ROZDZIAŁ I
Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym
ochronna mglista zasłona, potem jednak ostry aromat
wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyry
wając ją tym samym z omdlenia.
- Wypij! - nakazała Thilla.
Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z ca
łych sił zaczerpnęła powietrza i oswobodziła głowę z uści
sku mocnych dłoni.
Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thil-
li, nakazujący zatrzymanie ostrego napoju, jakoś zdołał
do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pew
no zawierała sporo mocnego alkoholu.
- Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna,
wszystko będzie dobrze, Thillo.
- Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją.
- A ty lepiej stąd znikaj i przynieś więcej drewna. Chłod
no tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak
sople lodu.
Petrus wyniósł się bez protestów.
Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy mło
dej kobiety letnim wywarem z szałwii, jałowca i kwiatów
rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadra
pania na policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozosta
wiając trwałych blizn.
Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi
Johanny była już oczyszczona i przewiązana. Thilla prze
żegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się
dźwięki, które dawały nadzieję, że Johanna nie straci gło
su w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się, że w ogóle
nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję
niczym zwoje grubego sznura. Thilla miała wielką ocho
tę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś
nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawa
łek kalarepy. W przypadku Johanny ryzyko, że utrafi
w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wiel
kie. Na szczęście, kiedy noc zaczęła już przechodzić
w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia
obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych ły
ków wzmacniającego i oczyszczającego napoju.
Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johan-
nie większą krzywdę, lecz znaleziono ją ze spódnicami za
dartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych
na strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone
zioła z gotową nalewką z pewnej rosnącej w górach rośli
ny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na
klucz. Johannie mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie
chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na ewentualne
następstwa tego, co być może się stało.
Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej
taką krzywdę, czy też nie, jego czyn nie przyniesie żad
nych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się
w duszę Johanny.
Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek
siły swojej babki, pocieszała się Thilla.
A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwi
ła wzrok w Thillę, starsza kobieta uśmiechnęła się i znów
dziękowała swej Dobrej Matce.
- Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet
żołnierzy. Ale trudno go będzie złapać, nikt go nie wi
dział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności,
żeby podać jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz,
a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce pełne robo
ty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że
jest zupełnie niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, je
śli wkrótce tu go nie wpuszczę...
Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczy
ły czerwone plamy. Spróbowała podnieść się w łóżku, chcia
ła krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle, bardzo
źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz su
rowo upomniała ją, że powinna zachowywać spokój.
Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do
ust jeszcze kilka słodko-gorzkich kropli. Spłynęły do gar
dła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła,
że działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie.
Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy
wywracały się w oszołomieniu mieszanką Thilli, lecz ja
ko ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne niepo
rozumienie pozbawi życia ich wszystkich.
Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamknięty
mi oczami, dopóki nie dotarła do niej świadomość, że rze
czywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych
kawałeczków zaczęła składać cały ten koszmar, przyglą
dała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce, badała je
starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są
rzeczywiste.
Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć
sobie nie mogła. Ale znalazła się właśnie w takim miejscu,
czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to
się działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na
ziemię w koński nawóz i poczuła cienki rzemień zaciska
jący się na szyi?
Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej
na twarz, w miarę jak ciało również powoli dochodzi do
siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzy
skania rozumu.
Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rę
kę, żeby sprawdzić, czy w istocie została okaleczona tak
strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość
zazgrzytała o kość.
Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał
się niczym chmury gonione wiatrem i tylko przez ułamek
chwili była w stanie pochwycić własne myśli.
Marcello...
Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sy
kiem sączył jej się do ucha!
To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał
ją zabić, tak jak uczynił z...
Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej
pamięci.
Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Met-
te na noszach... Marcello, który postanowił tam jechać, że
by być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popeł
niali uczeni chirurdzy.
Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz
jedna jedyna prawda objawiała jej się wyraźnie na tyle, na
ile pozwalała na to mgła cierpienia:
Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze
służalców Remmermanna, być może właśnie tym, który zdo
bywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie wy
korzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji.
Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało,
pokochała już za sam tylko fakt, że umiał sprawić, by
znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się po
spolitym mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy,
gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na stole, pod
nożem, przeznaczoną, by służyła nauce.
Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust po-
wietrzą, zmuszała się, żeby oddychać spokojnie, płytko,
tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec
pokusie płaczu.
Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że le
ży w kuchni.
Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Po
winno paść jakieś pytanie. Najważniejszą jednak sprawą,
sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej
po głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi
się dowiedzieć. Thilla uważała, że to Marcello ją urato
wał, wspomniała też, że on na nią czeka...
Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane
wszystkie kości w ciele, Johanna przesunęła się na brzeg
ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu
Thilli w ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozle
gło się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła wreszcie
na policzek, którego szukała.
Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce,
w jednej chwili odzyskała świadomość i szepnęła ochry
ple do Johanny:
- Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno
źle się czujesz, cała jesteś obolała. Nie wolno ci nawet pró
bować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo by
łaś bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się.
Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okry
ciem i słuchała, jak Thilla, besztając ją pod nosem, pod
chodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk
zakłuł w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa
twarz Thilli wydawała się wielka i twarda, nastroszone
włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo.
- Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię
zostawić! Zaraz podam ci jeszcze kilka kropli, pośpisz tro
chę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus
jeszcze się nie obudził.
- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thiłlo.
Johanna wyduszała z siebie każdy dźwięk ogromnym
wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają
się przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże.
- Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był.
Oczy Thilli ponad płomieniem lampy robiły się coraz
większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie mie
sza się w nich z zaskoczeniem.
- Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za
to, on cię uratował! Napadł cię ktoś inny, może ten sam,
co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie
musisz mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi
wszystko o tych strasznych wydarzeniach. Wiesz... myślę,
że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi.
Przychodzi tu codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu
z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim narzeczonym...
Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to po
myłka, potworne nieporozumienie.
Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie,
a usta tak pięknie wymawiały imię Marcella. Pogładziła
Johannę po czole.
- Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To
nic dziwnego. Ale widzę, że lepiej się już czujesz. Nie bę
dziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się
jeszcze trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim
jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie.
- Nie... Marcello... nie.
- Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że
się boisz i nie wiesz, o czym mówisz.
- Nie wpuszczaj Marcella!
Thilla okryła ją staranniej.
- Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Nie
obawiaj się, Johanno, będę cię strzec. Kiedy znów się obu
dzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się.
Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej
świadomość i równie skutecznie jak krople tłumią strach,
odsuwają od niej przerażające wspomnienie.
Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie ła
godna na czole, a cicha piosenka, którą nuciła starsza kobie
ta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra.
Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasia
dła przy długim stole. Płonęła oliwna lampka - mieli
szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla
wolno rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy
arkusz papieru, potem złożyła go na pół i oderwała jedną
część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kart
ki pozostała czysta, nietknięta. Mogła ją wykorzystać.
Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać
piórem po papierze i z mozołem formować swoje prze
słanie. Dobrze wiedziała, że będzie ledwie czytelne, ale
wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zaję
ciem dla jej palców, przeznaczonych do innych zadań,
bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka pisania.
- Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocali
łaś mnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości.
Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko
rozstawiła nogi pod obszerną peleryną.
- Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie
wyjaśniłaś jeszcze wszystkiego z tym Włochem, prawda?
Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opo
wiedziała jej o majakach, o tym, jak w te pierwsze spowi
te we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że
to właśnie Marcello chciał ją zabić.
Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się le
piej, wydawało się to dość nierzeczywiste. I chociaż zim
ny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Mar-
cello po raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią
spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś szaleństwo,
a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli,
owszem, przeganiały ból i sprowadzały na zmaltretowa
ne ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak nie
stety również straszne przywidzenia, czego Johanna mia
ła okazję doświadczyć na własnej skórze.
Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z które
go zwisały długie nitki szarobrunatnej wełny. Ten guzik
Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go na
wet wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała
policji ważną wskazówkę, kogo mają szukać. Guzik z ca
łą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na
mokrej pościólce w stajni również dowodziły, że historia
opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał
krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś
nieznajomym człowiekiem, który zarzucił jego ukochanej
lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na
mordercę i zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk,
potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w twarz,
odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale
Marcello nie mógł go ścigać, dopóki nie zjawili się inni lu
dzie i nie zajęli się Johanna.
- Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wów
czas myślałem jedynie o tym, że możesz umrzeć i że tego nie
wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże po
tem żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł
sam przyłożyć ręce do szyi tego diabła i zacisnąć tak, aż...
- Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę...
Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lek
ko odgarnął włosy. Jego dłonie na skórze były niczym pta
sie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią.
Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak
wiele fragmentów tych strasznych wydarzeń, lecz potrze-
bowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca.
- Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opo
wiem. Przynoszę też dla ciebie pozdrowienia od profeso
ra. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę
i o nic Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo inne
go. Okazało się, że zwłoki dostarczył jednemu ze studen
tów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmerman-
nowi, który sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś
i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście, zdoby
cie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy ko
legium lekarskie zaczęło deptać Crugerowi po piętach.
Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarzą
dzający prywatnym Theatrum Chirurgicum, miał twardy
orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o wy
korzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzio
nych z cmentarzy. Johanna dobrze wiedziała, że Cruger
znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytuł
kach dla ubogich i domach dla psychicznie chorych, usy
tuowanych nieco dalej poza Kopenhagą. Położono też
kres publicznym chirurgicznym pokazom.
Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce mi
łosne słowa, lecz dotyk jego dłoni na czole wciąż sprawiał,
że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała,
że gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozum-
ny strach znów zacisnąłby się wokół jej serca niczym
koszmarny szpon.
Oczy Marcella były przepastne i ciemne.
Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła mu
śnięcie jego warg na powiekach, gdy nie miała dłużej sił
trzymać ich otwartych.
- Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, pa
nie Santorini. Wie pan przecież, że Johanna wciąż jest
zmęczona i słaba.
- Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narze-
czona wkrótce w pełni odzyska siły. Wstydzę się wręcz, że
muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy,
jej widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym
lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o lekarza, nie sądzi pani?
Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale
nie odpowiedziała.
Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie
udało się ujść z życiem z pobytu w szpitalu, a też i wie
lokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których
wnoszono tam na noszach z koca, wynoszono zaś
w drewnianej skrzyni.
- Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do
wszystkich środków, byle tylko pomóc Johannie. Nie wiem,
w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan
jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraź
nie: pan uratował jej życie i przez to winna jestem panu do
zgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić,
że nigdy nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny.
Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmru
żone oczy Thilli. Nawet ta leciwa już kobieta wyczuwała
jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował
do perfekcji.
- Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani
Thillo.
- Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak
obdarzony większym błogosławieństwem aniżeli jakikol
wiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też
rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyź
nie niż pan, panie Santorini.
Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrot
nie ją ucałował.
- Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam tak
że jej serce, pani Thillo.
Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy
i nic na to nie powiedziała. Było w tym człowieku coś nie
bezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na
pewno właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej
opium Johanny Marcello zajął miejsce jej prześladowcy.
Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby
cień tęsknoty za tym, czego Marcello miał z naddatkiem,
a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i cierpliwo
ści, nigdy nie posiadał.
- Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pa
ni zobaczyć się z Johanną. Dziękuję także za pani... dys
krecję.
Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach
i wychodząc, uniósł kapelusz.
Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak uci
chło ujadanie psów, a obcy w tych stronach jeździec zna
lazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli.
Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki,
potem zaczęły się pojawiać jedna za drugą przestraszone
dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się
w tym domu, że większość dziewcząt tylko w razie naj
wyższej konieczności schodziła na dół do kuchni, woląc
raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i kar
miąc się okruszynami prawdy, wyławianej z oszczędnych
słów Petrusa.
Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza
z mieszkanek, Ninette, wystawiła swój wielki brzuch
z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia,
bo zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a becz
ka z mąką jest jeszcze do połowy pełna.
Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało
naprawdę zaniedbane, gdyż zbyt wiele jej myśli krążyło wo
kół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką.
Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać,
pomyślała Thilla. Gdyby tylko udało się usunąć z drogi
Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by do
lewać oliwy do lękliwych fantazji Johanny. To chyba-
nie
jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny nie mogły
być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie
studencina, który po prostu zawrócił dziewczynie w gło
wie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było
Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym
zachłyśnięciem się życiem a powołaniem. Jest różnica
między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co
zwie się miłością.
Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlate
go też tak bardzo nie przejmowała się niezaprzeczalnym
faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie roz
palić nawet granit.
Nawet taki stary granit jak ona sama!
- Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle?
Bezpośrednia młoda kobieta zamachała rękami przed
Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchen
nych drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła
dziewczynie policzka za bezczelność, błysnęła tylko zęba
mi w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w któ
rych najwyraźniej całkiem się zatopiła.
- Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyż
szy czas, by ten dom na powrót ożył. Przecież czekają na
nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z ka
pustą! Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posorto
wałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą Ruth i Theę,
pójdziecie dziś do gajowego!
Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powró
ciła codzienność. Wkrótce morderca zostanie pojmany,
a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się histo
ria jak z baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten
przystojny jeździec w zielonym stroju, który każdego dnia
wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bo-
gaty i tak piękny, że wszystkie mogły o nim tylko marzyć.
A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta
nie miały nic poza szarym poczuciem beznadziejności
i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by roz
poznać marzenie, gdy się o nie otarły.
Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie
rozmaite historie i wszystkie miały w pamięci jakieś lato,
jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mo
gły wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością.
Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim
dorosły, lecz, o dziwo, Thilli udawało się przebudzić w nich
dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały,
że na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno.
Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę ma
leńką kobietę, która w jednej chwili potrafiła wymagać od
nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wy
słać je na ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmacia
rza, kiedy dmuchnął w swój flet.
Thiłla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać.
- Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym
chciałabym z tobą w ciszy i spokoju pomówić.
Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie
będzie z niego nigdy żadnego pożytku. Zdołała jakoś jed
nak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wresz
cie nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła.
- Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce
- zaczęła Thilla.
Johanna westchnęła lekko.
- Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja
chciałabym ci coś powiedzieć. Ma to w pewnym sensie
związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie
mam sił na nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona.
Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed tym mo
jego małego Benjamina, nie...
- Nie umarłaś jednak. Być może rzeczywiście nie było
ci do tego daleko, ale tym razem śmierć cię zostawiła.
- Thillo, wiem, że to niemądre, ale...
- To będzie więcej niż niemądre, jeśli teraz wyjedziesz.
Do egzaminów zostało zaledwie kilka miesięcy, nie mo
żesz przecież wracać do domu bez tych swoich papierów.
I co z Marcellem, który mówi o sobie, że jest twoim na
rzeczonym? Rozumiem, że nie jesteś już nim tak zachwy
cona jak dawniej, ale musisz przynajmniej...
- Thillo, teraz ja chcę mówić!
Ostry głos Johanny w osobliwy sposób rozdarł powie
trze wśród szarych ścian.
Twarz Thilli w skąpym świetle wpadającym przez okno
wydawała się strasznie blada.
- Ach, tak? - powiedziała wolno. - Nareszcie chcesz
mówić, Johanno.
Johanna uświadomiła sobie, że Thilli jest przykro i czu
je się rozczarowana tym, że nic nie wiedziała o Marcełlu,
że Johanna nie szukała jej pomocy, że wiodła podwójne ży
cie, którego zaledwie część toczyła się pod dachem Thilli.
Znów nie mogła się nadziwić: czy doprawdy tak pręd
ko można znaleźć drugą matkę?
Johanna poczuła, że smutek bijący z oczu Thilli spra
wia jej ogromną radość. W tych oczach jakby odbijały się
wszystkie troski Amelii, lecz mimo to w taki sposób, że
Johanna czuła, iż ma możliwość naprawienia wszystkie
go, co przed nią zataiła.
Objęły się, Thilla pogładziła ją po włosach splecionych
w gruby warkocz na plecach.
- Ja... chcę wracać do domu. Muszę. Tak strasznie się
boję, droga matko! Wiem, że jestem ocalona, że jest tak
jak powiedziałaś: śmierć tym razem mnie ominęła. Ale nie
ośmielę się w to uwierzyć, dopóki znów nie będę mogła
potrzymać w ramionach Benjamina, dopóki nie zobaczę,
f
że ojciec tam jest, że wszyscy, których zostawiłam w do
mu, nie są tylko postaciami z dalekiego snu...
- Biedaczko, rzeczywiście wszystko ci się poplątało.
Johanna przytaknęła, wtulona w ramię Thilli.
- Czasami myślę, że to być może skutek jakiegoś ude
rzenia w głowę. Ludziom często po takich wypadkach ro
dzą się dziwne myśli. Powiedz mi wprost, jeśli uważasz
mnie za obłąkaną czy wariatkę, ale ja muszę do domu!
Thilla wolno skinęła głową.
- Cóż, pewnie i tak, ale wrócisz tu jeszcze, prawda?
Musisz, tyle tu jeszcze do zrobienia, obiecałam twej bab
ce, że cię nauczę...
- Nie wiem, czy chcę się więcej uczyć... Nie wiem, czy
starczy mi sił, by spojrzeć im w oczy, nawet jeśli poradzę
sobie z tymi koszmarami. Remmermann... Wzięłam go za
zabójcę, za potwora najgorszego rodzaju, takiego, który
morduje pod przykrywką chęci ratowania życia!
Thilla kołysała ją powoli.
- Nie bardzo wiem, o czym mówisz, drogie dziecko, poj
muję jednak, że się boisz. Będzie ci potrzeba wiele siły, by
zrozumieć różne rzeczy... Może masz rację, może powin
naś wrócić do domu i odpocząć, przyjrzeć się wszystkie
mu z daleka, potem zaś... potem możemy porozmawiać.
Johanna nie miała siły na żadne protesty. Thilla nie
chciała jej puścić, a zresztą ona sama czuła, jak bolesne
będzie rozstanie z tą dobrą kobietą. Zarazem jednak nie
możliwością zdawało jej się wydobycie się z tej mieszani
ny lęku i tęsknoty, jaka ogarniała ją już na samą myśl o na
stępnym spotkaniu z Marcellem.
Miała wrażenie, że nie jest dłużej w stanie oddychać tu
tejszym powietrzem, jakby udusić ją chciało całe miasto,
a nie tylko obcy cień, który w jednej chwili wydawał jej
się Marcellem, w następnej zaś zmieniał w człowieka, któ
rego twarzy nie mogła sobie przypomnieć.
Nie było to już szczególnie ważne, wiedziała, że i tak
nigdy nie wyzwoli się od tych koszmarów. Nie było istot
ne, czy są prawdziwe czy nie, bo i tak nigdy nie zapomni
brzmienia zniekształconego głosu Marcella, wówczas gdy
na dobre pociemniało jej w oczach. Wiedziała jedno: nie
może dopuścić do tego, by znów się do niej zbliżył.
Trudno, nawet jeśli jest niesprawiedliwa, nawet jeśli bę
dzie to wobec niego zdrada, nawet jeśli złamie mu serce,
które, jak w kwiecistych słowach zapewniał, jej oddał.
Musi wracać do domu.
Czuła, jak każda najdrobniejsza cząsteczka jej ciała bo
li z tęsknoty i strachu. Tej udręki nie mogło złagodzić nic
poza świadomością, że serce Benjamina bije tuż przy jej
piersi, a ręce ojca tulą ją tak samo, jak przed chwilą obej
mowała ją Thilla.
- Wyruszę pierwszym statkiem - szepnęła Johanna
z mocą.
Thilla wzięła głęboki oddech, Johanna usłyszała, że lek
ko świsnęło jej w płucach.
- A więc dobrze, jak chcesz. Ale pamiętaj, Johanno, to
tu, w tym mieście, mieszka twój los. W głębi ducha do
brze o tym wiesz, prawda?
Johanna nie mogła odpowiedzieć twierdząco, nie mo
gła nawet wyobrazić sobie, że kiedykolwiek znów będzie
w stanie oglądać piękne fasady kopenhaskich domów.
Owszem, będzie tęsknić za Thilla, lecz ta tęsknota to
zaledwie ułamek ceny, jaką musiała zapłacić za opuszcze
nie najbliższych.
Lęk nie przestawał w niej pulsować nawet wtedy, gdy
Thilla wymieszała listki herbaciane, suszone pączki ja
kichś kwiatów, ziarenka pieprzu i aromatyczne nasiona
lawendy.
- Boisz się, że śmierć ominęła cię jedynie przez pomył
kę. Ale, Johanno, mądrze z twojej strony byłoby odpra-
wić tego Włocha, on nie jest dla ciebie. Marcello jest nie
bezpieczny, choć obie musimy przyznać, że ocalił ci ży
cie. Nie obwiniam cię o to, że... No cóż, ten błysk, jaki
on ma w oczach, a ty tak długo żyłaś sama...
Johanna pociągnęła nosem.
- Długo? To zależy...
- Jesteś samotna, zrozumiałam to, gdy tylko cię ujrza
łam. Owszem, tęsknisz. I wiem za czym, a raczej za kim.
Johanna wypiła łyk herbaty, nie odpowiedziała.
