ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Lerum May Grethe - Córy Życia 25 - Groźne prądy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :848.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia 25 - Groźne prądy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lerum May Grethe
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

May Grethe Lerum GROŹNE PRĄDY Córy Życia 25

ROZDZIAŁ I Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyry­ wając ją tym samym z omdlenia. - Wypij! - nakazała Thilla. Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z ca­ łych sił zaczerpnęła powietrza i oswobodziła głowę z uści­ sku mocnych dłoni. Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thil- li, nakazujący zatrzymanie ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pew­ no zawierała sporo mocnego alkoholu. - Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze, Thillo. - Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i przynieś więcej drewna. Chłod­ no tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople lodu. Petrus wyniósł się bez protestów. Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy mło­ dej kobiety letnim wywarem z szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadra­ pania na policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozosta­ wiając trwałych blizn. Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i przewiązana. Thilla prze­ żegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się

dźwięki, które dawały nadzieję, że Johanna nie straci gło­ su w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się, że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego sznura. Thilla miała wielką ocho­ tę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawa­ łek kalarepy. W przypadku Johanny ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wiel­ kie. Na szczęście, kiedy noc zaczęła już przechodzić w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych ły­ ków wzmacniającego i oczyszczającego napoju. Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johan- nie większą krzywdę, lecz znaleziono ją ze spódnicami za­ dartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej rosnącej w górach rośli­ ny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na klucz. Johannie mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na ewentualne następstwa tego, co być może się stało. Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego czyn nie przyniesie żad­ nych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę Johanny. Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała się Thilla. A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwi­ ła wzrok w Thillę, starsza kobieta uśmiechnęła się i znów dziękowała swej Dobrej Matce. - Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie złapać, nikt go nie wi­ dział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności,

żeby podać jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce pełne robo­ ty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, je­ śli wkrótce tu go nie wpuszczę... Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczy­ ły czerwone plamy. Spróbowała podnieść się w łóżku, chcia­ ła krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle, bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz su­ rowo upomniała ją, że powinna zachowywać spokój. Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko-gorzkich kropli. Spłynęły do gar­ dła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie. Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu mieszanką Thilli, lecz ja­ ko ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne niepo­ rozumienie pozbawi życia ich wszystkich. Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamknięty­ mi oczami, dopóki nie dotarła do niej świadomość, że rze­ czywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków zaczęła składać cały ten koszmar, przyglą­ dała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce, badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste. Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki rzemień zaciska­ jący się na szyi? Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało również powoli dochodzi do

siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzy­ skania rozumu. Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rę­ kę, żeby sprawdzić, czy w istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość zazgrzytała o kość. Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli. Marcello... Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sy­ kiem sączył jej się do ucha! To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z... Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci. Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Met- te na noszach... Marcello, który postanowił tam jechać, że­ by być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popeł­ niali uczeni chirurdzy. Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia: Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna, być może właśnie tym, który zdo­ bywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie wy­ korzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji. Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt, że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się po­ spolitym mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce. Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust po-

wietrzą, zmuszała się, żeby oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie płaczu. Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że le­ ży w kuchni. Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Po­ winno paść jakieś pytanie. Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to Marcello ją urato­ wał, wspomniała też, że on na nią czeka... Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozle­ gło się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła wreszcie na policzek, którego szukała. Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała świadomość i szepnęła ochry­ ple do Johanny: - Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś obolała. Nie wolno ci nawet pró­ bować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo by­ łaś bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się. Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okry­ ciem i słuchała, jak Thilla, besztając ją pod nosem, pod­ chodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda, nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo. - Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze kilka kropli, pośpisz tro­ chę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się nie obudził.

- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thiłlo. Johanna wyduszała z siebie każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże. - Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie mie­ sza się w nich z zaskoczeniem. - Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! Napadł cię ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach. Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim narzeczonym... Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to po­ myłka, potworne nieporozumienie. Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole. - Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że lepiej się już czujesz. Nie bę­ dziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie. - Nie... Marcello... nie. - Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym mówisz. - Nie wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej. - Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Nie obawiaj się, Johanno, będę cię strzec. Kiedy znów się obu­ dzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się.

Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej świadomość i równie skutecznie jak krople tłumią strach, odsuwają od niej przerażające wspomnienie. Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie ła­ godna na czole, a cicha piosenka, którą nuciła starsza kobie­ ta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra. Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasia­ dła przy długim stole. Płonęła oliwna lampka - mieli szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla wolno rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy arkusz papieru, potem złożyła go na pół i oderwała jedną część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kart­ ki pozostała czysta, nietknięta. Mogła ją wykorzystać. Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać piórem po papierze i z mozołem formować swoje prze­ słanie. Dobrze wiedziała, że będzie ledwie czytelne, ale wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zaję­ ciem dla jej palców, przeznaczonych do innych zadań, bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka pisania. - Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocali­ łaś mnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko rozstawiła nogi pod obszerną peleryną. - Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie wyjaśniłaś jeszcze wszystkiego z tym Włochem, prawda? Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opo­ wiedziała jej o majakach, o tym, jak w te pierwsze spowi­ te we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że to właśnie Marcello chciał ją zabić. Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się le­ piej, wydawało się to dość nierzeczywiste. I chociaż zim­ ny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Mar-

cello po raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś szaleństwo, a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli, owszem, przeganiały ból i sprowadzały na zmaltretowa­ ne ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak nie­ stety również straszne przywidzenia, czego Johanna mia­ ła okazję doświadczyć na własnej skórze. Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z które­ go zwisały długie nitki szarobrunatnej wełny. Ten guzik Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go na­ wet wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała policji ważną wskazówkę, kogo mają szukać. Guzik z ca­ łą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na mokrej pościólce w stajni również dowodziły, że historia opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś nieznajomym człowiekiem, który zarzucił jego ukochanej lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na mordercę i zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk, potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w twarz, odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Marcello nie mógł go ścigać, dopóki nie zjawili się inni lu­ dzie i nie zajęli się Johanna. - Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wów­ czas myślałem jedynie o tym, że możesz umrzeć i że tego nie wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże po­ tem żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł sam przyłożyć ręce do szyi tego diabła i zacisnąć tak, aż... - Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę... Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lek­ ko odgarnął włosy. Jego dłonie na skórze były niczym pta­ sie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią. Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak wiele fragmentów tych strasznych wydarzeń, lecz potrze-

bowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca. - Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opo­ wiem. Przynoszę też dla ciebie pozdrowienia od profeso­ ra. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę i o nic Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo inne­ go. Okazało się, że zwłoki dostarczył jednemu ze studen­ tów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmerman- nowi, który sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście, zdoby­ cie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy ko­ legium lekarskie zaczęło deptać Crugerowi po piętach. Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarzą­ dzający prywatnym Theatrum Chirurgicum, miał twardy orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o wy­ korzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzio­ nych z cmentarzy. Johanna dobrze wiedziała, że Cruger znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytuł­ kach dla ubogich i domach dla psychicznie chorych, usy­ tuowanych nieco dalej poza Kopenhagą. Położono też kres publicznym chirurgicznym pokazom. Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce mi­ łosne słowa, lecz dotyk jego dłoni na czole wciąż sprawiał, że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała, że gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozum- ny strach znów zacisnąłby się wokół jej serca niczym koszmarny szpon. Oczy Marcella były przepastne i ciemne. Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła mu­ śnięcie jego warg na powiekach, gdy nie miała dłużej sił trzymać ich otwartych. - Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, pa­ nie Santorini. Wie pan przecież, że Johanna wciąż jest zmęczona i słaba. - Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narze-

czona wkrótce w pełni odzyska siły. Wstydzę się wręcz, że muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy, jej widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o lekarza, nie sądzi pani? Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale nie odpowiedziała. Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie udało się ujść z życiem z pobytu w szpitalu, a też i wie­ lokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których wnoszono tam na noszach z koca, wynoszono zaś w drewnianej skrzyni. - Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do wszystkich środków, byle tylko pomóc Johannie. Nie wiem, w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraź­ nie: pan uratował jej życie i przez to winna jestem panu do­ zgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić, że nigdy nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny. Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmru­ żone oczy Thilli. Nawet ta leciwa już kobieta wyczuwała jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował do perfekcji. - Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani Thillo. - Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak obdarzony większym błogosławieństwem aniżeli jakikol­ wiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyź­ nie niż pan, panie Santorini. Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrot­ nie ją ucałował. - Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam tak­ że jej serce, pani Thillo. Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy

i nic na to nie powiedziała. Było w tym człowieku coś nie­ bezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na pewno właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej opium Johanny Marcello zajął miejsce jej prześladowcy. Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby cień tęsknoty za tym, czego Marcello miał z naddatkiem, a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i cierpliwo­ ści, nigdy nie posiadał. - Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pa­ ni zobaczyć się z Johanną. Dziękuję także za pani... dys­ krecję. Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach i wychodząc, uniósł kapelusz. Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak uci­ chło ujadanie psów, a obcy w tych stronach jeździec zna­ lazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli. Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki, potem zaczęły się pojawiać jedna za drugą przestraszone dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się w tym domu, że większość dziewcząt tylko w razie naj­ wyższej konieczności schodziła na dół do kuchni, woląc raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i kar­ miąc się okruszynami prawdy, wyławianej z oszczędnych słów Petrusa. Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza z mieszkanek, Ninette, wystawiła swój wielki brzuch z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia, bo zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a becz­ ka z mąką jest jeszcze do połowy pełna. Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało naprawdę zaniedbane, gdyż zbyt wiele jej myśli krążyło wo­ kół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką. Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać, pomyślała Thilla. Gdyby tylko udało się usunąć z drogi

Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by do­ lewać oliwy do lękliwych fantazji Johanny. To chyba- nie jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny nie mogły być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie studencina, który po prostu zawrócił dziewczynie w gło­ wie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym zachłyśnięciem się życiem a powołaniem. Jest różnica między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co zwie się miłością. Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlate­ go też tak bardzo nie przejmowała się niezaprzeczalnym faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie roz­ palić nawet granit. Nawet taki stary granit jak ona sama! - Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle? Bezpośrednia młoda kobieta zamachała rękami przed Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchen­ nych drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła dziewczynie policzka za bezczelność, błysnęła tylko zęba­ mi w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w któ­ rych najwyraźniej całkiem się zatopiła. - Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyż­ szy czas, by ten dom na powrót ożył. Przecież czekają na nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z ka­ pustą! Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posorto­ wałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą Ruth i Theę, pójdziecie dziś do gajowego! Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powró­ ciła codzienność. Wkrótce morderca zostanie pojmany, a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się histo­ ria jak z baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten przystojny jeździec w zielonym stroju, który każdego dnia wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bo-

gaty i tak piękny, że wszystkie mogły o nim tylko marzyć. A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta nie miały nic poza szarym poczuciem beznadziejności i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by roz­ poznać marzenie, gdy się o nie otarły. Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie rozmaite historie i wszystkie miały w pamięci jakieś lato, jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mo­ gły wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością. Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim dorosły, lecz, o dziwo, Thilli udawało się przebudzić w nich dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały, że na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno. Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę ma­ leńką kobietę, która w jednej chwili potrafiła wymagać od nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wy­ słać je na ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmacia­ rza, kiedy dmuchnął w swój flet. Thiłla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać. - Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym chciałabym z tobą w ciszy i spokoju pomówić. Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie będzie z niego nigdy żadnego pożytku. Zdołała jakoś jed­ nak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wresz­ cie nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła. - Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce - zaczęła Thilla. Johanna westchnęła lekko. - Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja chciałabym ci coś powiedzieć. Ma to w pewnym sensie związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie mam sił na nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona. Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed tym mo­ jego małego Benjamina, nie...

