zimie, którą spędziła w bergeńskiej twierdzy, to że zesłano ją na Północ. Do obozu rybackiego, gdzie więziono dziwki i złodziejki, wyklęte kobiety z najgorszych dzielnic miasta, i podejrzane o zabójstwo, których winy nie udało się w pełni udowodnić. Takie, których chciano się pozbyć na zawsze. Z rybackich obozów pracy żadna nie wracała do domu. Randar, kiedy jeszcze sprawował funkcję kata, nie raz widział kobiety wybuchające histerycznym płaczem na wieść, że karę śmierci zamieniono im na zesłanie do obozu. Po stokroć wolały zamknięcie w domu poprawczym, a nawet w zimnym lochu twierdzy w Bergen czy w piwnicy zagrody lensmana. I w takie właśnie miejsce zesłano Marię. Nie mijał ani jeden wieczór, by Randar nie wpatrywał się w gwiazdy na niebie i stale zmieniający się księżyc. Czy mogły mu powiedzieć, że i ona w tej właśnie chwili ogląda to samo? Czy jej oczy jaśniały dawnym żywym błękitem, czy też zgasły jak Gwiazda Polarna o świcie? Jedyną pociechą było mu dziecko, lecz córeczka, wystraszona melancholią ojca, uciekała od smutku. Miała wszak Gjertrud, wierną Gjertrud. Gjertrud, która potrafiła poświęcić cały dzień na przygotowanie posiłku, byle tylko sprawić Randarowi przyjemność. Biedaczka, gotowa się zamęczyć. I tak rzadko mogła w podzięce spodziewać się uśmiechu. Randar wiedział, jak bardzo jej na tym zależy. Zależało jej także na czymś więcej, lecz była zbyt delikatna, by umizgać się do pogrążonego w żałobie mężczyzny. Wciąż pozostawał wszak mężem jej jedynej przyjaciółki. Gjertrud zawdzięczała Marii życie, miała więc zarzucać sieci na jej małżonka, podczas gdy Maria cierpiała w niewoli? Nie, na coś podobnego Gjertrud nigdy by się nie poważyła. Wystarczało jej, że zastąpiła Marię dziecku, zajmowała się nim z czułością, na jaką tylko może liczyć niemowlę. Czesała lśniące, czarne włoski, świadczące o udziale Randara w spłodzeniu tego malutkiego człowieka, odpowiadała na mądre spojrzenie niebieskich oczu, jakie dorosłemu może posłać tylko noworodek. Randar nazywał córeczkę po prostu Maryjką, małą Marją, a kiedy nadszedł dzień chrztu, sam zaniósł dziecko do kościoła i na chłodne pytanie pastora odparł mocnym, zdecydowanym tonem: Marja Meisterplass. W sierpniu miała skończyć dwa lata.
I nawet przez mgłę nie pamiętała matki. Randar wieczorami często siadywał na kamieniu, zapatrzony w szlak wiodący środkiem fiordu. Niekiedy przed jego oczyma przesuwały się małe łodzie wiosłowe, wiozące do Sogndalsfjaeren ludzi i ładunek. Zdarzało się, że czasem na gładkich wodach zatoki w czerwcowym upale kołysały się większe statki. Randar szczerze pragnął, by wreszcie wychynął zza cypla znajomy czarny fjerding. Ole - Miedziak, jego jedyny przyjaciel. Jedyny człowiek, do którego mógł się zwrócić w owym mrocznym okresie, kiedy to wiódł życie wyklętego, nieczystego. Był katem. Ale ten czas już minął, i to także zawdzięczał Marii. Każ- da odrobina szczęścia, jakiej zaznał w życiu to jej zasługa. Był zaledwie chłopaczkiem, podążającym śladem przybranego ojca, gdy przybyła do nich Liv z tłumoczkiem, który nazywała Marią, przy piersi... Całe życie, uświadomił sobie zdumiony Randar. Całe życie powitań i rozstań, kolejnych powitań i kolejnych rozstań... Jakże mocno pragnął uwierzyć, że tamto pożegnanie nie było ostatnie! Fiordem płynął jakiś statek. Nie był to fjerding Olego, na pewno. Spory statek, miał dobre żagle, lecz przy braku wiatru załoga zmuszona była zasiąść do wioseł, dwóch albo nawet i trzech par! Nigdy wcześniej go nie widział. Ocknął się, zmrużył oczy od słońca, w którego blasku wolno posuwał się statek. Czerwony kadłub! A na szczytach masztów i krawędziach burty pięknie błyszczą złocenia! Wspaniała szkuta! Randar śledził jej kurs wzrokiem, nie mogąc się nadziwić, czego taki statek szuka nad fiordem. Pora wiosennego targu dawno już przecież minęła, wszyscy teraz, zajęci sianokosami, pocili się na polach. Zagrody prawie całkiem opustoszały z kobiet, które przeniosły się na letnie pastwiska. Może statek wiezie gości na lato do któregoś ze szlacheckich rodów z wioski? A może to ten przeklęty pastor ma tak wspaniałych przyjaciół? Obserwował, jak szkuta, zmagając się z wodą, zmienia kurs. Na pokładzie dostrzegł błysk metalu. Broń? Niemożliwe, po cóż by ktoś płynął fiordem z bronią? Z zaskoczenia dech zaparło mu w piersiach, gdy spostrzegł, że statek bierze kurs na Meisterplassen. Zagroda leżała wśród usypisk głazów po niewłaściwej stronie fiordu; w pobliżu domostwa kata nie mieszkał nikt inny.
Najpewniej jakaś pomyłka. Miał ochotę wstać i pobiec na dół do Gjertrud i Sunnivy, zajmujących się pokrzywami, które ściął przed południem, lecz nogi nie chciały go usłuchać, tkwił na kamieniu jak sparaliżowany. Dziewczęta, jak się zaraz okazało, same dostrzegły statek, Sunniva wołała coś do niego jasnym, mocnym głosem. Starsza córka Marii stanowiła zaskakującą mieszankę skrytości i impulsywności. Randar patrzył, jak załoga spuszcza na wodę lekką łódź, szkuta znalazła się już tak blisko, że mógł policzyć ludzi na pokładzie. Czterech stało przy burcie, powoli opuszczając szalupę z siedzącym w niej człowiekiem, ubranym w połyskliwy niebieski strój. Złociste włosy lśniły w blasku słońca. U rękawów miał koronkowe mankiety, nosił też długie, błyszczące czarne buty. Ciało Randara ocknęło się do życia, ze zdumiewającą sprężystością poderwał się na nogi i czym prędzej pospieszył do pomostu. Teraz nikt już nie wziąłby go za starca. Prawdę powiedziawszy, trzymał się znakomicie jak na swój piąty krzyżyk. - Randar Meisterplass? Mężczyzna w łodzi już kilka metrów od brzegu odłożył wiosła i uprzejmie się skłonił. - A kto pyta? I z jaką sprawą przybywacie, mój panie? - Jestem Adrian Muld i przywożę dla ciebie list. - List? - Randar zadrżał; nigdy w życiu nie otrzymał żadnego listu. Nie umiał też go przeczytać. Przybysz dopływał już do lądu i Randar wreszcie opamiętał się na tyle, by pomóc mu dobić do pomostu. Wyciągnął szorstką dłoń i popatrzył młodemu człowiekowi prosto w oczy. - Przybywam z Północy - oznajmił Muld po prostu i Randar w jednej chwili już wiedział, kto przysyła list. Serce podskoczyło mu w piersi, musiał z całych sił wziąć się w garść, by nie okazać przemieszanej z bólem radości. - Od Marii - szepnął. Młodzieniec, przyglądający się uważnie jego twarzy, skinął głową. - Dziękuję... panie Muld... Czy... czyją spotkaliście? - Owszem, spotkałem. Przywożę wam jej najgorętsze pozdrowienia. Maria miewa się dobrze, lecz bardzo cierpi z powodu rozłąki z ukochanymi, których zostawiła w domu. Randar z trudem przełknął ślinę. Na usta cisnęło się tysiąc pytań, ale nie wiedział, od czego zacząć. Adrian Muld przez ramię zerknął na statek, unoszący się nieruchomo na gładkiej niebieskiej wodzie.