Thilla bacznie jej się przyglądała, każdy grymas oświe
tlonej żółtym płomykiem twarzy młodej kobiety mówił
jej, że ma rację.
- No cóż, nad tym wszystkim sama musisz się zasta
nowić. Przekonasz się, że pewnego dnia odkryjesz to, co
dla wszystkich innych jest już wyraźne.
Teraz Johanna drgnęła.
- Co takiego? - burknęła, sama zaskoczona własnym
opryskliwym tonem.
- Nie możesz oddać serca żadnemu wspaniałemu zielo
nookiemu satyrowi. Przecież już go nie masz, już je odda
łaś! Być może wydaje ci się, że je odzyskałaś, ale się mylisz,
Johanno. No cóż, ja sama nie jestem na tyle stara, żebym
nie pamiętała tego, który był pierwszym, tym jedynym. Da
ne nam było spędzić razem zaledwie kilka dni, lecz właśnie
przy nim będę odpoczywać, kiedy to życie dobiegnie koń
ca. To znaczy w moich myślach.
- Zmarli nie myślą - mruknęła Johanna.
- Ravi nie umarł - powiedziała Thilla.
Johanna wypuściła kubek z ręki i otworzyła usta, żeby
prosić Thillę, by umilkła, nie zdołała jednak wydobyć
z siebie żadnego słowa, jak gdyby jakiś inny rzemień za
cisnął się wokół jej szyi, co najmniej równie boleśnie
i mocno jak owej nocy...
- Widziałam to w twoich fusach, moja kochana, już
wtedy, kiedy za pierwszym razem ci wróżyłam. Widzia
łam wielką, bardzo wielką miłość, taką, która trwa całe
życie, piękną... lecz nie pozbawioną bólu, o, nie. I zapew
ne... nie mogło raczej chodzić o żadnego innego, jak są
dzisz? Wyglądało bowiem na to, że to dotyczy człowieka,
którego już spotkałaś... a to było przed poznaniem Mar-
cella, prawda? Tamtego wieczoru... pamiętasz?
Thilla wyglądała na przestraszoną. Johanna ciężko ski
nęła głową i przymknęła oczy. Na chwilę rozpalił się w jej
duszy płomyk, teraz jednak zagasł i martwy popiół przy
sypał jej serce.
- Wygadujesz bzdury, Thillo! Nie wierzę ani trochę w ta
kie babskie plecenie. Pozwól, że opowiem ci o Ravim, chy
ba nie całkiem mnie zrozumiałaś... Ja go wypędziłam. Da
łam mu jasno do zrozumienia, z całą wyrazistością, że nie
chcę go więcej widzieć. Wierzyłam, że on wykorzystał swe
zdolności dla niecnych celów, że rzucił przekleństwo na
Helenę i na swoje dziecko... Widziałam krzyż nad łóżkiem
i byłam przekonana, że Helena umrze. Już raz wcześniej uj
rzałam takie zjawisko, biały krzyż ponad głową brzemien
nej kobiety... Oznacza on nic innego jak śmierć. A jednak
się pomyliłam. Na łóżku Heleny tamtego wieczoru przysia
dła moja matka, krzyż zapłonął właśnie dla niej. Ale wyrok,
jaki wydałam na Raviego, wciąż pozostaje w mocy, przy
najmniej dla niego. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć,
że on nigdy już nie ośmieli się do mnie zbliżyć.
Zasłoniła twarz rękoma, w stawie barkowym zatrzesz
czało, zaskrzypiało ostrzegawczo, kiedy wierzchem dłoni
przetarła oczy.
- Bardzo możliwe, że on żyje, Thillo, chociaż wydaje
mi się, że jesteś w błędzie. Był na wpół umarły już wtedy,
gdy go spotkałam przed wieloma laty. Kiedy ostatnio się
rozstaliśmy, nie miał po co żyć. Wiem, że tęsknił za wol
nością... a dla Raviego innej wolności niż śmierć nie było.
Kiedy odsunęła ręce od oczu w poszukiwaniu spojrze
nia staruszki, okazało się, że Thilla odwróciła głowę.
Johanna słyszała, z jakim trudem Thilla przełyka ślinę,
zauważyła również cierpienie, jakie sprawiło jej odwróce
nie się do Johanny i lekkie skinienie głową.
- Na pewno masz rację, Johanno, wybacz sentymental
nej starej babie. Tyle że... wyczuwam twój smutek, wy
chwyciłam go od pierwszej chwili, czułam przez cały czas,
kiedy się śmiałaś, śpiewałaś i najwyraźniej spotkałaś ko
goś, kto ci się... spodobał.
- Ravi nie żyje - cicho powiedziała Johanna. - Przeko
nałam się o tym właśnie w tej chwili, Thillo.
Staruszka popatrzyła na nią z rozpaczą.
- Jesteś pewna?
Johanna kiwnęła głową.
- Tak, teraz już jestem pewna.
Jakaś uparta myśl nie przestawała jej dręczyć, dokucza
ła narastającym niepokojem. O czym to też ona zapo
mniała? O czymś ważnym, co należało wyjaśnić. Powin
na o coś spytać Thillę...
Teraz jednak było już za późno, bo stara kobieta pod
niosła się ciężko i położyła na łóżku z zamkniętymi oczy
ma. Johanna zdała sobie sprawę, że ostatnie dni odebrały
Thilli resztkę sił.
ROZDZIAŁ II
Przed oczyma wyraźnie stanął jej teraz tamten obraz,
który ukazał się w strumieniu wody spod kilu wówczas,
gdy płynęła statkiem do tego miasta.
Nie chciała się nad tym zastanawiać, lecz w głębi du
szy całą sobą wiedziała, że musiał istnieć jakiś powód, dla
którego przez cały ten czas, gdy wypływali z portu, stała
na rufie i do oślepnięcia wpatrywała się w zimowoszarą
lodowatą wodę. Nie widziała w niej nic poza unoszącymi
się na powierzchni śmieciami i kawałami kry, zalewany
mi przez potężne fale.
Wiedziała, że Ravi ją ścigał, że jego obraz nieprzerwanie
tkwił w niej od dnia, kiedy odszedł. Nie myślała o tym,
rzadko pozwalała zaskoczyć się bólowi, wolała utopić
wspomnienie o Ravim w pracy i innych troskach aż do cza
su, kiedy sama uznała, że jest w stanie o nim zapomnieć.
Ale to Marcello wymazał ostatnie resztki barw tego
wspomnienia. Tak jak stare freski w kościołach zamalo
wywano białym wapnem, tak Marcello starł zbrukany,
łuszczący się obraz Raviego z jej serca. Ravi był niczym
dawne malowidła, nadgryzione przez czas, sztywne, po
zbawione kolorów, naznaczone wielkimi, głębokimi pla
mami unicestwienia.
Przestawały być piękne i nie dawały się odnowić.
Dlatego je zamalowywano, dlatego zbierano pieniądze
na płatki złota, zdobywano środki na opłacenie zręcznych
rzemieślników, którzy potrafili ozdobić kościół figurami
i ołtarzami w nowych, świeżych kolorach.
Marcello miał w sobie tyle barw, że wystarczyłoby ich
na namalowanie całej letniej łąki. Zycie w nim płonęło
tak, że aż dookoła sypały się iskry. Johanna w miarę, jak
statek zabierał ją coraz dalej i dalej od urodziwego Wło
cha, gotowa była wreszcie przyznać, że być może wyrzą
dziła mu krzywdę.
Wszak to on tchnął w nią życie, co do tego nie było
żadnych wątpliwości. I chociaż maleńki cierń zwątpienia
wciąż dawał o sobie znać i nie mogła odpędzić koszma
rów, w których Marcello atakował ją w stajni, to jednak
mimo wszystko teraz bardziej niż wówczas, gdy przyby
ła do tego miasta, czuła, że żyje.
Tę zasługę należało przypisać jemu.
Jemu i Thilli.
Podczas gdy wiatr od morza napełniał żagle, a szkuta
kładła się na bok, prąc na północ, Johanna czuła, że po
woli już odnajduje ten spokój, w którego poszukiwaniu
postanowiła wrócić do domu.
Otulone obszernymi pelerynami zebrały się wokół
siedmiu płonących świec. Piękny kobiecy głos wzniósł się
ku sklepieniu tak wysokiemu, że światło pochodni po obu
stronach sali nie docierało do samej góry.
Ale dźwięki pięły się po niewidzialnych drabinach nie
bieskich, a ich czystość wprawiła obecne w oszołomienie,
które najlepiej opisać przez przyrównanie ich do szczęścia.
Trzymały się za ręce, nagie ręce, które tworzyły siedmio-
ramienną gwiazdę. Niektóre nosiły pierścienie z roziskrzo
nymi kamieniami, dłonie innych naznaczone były jedynie
herbem pracy: zaczerwienionymi piekącymi strupami.
Pod czarnymi kapturami dawało się momentami do
strzec błysk oczu, lecz twarze pozostawały niemal cał
kiem ukryte.
Kobiety miały spuszczone oczy; z wyprostowanymi
plecami, lecz zgiętymi karkami odprawiały wstępną cere
monię, potem zaś, podzieliwszy się na mniejsze grupki,
znikały w czterech parach drzwi, prowadzących dokądś
ze starej klasztornej sieni.
Dwie zostały. Gołymi palcami gasiły świece i sprawnie
zbierały miseczki z aromatycznymi olejkami, żarzące się
nasycone pachnidłami patyczki z drewna sandałowego
i słoiczki zawierające coś, co przypominało czarną tłustą
ziemię.
Pieśń ucichła, ale pod prastarymi belkami, na których
wspierała się kamienna konstrukcja, zawisł drżący ton.
Niektóre z kobiet pod czarnymi pelerynami nosiły czer
wone suknie, inne ubrane były na biało albo na zielono.
Gdy nad ranem wymykały się wąskimi przejściami pod
podwórzem, nie widziała ich żadna żywa dusza.
- Ona już więcej nie pytała - zaklinała się Thilla, teraz
już z jawną irytacją w głosie. - Dlaczego miałabym odpo
wiadać, skoro ona nie pytała?
Mężczyzna w ciemnym stroju był równie rozgniewany,
ale nie krzyczał, nawet nie podniósł głosu. Odwrócił się tyl
ko od Thilli i założył ręce na piersi. Thilla z trudem prze
łknęła ślinę, gniew tego człowieka otoczył jej ciało niczym
ciężki pierścień. Ramiona pokryły się gęsią skórką, musiała
przyznać, że przeraża ją cała jego istota. Od wyjazdu Johan-
ny wielokrotnie żałowała, że nie wypełniła danego przyrze
czenia, lecz coś ją przed tym powstrzymywało, jakieś drże
nie lęku w samej Johannie. Thilla niezmiernie się troszczyła
o tę młodą kobietę i nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby
okazało się, że oddała ją czemuś, co wywodziło się od zła.