- Nie umarłaś jednak. Być może rzeczywiście nie było ci do tego daleko, ale tym razem śmierć cię zostawiła. - Thillo, wiem, że to niemądre, ale... - To będzie więcej niż niemądre, jeśli teraz wyjedziesz. Do egzaminów zostało zaledwie kilka miesięcy, nie mo­ żesz przecież wracać do domu bez tych swoich papierów. I co z Marcellem, który mówi o sobie, że jest twoim na­ rzeczonym? Rozumiem, że nie jesteś już nim tak zachwy­ cona jak dawniej, ale musisz przynajmniej... - Thillo, teraz ja chcę mówić! Ostry głos Johanny w osobliwy sposób rozdarł powie­ trze wśród szarych ścian. Twarz Thilli w skąpym świetle wpadającym przez okno wydawała się strasznie blada. - Ach, tak? - powiedziała wolno. - Nareszcie chcesz mówić, Johanno. Johanna uświadomiła sobie, że Thilli jest przykro i czu­ je się rozczarowana tym, że nic nie wiedziała o Marcełlu, że Johanna nie szukała jej pomocy, że wiodła podwójne ży­ cie, którego zaledwie część toczyła się pod dachem Thilli. Znów nie mogła się nadziwić: czy doprawdy tak pręd­ ko można znaleźć drugą matkę? Johanna poczuła, że smutek bijący z oczu Thilli spra­ wia jej ogromną radość. W tych oczach jakby odbijały się wszystkie troski Amelii, lecz mimo to w taki sposób, że Johanna czuła, iż ma możliwość naprawienia wszystkie­ go, co przed nią zataiła. Objęły się, Thilla pogładziła ją po włosach splecionych w gruby warkocz na plecach. - Ja... chcę wracać do domu. Muszę. Tak strasznie się boję, droga matko! Wiem, że jestem ocalona, że jest tak jak powiedziałaś: śmierć tym razem mnie ominęła. Ale nie ośmielę się w to uwierzyć, dopóki znów nie będę mogła potrzymać w ramionach Benjamina, dopóki nie zobaczę,

f że ojciec tam jest, że wszyscy, których zostawiłam w do­ mu, nie są tylko postaciami z dalekiego snu... - Biedaczko, rzeczywiście wszystko ci się poplątało. Johanna przytaknęła, wtulona w ramię Thilli. - Czasami myślę, że to być może skutek jakiegoś ude­ rzenia w głowę. Ludziom często po takich wypadkach ro­ dzą się dziwne myśli. Powiedz mi wprost, jeśli uważasz mnie za obłąkaną czy wariatkę, ale ja muszę do domu! Thilla wolno skinęła głową. - Cóż, pewnie i tak, ale wrócisz tu jeszcze, prawda? Musisz, tyle tu jeszcze do zrobienia, obiecałam twej bab­ ce, że cię nauczę... - Nie wiem, czy chcę się więcej uczyć... Nie wiem, czy starczy mi sił, by spojrzeć im w oczy, nawet jeśli poradzę sobie z tymi koszmarami. Remmermann... Wzięłam go za zabójcę, za potwora najgorszego rodzaju, takiego, który morduje pod przykrywką chęci ratowania życia! Thilla kołysała ją powoli. - Nie bardzo wiem, o czym mówisz, drogie dziecko, poj­ muję jednak, że się boisz. Będzie ci potrzeba wiele siły, by zrozumieć różne rzeczy... Może masz rację, może powin­ naś wrócić do domu i odpocząć, przyjrzeć się wszystkie­ mu z daleka, potem zaś... potem możemy porozmawiać. Johanna nie miała siły na żadne protesty. Thilla nie chciała jej puścić, a zresztą ona sama czuła, jak bolesne będzie rozstanie z tą dobrą kobietą. Zarazem jednak nie­ możliwością zdawało jej się wydobycie się z tej mieszani­ ny lęku i tęsknoty, jaka ogarniała ją już na samą myśl o na­ stępnym spotkaniu z Marcellem. Miała wrażenie, że nie jest dłużej w stanie oddychać tu­ tejszym powietrzem, jakby udusić ją chciało całe miasto, a nie tylko obcy cień, który w jednej chwili wydawał jej się Marcellem, w następnej zaś zmieniał w człowieka, któ­ rego twarzy nie mogła sobie przypomnieć.