- Proszę nie odchodzić... Mam nadzieję, że nie odmówicie łyka piwa... a może skromnego poczęstunku... Randar miał nieprzepartą ochotę pogładzić kształtne dłonie młodzieńca; być może dotykały Marii, może wciąż zostało na nich jej wspomnienie. Adrian skinął głową, z podziękowaniem przyjął zaproszenie. Randar nie bez wstydu zaprowadził go do swej skromnej chaty, chociaż w porównaniu z chałupą, w której sam tutaj wyrósł, mogła się ona wydawać prawdziwie pańskim dworem. Własnymi rękoma wyrzeźbił piękne meble stojące teraz pod ścianami i dekoracje zdobiące futryny przy drzwiach. Adrian podziwiał jego kunszt, chwalił zgrabne linie i motywy wyrzezane w drewnie. - Widzę, że jesteś utalentowanym człowiekiem. Nadzwyczajnie utalentowanym, prawdziwym geniuszem rylca... Wzrok Adriana padł na dłonie Randara, którym brakowało kilku palców. - Nieprawdopodobne! - dodał z uznaniem. Randar przedstawił Gjertrud, starszą córkę Marii, Sunnivę Mogensdatter, i Maryjkę. Malutka śmiało zadarła głowę i wbiła oczy w obcego przybysza. - Ładny pan - stwierdziła i obróciwszy się na pięcie, uciekła. Zaraz jednak wróciła, małe paluszki złapały za pochwę szpady, którą Adrian oparł o krzesło. W złoconej skórze najlepszego gatunku błyszczały czerwone i zielone kamienie. - Daj Maji! Randar zawstydził się śmiałością dziecka, skinął na Gjertrud, by zabrała dziewczynkę. Ale Adrian wziął Maryjkę na kolana i zaczął czegoś szukać w kieszeniach. Wreszcie wyjął nieduże lustereczko oprawne w śliczną ramkę ze srebra. - To dla ciebie, maleńka. Za to, że jesteś tak podobna do swojej matki. Randar poczuł ukłucie w piersi. Co to ma znaczyć? Sunniva zacisnęła powieki. Adrian zauważył jej reakcję i zaraz odpiął koronkowy kołnierz, który nosił pod dwurzędową kurtką. - A to pamiątka dla ciebie, panienko Sunnivo, jeśli wolno mi coś ofiarować. Musicie zrozumieć, winien jestem ogromną wdzięczność waszej matce... Usłyszeli wreszcie niezwykłą historię Adriana. O kobiecie, którą jeszcze jako chłopiec spotkał daleko na Północy, o kobiecie, którą, pomimo że została skazana za nieuczciwość i kradzież, pokochał pierwszą, gorącą młodzieńczą miłością. Bardzo krótko cieszył się jej towarzystwem, bo statek prędko musiał opuście wybrzeże Norwegii.
- Obiecałem jednak, że wrócę, gdy czas jej kary dobiegnie końca. Owszem, dochodziły mnie słuchy, że nikt żywy nie opuszcza takich miejsc jak tamto, musicie jednak wiedzieć, że wprawdzie bardzo dokucza im tam głód i zimno, to jednak najsilniejsze mogą przeżyć. A moja ukochana była silna... Cóż, mijały lata i pewnego dnia nadszedł czas, by po nią pojechać. Potraficie sobie pewnie wyobrazić, jak wielki smutek mnie ogarnął, gdy dowiedziałem się, że jej już nie ma. Nie zniosła rozstania, trochę... pomieszało jej się w głowie. Tak w każdym razie mi mówiono. Spotkałem tam natomiast dwie niezwykłe kobiety. Jedną z nich była twoja Maria... - Adrian uśmiechnął się do Randara. - Drugą była Kristina, moja córka! - podjął po chwili, a jego twarz rozjaśniła się czułością. - Winien jestem wdzięczność Marii za to, że mała przeżyła, i za to, że wśród tej nędzy i okropności na wyspie wyrosła na tak zrównoważone i normalne dziecko. Teraz chyba już rozumiecie...? Pokiwali głowami, uwierzyli w tę nieprawdopodobną historię, rodem jak z baśni. Po cóż miałby przywozić im podarki i kłamać przy tym? Wreszcie Adrian wyciągnął pożółkły, ciasno zrolowany zwój skóry, solidnie obwiązany sznurkiem. - To dla ciebie, Randarze, dla was wszystkich. Sunniva bez wahania wyciągnęła rękę. Jedynie ona umiała dobrze czytać. Skjoervoer, koniec kwietnia 1689 Moi najdrożsi, wytęsknieni! Ślę Wam ten list, pragnąc, abyście znaleźli w nim pociechę i ukojenie. W każdej godzinie moje myśli są przy Was i wiem, że Wy także musicie znosić troskę i niepokój o mój los, który dotknął nas wszystkich. Błagam, nie smućcie się zbyt mocno. Świadomość, że przeze mnie tak cierpicie, przyprawi mnie o jeszcze większy ból. Przez wzgląd na mnie opiekujcie się i radujcie sobą nawzajem, a ja przyrzekam, że będę o siebie dbać i wystrzegać się zła tak, jak tylko to możliwe w tym miejscu. Nie będę Was oszukiwać, nie mam Was za głupców, którzy nie potrafią pojąć, jak trudne mogą być moje powszednie dni. Dotychczas jednak mojemu życiu nie groziło niebezpieczeństwo. Rzadko dokucza mi głód, najgorsza jest ciemność i ta długa zima. Wiele kobiet nie jest w stanie jej przetrzymać, nie potrafią się troszczyć o własne zdrowie, a często brakuje im nawet pary butów, chroniących przed mrozem... Sunniva zrobiła przerwę, zwilżyła usta. Przestała się spieszyć, starannie odczytywała każde słowo z długiej opowieści matki. Pozostali słuchali w milczeniu, przed ich oczami rysował się samotny szkier. Przez głos Sunnivy przebijał głos Marii, w zadziwiający sposób przeniesiony do nich na zwojach papieru.