- Ona wróci - mruknął mężczyzna, przede wszystkim
do siebie. Wypowiedziane słowa zdradzały, że pochodzi
z dalekich stron.
- Być może - odparła Thilla słabym głosem. - Ale... Ona
potrzebuje spokoju. Odpoczynku. Ona... nie jest na to go
towa.
Mężczyzna na moment spuścił głowę, Thilła zrozumia
ła, że tym razem się z nią zgadza. A więc może jej wyba
czono. Mimo wszystko jednak czuła się nieswojo wobec
tej paskudnej aury gniewu, wciąż otaczającej tego czło
wieka niczym dodatkowe okrycie.
Czyżby mimo wszystko stanowił zagrożenie? Czy mia
ła rację wówczas, gdy podczas ich pierwszego spotkania
poczuła, jak na jego widok jeżą się jej włoski na karku?
Nie wiedziała, lecz kiedy wyszedł, przeżegnała się jesz
cze raz i cieszyła się myślą, że Johanna najprawdopodob
niej siedzi teraz bezpieczna w chacie swego ojca.
Daleko, bardzo daleko od dziwnych mężczyzn o prze
pastnych oczach i czarnych włosach...
- To niemożliwe... To nie może być ona... Johanna! Na
sza Hanna, wróciłaś do domu!
Stara służąca przeczłapała przez izbę i Johanna rzuci
ła się w jej objęcia. Zaskoczona siwowłosa staruszka śmia
ła się i płakała na przemian. Ujęła Johannę za ramiona
i mrużąc oczy, usiłowała skupić znużony wzrok na twa
rzy młodej kobiety.
- Moja kochana Johanna, jakaż to radość móc cię znów
zobaczyć! W dodatku w samiuśką Wigilię! Ach, jakie bło
gosławieństwo, jaka uciecha dla starowiny! Twój zacny oj
ciec tak bardzo będzie się radował. No a dzieciak, Johanno!
Sama zobaczysz, jak bardzo wyrósł przez te parę miesięcy.
Tak, tak, to prawdziwa radość! Niech Bóg błogosławi...
Witała Johannę hałaśliwie, parobcy pozdrowili przyby
łą z szacunkiem, kiedy wynajęty powóz wtoczył się na po
dwórze, poza tym jednak we dworze panowała cisza. Wy
dawał się tak opuszczony, że Johannie aż serce ścisnęło
się w piersi. A kiedy stara służąca poprowadziła ją do
kuchni, nie mogła powstrzymać się od jęku na widok za
kurzonych, pustych izb. Ani jedna położnica nie leżała na
solidnie wypchanych materacach. Nad ogniem nie perko-
tało w żadnym garnku, nie unosiły się aromaty lekarskich
mieszanek, wywaru z jałowca czy kamfory. Nawet brak
przykrego zapachu choroby wzbudził w Johannie jakiś
dziwny smutek.
- Tak, tak, niewiele tu życia - westchnęła staruszka. -
Ale staram się przynajmniej przeganiać myszy ze spiżarni,
a złodziei ze spichrza. Twój ojciec i pani Marja mi ufają.
- Gdzie Marja?
Johanna czuła, jak rozczarowanie piecze w żołądku.
Tak bardzo chciała opowiedzieć babce o wszystkim, co
się stało, prosić, by wyraziła swoją, jak zawsze surową,
opinię o całej zaistniałej trudnej sytuacji.
- O, wyjechała na święta. Nie należy się jej spodziewać
wcześniej niż dwudziestego dnia, tak sądzę.
- Jest u ojca? Na Meisterplassen?
- Oczywiście. Wszyscy tam są.
Johanna osunęła się na kamienną płytę przy piecu. Był
ciepły, lecz nie tak jak zwykle w owym czasie, kiedy dzień
i noc gotowały się na nim kotły. Biedna służąca, nieweso
ła czekała ją Wigilia, w samotności, jedynie z parobkami.
Takich obyczajów nigdy nie znano w tej rodzinie.
Staruszka pomogła jej zdjąć pelerynę, przy dolnej kra
wędzi i wokół twarzy sztywną od zamarzniętej wilgoci.
- To była pewnie nieprzyzwoicie długa podróż, panienko
Johanno. Ale wyglądasz dobrze, bardzo dobrze. Ach, dzięki
Bogu, teraz wszystko znów się ułoży! Wydaje mi się, że nie
przeżyłabym zimy w tym... w tym nawiedzonym domu!
Johanna uśmiechnęła się blado. Przyjemnie było po
czuć, że ktoś tęsknił za jej powrotem. Ale nie miała ser
ca, by już w tej chwili tłumaczyć starowinie, że nic nie bę
dzie tak jak dawniej. Owszem, wróciła do domu, ale zbyt
May Grethe Lerum GROŹNE PRĄDY Córy Życia 25
ROZDZIAŁ I Zapach szałwii z początku otulał jej nos niczym ochronna mglista zasłona, potem jednak ostry aromat wdarł się głęboko w płuca. Wywołał silne mdłości, wyry wając ją tym samym z omdlenia. - Wypij! - nakazała Thilla. Johanna przełknęła, żeby się nie udusić, a potem z ca łych sił zaczerpnęła powietrza i oswobodziła głowę z uści sku mocnych dłoni. Gardłem targnął gwałtowny atak kaszlu, lecz głos Thil- li, nakazujący zatrzymanie ostrego napoju, jakoś zdołał do niej dotrzeć. Zapiekło ją w żołądku, mikstura na pew no zawierała sporo mocnego alkoholu. - Ocknęła się wreszcie, biedna mała. Ale ona jest silna, wszystko będzie dobrze, Thillo. - Wiem, wiem - odmruknęła drobna kobieta z irytacją. - A ty lepiej stąd znikaj i przynieś więcej drewna. Chłod no tutaj, nie czujesz? Johanna wciąż ma stopy zimne jak sople lodu. Petrus wyniósł się bez protestów. Thilla na powrót zajęła się obmywaniem twarzy mło dej kobiety letnim wywarem z szałwii, jałowca i kwiatów rumianku. Zioła sprawią, że opuchlizna zejdzie, a zadra pania na policzku nie zropieją i zagoją się, nie pozosta wiając trwałych blizn. Gruba sinoczerwona pręga nabrzmiałej skóry na szyi Johanny była już oczyszczona i przewiązana. Thilla prze żegnała się, słysząc, jak z gardła chorej wydobywają się
dźwięki, które dawały nadzieję, że Johanna nie straci gło su w wyniku napadu. Pierwszej nocy bali się, że w ogóle nie będzie mogła oddychać, opuchlizna uciskała jej szyję niczym zwoje grubego sznura. Thilla miała wielką ocho tę naciąć skórę w tym samym miejscu, w którym kiedyś nacięła szyję dziecka, gdy w gardle utkwił mu duży kawa łek kalarepy. W przypadku Johanny ryzyko, że utrafi w żyłę albo nawet w sam przełyk, było jednak zbyt wiel kie. Na szczęście, kiedy noc zaczęła już przechodzić w dzień, Thilli udało się doprowadzić do zmniejszenia obrzęku i zmusić Johannę do przełknięcia pierwszych ły ków wzmacniającego i oczyszczającego napoju. Nie wiedzieli, czy napastnik zdążył wyrządzić Johan- nie większą krzywdę, lecz znaleziono ją ze spódnicami za dartymi aż na twarz, w wełnianych majtkach porwanych na strzępy. Thilla wymieszała więc zbrązowiałe suszone zioła z gotową nalewką z pewnej rosnącej w górach rośli ny, którą przechowywała w schowku zamkniętym na klucz. Johannie mogło się to nie spodobać, lecz Thilla nie chciała narażać nieszczęsnej dziewczyny na ewentualne następstwa tego, co być może się stało. Teraz, bez względu na to, czy napastnik wyrządził jej taką krzywdę, czy też nie, jego czyn nie przyniesie żad nych innych owoców oprócz lęku, jaki zapewne wpalił się w duszę Johanny. Ona to zniesie, nawet jeśli ma w sobie zaledwie ułamek siły swojej babki, pocieszała się Thilla. A kiedy Johanna otworzyła wreszcie jedno oko i utkwi ła wzrok w Thillę, starsza kobieta uśmiechnęła się i znów dziękowała swej Dobrej Matce. - Wciąż go ścigają, w pogoń na ulice wysłano nawet żołnierzy. Ale trudno go będzie złapać, nikt go nie wi dział, nawet Marcello nie zachował dosyć przytomności,
żeby podać jakiś opis tego człowieka. Było ciemno, wiesz, a ten nieszczęsny młodzieniec i tak miał ręce pełne robo ty z ratowaniem ciebie. Muszę ci zresztą powiedzieć, że jest zupełnie niepocieszony, grozi, że wyłamie drzwi, je śli wkrótce tu go nie wpuszczę... Od paplania Thilli Johannie znów przed oczami zatańczy ły czerwone plamy. Spróbowała podnieść się w łóżku, chcia ła krzyknąć do Thilli, że to nie tak, że wszystko źle, bardzo źle, ale gardło miała zasznurowane, obolałe i Thilla zaraz su rowo upomniała ją, że powinna zachowywać spokój. Zanim Johanna zdołała się obronić, kobieta wlała jej do ust jeszcze kilka słodko-gorzkich kropli. Spłynęły do gar dła bez potrzeby bolesnego przełykania, Johanna poczuła, że działają, nim jej głowa znów ciężko opadła na posłanie. Niemy krzyk wciąż usiłował się z niej wydostać, oczy wywracały się w oszołomieniu mieszanką Thilli, lecz ja ko ostatni zasnął w niej strach, że owo potworne niepo rozumienie pozbawi życia ich wszystkich. Czwartego dnia obudziła się sama, leżała z zamknięty mi oczami, dopóki nie dotarła do niej świadomość, że rze czywiście już nie śpi i jest w stanie myśleć. Z drobnych kawałeczków zaczęła składać cały ten koszmar, przyglą dała się uważnie każdej najdrobniejszej cząstce, badała je starannie, zanim odważyła się wreszcie stwierdzić, że są rzeczywiste. Trafiła do jakiejś stajni. Dlaczego? Tego przypomnieć sobie nie mogła. Ale znalazła się właśnie w takim miejscu, czekała na Marcella, bała się. Bardzo się bała. Ale czy to się działo, zanim on się na nią rzucił? Zanim obalił ją na ziemię w koński nawóz i poczuła cienki rzemień zaciska jący się na szyi? Johanna leżała, czując, jak pot z wolna występuje jej na twarz, w miarę jak ciało również powoli dochodzi do