Nie było to już szczególnie ważne, wiedziała, że i tak nigdy nie wyzwoli się od tych koszmarów. Nie było istot­ ne, czy są prawdziwe czy nie, bo i tak nigdy nie zapomni brzmienia zniekształconego głosu Marcella, wówczas gdy na dobre pociemniało jej w oczach. Wiedziała jedno: nie może dopuścić do tego, by znów się do niej zbliżył. Trudno, nawet jeśli jest niesprawiedliwa, nawet jeśli bę­ dzie to wobec niego zdrada, nawet jeśli złamie mu serce, które, jak w kwiecistych słowach zapewniał, jej oddał. Musi wracać do domu. Czuła, jak każda najdrobniejsza cząsteczka jej ciała bo­ li z tęsknoty i strachu. Tej udręki nie mogło złagodzić nic poza świadomością, że serce Benjamina bije tuż przy jej piersi, a ręce ojca tulą ją tak samo, jak przed chwilą obej­ mowała ją Thilla. - Wyruszę pierwszym statkiem - szepnęła Johanna z mocą. Thilla wzięła głęboki oddech, Johanna usłyszała, że lek­ ko świsnęło jej w płucach. - A więc dobrze, jak chcesz. Ale pamiętaj, Johanno, to tu, w tym mieście, mieszka twój los. W głębi ducha do­ brze o tym wiesz, prawda? Johanna nie mogła odpowiedzieć twierdząco, nie mo­ gła nawet wyobrazić sobie, że kiedykolwiek znów będzie w stanie oglądać piękne fasady kopenhaskich domów. Owszem, będzie tęsknić za Thilla, lecz ta tęsknota to zaledwie ułamek ceny, jaką musiała zapłacić za opuszcze­ nie najbliższych. Lęk nie przestawał w niej pulsować nawet wtedy, gdy Thilla wymieszała listki herbaciane, suszone pączki ja­ kichś kwiatów, ziarenka pieprzu i aromatyczne nasiona lawendy. - Boisz się, że śmierć ominęła cię jedynie przez pomył­ kę. Ale, Johanno, mądrze z twojej strony byłoby odpra-

wić tego Włocha, on nie jest dla ciebie. Marcello jest nie­ bezpieczny, choć obie musimy przyznać, że ocalił ci ży­ cie. Nie obwiniam cię o to, że... No cóż, ten błysk, jaki on ma w oczach, a ty tak długo żyłaś sama... Johanna pociągnęła nosem. - Długo? To zależy... - Jesteś samotna, zrozumiałam to, gdy tylko cię ujrza­ łam. Owszem, tęsknisz. I wiem za czym, a raczej za kim. Johanna wypiła łyk herbaty, nie odpowiedziała. Thilla bacznie jej się przyglądała, każdy grymas oświe­ tlonej żółtym płomykiem twarzy młodej kobiety mówił jej, że ma rację. - No cóż, nad tym wszystkim sama musisz się zasta­ nowić. Przekonasz się, że pewnego dnia odkryjesz to, co dla wszystkich innych jest już wyraźne. Teraz Johanna drgnęła. - Co takiego? - burknęła, sama zaskoczona własnym opryskliwym tonem. - Nie możesz oddać serca żadnemu wspaniałemu zielo­ nookiemu satyrowi. Przecież już go nie masz, już je odda­ łaś! Być może wydaje ci się, że je odzyskałaś, ale się mylisz, Johanno. No cóż, ja sama nie jestem na tyle stara, żebym nie pamiętała tego, który był pierwszym, tym jedynym. Da­ ne nam było spędzić razem zaledwie kilka dni, lecz właśnie przy nim będę odpoczywać, kiedy to życie dobiegnie koń­ ca. To znaczy w moich myślach. - Zmarli nie myślą - mruknęła Johanna. - Ravi nie umarł - powiedziała Thilla. Johanna wypuściła kubek z ręki i otworzyła usta, żeby prosić Thillę, by umilkła, nie zdołała jednak wydobyć z siebie żadnego słowa, jak gdyby jakiś inny rzemień za­ cisnął się wokół jej szyi, co najmniej równie boleśnie i mocno jak owej nocy... - Widziałam to w twoich fusach, moja kochana, już