Randar nie śmiał płakać, bał się nawet drgnąć w obawie, że całe ciało w jednej chwili mu zwiotczeje. Strasznie było słuchać relacji Marii z jej życia na Północy, lecz jednocześnie rosła w nim radość, wiedział wszak, że Maria żyje i mimo wszystko dobrze się miewa. Tak, jego Maria jest silna! ...nie mam nic więcej do opowiedzenia o moim Życiu tutaj i kończę tę część listu, śląc Wam ciepłe myśli. Jak widzicie, są tu jeszcze cztery inne listy, po jednym dla każdego z Was. Maleńkiej dajcie jej list w dniu, w którym pozna sztukę składania liter. Kochana Sunnivo, naucz jej siostrzyczkę. I wypełnij obietnicę, którą złożyłam Gjertrud A ty, Randarze... przyłóż swój list do serca i noś go przy tej piersi, do której tak bardzo pragnęłabym przylgnąć. Pewnego dnia spotkasz kogoś, komu zaufasz na tyle, byś pozwolił mu odczytać moje słowa przeznaczone dla Ciebie. Wiem, że Adrian jest człowiekiem godnym zaufania, lecz znam Cię na tyle, ukochany, by wiedzieć, jak trudne może być dla Ciebie odsło- nięcie twarzy przed nieznajomym. Żyjcie dobrze, najmilsi, i niech nie opuszcza Was odwaga. Nie utraciłam nadziei, że spotkam Was jeszcze tu na ziemi, i co wieczór modlę się do Najświętszej Matki o tę łaskę. Wy również się módlcie, strzeżcie też miłości, kochajcie się nawzajem i bądźcie razem. Przekażcie moje pozdrowienie przyjaciołom z wioski, Eyliffowi lensmanowi i jego domownikom i wszystkim innym, którzy jeszcze dobrze o mnie myślą. Postaram się przesłać Wam więcej listów, lecz to może być trudne. Tak bardzo pragnę Was ujrzeć, usłyszeć Wasze głosy! Ponieważ jednak to niemożliwe, bardzo ucieszą mnie jakieś wieści. Wiem, że mogą upłynąć lata, zanim Adrian znów zawita w te okolice, lecz sądzę, że nie zapomni o swojej Kristinie. Prześlij wraz Z nim kilka słów, Sunnivo. I może lok włosów malutkiej... A ty, Randarze, może miałbyś coś dla mnie, choćby skrawek koszuli, w której zdołam wyczuć Twoją bliskość? Od Gjertrud chciałabym dostać jedno z jej wspaniałych pszennych ciastek, ale wiem, że przy tak dalekiej podróży to próżna prośba. Przyślij mi raczej woreczek pachnących ziół z Meisterplassen, abym mogła schować go w posłaniu i zasypiać wśród zapachu domu. Niech Bóg ma w opiece Was wszystkich! Do następnego spotkania, Maria. Przy swoim imieniu narysowała kwiatek pierwiosnka, kluczyki Maryi. Wszyscy płakali.
Adrian nie wziął im tego za złe, nie odwracając twarzy uspokajającym gestem gładził malutką po policzku. Maryjka jedyna miała suche oczy, ale usta jej się skrzywiły na widok smutku najbliższych. - Juś nie płaćcie! Gjeltlud, śmiej się, śmiej! Pats! - starała się ich rozbawić, przyniosła nawet lalkę i kazała jej skakać po kolanach opiekunki. Musieli więc otrzeć łzy, gdy mała zanuciła wymyśloną przez siebie piosenkę i na niepewnych nóżkach ruszyła w tany z lalką. - Promyk słońca - uśmiechnął się Adrian. Gjertrud potwierdziła to skinieniem głowy. Randar też chciał przyświadczyć, lecz on nie potrafił patrzeć na córeczkę, nie czując przy tym ukłucia w piersi. Zdawał sobie sprawę, że bez malutkiej tęsknota za Marią byłaby jeszcze trudniejsza do zniesienia, lecz nie dało się zaprzeczyć, że podobieństwo dziecka do jego matki wciąż na nowo rozdrapywało rany. Randar wziął do ręki dwa arkusze z jego imieniem, rozpoznał te litery, i delikatnie końcami palców pogładził czarny atrament, którym palce Marii ułożyły z liter jego imię. Nigdy goręcej nie pragnął umieć czytać. W duchu poprzysiągł sobie, że opanuje tę sztukę. Nigdy nie pozwoli nikomu obcemu dotknąć tych papierów, będzie je nosił na piersi, tak jak pisała Maria, do czasu aż sam będzie mógł je rozwinąć i poznać jej myśli. Sunniva zaofiarowała się, że przeczyta mu list, lecz on uprzejmie odmówił. Dziewczyna zabrała więc swoje kartki i gdzieś przepadła. Wieczorem zamierzała przeprawić się przez fiord, by następnego dnia stawić się w gospodarstwie lensmana. Służyła w Stedje od dwunastego roku życia. Randar przypuszczał, że podoba jej się takie życie wśród młodych dziewcząt na wielkim dworze. Tak, tak, nie brakowało tam i chłopców. A Sunniva wcześnie weszła w dorosłość, prędko dojrzała. Randar ucieszył się, gdy wraz ze zmierzchem spokój zapanował nad Meisterplassen. Wiosenne wieczory stawały się coraz jaśniejsze, teraz nawet w środku nocy mógł dostrzec zarys wiszących nad łóżkiem obrazów. Niebo wśród całej niebieskości miało też odcień różu. Lustro wody marszczyła łagodna bryza. Czerwony szkuner dawno już zniknął za cyplem Ylvisaker. Daleko po obu stronach fiordu leżały niewielkie osady, najbliżsi sąsiedzi Meisterplassen. Dotarcie do nich inaczej niż wodą nie było możliwe. Noc. Cicha, gorąca. Jak wszystko, co ich łączyło... Znów otuliła go tęsknota, przez sen zrzucił lekką derkę.
ROZDZIAŁ II Sunniva z każdym ruchem wioseł zostawiała Meisterplassen coraz dalej za sobą. Poranek był jasny i przejrzysty, powietrze świeże i czyste po nocnym lekkim deszczu. Z przyjemnością wręcz odjeżdżała od Randara i Gjertrud. Żałoba przesłaniała im oczy niczym bielmo, przypominając Sunnivie, gdy tylko ich widziała, o jej własnej tęsknocie. Dlatego tak rzadko ich odwiedzała. Meisterplassen nigdy nie stało się jej domem, jej gniazdo rodzinne było zupełnie gdzie indziej, tam gdzie przeżyła piękne dni, kiedy jeszcze żył ojciec, a czas upływał wesoło na zabawie i żartach. Ojciec. Kochany tatuś, umarł tak nagle. I ten późniejszy koszmar, kiedy nowy proboszcz oznajmił, że mama i ojciec nigdy nie zostali sobie naprawdę poślubieni. Wynikało z tego, że ona sama jest bękartem, tyle rozumiała. Odpowiadała jej służba w gospodarstwie Stedje, gdzie rządził lensman Eyliff i jego żona Hilda. Wiedziała, że to dobre miejsce. Nie wszyscy mieli takie szczęście do gospodarza jak dziewczyny na Stedje. W każdą niedzielę mogły pospać dłużej, nie brakowało jedzenia, a na święta Bożego Narodzenia dostawały nowy materiał na suknie. Sypiały w łóżkach z siennikami, a gdy robiło się zimno, gospodarz nie skąpił opału do ogrzania ich komór. A przecież wielu znajomych Sunnivy miało swe sypialnie na stryszkach w oborze albo po prostu w kącie sąsieka z sianem. No i zapłata w wysokości trzech albo czterech talarów. To więcej, niż bez wstydu miałaby odwagę żądać. Najbardziej lubiła wieczory spędzane z innymi młodymi. Życie nie rozpieszczało jej przyjaźnią i towarzystwem rówieśników. Najpierw była wszak córką pastora, której inne dzieci lękliwie unikały. Uważały, że nosi za ładne sukienki, i z niechęcią patrzyły na jej zabawki. Wygnana z domu jak dziecko nędzarzy, przybyła na Meisterplassen. Prędko zdała sobie sprawę, że Randar, przyjaciel mamy, jest wyklęty przez ludzi. Musiało upłynąć trochę czasu, lecz w końcu zdołała zaakceptować fakt, że przed przybyciem mamy na plebanię byli kochankami. Randar okazał się dobrym człowiekiem, i pięknym w taki niezwykły, tajemniczy sposób. Miał silne ciało i bardzo, bardzo ciemnoniebieskie oczy patrzące spod czarnej