siebie i krzykiem bólu zagłusza gorączkowe próby odzy skania rozumu. Twarz jej płonęła, paliła i swędziała, a kiedy uniosła rę kę, żeby sprawdzić, czy w istocie została okaleczona tak strasznie, jak miała wrażenie, w stawie barkowym kość zazgrzytała o kość. Ból ustępował jedynie na krótkie momenty, odsuwał się niczym chmury gonione wiatrem i tylko przez ułamek chwili była w stanie pochwycić własne myśli. Marcello... Marcello siedział nad nią, to jego głos jadowitym sy kiem sączył jej się do ucha! To jego dłonie wykręciły jej rękę na plecy, to on chciał ją zabić, tak jak uczynił z... Jęknęła głucho, gdy wszystko razem powróciło do jej pamięci. Prywatne zgromadzenie Remmermanna, martwa Met- te na noszach... Marcello, który postanowił tam jechać, że by być świadkiem przestępstwa, jakie niewątpliwie popeł niali uczeni chirurdzy. Wciąż nie całkiem mogła zrozumieć, co się stało, lecz jedna jedyna prawda objawiała jej się wyraźnie na tyle, na ile pozwalała na to mgła cierpienia: Marcello usiłował ją zabić. To on musiał być jednym ze służalców Remmermanna, być może właśnie tym, który zdo bywał ludzkie zwłoki w doskonałym stanie, potajemnie wy korzystywane przez chirurgów do przeprowadzania sekcji. Marcello, mężczyzna, którego, jak jej się wydawało, pokochała już za sam tylko fakt, że umiał sprawić, by znów śmiała się i czuła radość. Tymczasem okazał się po spolitym mordercą. Człowiekiem, który nawet wtedy, gdy się dla niego rozebrała, widział ją zimną na stole, pod nożem, przeznaczoną, by służyła nauce. Johanna czuła, że musi staczać walkę o każdy haust po-
wietrzą, zmuszała się, żeby oddychać spokojnie, płytko, tak by zanadto nie nadwerężać poranionej szyi i nie ulec pokusie płaczu. Zamiast tego otworzyła oczy i zorientowała się, że le ży w kuchni. Coś nie przestawało jej dręczyć, coś tu jest nie tak. Po winno paść jakieś pytanie. Najważniejszą jednak sprawą, sprawą dosłownie życia i śmierci, było to, co tłukło się jej po głowie o tej wczesnej godzinie poranka: Thilla musi się dowiedzieć. Thilla uważała, że to Marcello ją urato wał, wspomniała też, że on na nią czeka... Z ostrożnością osoby przekonanej, że ma połamane wszystkie kości w ciele, Johanna przesunęła się na brzeg ławy, na której ją ułożono, i zaczęła nasłuchiwać oddechu Thilli w ciemnym pomieszczeniu. Za ścianą znów rozle gło się pianie koguta, a dłoń Johanny natrafiła wreszcie na policzek, którego szukała. Thilla przebudziła się gwałtownie, rozłożyła ręce, w jednej chwili odzyskała świadomość i szepnęła ochry ple do Johanny: - Moja biedaczko, musisz leżeć w spokoju, na pewno źle się czujesz, cała jesteś obolała. Nie wolno ci nawet pró bować wstawać. Podałam ci bardzo silne lekarstwa, bo by łaś bliska szaleństwa z bólu... Johanno, połóż się. Johanna pozwoliła się ułożyć z powrotem pod okry ciem i słuchała, jak Thilla, besztając ją pod nosem, pod chodzi do paleniska i zapala lampę od żaru. Słaby płomyk zakłuł w oczy, gdy wreszcie oliwa się zajęła. Życzliwa twarz Thilli wydawała się wielka i twarda, nastroszone włosy pod chustką zdawały się okalać głowę jak gniazdo. - Moja biedna mała... że też mogłam zasnąć i tak cię zostawić! Zaraz podam ci jeszcze kilka kropli, pośpisz tro chę dłużej. Jest bardzo wcześnie, wydaje mi się, że Petrus jeszcze się nie obudził.
- Nie... siedź... muszę coś powiedzieć... to ważne, Thiłlo. Johanna wyduszała z siebie każdy dźwięk ogromnym wysiłkiem woli, miała wrażenie, że kiedy słowa przemykają się przez bolące miejsce, w gardło wbijają jej się noże. - Marcello... on to zrobił. Nikt obcy... Marcello tam był. Oczy Thilli ponad płomieniem lampy robiły się coraz większe, lecz Johanna dostrzegła, że powątpiewanie mie sza się w nich z zaskoczeniem. - Marcello? Oczywiście, że tam był, i dzięki Bogu za to, on cię uratował! Napadł cię ktoś inny, może ten sam, co zabił Ylvę i Mette. Tak, wiem o Mette, moja droga, nie musisz mi nic więcej mówić. Marcello opowiedział mi wszystko o tych strasznych wydarzeniach. Wiesz... myślę, że to dobry chłopak. Ogromnie się o ciebie niepokoi. Przychodzi tu codziennie, prosi, żebym pozwoliła mu z tobą porozmawiać. Nazywa się twoim narzeczonym... Johanna chciała pokręcić głową, krzyknąć, że to po myłka, potworne nieporozumienie. Ale bystre oczy Thilli patrzyły na nią tak spokojnie, a usta tak pięknie wymawiały imię Marcella. Pogładziła Johannę po czole. - Wszystko ci się pomieszało w głowie, moja mała. To nic dziwnego. Ale widzę, że lepiej się już czujesz. Nie bę dziesz miała żadnych trwałych okaleczeń. Spróbuj się jeszcze trochę przespać, porozmawiamy o tym wszystkim jutro, kiedy bardziej dojdziesz do siebie. - Nie... Marcello... nie. - Cicho, cicho, nie mów już nic więcej. Rozumiem, że się boisz i nie wiesz, o czym mówisz. - Nie wpuszczaj Marcella! Thilla okryła ją staranniej. - Dobrze, dobrze, nie bój się, nikt tu nie wejdzie. Nie obawiaj się, Johanno, będę cię strzec. Kiedy znów się obu dzisz, wszystko będzie wyglądało lepiej, przekonasz się.
Johanna czuła, jak spokojne słowa przenikają w jej świadomość i równie skutecznie jak krople tłumią strach, odsuwają od niej przerażające wspomnienie. Szorstka ręka Thilli wydawała się tak błogosławienie ła godna na czole, a cicha piosenka, którą nuciła starsza kobie ta, otuliła udręczoną głowę Johanny niczym ciepła kołdra. Thilla, posprzątawszy po wieczornej owsiance, zasia dła przy długim stole. Płonęła oliwna lampka - mieli szczęście, udało im się zdobyć całą beczkę oliwy. Thilla wolno rozprostowała wyciągnięty skądś wcześniej kruchy arkusz papieru, potem złożyła go na pół i oderwała jedną część. Tamten list był bardzo krótki i ponad połowa kart ki pozostała czysta, nietknięta. Mogła ją wykorzystać. Wystawiając czubek języka w kąciku ust, zaczęła skrobać piórem po papierze i z mozołem formować swoje prze słanie. Dobrze wiedziała, że będzie ledwie czytelne, ale wcale się tym nie przejmowała. Kaligrafia nie była zaję ciem dla jej palców, przeznaczonych do innych zadań, bardziej związanych z życiem aniżeli sztuka pisania. - Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Thillo. Ocali łaś mnie, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Starsza kobieta z uśmiechem skinęła głową i szeroko rozstawiła nogi pod obszerną peleryną. - Tak, tak, te moje kropelki zdziałały cuda. Ale chyba nie wyjaśniłaś jeszcze wszystkiego z tym Włochem, prawda? Johanna uśmiechnęła się lekko zażenowana. Thilla opo wiedziała jej o majakach, o tym, jak w te pierwsze spowi te we mgłę dni po napadzie wykrzykiwała w strachu, że to właśnie Marcello chciał ją zabić. Teraz, gdy zaczęła dochodzić do siebie i poczuła się le piej, wydawało się to dość nierzeczywiste. I chociaż zim ny pot strumieniem spływał jej po kręgosłupie, gdy Mar-
cello po raz pierwszy zjawił się w domu Thilli, by się z nią spotkać, to już uznała, że ogarnęło ją jakieś szaleństwo, a on od razu wybaczył jej te niemądre sny. Krople Thilli, owszem, przeganiały ból i sprowadzały na zmaltretowa ne ciało cudowny odpoczynek, wywoływały jednak nie stety również straszne przywidzenia, czego Johanna mia ła okazję doświadczyć na własnej skórze. Ponadto Thilla pokazała jej drewniany guzik, z które go zwisały długie nitki szarobrunatnej wełny. Ten guzik Johanna zaciskała w zdrowej ręce, nie wypuściła go na wet wtedy, gdy straciła przytomność, i tym samym dała policji ważną wskazówkę, kogo mają szukać. Guzik z ca łą pewnością nie pasował do stroju Marcella, a ślady na mokrej pościólce w stajni również dowodziły, że historia opowiedziana przez Marcella jest prawdziwa: usłyszał krzyk Johanny i zastał ją toczącą dziką walkę z jakimś nieznajomym człowiekiem, który zarzucił jego ukochanej lejce na szyję i właśnie je zaciskał. Marcello skoczył na mordercę i zdołał wyrwać skórzany rzemień z jego rąk, potem zaś, zadawszy napastnikowi mocny cios w twarz, odciągnął go od Johanny. Obcy rzucił się do ucieczki, ale Marcello nie mógł go ścigać, dopóki nie zjawili się inni lu dzie i nie zajęli się Johanna. - Moja ukochana, moja maleńka, taka załamana... Wów czas myślałem jedynie o tym, że możesz umrzeć i że tego nie wolno ci robić. Nie wolno ci mnie zostawiać! Ale jakże po tem żałowałem, jakże tęskniłem za dniem, kiedy będę mógł sam przyłożyć ręce do szyi tego diabła i zacisnąć tak, aż... - Nie, Marcello, nie wolno ci... nie chcę... Pocałował ją bardzo delikatnie w zdrowy policzek i lek ko odgarnął włosy. Jego dłonie na skórze były niczym pta sie skrzydła, pachniał tak świeżo morską bryzą i wanilią. Tyle pytań chciała mu zadać, przypomniało jej się wszak wiele fragmentów tych strasznych wydarzeń, lecz potrze-