wtedy, kiedy za pierwszym razem ci wróżyłam. Widzia­ łam wielką, bardzo wielką miłość, taką, która trwa całe życie, piękną... lecz nie pozbawioną bólu, o, nie. I zapew­ ne... nie mogło raczej chodzić o żadnego innego, jak są­ dzisz? Wyglądało bowiem na to, że to dotyczy człowieka, którego już spotkałaś... a to było przed poznaniem Mar- cella, prawda? Tamtego wieczoru... pamiętasz? Thilla wyglądała na przestraszoną. Johanna ciężko ski­ nęła głową i przymknęła oczy. Na chwilę rozpalił się w jej duszy płomyk, teraz jednak zagasł i martwy popiół przy­ sypał jej serce. - Wygadujesz bzdury, Thillo! Nie wierzę ani trochę w ta­ kie babskie plecenie. Pozwól, że opowiem ci o Ravim, chy­ ba nie całkiem mnie zrozumiałaś... Ja go wypędziłam. Da­ łam mu jasno do zrozumienia, z całą wyrazistością, że nie chcę go więcej widzieć. Wierzyłam, że on wykorzystał swe zdolności dla niecnych celów, że rzucił przekleństwo na Helenę i na swoje dziecko... Widziałam krzyż nad łóżkiem i byłam przekonana, że Helena umrze. Już raz wcześniej uj­ rzałam takie zjawisko, biały krzyż ponad głową brzemien­ nej kobiety... Oznacza on nic innego jak śmierć. A jednak się pomyliłam. Na łóżku Heleny tamtego wieczoru przysia­ dła moja matka, krzyż zapłonął właśnie dla niej. Ale wyrok, jaki wydałam na Raviego, wciąż pozostaje w mocy, przy­ najmniej dla niego. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że on nigdy już nie ośmieli się do mnie zbliżyć. Zasłoniła twarz rękoma, w stawie barkowym zatrzesz­ czało, zaskrzypiało ostrzegawczo, kiedy wierzchem dłoni przetarła oczy. - Bardzo możliwe, że on żyje, Thillo, chociaż wydaje mi się, że jesteś w błędzie. Był na wpół umarły już wtedy, gdy go spotkałam przed wieloma laty. Kiedy ostatnio się rozstaliśmy, nie miał po co żyć. Wiem, że tęsknił za wol­ nością... a dla Raviego innej wolności niż śmierć nie było.

Kiedy odsunęła ręce od oczu w poszukiwaniu spojrze­ nia staruszki, okazało się, że Thilla odwróciła głowę. Johanna słyszała, z jakim trudem Thilla przełyka ślinę, zauważyła również cierpienie, jakie sprawiło jej odwróce­ nie się do Johanny i lekkie skinienie głową. - Na pewno masz rację, Johanno, wybacz sentymental­ nej starej babie. Tyle że... wyczuwam twój smutek, wy­ chwyciłam go od pierwszej chwili, czułam przez cały czas, kiedy się śmiałaś, śpiewałaś i najwyraźniej spotkałaś ko­ goś, kto ci się... spodobał. - Ravi nie żyje - cicho powiedziała Johanna. - Przeko­ nałam się o tym właśnie w tej chwili, Thillo. Staruszka popatrzyła na nią z rozpaczą. - Jesteś pewna? Johanna kiwnęła głową. - Tak, teraz już jestem pewna. Jakaś uparta myśl nie przestawała jej dręczyć, dokucza­ ła narastającym niepokojem. O czym to też ona zapo­ mniała? O czymś ważnym, co należało wyjaśnić. Powin­ na o coś spytać Thillę... Teraz jednak było już za późno, bo stara kobieta pod­ niosła się ciężko i położyła na łóżku z zamkniętymi oczy­ ma. Johanna zdała sobie sprawę, że ostatnie dni odebrały Thilli resztkę sił.

ROZDZIAŁ II Przed oczyma wyraźnie stanął jej teraz tamten obraz, który ukazał się w strumieniu wody spod kilu wówczas, gdy płynęła statkiem do tego miasta. Nie chciała się nad tym zastanawiać, lecz w głębi du­ szy całą sobą wiedziała, że musiał istnieć jakiś powód, dla którego przez cały ten czas, gdy wypływali z portu, stała na rufie i do oślepnięcia wpatrywała się w zimowoszarą lodowatą wodę. Nie widziała w niej nic poza unoszącymi się na powierzchni śmieciami i kawałami kry, zalewany­ mi przez potężne fale. Wiedziała, że Ravi ją ścigał, że jego obraz nieprzerwanie tkwił w niej od dnia, kiedy odszedł. Nie myślała o tym, rzadko pozwalała zaskoczyć się bólowi, wolała utopić wspomnienie o Ravim w pracy i innych troskach aż do cza­ su, kiedy sama uznała, że jest w stanie o nim zapomnieć. Ale to Marcello wymazał ostatnie resztki barw tego wspomnienia. Tak jak stare freski w kościołach zamalo­ wywano białym wapnem, tak Marcello starł zbrukany, łuszczący się obraz Raviego z jej serca. Ravi był niczym dawne malowidła, nadgryzione przez czas, sztywne, po­ zbawione kolorów, naznaczone wielkimi, głębokimi pla­ mami unicestwienia. Przestawały być piękne i nie dawały się odnowić. Dlatego je zamalowywano, dlatego zbierano pieniądze na płatki złota, zdobywano środki na opłacenie zręcznych rzemieślników, którzy potrafili ozdobić kościół figurami i ołtarzami w nowych, świeżych kolorach.