grzywki. Spokojny i opanowany, unikał zatargów z wystraszoną dziewczynką. Sunniva powoli, dzień po dniu odkrywała jego spokój, aż w końcu zaczęła się przy nim czuć równie bezpiecznie jak kiedyś przy ojcu, łagodzącym pieszczotą jej smuteczki. Mama kochała Randara. Sunniva coraz lepiej pojmowała, na jaki los w rzeczywistości skazano jej matkę. Zesłano ją za karę na północne krańce kraju, bez możliwości powrotu. Nigdy nie ujrzy już Randara. Sunniva pozostanie sierotą, bez ojca i matki. Maryjka miała może trochę więcej szczęścia, przynajmniej ojciec był przy niej. Chyba że i on zapłacze się na śmierć... Sunniva poczuła leciutkie drżenie w głębi serca, lecz natura zabraniała jej dręczyć się tym, na co i tak nie dawało się znaleźć żadnej rady. Mamy nie było. Dość już nocy przepłakała z tego powodu, ale teraz, gdy tak niespodziewanie nadszedł list, uświadomiła sobie, że jej rany wcale się nie zagoiły. Straszna była świadomość, że mama już nigdy nie podejdzie na palcach, żeby lepiej otulić ją kocem, myśląc, że ona śpi. Lekki dotyk dłoni na czole, łaskoczące kosmyki włosów odsunięte z twarzy... To właśnie mama. Jestem teraz już prawie dorosła, myślała Sunniva, dłonią zasłaniając oczy przed blaskiem bijącym z nieba, żeby zobaczyć, czy nikt znajomy nie stoi na brzegu. Nie, są tylko ci, którzy zawsze się tam plączą, zapatrzeni w przepływające łodzie. Najubożsi znad brzegu, wdowy i starcy, dzieci o zdeformowanych stopach, ślepcy, wszelkiego rodzaju kaleki. Najnędzniejsi, ci, którzy nie mieli prawa spodziewać się jakiejkolwiek pomocy. Owszem, rzucano im okruszyny chleba i ochłapy z połowów. Żyli chlebem z kory drzew, dziko rosnącym zbożem, rybami, które sami zdołali złowić, i zupą z wodorostów. Zimą wielu z nich zamarzało na śmierć w nędznych lepiankach, w wilgotnym powietrzu nad samą wodą stale wybuchały nowe choroby. Sunniva starała się zanosić im jakieś smaczne kąski, czasami resztki z kuchni Stedje. Dzieci zawsze tłoczyły się wokół niej, wiedziały, że mogą liczyć na coś dobrego. Ogarniał ją wstyd, gdy usiłowały całować ją po rękach, pachnących zapewne mąką i masłem, a mimo to nie potrafiła się zdobyć na minięcie żebrzących dzieci z podniesioną głową. Przycumowała pożyczoną łódź i zabrała niewielki tobołek. Szybko pokonała odległość dzielącą ją od Stedje, kawałek dobrą, bitą drogą, a później ścieżką na skróty przez pola i zagajnik. Ze Stedje roztaczał się widok na wioskę, rozłożoną w zaciszu doliny schodzącej do fiordu. W górze leżało wiele pięknych zagród, ale Sunniva nigdy nie zapuszczała się dalej niż do Eggja. I do Gurvin.
Tam mieszkał Bjornar. Cudowny Bjornar, który kiedyś, pewnego wieczoru, już całe wieki temu, wziął ją za rękę. Bjornar, który w ciepłe noce chętnie przychodził pod dziewczęcy stryszek i wygwizdywał rozchichotanym pannom wesołe melodie. Niejedna koleżanka Sunnivy miała oko na chłopaka z Gurvin. Liczył sobie dwadzieścia lat, poruszał się lekko, sprężyście. Złociste loki tańczyły mu wokół głowy, ale po rysach twarzy łatwo można się było zorientować, że nie jest już żółtodziobem. Mężczyźni twierdzili, że to robotny, godny dziedzic gospodarstwa z tradycjami. Sunniva była pewna, że go kocha. Rozpaczliwie, desperacko, z całego serca. On jednak widać tego nie rozumiał. Rozmawiał z nią wesoło, kiedy spotykali się po nabożeństwie w kościele, lecz z taką samą wesołością witał Anitę, Kari czy Martę. Nikt nie widział, by zatańczył więcej niż trzy tańce z tą samą dziewczyną. Sunniva nie raz i nie dwa wykradała się z domu i drżąca obserwowała taneczną polanę, na której starsza młodzież bawiła się w kole albo parami wirowała w objęciach. W tym roku przyszła kolej na nią. Latem kończyła piętnaście lat i miała uczestniczyć w zabawach dorosłych. Przestała być dzieckiem! Szkoda, że nie ma mamy. Mama obiecywała, że na pierwsze tańce Sunniva dostanie tę piękną sukienkę z lnianego płótna. Ozdobiłaby ją koralikami i koronkami, poświęciłaby własne stroje, byle tylko córka ślicznie wyglądała na swej pierwszej świętojańskiej zabawie. Ale mama marzła gdzieś na małej rybackiej wysepce daleko na Północy, a Sunniva musiała radzić sobie sama. Randar nie miał pojęcia o rozterkach młodych dziewcząt, może uznałby, że Sunniva nie ma wstydu, skoro myśli teraz o zabawie i przyjemnościach. Gjertrud na pewno uważała tak samo. Cóż, przyjdzie jej samej razem z Kari spędzać wieczory z igłą i nitką, by jak najpiękniej wyszykować się na tańce. We dnie, odkąd gospodarzyły we dworze tylko we dwie, i tak było dość roboty. Inne dziewczęta wraz z żywym inwentarzem przeniosły się na lato do letniej zagrody. Sunniva wzięła drewniaki do ręki i po miękkiej, młodej trawie przebiegła ostatni kawałek do spichlerza. Stał na skraju podwórza jako jeden z wielu solidnych budynków z drewnianych bali wśród nowszych zabudowań z pionowych desek. Stedje było wielkim, pięknym gospodarstwem z dwoma podwórzami, które zespalał główny budynek z ga- leryjkami. Tu właśnie na parterze zbierał się lokalny wiejski ting, tu odbywały się posiedzenia
sądu, wyprawiano też wesela, a nawet stypy, kiedy ktoś chciał się postawić, a sam nie miał dostatecznie dużo miejsca. W gospodarstwie zawsze panował ruch, mieszkało tu wszak trzydzieścioro dwoje ludzi, a podlegali mu dzierżawcy i chałupnicy z połowy dystryktu. Sunnivę przeniknął dreszcz, kiedy weszła do sieni, chłodnej w porównaniu z pierwszymi prawdziwie gorącymi promieniami słońca, pieszczącymi skórę. Prędko przebrała się w grubą roboczą spódnicę i naciągnęła przez głowę skórzany fartuch. Będą dziś farbować wełnę, motki zawisną do wyschnięcia na drzewach przy rzece niczym rozradowane kolorami proporce: należało się z tym uporać przed sianokosami. Sunniva nasmarowała ręce baranim tłuszczem, żeby żrący niebieski barwnik nie wgryzł się w skórę. Nie byłoby wcale zabawnie, gdyby przyszła na tańce z sinymi rękami! Gdy dotarła nad rzekę, poranek przeszedł już w dzień. Kari zdążyła rozpalić ognisko, a wełna w wielkich stosach czekała, aż ubarwi ją brzoza, gałązki czarnych jagód i czarny proszek, który pomimo nieprzyjemnego zapachu dawał głęboki niebieski kolor. Farbowane nim tkaniny stawały się jeszcze mocniejsze. - Witaj, Sunnivo! Spóźniłaś się. Chciałaś mnie zostawić samą z tą ciężką wełną? - Och, nie żartuj, wyprawiłam się skoro świt. Ale opornie mi się wiosłowało, wiatr przez cały czas wiał mi w twarz. - Aha, byłaś wczoraj w domu. Jak się tam miewają? Sunniva westchnęła, przysiadła na kępie trawy i splotła dłonie na podołku. Nie miała ochoty zabierać się do mozolnej pracy, troski leżące na sercu ciążyły widać także rękom i nogom. - Opowiadaj. Widzę, że coś się stało. Coś złego? - Nie, zwyczajnie. Ale trochę jestem smutna. Dostałam wczoraj list... od mamy. - Och.... Sunniva spostrzegła, że Kari szerzej otwiera oczy. Przyjaciółka nieraz prosiła, by opowiedzieć jej o Marii, owej niezwykłej kobiecie, którą Sunniva miała szczęście mieć za matkę. Niektórzy wciąż nazywali ją czarownicą, pastor twierdził, że to kusicielka, a lensman wspominał ją jako przeklęcie urodziwą kobietę. Matka Sunnivy, uwięziona teraz gdzieś na Północy, na pewno była osobą niezwykłą. Sunniva niechętnie opowiadała o liście matki, o tęsknocie, o braku nadziei i bezradności. Kari zrozumiała, starannie dobierała słowa odpowiedzi.