bowała jego pomocy, by wypełnić pozostałe puste miejsca. - Szybko wyzdrowiejesz... a potem wszystko ci opo wiem. Przynoszę też dla ciebie pozdrowienia od profeso ra. Mówi, żebyś się nie lękała. Policja zna już całą sprawę i o nic Remmermanna nie wini, ani jego, ani nikogo inne go. Okazało się, że zwłoki dostarczył jednemu ze studen tów ktoś nieznajomy. Chłopak przyniósł je Remmerman- nowi, który sowicie go wynagradzał za wyjazdy na wieś i zakup trupów. Wiesz przecież, że tu, w mieście, zdoby cie zwłok stało się pewnym problemem, od czasu gdy ko legium lekarskie zaczęło deptać Crugerowi po piętach. Johanna ospale kiwała głową. Wielki naukowiec, zarzą dzający prywatnym Theatrum Chirurgicum, miał twardy orzech do zgryzienia, gdy zaczęto go podejrzewać o wy korzystywanie do przeprowadzania sekcji zwłok skradzio nych z cmentarzy. Johanna dobrze wiedziała, że Cruger znalazł sposoby na zdobywanie ciał zmarłych w przytuł kach dla ubogich i domach dla psychicznie chorych, usy tuowanych nieco dalej poza Kopenhagą. Położono też kres publicznym chirurgicznym pokazom. Marcello pochylił się nad nią, usłyszała, jak szepce mi łosne słowa, lecz dotyk jego dłoni na czole wciąż sprawiał, że w serce wbijał się cierń niepokoju. Johanna wiedziała, że gdyby Thilla nie siedziała tam, w kącie, to bezrozum- ny strach znów zacisnąłby się wokół jej serca niczym koszmarny szpon. Oczy Marcella były przepastne i ciemne. Szepnął jej jeszcze kilka pięknych słówek, poczuła mu śnięcie jego warg na powiekach, gdy nie miała dłużej sił trzymać ich otwartych. - Chyba najwyższy już czas, żeby pan stąd poszedł, pa nie Santorini. Wie pan przecież, że Johanna wciąż jest zmęczona i słaba. - Tak, tak, ale widzę, że dzięki wam, pani, moja narze-
czona wkrótce w pełni odzyska siły. Wstydzę się wręcz, że muszę się do tego przyznać, lecz szczerze powiedziawszy, jej widok złożonej chorobą napełnia mnie jakimś dziwnym lękiem. Zaskakujące, gdy chodzi o lekarza, nie sądzi pani? Thilla wykrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu, ale nie odpowiedziała. Dość się w życiu napatrzyła na ludzi, którym ledwie udało się ujść z życiem z pobytu w szpitalu, a też i wie lokrotnie odmawiała modlitwy za dusze tych, których wnoszono tam na noszach z koca, wynoszono zaś w drewnianej skrzyni. - Musi pan wiedzieć, panie Santorini, że uciekam się do wszystkich środków, byle tylko pomóc Johannie. Nie wiem, w jaki sposób wy dwoje się zeszliście, nie wiem też, co pan jej obiecał. Jedno natomiast chcę powiedzieć jasno i wyraź nie: pan uratował jej życie i przez to winna jestem panu do zgonną wdzięczność. W zamian pan musi mnie zapewnić, że nigdy nie będzie żądał spłaty takiego długu od Johanny. Zielone oczy z rozbawieniem wpatrywały się w zmru żone oczy Thilli. Nawet ta leciwa już kobieta wyczuwała jego moc: umiejętność prowadzenia gry, którą opanował do perfekcji. - Nigdy nie ośmieliłbym się na coś podobnego, pani Thillo. - Jeśli Johanna ciepło o panu myśli, to jest pan i tak obdarzony większym błogosławieństwem aniżeli jakikol wiek inny mężczyzna. Ona jest nie tylko piękna, ma też rozum, który mógłby zagrozić potężniejszemu mężczyź nie niż pan, panie Santorini. Marcello złapał szorstką od ługu rękę Thilli i dwukrot nie ją ucałował. - Wiem o tym, dobrze znam rozum Johanny. Znam tak że jej serce, pani Thillo. Thilla ujęła się pod boki, popatrzyła mu prosto w oczy
i nic na to nie powiedziała. Było w tym człowieku coś nie bezpiecznego - jakieś nieokiełznanie, jakaś dzikość. Na pewno właśnie to sprawiło, że w koszmarach oszołomionej opium Johanny Marcello zajął miejsce jej prześladowcy. Thilla jednak wyczuwała jakiś lekki dreszcz w ciele, jakby cień tęsknoty za tym, czego Marcello miał z naddatkiem, a czego Petrus, pomimo całej swej życzliwości i cierpliwo ści, nigdy nie posiadał. - Żegnam, pani Thillo, i dziękuję, że pozwoliła mi pa ni zobaczyć się z Johanną. Dziękuję także za pani... dys krecję. Zostawił dwa dukaty na murku pieca przy drzwiach i wychodząc, uniósł kapelusz. Thilla patrzyła za nim jeszcze długo po tym, jak uci chło ujadanie psów, a obcy w tych stronach jeździec zna lazł się daleko poza granicami królestwa matki Thilli. Wkrótce na schodach rozległy się skradające się kroki, potem zaczęły się pojawiać jedna za drugą przestraszone dziewczęce twarze. Tak wiele ostatnio wydarzyło się w tym domu, że większość dziewcząt tylko w razie naj wyższej konieczności schodziła na dół do kuchni, woląc raczej trzymać się w małych grupkach po pokojach i kar miąc się okruszynami prawdy, wyławianej z oszczędnych słów Petrusa. Thilla ocknęła się ze swych rozważań, gdy najśmielsza z mieszkanek, Ninette, wystawiła swój wielki brzuch z pytaniem, czy nie czas napalić pod płytą do pieczenia, bo zapasy chleba skończyły się już trzy dni temu, a becz ka z mąką jest jeszcze do połowy pełna. Thilla przyznała, że gospodarstwo przez te dni zostało naprawdę zaniedbane, gdyż zbyt wiele jej myśli krążyło wo kół stanu Johanny i nie dotrzymanej umowy z jej babką. Może jeszcze nie jest za późno, by się z niej wywiązać, pomyślała Thilla. Gdyby tylko udało się usunąć z drogi
Santoriniego! Nie wolno jej jednak ulec pokusie, by do lewać oliwy do lękliwych fantazji Johanny. To chyba- nie jest aż tak istotne, te ich tak zwane zaręczyny nie mogły być chyba aż tak poważne, ten Marcello to ot, taki sobie studencina, który po prostu zawrócił dziewczynie w gło wie. Bogowie jedni wiedzą, jak bardzo potrzebne to było Johannie. Istnieje jednak różnica między młodzieńczym zachłyśnięciem się życiem a powołaniem. Jest różnica między zabawą, schlebianiem sobie, a tym, co wieczne i co zwie się miłością. Thilla ufała, że Johanna także się tego nauczyła, dlate go też tak bardzo nie przejmowała się niezaprzeczalnym faktem, że ów Włoch wygląda tak, jakby był w stanie roz palić nawet granit. Nawet taki stary granit jak ona sama! - Thillo, śpisz? A może gdzieś się wyprawiłaś na miotle? Bezpośrednia młoda kobieta zamachała rękami przed Thillą, inne lokatorki wstrząśnięte cofnęły się w kuchen nych drzwiach. Ale matka Thilla wcale nie wymierzyła dziewczynie policzka za bezczelność, błysnęła tylko zęba mi w przelotnym uśmiechu i oderwała się od myśli, w któ rych najwyraźniej całkiem się zatopiła. - Chodźcie do środka, dziewczęta! Macie rację, najwyż szy czas, by ten dom na powrót ożył. Przecież czekają na nas wszyscy ci nieszczęśnicy! Gerda, nastaw garnek z ka pustą! Anno, czy pozbierałaś brudną bieliznę i posorto wałaś szmatki? Viveke, weźmiesz ze sobą Ruth i Theę, pójdziecie dziś do gajowego! Dziewczęta uśmiechnęły się z ulgą, widząc, że powró ciła codzienność. Wkrótce morderca zostanie pojmany, a Johanna niedługo wyzdrowieje. I może zdarzy się histo ria jak z baśni! Wszystkie przecież zrozumiały, że ten przystojny jeździec w zielonym stroju, który każdego dnia wystaje pod bramą, to uczony wielbiciel Johanny, tak bo-
gaty i tak piękny, że wszystkie mogły o nim tylko marzyć. A marzenia są pożywką dla nadziei i choć dziewczęta nie miały nic poza szarym poczuciem beznadziejności i wstydu, to wszystkie były dostatecznie młode, by roz poznać marzenie, gdy się o nie otarły. Wieczorami, otulone w swój grzech, opowiadały sobie rozmaite historie i wszystkie miały w pamięci jakieś lato, jedno czy dwa piękne słowa albo pieszczotę, którą teraz mo gły wyciągnąć, wypolerować do połysku i nazwać miłością. Były matkami, harowały przez pół życia, jeszcze zanim dorosły, lecz, o dziwo, Thilli udawało się przebudzić w nich dziecięcość, i to w takim momencie, kiedy same uważały, że na wszelką zabawę jest już stanowczo za późno. Być może właśnie dlatego tak bardzo kochały tę ma leńką kobietę, która w jednej chwili potrafiła wymagać od nich głębokiej mądrości tylko po to, by w następnej wy słać je na ulicę, żeby tańczyły z dziewczynkami szmacia rza, kiedy dmuchnął w swój flet. Thiłla ujęła Johannę pod rękę i pomogła jej wstać. - Chodź, pójdziemy do mojego pokoju. Jest coś, o czym chciałabym z tobą w ciszy i spokoju pomówić. Ramię Johanny było obolałe i wydawało się już, że nie będzie z niego nigdy żadnego pożytku. Zdołała jakoś jed nak iść za Thillą na miękkich nogach, ucieszona, że wresz cie nadarzyła się okazja wyznać jej, co sobie umyśliła. - Johanno, pozwól, że opowiem ci coś o twojej babce - zaczęła Thilla. Johanna westchnęła lekko. - Chętnie posłucham, Thillo, lecz przede wszystkim ja chciałabym ci coś powiedzieć. Ma to w pewnym sensie związek z Marją. Ja... wracam do domu. Już teraz. Nie mam sił na nic więcej, jestem roztrzęsiona i wystraszona. Mało nie umarłam... i to nie zobaczywszy przed tym mo jego małego Benjamina, nie...