Marcello miał w sobie tyle barw, że wystarczyłoby ich na namalowanie całej letniej łąki. Zycie w nim płonęło tak, że aż dookoła sypały się iskry. Johanna w miarę, jak statek zabierał ją coraz dalej i dalej od urodziwego Wło­ cha, gotowa była wreszcie przyznać, że być może wyrzą­ dziła mu krzywdę. Wszak to on tchnął w nią życie, co do tego nie było żadnych wątpliwości. I chociaż maleńki cierń zwątpienia wciąż dawał o sobie znać i nie mogła odpędzić koszma­ rów, w których Marcello atakował ją w stajni, to jednak mimo wszystko teraz bardziej niż wówczas, gdy przyby­ ła do tego miasta, czuła, że żyje. Tę zasługę należało przypisać jemu. Jemu i Thilli. Podczas gdy wiatr od morza napełniał żagle, a szkuta kładła się na bok, prąc na północ, Johanna czuła, że po­ woli już odnajduje ten spokój, w którego poszukiwaniu postanowiła wrócić do domu. Otulone obszernymi pelerynami zebrały się wokół siedmiu płonących świec. Piękny kobiecy głos wzniósł się ku sklepieniu tak wysokiemu, że światło pochodni po obu stronach sali nie docierało do samej góry. Ale dźwięki pięły się po niewidzialnych drabinach nie­ bieskich, a ich czystość wprawiła obecne w oszołomienie, które najlepiej opisać przez przyrównanie ich do szczęścia. Trzymały się za ręce, nagie ręce, które tworzyły siedmio- ramienną gwiazdę. Niektóre nosiły pierścienie z roziskrzo­ nymi kamieniami, dłonie innych naznaczone były jedynie herbem pracy: zaczerwienionymi piekącymi strupami. Pod czarnymi kapturami dawało się momentami do­ strzec błysk oczu, lecz twarze pozostawały niemal cał­ kiem ukryte. Kobiety miały spuszczone oczy; z wyprostowanymi

plecami, lecz zgiętymi karkami odprawiały wstępną cere­ monię, potem zaś, podzieliwszy się na mniejsze grupki, znikały w czterech parach drzwi, prowadzących dokądś ze starej klasztornej sieni. Dwie zostały. Gołymi palcami gasiły świece i sprawnie zbierały miseczki z aromatycznymi olejkami, żarzące się nasycone pachnidłami patyczki z drewna sandałowego i słoiczki zawierające coś, co przypominało czarną tłustą ziemię. Pieśń ucichła, ale pod prastarymi belkami, na których wspierała się kamienna konstrukcja, zawisł drżący ton. Niektóre z kobiet pod czarnymi pelerynami nosiły czer­ wone suknie, inne ubrane były na biało albo na zielono. Gdy nad ranem wymykały się wąskimi przejściami pod podwórzem, nie widziała ich żadna żywa dusza. - Ona już więcej nie pytała - zaklinała się Thilla, teraz już z jawną irytacją w głosie. - Dlaczego miałabym odpo­ wiadać, skoro ona nie pytała? Mężczyzna w ciemnym stroju był równie rozgniewany, ale nie krzyczał, nawet nie podniósł głosu. Odwrócił się tyl­ ko od Thilli i założył ręce na piersi. Thilla z trudem prze­ łknęła ślinę, gniew tego człowieka otoczył jej ciało niczym ciężki pierścień. Ramiona pokryły się gęsią skórką, musiała przyznać, że przeraża ją cała jego istota. Od wyjazdu Johan- ny wielokrotnie żałowała, że nie wypełniła danego przyrze­ czenia, lecz coś ją przed tym powstrzymywało, jakieś drże­ nie lęku w samej Johannie. Thilla niezmiernie się troszczyła o tę młodą kobietę i nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby okazało się, że oddała ją czemuś, co wywodziło się od zła. - Ona wróci - mruknął mężczyzna, przede wszystkim do siebie. Wypowiedziane słowa zdradzały, że pochodzi z dalekich stron. - Być może - odparła Thilla słabym głosem. - Ale... Ona