- Pojmuję, że musisz za nią bardzo tęsknić. To straszne tak nie mieć żadnej rodziny... bo twoja mała siostrzyczka nie potrafi chyba na razie dać żadnej dobrej rady? Sunniva uśmiechnęła się, lubiła tego pulchnego, ciemnowłosego dzieciaka. - Nie ma chyba dwóch sióstr bardziej niepodobnych do siebie niż my - powiedziała. - Maryjka ma taką ciemną cerę, jest taka drobniutka, ale swoim gniewem potrafi przepędzić samego diabla gdzie pieprz rośnie. A ja... Podobna jestem do wielkiej, cielnej krowy, brunatna sierść, grube kości i wielkie, mokre oczy... - Przestań! Za surowo się oceniasz. Nie przeglądasz się w lusterku? Masz śliczne brązowe włosy, chłopców aż skręca, żeby cię po nich pogłaskać. Jesteś wysoka, trzymasz się prosto, masz silne ręce i nogi. A twoje oczy... Takie piękne jak u eleganckiej damy, z długimi, ciemnymi rzęsami! Sunniva prychnęła gniewnie: - Mam zapadnięte policzki, a stopy wielkie jak u mężczyzny. - Masz jeszcze inne części ciała niezwykłej wielkości, dlatego wątpię, żeby jakiś mężczyzna patrzył akurat na twoje stopy - roześmiała się Kari i rzuciła garść zgniecionej trawy na piersi Sunnivy. Teraz śmiały się już obie i z chichotem przekomarzały się dalej. Sunniva poczuła, że łatwiej się jej oddycha. Jak cudownie mieć przyjaciółkę! Gdy przygnębiona wracała z Meisterplassen, nikt nie potrafił jej rozweselić tak jak Kari. Sunniva rozwiesiła ostatnie żółtozielone motki i przelała zabarwioną wodę do beczki. Zamierzały wykorzystać ją jeszcze raz, wszystko należało oszczędzać. Kari uprzątnęła kadzie, tarę i pięć opróżnionych z wełny koszy. Pora była późna, dziewczęta po słońcu poznały, że zbliża się czas posiłku, na który z pewnością już czekali kosiarze ciężko pracujący na polach. Prędko przeszły ścieżką do dworu, odłożyły sprzęty na progu „domu ognia”. Potem zmyły z siebie barwniki i tłuszcz i przebrały w fartuchy używane do pracy w domu. Nad ogniem wisiał już kociołek pełen wody, jego napełnianie należało do obowiązków najmłodszej ze służących. Kari wyjęła faskę ze zmieloną w domu mąką i roztarłszy jej porcję z zimną wodą, wlała mieszaninę do parującego garnka. Dolała jeszcze dzbanek wczorajszego wywaru z mięsa i dodatkowo posoliła, jak należało w porze letnich upałów. Sunniva do smaku posypała owsiankę strużynkami przyniesionego ze spiżarni
suszonego mięsa. Krowy cielące się jesienią od dawna już nie dawały mleka, do posiłku popijano więc kwas. W stojącej pod podłogą kuchni beczce, do której zlewano resztki mleka, wytwarzała się kwaskowata, żółtawa masa. Po odciśnięciu wyrabiano z niej specjalny rodzaj sera, zwany po prostu „starym”, zaś niebieskawy płyn, zwany kwasem, letnią porą zaspokajał pragnienie małych i dużych. Kosiarze zasiedli wokół stołu, Kari i Sunniva kręciły się jak frygi, dbając, żeby każdemu dostało się to, co mu się należy. Potem czekało je zmywanie i zamiatanie, dopiero gdy się z tym uporały, same mogły coś przegryźć. Lubiły wziąć trochę chleba, a czasami i kil- ka kawałeczków suszonego mięsa i iść nad rzekę. Miały tam swój zielony domek, osłonięty i przyjemny. W najgorętsze letnie dni chętnie gromadziła się tu młodzież, lecz w tym roku nikt najwyraźniej nie przypomniał sobie o tej cudownej chłodnej polanie. Miło było jeść wieczerzę w zacisznym zakątku. Dziewczęta beztrosko rzucały kuleczki z chleba do wody, obserwując, jak małe rybki z zapałem skubią ludzką strawę. Były zmęczone po całym dniu pracy, nieskore do żartów i wielkich czynów. Kari wyciągnęła się na trawie i roztarła obolałe mięśnie ramion. Była troszkę starsza od Sunnivy, miała długie brązowe włosy, które teraz, kiedy rozpuściła koronę z warkoczy, wiły się jej aż do pasa. - Ciekawe, kto przyjdzie na tańce w wieczór świętojański - westchnęła. - Nie pytałaś go? - zainteresowała się Sunniva z błyskiem w oku. - Myślę, że się zjawi. Ale pomyśl tylko, co będzie, jak przyprowadzi inną albo... - Powinnaś go spytać. Przecież mimo wszystko wystawał tej wiosny pod twoim oknem co najmniej trzy razy. Dziwne byłoby, gdyby nie miał szczególnych zamiarów. Kari zmarszczyła nos, zastanowiła się. - Hmmm, nie wiem. On jest dziwny. To prawi mi piękne słówka i stroszy pióra jak kogut, to znów następnym razem, kiedy się spotykamy, ledwie na mnie spojrzy... - Wszyscy są tacy sami. Nie wiadomo, co myśleć - pokiwała głową Sunniva i sięgnęła po ostatni kawałek chleba. - No a ty? Co z Bjornarem? - Nie wiem. Wiem tylko, że jeśli przyjdzie na tańce z inną... Umrę! - Eee, pleciesz... - Na pewno! Boli mnie tu, w środku, na samą myśl, że mógłby być z inną. Na przykład z tą suką Anitą. Ona się go czepia jak rzep owczej sierści! - Anita jest piękna...