- Nie umarłaś jednak. Być może rzeczywiście nie było ci do tego daleko, ale tym razem śmierć cię zostawiła. - Thillo, wiem, że to niemądre, ale... - To będzie więcej niż niemądre, jeśli teraz wyjedziesz. Do egzaminów zostało zaledwie kilka miesięcy, nie mo żesz przecież wracać do domu bez tych swoich papierów. I co z Marcellem, który mówi o sobie, że jest twoim na rzeczonym? Rozumiem, że nie jesteś już nim tak zachwy cona jak dawniej, ale musisz przynajmniej... - Thillo, teraz ja chcę mówić! Ostry głos Johanny w osobliwy sposób rozdarł powie trze wśród szarych ścian. Twarz Thilli w skąpym świetle wpadającym przez okno wydawała się strasznie blada. - Ach, tak? - powiedziała wolno. - Nareszcie chcesz mówić, Johanno. Johanna uświadomiła sobie, że Thilli jest przykro i czu je się rozczarowana tym, że nic nie wiedziała o Marcełlu, że Johanna nie szukała jej pomocy, że wiodła podwójne ży cie, którego zaledwie część toczyła się pod dachem Thilli. Znów nie mogła się nadziwić: czy doprawdy tak pręd ko można znaleźć drugą matkę? Johanna poczuła, że smutek bijący z oczu Thilli spra wia jej ogromną radość. W tych oczach jakby odbijały się wszystkie troski Amelii, lecz mimo to w taki sposób, że Johanna czuła, iż ma możliwość naprawienia wszystkie go, co przed nią zataiła. Objęły się, Thilla pogładziła ją po włosach splecionych w gruby warkocz na plecach. - Ja... chcę wracać do domu. Muszę. Tak strasznie się boję, droga matko! Wiem, że jestem ocalona, że jest tak jak powiedziałaś: śmierć tym razem mnie ominęła. Ale nie ośmielę się w to uwierzyć, dopóki znów nie będę mogła potrzymać w ramionach Benjamina, dopóki nie zobaczę,
f że ojciec tam jest, że wszyscy, których zostawiłam w do mu, nie są tylko postaciami z dalekiego snu... - Biedaczko, rzeczywiście wszystko ci się poplątało. Johanna przytaknęła, wtulona w ramię Thilli. - Czasami myślę, że to być może skutek jakiegoś ude rzenia w głowę. Ludziom często po takich wypadkach ro dzą się dziwne myśli. Powiedz mi wprost, jeśli uważasz mnie za obłąkaną czy wariatkę, ale ja muszę do domu! Thilla wolno skinęła głową. - Cóż, pewnie i tak, ale wrócisz tu jeszcze, prawda? Musisz, tyle tu jeszcze do zrobienia, obiecałam twej bab ce, że cię nauczę... - Nie wiem, czy chcę się więcej uczyć... Nie wiem, czy starczy mi sił, by spojrzeć im w oczy, nawet jeśli poradzę sobie z tymi koszmarami. Remmermann... Wzięłam go za zabójcę, za potwora najgorszego rodzaju, takiego, który morduje pod przykrywką chęci ratowania życia! Thilla kołysała ją powoli. - Nie bardzo wiem, o czym mówisz, drogie dziecko, poj muję jednak, że się boisz. Będzie ci potrzeba wiele siły, by zrozumieć różne rzeczy... Może masz rację, może powin naś wrócić do domu i odpocząć, przyjrzeć się wszystkie mu z daleka, potem zaś... potem możemy porozmawiać. Johanna nie miała siły na żadne protesty. Thilla nie chciała jej puścić, a zresztą ona sama czuła, jak bolesne będzie rozstanie z tą dobrą kobietą. Zarazem jednak nie możliwością zdawało jej się wydobycie się z tej mieszani ny lęku i tęsknoty, jaka ogarniała ją już na samą myśl o na stępnym spotkaniu z Marcellem. Miała wrażenie, że nie jest dłużej w stanie oddychać tu tejszym powietrzem, jakby udusić ją chciało całe miasto, a nie tylko obcy cień, który w jednej chwili wydawał jej się Marcellem, w następnej zaś zmieniał w człowieka, któ rego twarzy nie mogła sobie przypomnieć.
Nie było to już szczególnie ważne, wiedziała, że i tak nigdy nie wyzwoli się od tych koszmarów. Nie było istot ne, czy są prawdziwe czy nie, bo i tak nigdy nie zapomni brzmienia zniekształconego głosu Marcella, wówczas gdy na dobre pociemniało jej w oczach. Wiedziała jedno: nie może dopuścić do tego, by znów się do niej zbliżył. Trudno, nawet jeśli jest niesprawiedliwa, nawet jeśli bę dzie to wobec niego zdrada, nawet jeśli złamie mu serce, które, jak w kwiecistych słowach zapewniał, jej oddał. Musi wracać do domu. Czuła, jak każda najdrobniejsza cząsteczka jej ciała bo li z tęsknoty i strachu. Tej udręki nie mogło złagodzić nic poza świadomością, że serce Benjamina bije tuż przy jej piersi, a ręce ojca tulą ją tak samo, jak przed chwilą obej mowała ją Thilla. - Wyruszę pierwszym statkiem - szepnęła Johanna z mocą. Thilla wzięła głęboki oddech, Johanna usłyszała, że lek ko świsnęło jej w płucach. - A więc dobrze, jak chcesz. Ale pamiętaj, Johanno, to tu, w tym mieście, mieszka twój los. W głębi ducha do brze o tym wiesz, prawda? Johanna nie mogła odpowiedzieć twierdząco, nie mo gła nawet wyobrazić sobie, że kiedykolwiek znów będzie w stanie oglądać piękne fasady kopenhaskich domów. Owszem, będzie tęsknić za Thilla, lecz ta tęsknota to zaledwie ułamek ceny, jaką musiała zapłacić za opuszcze nie najbliższych. Lęk nie przestawał w niej pulsować nawet wtedy, gdy Thilla wymieszała listki herbaciane, suszone pączki ja kichś kwiatów, ziarenka pieprzu i aromatyczne nasiona lawendy. - Boisz się, że śmierć ominęła cię jedynie przez pomył kę. Ale, Johanno, mądrze z twojej strony byłoby odpra-
wić tego Włocha, on nie jest dla ciebie. Marcello jest nie bezpieczny, choć obie musimy przyznać, że ocalił ci ży cie. Nie obwiniam cię o to, że... No cóż, ten błysk, jaki on ma w oczach, a ty tak długo żyłaś sama... Johanna pociągnęła nosem. - Długo? To zależy... - Jesteś samotna, zrozumiałam to, gdy tylko cię ujrza łam. Owszem, tęsknisz. I wiem za czym, a raczej za kim. Johanna wypiła łyk herbaty, nie odpowiedziała. Thilla bacznie jej się przyglądała, każdy grymas oświe tlonej żółtym płomykiem twarzy młodej kobiety mówił jej, że ma rację. - No cóż, nad tym wszystkim sama musisz się zasta nowić. Przekonasz się, że pewnego dnia odkryjesz to, co dla wszystkich innych jest już wyraźne. Teraz Johanna drgnęła. - Co takiego? - burknęła, sama zaskoczona własnym opryskliwym tonem. - Nie możesz oddać serca żadnemu wspaniałemu zielo nookiemu satyrowi. Przecież już go nie masz, już je odda łaś! Być może wydaje ci się, że je odzyskałaś, ale się mylisz, Johanno. No cóż, ja sama nie jestem na tyle stara, żebym nie pamiętała tego, który był pierwszym, tym jedynym. Da ne nam było spędzić razem zaledwie kilka dni, lecz właśnie przy nim będę odpoczywać, kiedy to życie dobiegnie koń ca. To znaczy w moich myślach. - Zmarli nie myślą - mruknęła Johanna. - Ravi nie umarł - powiedziała Thilla. Johanna wypuściła kubek z ręki i otworzyła usta, żeby prosić Thillę, by umilkła, nie zdołała jednak wydobyć z siebie żadnego słowa, jak gdyby jakiś inny rzemień za cisnął się wokół jej szyi, co najmniej równie boleśnie i mocno jak owej nocy... - Widziałam to w twoich fusach, moja kochana, już
wtedy, kiedy za pierwszym razem ci wróżyłam. Widzia łam wielką, bardzo wielką miłość, taką, która trwa całe życie, piękną... lecz nie pozbawioną bólu, o, nie. I zapew ne... nie mogło raczej chodzić o żadnego innego, jak są dzisz? Wyglądało bowiem na to, że to dotyczy człowieka, którego już spotkałaś... a to było przed poznaniem Mar- cella, prawda? Tamtego wieczoru... pamiętasz? Thilla wyglądała na przestraszoną. Johanna ciężko ski nęła głową i przymknęła oczy. Na chwilę rozpalił się w jej duszy płomyk, teraz jednak zagasł i martwy popiół przy sypał jej serce. - Wygadujesz bzdury, Thillo! Nie wierzę ani trochę w ta kie babskie plecenie. Pozwól, że opowiem ci o Ravim, chy ba nie całkiem mnie zrozumiałaś... Ja go wypędziłam. Da łam mu jasno do zrozumienia, z całą wyrazistością, że nie chcę go więcej widzieć. Wierzyłam, że on wykorzystał swe zdolności dla niecnych celów, że rzucił przekleństwo na Helenę i na swoje dziecko... Widziałam krzyż nad łóżkiem i byłam przekonana, że Helena umrze. Już raz wcześniej uj rzałam takie zjawisko, biały krzyż ponad głową brzemien nej kobiety... Oznacza on nic innego jak śmierć. A jednak się pomyliłam. Na łóżku Heleny tamtego wieczoru przysia dła moja matka, krzyż zapłonął właśnie dla niej. Ale wyrok, jaki wydałam na Raviego, wciąż pozostaje w mocy, przy najmniej dla niego. Znam go na tyle dobrze, by wiedzieć, że on nigdy już nie ośmieli się do mnie zbliżyć. Zasłoniła twarz rękoma, w stawie barkowym zatrzesz czało, zaskrzypiało ostrzegawczo, kiedy wierzchem dłoni przetarła oczy. - Bardzo możliwe, że on żyje, Thillo, chociaż wydaje mi się, że jesteś w błędzie. Był na wpół umarły już wtedy, gdy go spotkałam przed wieloma laty. Kiedy ostatnio się rozstaliśmy, nie miał po co żyć. Wiem, że tęsknił za wol nością... a dla Raviego innej wolności niż śmierć nie było.