potrzebuje spokoju. Odpoczynku. Ona... nie jest na to go­ towa. Mężczyzna na moment spuścił głowę, Thilła zrozumia­ ła, że tym razem się z nią zgadza. A więc może jej wyba­ czono. Mimo wszystko jednak czuła się nieswojo wobec tej paskudnej aury gniewu, wciąż otaczającej tego czło­ wieka niczym dodatkowe okrycie. Czyżby mimo wszystko stanowił zagrożenie? Czy mia­ ła rację wówczas, gdy podczas ich pierwszego spotkania poczuła, jak na jego widok jeżą się jej włoski na karku? Nie wiedziała, lecz kiedy wyszedł, przeżegnała się jesz­ cze raz i cieszyła się myślą, że Johanna najprawdopodob­ niej siedzi teraz bezpieczna w chacie swego ojca. Daleko, bardzo daleko od dziwnych mężczyzn o prze­ pastnych oczach i czarnych włosach... - To niemożliwe... To nie może być ona... Johanna! Na­ sza Hanna, wróciłaś do domu! Stara służąca przeczłapała przez izbę i Johanna rzuci­ ła się w jej objęcia. Zaskoczona siwowłosa staruszka śmia­ ła się i płakała na przemian. Ujęła Johannę za ramiona i mrużąc oczy, usiłowała skupić znużony wzrok na twa­ rzy młodej kobiety. - Moja kochana Johanna, jakaż to radość móc cię znów zobaczyć! W dodatku w samiuśką Wigilię! Ach, jakie bło­ gosławieństwo, jaka uciecha dla starowiny! Twój zacny oj­ ciec tak bardzo będzie się radował. No a dzieciak, Johanno! Sama zobaczysz, jak bardzo wyrósł przez te parę miesięcy. Tak, tak, to prawdziwa radość! Niech Bóg błogosławi... Witała Johannę hałaśliwie, parobcy pozdrowili przyby­ łą z szacunkiem, kiedy wynajęty powóz wtoczył się na po­ dwórze, poza tym jednak we dworze panowała cisza. Wy­ dawał się tak opuszczony, że Johannie aż serce ścisnęło się w piersi. A kiedy stara służąca poprowadziła ją do

kuchni, nie mogła powstrzymać się od jęku na widok za­ kurzonych, pustych izb. Ani jedna położnica nie leżała na solidnie wypchanych materacach. Nad ogniem nie perko- tało w żadnym garnku, nie unosiły się aromaty lekarskich mieszanek, wywaru z jałowca czy kamfory. Nawet brak przykrego zapachu choroby wzbudził w Johannie jakiś dziwny smutek. - Tak, tak, niewiele tu życia - westchnęła staruszka. - Ale staram się przynajmniej przeganiać myszy ze spiżarni, a złodziei ze spichrza. Twój ojciec i pani Marja mi ufają. - Gdzie Marja? Johanna czuła, jak rozczarowanie piecze w żołądku. Tak bardzo chciała opowiedzieć babce o wszystkim, co się stało, prosić, by wyraziła swoją, jak zawsze surową, opinię o całej zaistniałej trudnej sytuacji. - O, wyjechała na święta. Nie należy się jej spodziewać wcześniej niż dwudziestego dnia, tak sądzę. - Jest u ojca? Na Meisterplassen? - Oczywiście. Wszyscy tam są. Johanna osunęła się na kamienną płytę przy piecu. Był ciepły, lecz nie tak jak zwykle w owym czasie, kiedy dzień i noc gotowały się na nim kotły. Biedna służąca, nieweso­ ła czekała ją Wigilia, w samotności, jedynie z parobkami. Takich obyczajów nigdy nie znano w tej rodzinie. Staruszka pomogła jej zdjąć pelerynę, przy dolnej kra­ wędzi i wokół twarzy sztywną od zamarzniętej wilgoci. - To była pewnie nieprzyzwoicie długa podróż, panienko Johanno. Ale wyglądasz dobrze, bardzo dobrze. Ach, dzięki Bogu, teraz wszystko znów się ułoży! Wydaje mi się, że nie przeżyłabym zimy w tym... w tym nawiedzonym domu! Johanna uśmiechnęła się blado. Przyjemnie było po­ czuć, że ktoś tęsknił za jej powrotem. Ale nie miała ser­ ca, by już w tej chwili tłumaczyć starowinie, że nic nie bę­ dzie tak jak dawniej. Owszem, wróciła do domu, ale zbyt