Sunniva prychnęła, ale nie zaprzeczyła. Anita rzeczywiście była piękna. Miała rude włosy, jasną cerę i drobniutkie piegi, którym mężczyźni najwyraźniej nie potrafili się oprzeć. Piwne oczy błyszczały, a usta zdawały się w każdej chwili gotowe do pocałunku. - Anita jest głupia - oświadczyła Sunniva. - Każde najprostsze zadanie trzeba jej wyjaśniać co najmniej tuzin razy. - Ich to wcale nie obchodzi. Wydaje mi się wręcz, że chłopcy uważają to za zaletę. Nie ryzykują, że przejrzy ich myśli. - Pewnie masz rację. Pamiętam, jak Thomas się rozgniewał, kiedy w zeszłym roku odpowiedziałam za niego, gdy nas przepytywano przed konfirmacją. Dziewczęta przysunęły się do siebie, wieczór z wolna przechodził w noc, ale nie tęskniły za rozgrzanym sypialnym stryszkiem, gdzie na pewno już chrapały dwie inne dziewczyny. Najstarsza ze służących, odpowiedzialna za służbę, godziła się na to, że dwie przyjaciółki od czasu do czasu razem gdzieś przepadały. Ale Kari zaczęła już ziewać, ułożyła się wygodniej na trawie. Ptaki ucichły. Nawet rzeka zdawała się płynąć spokojniej. Liście drzew drżały, na niebie pojawiły się blade gwiazdy. - Śpiąca jestem - mruknęła Kari. - Ja nie - odpowiedziała Sunniva. - Tyle mi się kręci po głowie... list mamy... Bjornar... wszystko. - Musisz już spać. Jutro mamy przewracać siano! - Wiem, ale posiedźmy tu jeszcze chwilę! - Dobrze. Zapadła cisza. Taka cisza, że Sunniva usłyszała, jak w zagajniku nad rzeką trzaskają gałązki pod czyimiś stopami. Wpatrzyła się w mrok, spodziewała się ujrzeć sowę albo może lisa. Niedźwiedź raczej nie podchodził tak blisko ludzi. To musi być człowiek. Młody, zwinny człowiek. W letnim mroku błysnęły jasne włosy. - Bjornar - wargi dziewczyny ułożyły się do wymówienia dźwięków, lecz słowa uwięzły jej w gardle. Szturchnęła na wpół uśpioną Kari. - To Bjornar Gurvin. Chyba nas podgląda - szepnęła cicho. - Naprawdę? To bardzo emocjonujące. Chcesz, żebym poszła?
- Nie! Tak! Nie, zostań. Boję się... - Czego? Niewiele będziesz miała okazji, żeby porozmawiać z nim sam na sam! I na pewno nie zaciągnie cię do lasu i nie zhańbi, nie ośmieli się! - Bjornar... nigdy by... - No to czego się boisz? Sunnivę ogarnęła lekka irytacja, rozgniewało ją przede wszystkim jej własne podniecone serce. - Dobrze, pokażę ci, że się nie boję. Idź do domu! Kari, śmiejąc się pod nosem, odeszła. Bjornar stał oparty o drzewo na niedużym wale ziemnym, schodzącym nieco dalej do rzeki. Podniósł rękę na powitanie. Sunniva pomachała mu niepewnie. Ruszył w jej stronę! Na miłość boską, podchodził do niej! Przestała oddychać, serce tłukło się w piersi niczym przerażony ptak w klatce. Zobaczyła, jak chłopak zwinnie wbiega na gładką skałę, stopy bez trudu znalazły oparcie na śliskim podłożu. Loki tańczyły mu nad uszami, kiedy kroczył ku niej sprężyście jak leśny bożek. Sunniva chłonęła widok silnego ciała. Bjornar ubrany był tylko w koszulę bez rękawów i brunatne robocze spodnie, ale na nogach miał lekkie skórzane trzewiki, co odróżniało go od zwyczajnych synów chałupników. - Witaj, Sunnivo. Właśnie myślałem, że to ty. - Witaj, Bjornarze. Żadne nie wiedziało, jak dalej poprowadzić tę rozmowę. Chłopak wsunął ręce za pasek spodni i uderzając nogą w kępę trawy, zaczął gwizdać jak ptak, który jeszcze nie zasnął. Sunniva stała nieruchomo, ciesząc się, że ma w rękach koszyk. Ściskała go kurczowo, jak gdyby się go przytrzymywała, jakby był jedynym stałym punktem w świecie żeglującym przed jej oczyma. Sama w lesie z Bjornarem! Czy nie o takiej właśnie chwili śniła? Szkoda, że nie poświęciła czasu na zmianę sukienki. Szkoda, że nie przeczesała włosów i nie wplotła w nie ślicznej, kolorowej wstążki! Był jednak przecież całkiem zwyczajny wieczór, jutro wszyscy musieli wcześnie wstać, czekał wszak kolejny dzień pracy.
- Posłuchaj, Sunnivo... Często przychodzisz tu wieczorami? - Nie... od czasu do czasu. Tak więc i ten temat rozmowy się wyczerpał. Bjornar jeszcze raz zdobył się na odwagę. - Widziałem cię... was... kilka razy. Sunniva popatrzyła na niego przerażona. Czyżby z ukrycia podsłuchiwał, jak rozmawiają o najbardziej intymnych sprawach? A jeśli słyszał, jak bardzo jest zakochana? Och, nie! Ale Bjornar więcej do tego nie wracał, przysiadł na ziemi z wyciągniętymi nogami. Podniósł głowę i popatrzył na dziewczynę, wciąż stała jak skamieniała, ściskając w rękach koszyk. - Nie możesz na chwilę usiąść, Sunnivo, tak żebyśmy mogli porozmawiać? - spytał cicho. - Dlaczego, Bjornarze Gurvin? Zaryzykowała w nadziei na miłą sercu odpowiedź i nie przeliczyła się. - Chciałbym cię lepiej poznać. Ty... dorosłaś. Wciąż cię pamiętam jako wysoką, ale małą dziewczynkę, kiedy przybyłaś na Stedje. Już wtedy wydawałaś się w pewnym sensie dorosła. Ale teraz... zniknęła gdzieś ta twoja dziecinność, którą dostrzegałem wówczas. - Widzę, że bacznie mnie obserwujesz - odparła już zdecydowanie śmielej. Przekrzywiła głowę, odważyła się nawet uśmiechnąć z lekką drwiną. W odpowiedzi błysnęły w uśmiechu białe zęby chłopaka. Złapał ją za rękę, łagodnie pociągnął na trawę. Ziemia trochę już wystygła, Sunniva wyczuwała ciałem każde chyba źdźbło. Powietrze jednak nadal było gorące, a Bjornar zdawał się płonąć żywym ogniem przy jej boku. Czuła, że powoli również jej ciało staje w płomieniach. Nie dotykali się,' Sunniva odgrodziła się koszykiem, ale Bjornar nie wypuszczał z uścisku jej ręki, a ona nie miała ochoty jej wyszarpywać. Nie mogła się zdobyć na podniesienie oczu. Zapatrzyła się w rzekę, obmywającą przybrzeżne kamienie leniwie, niczym z pieszczotą... Zaczął ją gładzić po wnętrzu dłoni. Ach, Boże! Jakby tysiąc piórek łaskotało delikatną skórę. Krew jeszcze szybciej zaczęła krążyć w żyłach. - Jesteś niezwykłą osobą, Sunnivo.