Kiedy odsunęła ręce od oczu w poszukiwaniu spojrze nia staruszki, okazało się, że Thilla odwróciła głowę. Johanna słyszała, z jakim trudem Thilla przełyka ślinę, zauważyła również cierpienie, jakie sprawiło jej odwróce nie się do Johanny i lekkie skinienie głową. - Na pewno masz rację, Johanno, wybacz sentymental nej starej babie. Tyle że... wyczuwam twój smutek, wy chwyciłam go od pierwszej chwili, czułam przez cały czas, kiedy się śmiałaś, śpiewałaś i najwyraźniej spotkałaś ko goś, kto ci się... spodobał. - Ravi nie żyje - cicho powiedziała Johanna. - Przeko nałam się o tym właśnie w tej chwili, Thillo. Staruszka popatrzyła na nią z rozpaczą. - Jesteś pewna? Johanna kiwnęła głową. - Tak, teraz już jestem pewna. Jakaś uparta myśl nie przestawała jej dręczyć, dokucza ła narastającym niepokojem. O czym to też ona zapo mniała? O czymś ważnym, co należało wyjaśnić. Powin na o coś spytać Thillę... Teraz jednak było już za późno, bo stara kobieta pod niosła się ciężko i położyła na łóżku z zamkniętymi oczy ma. Johanna zdała sobie sprawę, że ostatnie dni odebrały Thilli resztkę sił.
ROZDZIAŁ II Przed oczyma wyraźnie stanął jej teraz tamten obraz, który ukazał się w strumieniu wody spod kilu wówczas, gdy płynęła statkiem do tego miasta. Nie chciała się nad tym zastanawiać, lecz w głębi du szy całą sobą wiedziała, że musiał istnieć jakiś powód, dla którego przez cały ten czas, gdy wypływali z portu, stała na rufie i do oślepnięcia wpatrywała się w zimowoszarą lodowatą wodę. Nie widziała w niej nic poza unoszącymi się na powierzchni śmieciami i kawałami kry, zalewany mi przez potężne fale. Wiedziała, że Ravi ją ścigał, że jego obraz nieprzerwanie tkwił w niej od dnia, kiedy odszedł. Nie myślała o tym, rzadko pozwalała zaskoczyć się bólowi, wolała utopić wspomnienie o Ravim w pracy i innych troskach aż do cza su, kiedy sama uznała, że jest w stanie o nim zapomnieć. Ale to Marcello wymazał ostatnie resztki barw tego wspomnienia. Tak jak stare freski w kościołach zamalo wywano białym wapnem, tak Marcello starł zbrukany, łuszczący się obraz Raviego z jej serca. Ravi był niczym dawne malowidła, nadgryzione przez czas, sztywne, po zbawione kolorów, naznaczone wielkimi, głębokimi pla mami unicestwienia. Przestawały być piękne i nie dawały się odnowić. Dlatego je zamalowywano, dlatego zbierano pieniądze na płatki złota, zdobywano środki na opłacenie zręcznych rzemieślników, którzy potrafili ozdobić kościół figurami i ołtarzami w nowych, świeżych kolorach.
Marcello miał w sobie tyle barw, że wystarczyłoby ich na namalowanie całej letniej łąki. Zycie w nim płonęło tak, że aż dookoła sypały się iskry. Johanna w miarę, jak statek zabierał ją coraz dalej i dalej od urodziwego Wło cha, gotowa była wreszcie przyznać, że być może wyrzą dziła mu krzywdę. Wszak to on tchnął w nią życie, co do tego nie było żadnych wątpliwości. I chociaż maleńki cierń zwątpienia wciąż dawał o sobie znać i nie mogła odpędzić koszma rów, w których Marcello atakował ją w stajni, to jednak mimo wszystko teraz bardziej niż wówczas, gdy przyby ła do tego miasta, czuła, że żyje. Tę zasługę należało przypisać jemu. Jemu i Thilli. Podczas gdy wiatr od morza napełniał żagle, a szkuta kładła się na bok, prąc na północ, Johanna czuła, że po woli już odnajduje ten spokój, w którego poszukiwaniu postanowiła wrócić do domu. Otulone obszernymi pelerynami zebrały się wokół siedmiu płonących świec. Piękny kobiecy głos wzniósł się ku sklepieniu tak wysokiemu, że światło pochodni po obu stronach sali nie docierało do samej góry. Ale dźwięki pięły się po niewidzialnych drabinach nie bieskich, a ich czystość wprawiła obecne w oszołomienie, które najlepiej opisać przez przyrównanie ich do szczęścia. Trzymały się za ręce, nagie ręce, które tworzyły siedmio- ramienną gwiazdę. Niektóre nosiły pierścienie z roziskrzo nymi kamieniami, dłonie innych naznaczone były jedynie herbem pracy: zaczerwienionymi piekącymi strupami. Pod czarnymi kapturami dawało się momentami do strzec błysk oczu, lecz twarze pozostawały niemal cał kiem ukryte. Kobiety miały spuszczone oczy; z wyprostowanymi
plecami, lecz zgiętymi karkami odprawiały wstępną cere monię, potem zaś, podzieliwszy się na mniejsze grupki, znikały w czterech parach drzwi, prowadzących dokądś ze starej klasztornej sieni. Dwie zostały. Gołymi palcami gasiły świece i sprawnie zbierały miseczki z aromatycznymi olejkami, żarzące się nasycone pachnidłami patyczki z drewna sandałowego i słoiczki zawierające coś, co przypominało czarną tłustą ziemię. Pieśń ucichła, ale pod prastarymi belkami, na których wspierała się kamienna konstrukcja, zawisł drżący ton. Niektóre z kobiet pod czarnymi pelerynami nosiły czer wone suknie, inne ubrane były na biało albo na zielono. Gdy nad ranem wymykały się wąskimi przejściami pod podwórzem, nie widziała ich żadna żywa dusza. - Ona już więcej nie pytała - zaklinała się Thilla, teraz już z jawną irytacją w głosie. - Dlaczego miałabym odpo wiadać, skoro ona nie pytała? Mężczyzna w ciemnym stroju był równie rozgniewany, ale nie krzyczał, nawet nie podniósł głosu. Odwrócił się tyl ko od Thilli i założył ręce na piersi. Thilla z trudem prze łknęła ślinę, gniew tego człowieka otoczył jej ciało niczym ciężki pierścień. Ramiona pokryły się gęsią skórką, musiała przyznać, że przeraża ją cała jego istota. Od wyjazdu Johan- ny wielokrotnie żałowała, że nie wypełniła danego przyrze czenia, lecz coś ją przed tym powstrzymywało, jakieś drże nie lęku w samej Johannie. Thilla niezmiernie się troszczyła o tę młodą kobietę i nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby okazało się, że oddała ją czemuś, co wywodziło się od zła. - Ona wróci - mruknął mężczyzna, przede wszystkim do siebie. Wypowiedziane słowa zdradzały, że pochodzi z dalekich stron. - Być może - odparła Thilla słabym głosem. - Ale... Ona
potrzebuje spokoju. Odpoczynku. Ona... nie jest na to go towa. Mężczyzna na moment spuścił głowę, Thilła zrozumia ła, że tym razem się z nią zgadza. A więc może jej wyba czono. Mimo wszystko jednak czuła się nieswojo wobec tej paskudnej aury gniewu, wciąż otaczającej tego czło wieka niczym dodatkowe okrycie. Czyżby mimo wszystko stanowił zagrożenie? Czy mia ła rację wówczas, gdy podczas ich pierwszego spotkania poczuła, jak na jego widok jeżą się jej włoski na karku? Nie wiedziała, lecz kiedy wyszedł, przeżegnała się jesz cze raz i cieszyła się myślą, że Johanna najprawdopodob niej siedzi teraz bezpieczna w chacie swego ojca. Daleko, bardzo daleko od dziwnych mężczyzn o prze pastnych oczach i czarnych włosach... - To niemożliwe... To nie może być ona... Johanna! Na sza Hanna, wróciłaś do domu! Stara służąca przeczłapała przez izbę i Johanna rzuci ła się w jej objęcia. Zaskoczona siwowłosa staruszka śmia ła się i płakała na przemian. Ujęła Johannę za ramiona i mrużąc oczy, usiłowała skupić znużony wzrok na twa rzy młodej kobiety. - Moja kochana Johanna, jakaż to radość móc cię znów zobaczyć! W dodatku w samiuśką Wigilię! Ach, jakie bło gosławieństwo, jaka uciecha dla starowiny! Twój zacny oj ciec tak bardzo będzie się radował. No a dzieciak, Johanno! Sama zobaczysz, jak bardzo wyrósł przez te parę miesięcy. Tak, tak, to prawdziwa radość! Niech Bóg błogosławi... Witała Johannę hałaśliwie, parobcy pozdrowili przyby łą z szacunkiem, kiedy wynajęty powóz wtoczył się na po dwórze, poza tym jednak we dworze panowała cisza. Wy dawał się tak opuszczony, że Johannie aż serce ścisnęło się w piersi. A kiedy stara służąca poprowadziła ją do
kuchni, nie mogła powstrzymać się od jęku na widok za kurzonych, pustych izb. Ani jedna położnica nie leżała na solidnie wypchanych materacach. Nad ogniem nie perko- tało w żadnym garnku, nie unosiły się aromaty lekarskich mieszanek, wywaru z jałowca czy kamfory. Nawet brak przykrego zapachu choroby wzbudził w Johannie jakiś dziwny smutek. - Tak, tak, niewiele tu życia - westchnęła staruszka. - Ale staram się przynajmniej przeganiać myszy ze spiżarni, a złodziei ze spichrza. Twój ojciec i pani Marja mi ufają. - Gdzie Marja? Johanna czuła, jak rozczarowanie piecze w żołądku. Tak bardzo chciała opowiedzieć babce o wszystkim, co się stało, prosić, by wyraziła swoją, jak zawsze surową, opinię o całej zaistniałej trudnej sytuacji. - O, wyjechała na święta. Nie należy się jej spodziewać wcześniej niż dwudziestego dnia, tak sądzę. - Jest u ojca? Na Meisterplassen? - Oczywiście. Wszyscy tam są. Johanna osunęła się na kamienną płytę przy piecu. Był ciepły, lecz nie tak jak zwykle w owym czasie, kiedy dzień i noc gotowały się na nim kotły. Biedna służąca, nieweso ła czekała ją Wigilia, w samotności, jedynie z parobkami. Takich obyczajów nigdy nie znano w tej rodzinie. Staruszka pomogła jej zdjąć pelerynę, przy dolnej kra wędzi i wokół twarzy sztywną od zamarzniętej wilgoci. - To była pewnie nieprzyzwoicie długa podróż, panienko Johanno. Ale wyglądasz dobrze, bardzo dobrze. Ach, dzięki Bogu, teraz wszystko znów się ułoży! Wydaje mi się, że nie przeżyłabym zimy w tym... w tym nawiedzonym domu! Johanna uśmiechnęła się blado. Przyjemnie było po czuć, że ktoś tęsknił za jej powrotem. Ale nie miała ser ca, by już w tej chwili tłumaczyć starowinie, że nic nie bę dzie tak jak dawniej. Owszem, wróciła do domu, ale zbyt