Ton jego głosu jednoznacznie dawał do zrozumienia, że owo zdanie jest najpiękniejszym komplementem na świecie. - Ty także, Bjornarze. Dla mnie. Skąd, na miłość boską, znalazła w sobie tyle śmiałości, żeby to powiedzieć? Chłopak uśmiechnął się, teraz musiała już spojrzeć mu w oczy. Świat się zatrzymał. Sunniva na moment przypomniała sobie wrażenie, jakiego doznała kiedyś skacząc z belki w stodole na wyschnięte siano. Uwielbiała rzucać się z wysoka, czuć, jak ciało unosi się w powietrzu i ląduje na miękkim, pachnącym sianie. Teraz było tak samo! A więc to znaczy być zakochanym! Znów stała na belce pod dachem, ciało przenikał dreszcz napięcia, w każdej chwili mogła skoczyć. Bjornar pochylił się, odszukał jej drugą rękę. Boże, już prawie spada! Tak daleko do ziemi! Szepnął coś, zabrzmiało to jak najpiękniejsze słowa ze snu. Zaparło jej dech w piersiach, spadała, coraz niżej i niżej... Miękkie wargi, gorący oddech na twarzy. Niżej i niżej... Przechyliła się w jego stronę, pragnęła wtulić się w to silne, rozpalone ciało chłopaka. Mocne ramiona objęły ją, zgniotły niemal koszyk, który ich rozdzielał. Wylądowała na trawie, miękkiej trawie, nie pachnącej jednak jak zwykle starym ciepłem słońca, lecz zielonej, świeżej i nieco wilgotnej. On ułożył się przy niej, jedną rękę wsunął jej pod głowę. Warkocz się rozplótł, włosy otoczyły głowę dziewczyny jak nie uprzedzony len. Zapatrzyła się w te niebieskie oczy, pociemniałe teraz i lśniące blaskiem, jakiego nigdy chyba jeszcze nie widziała. Bjornar oddychał szybko, tak szybko jak ona. Pierś przy piersi, w tym samym rytmie, w żadnym z ciał nie ośmielił się drgnąć żaden mięsień. Sunniva poczuła w sercu ukłucie strachu, zdawała sobie sprawę, że to niebezpieczna zabawa. Co on sobie o niej pomyśli!
Jednym ruchem wyrwała się z jego objęć, usiadła zmieszana. - Boję się - wyznała, zaskakując go swoją szczerością. - Boisz się? Mnie? - Tak. Że ty... że my... Uśmiechnął się szeroko, zrozumiał. - Nie bój się, Sunnivo. Nigdy bym cię nie skrzywdził. Przeciwnie... na pewno zauważyłaś, że od dawna ci się przyglądam. Że chciałem być z tobą sam, powiedzieć ci... pocałować cię. Ostatnie słowa wymówił szeptem. - Pewien jesteś, że nie chciałbyś się tak samo bawić z inną dziewczyną? - Tak. Owszem, mogę się bawić, i nieraz się bawiłem. Ale musisz mi uwierzyć, że nawet kiedy byłem z innymi, zawsze rozglądałem się za tobą. Odkąd przybyłaś do wioski... Myślę, że jesteś tak samo niezwykła jak twoja matka... Sunnivę zmroziły te słowa. Mamy nie należy w to mieszać. Może i nie była czarownicą, lecz nawet niedoświadczona młoda panienka bez trudu mogła zauważyć, jaki urok rzucała na mężczyzn. I przecież ona jest niepodobna do mamy tak jak to tylko możliwe! - Ani trochę nie przypominam mamy! - Ależ tak. Jesteś śmiała i uczciwa, nie bardzo też się przejmujesz tym, co inni o tobie pomyślą. Ty żyjesz naprawdę, Sunnivo! Myślę, że chociaż służysz u ludzi, lepiej wiesz, co to wolność, niż ja, pierworodny syn i dziedzic gospodarstwa! Może miał i rację. Sunniva dotychczas mało się nad tym zastanawiała, ale prawdą było, że niezbyt się przejmowała rozmaitymi zasadami i nakazami. Chętnie robiła różne rzeczy w sposób odmienny od przyjętego, wypróbowywała nowe sposoby. Zadawała pytania, lecz po cichu. - Dziwne - powiedziała zamyślona. - To bardzo dziwne, Bjornarze, ale pierwszy naprowadziłeś mnie na myśl, że chyba mimo wszystko mam coś wspólnego z mamą. Do tej pory uważałam się za jej przeciwieństwo. - To nieprawda. Może niewiele przypominasz ją wyglądem, lecz jesteś naprawdę szczególną osobą. Tak jak ona. Sadzę też, że jesteś mądrzejsza... Nie okazujesz wszystkich swoich uczuć, nie opierasz się, gdy wiesz, że i tak przegrasz. Sunniva szeroko otworzyła oczy. Jak, na miłość boską, mógł powiedzieć coś takiego, skąd wzięły się u niego takie jasne myśli, jak to możliwe, że umiał, ot tak, po prostu, ująć w kilku słowach to, co ona sama od dawna tylko przeczuwała?
Przecież było właśnie tak, jak mówił. - Wydaje mi się, że znasz mnie lepiej niż ja sama, Bjornarze. Czyżbyś był jasnowidzem? - Nie - odparł. - Po prostu się zakochałem. Kiedy znów ją pocałował, Sunniva zadrżała, bliska rozkoszy. Nie wiedziała, co ma robić, gdzie podziać ręce. Odnalazły wreszcie spokój na jego karku, z wahaniem dotykały jedwabistych włosów. Wargi miał gorące i miękkie, przymknęła oczy i poczuła je w tysiącu miejsc na twarzy. Obudziły się w niej nowe uczucia i uświadomiła sobie, że ktoś wkrótce powinien przerwać tę zabawę. Jeszcze tylko trochę, jeszcze kilka lekkich muśnięć... Powędrowała dłońmi po silnych plecach, pod grubym płótnem koszuli wyczuła młode, twarde mięśnie. Pachniał tak pięknie, gorącem, niemal oszałamiająco. Słodko i słono zarazem, pełnią życia. Chłonęła ten zapach, postanowiła zatrzymać go przy sobie, kiedy Bjornara nie będzie już tak blisko. Usłyszała swe własne westchnienie i poczuła, jak on na nie reaguje. Był tak samo rozpalony jak ona. Wiedziała, że boi się mocniej ją przytulić. Lecz ich usta nie straciły kontaktu, nie przestawał całować jej po twarzy, szyi, z coraz większym zapamiętaniem, z coraz mniejszą ostrożnością. A ona niczego już przed nim nie ukrywała, chociaż drżała na myśl, że widzi ją tak bez maski. O jeszcze większe drżenie przyprawiała ją świadomość, że w swej zabawie posuwają się za daleko. To on nagle się poderwał. - Jesteś taka... Sunniva z trudem przełknęła ślinę, zawstydziła się, bo przecież to ona powinna pierwsza się wycofać. On zdawał się rozumieć jej zmieszanie, delikatnie pogładził ją po włosach. Rozprężyła się, nie miała ochoty wstawać z trawy. Czyż nie powiedział, że podoba mu się jej szczerość? Nie chciała udawać, grać w tę grę, o której tyle razy opowiadały przyjaciółki. Droczyły się, przewracały oczami, wycofywały się, udawały urażone, kiedy chłopak wreszcie zebrał się na odwagę i chciał odpowiedzieć na zalotne sygnały dziewczyny. To chyba nie jest konieczne? - Jesteś taka... Wydaje mi się, że naprawdę mnie lubisz. - Lubię cię, Bjornarze. Od dawna. Zadrżała z zimna, płomienie w ciele dogasały.
- Powinnam chyba iść, już późno. - To prawda, ale musimy znów się spotkać. Tutaj? - Nie, tu nie. Ja... Może pójdziemy w sobotę na spacer? Pokręcił głową. - W sobotę jadę z ojcem do Kaupanger po konia. Wrócimy nie wcześniej niż na Świętego Jana. Sunniva wstrzymała oddech, czekała. - Chodźmy razem na sobótkowe tańce w wieczór świętojański - usłyszała wreszcie, a ptaszek w jej piersi zaświergotał z radości. - Chętnie. - Będziesz tu na mnie czekać? - Tak. Ucałował ją leciutko na pożegnanie. Kiedy biegła do domu wśród niskich drzew, wciąż miała na ustach smak miłości.
ROZDZIAŁ III Noce Sunnivy były pełne snów. Budziła się drżąca, ogarnięta poczuciem szczęścia, przyprawiającym ją niemal o wyrzuty sumienia. Bjornar, Bjornar, śpiewała jej dusza. W zagłębieniu łokcia wypisała jego imię i narysowała wielkie serce. Niezależnie od tego, czym się zajmowała, i tak przez cały czas miała przed oczami jego twarz; nawet kiedy zmagała się z ciężkimi grabiami do przewracania siana, ciało zdawało się lekkie i sprężyste jak nigdy przedtem. Stopy jakby wcale nie dotykały ziemi. Kari śmiała się z niej, twierdziła, że oczy jej błyszczą jak u kota, na którego nocą padnie światło pochodni. Kari drażniła się z nią i żartowała, lecz z jej prześmiewek przebijała szczera radość. Sunniva wiedziała, że przyjaciółka cieszy się z jej szczęścia. Wieczorami na panieńskim stryszku omawiano Bjornara na wszystkie strony, dziewczęta bez końca zadawały pytania, chciały znać wszystkie szczegóły spotkania w lesie. Sunniva rumieniła się i wykręcała, nie miała ochoty opowiadać o przeżyciu, które uważała za takie piękne. Nie chciała, by zbrukały je nieubłagane języki towarzyszek. Dziewczęta trochę się z niej podśmiewały. A może śmiechem pokrywały własne zawstydzenie? Same wszak do- brze wiedziały, jak to jest... W żartach nie brała udziału jedynie Anita. Zawsze stała z boku, nie była jedną z nich. Rudowłosa Anita wywodziła się z pańskiego rodu. Należała do innego świata jeszcze przed paroma laty, kiedy to jej ojciec został zatrzymany przez ludzi lensmana i postawiony przed sądem za oszustwo. Zajmował się zbieraniem zaległych podatków na rzecz Kościoła i oskarżono go o przywłaszczenie sobie wielkich sum. Zamożnej rodzinie ziemia usunęła się spod stóp, a dwie najmłodsze córki mu- siały zamienić swoje śliczne alkierze na stryszek dla służby w sąsiedniej wiosce. Anita nie kryła rozgoryczenia. Wśród córek chałupników i dzierżawców nigdy nie poczuła się jak w domu, więc kiedy Sunniva przybyła do Stedje, Anita z początku chciała przytulić ją do piersi. Sądziła zapewne, że ta dziewczynka może się stać współtowarzyszką niedoli, powiadano wszak, że wyrosła na pięknej plebanii w Lyster. Na pewno zrozumie, jak trudno przyzwyczaić się do sypiania na słomie komuś, kto przez całe życie układał się do snu na mięciutkim wygodnym posłaniu!
Sunniva wysłuchiwała jej narzekań, ale nie potrafiła zawtórować. Przeciwnie, dała starszej od siebie dziewczynie jasno do zrozumienia, że ze skarg i tęsknoty za tym, co było wczoraj, nie przyjdzie nic dobrego. Trzeba raczej starać się o lepszą przyszłość! Anita prychnęła tylko w odpowiedzi, nazwała ją nędzarką. Sunnivę ogromnie to wtedy uraziło, miała dopiero dwanaście lat i bardzo chciała, aby wszyscy ją lubili. Później przestała się przejmować Anitą, nigdy jednak nie posunęła się do prawienia jej złośliwości razem z innymi dziewczętami. „Księżniczka”, tak mówiono o rudowłosej. I rzeczywiście, coś w odrzuceniu głowy, kiedy od nich odchodziła, przywodziło na myśl upadłą księżniczkę. Głośno się z niej śmiały. Biedna Anita, myślała Sunniva. Ale teraz, w okresie oszałamiającego zakochania, Sunniva nie miała czasu na myślenie o Anicie ani o czymkolwiek innym. Liczyła dni, które okropnie się jej dłużyły. Nadeszła sobota, potem dzień nabożeństwa ze smaczniejszym posiłkiem i żywymi rozmowami przed bramą kościoła. Poniedziałek, wtorek... Powszednie dni zlewały się w jedno. Wkrótce całe siano znalazło się już pod dachem, pierwsze sianokosy dobiegały końca. Dni mijały teraz na znoszeniu z okolicznego lasu wielkich pęków ulistnionych gałęzi, reperowaniu i ostrzeniu kos i sierpów, aby były go- towe na kolejny pokos później latem. Powoli zbliżał się wieczór świętojański. Dziewczęta zbierały się na stryszku i razem szyły nowe letnie sukienki, rozkładały materiał na podłodze i wymieniały się wstążkami, kawałkami koronki, chusteczkami na szyję albo błyszczącymi spinkami do butów. Sunniva wybrała się raz do domu, chciała poprosić Gjertrud o coś ładnego z kufrów mamy. Gjertrud długo się wahała, najwidoczniej nie chciała ruszać rzeczy Marii. - Nie będą chyba leżeć tam jak jakaś świętość i gnić, podczas gdy jej starsza córka nie ma się w co wystroić na wieczór świętojański - syknęła Sunniva, okazując niezwykły jak na siebie temperament. Gjertrud westchnęła, wiedziała, że dziewczyna ma rację, ale i tak zabieranie rzeczy ze skrzyń Marii wydawało jej się niestosowne. Miałaby rozdzielać jej suknie między dzieci, jakby Maria już nie żyła? W sprawę włączył się Randar. Delikatnie odsunął Sunnivę na bok.
- Wiem, że twoja matka dałaby ci te rzeczy, dlaczego więc miałabyś ich nie dostać, skoro ona i tak nie może ich używać? Chodź ze mną, wiem, co przeznaczyła dla ciebie. I Randar uniósł pokrywę najstarszego kufra, do którego Maria spakowała wszystkie swoje rzeczy z plebanii w Lyster. Wyjął dużą, miękką paczkę, starannie owiniętą w płótno. Wystawał z niej kawałek czarnej koronki. Biała szeroka bluzka, pięknie ozdobiona kolorowymi wstążkami. - Ślubna suknia twojej matki - rzekł cicho. Sunniva popatrzyła na niego wielkimi oczyma. Randar kiwnął głową. - Nosiła ją w dniu, kiedy została poślubiona twemu ojcu. - Tak, bo oni zostali sobie poślubieni - odparła Sunniva z niewzruszoną pewnością. Nigdy nie uwierzyła kłamstwom, mówiącym, że jej matka była tylko zwyczajną nałożnicą. Randar potwierdził skinieniem głowy. Sunniva przesunęła palcami po sukni. Była czarna, miała prosty krój, ale matka musiała w niej wyglądać prześlicznie, pięknie ozdobiony dekolt, niezwykłe hafty na staniku. Sznurowanie z przodu zaczęło się rozlatywać, za to bluzka do założenia pod suknię pozostała równie piękna i biała jak kiedyś. Czerwone i błękitne wstążki przy szyi i rękawach co prawda trochę wyblakły, ale i tak będą jaśnieć wśród szarości i brązów na tańcach. Sunniva uśmiechnęła się rozradowana. Teraz naprawdę będzie pięknie wyglądać dla Bjornara! - Może będziesz musiała trochę ją przeszyć - zauważył Randar i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że mógł urazić młodą dziewczynę. Sunniva nie miała tak smukłej talii jak matka. Ale Sunniva odparła beztrosko: - Nic nie szkodzi! - i nawet go uściskała. - Bardzo za nią tęsknię - rzucił Randar w powietrze, wzruszony tak rzadką pieszczotą. Ale Sunniva wybiegła już z chaty, żeby w dziennym świetle podziwiać materiał nowego stroju. - Prześliczna - szepnęła Kari, nie mogąc przez moment ukryć zazdrości. Sunniva uśmiechnęła się, żałowała, że nie może się podzielić z przyjaciółką swoim szczęściem. - Pożyczę ci jedwabną chustkę - zaproponowała impulsywnie, wyciągając do Kari leciutki kolorowy kawałek tkaniny. - Ach, nie, nie mogę!