ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Lerum May Grethe - Córy Życia 28 - Srebrne zwierciadło

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :864.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia 28 - Srebrne zwierciadło.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lerum May Grethe
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 240 stron)

May Grethe Lerum SREBRNE ZWIERCIADŁO Córy Życia 28

ROZDZIAŁ I Lyster, 8 września 1756 Reina przełykała raz po raz ślinę, ale to okropne zwierzę podchodziło coraz wyżej do gardła, chyba chciało ją udławić, kosmate i napęczniałe. Myślała, że będzie płakać, krzyczeć i wyć albo po pro­ stu ucieknie, żeby ukryć twarz w spódnicy matki. Pła­ kali wiele, wszyscy, Reina miała jednak wrażenie, że łzy zasychają jej w żołądku jak szare bryłki błota. To z tych bryłek błota wychodziło owo kosmate zwierzę i teraz pełzło w górę do gardła. Widziała jak przez mgłę ludzi zebranych przy lśnią­ cym stole, na którym Marja tyle razy stawiała najwy­ myślniejsze dania. Dzisiaj żadna kucharka z Kopenhagi nie hałasowała miedzianymi rondlami i garnkami w wiel­ kiej kuchni. Dzisiaj tylko służące z VildegSrd nagotowa- ły pełne garnki kaszy, podawanej z tłustą śmietaną. Roz­ noszono też piwo i świeże mleko, bo zwierzęta wróciły już z górskich pastwisk i szałasy pasterskie jak każdej je­ sieni oddano we władanie różnych podziemnych istot. Dziewczynka rozglądała się i patrzyła, szukała twa­ rzy, w której mogłaby wyczytać coś więcej. Ale wszystkie oblicza zlewały się w jedno, w pobliżu siedziała Helena, ukryła swoje rude włosy pod czepkiem mężatki, obok niej Ingałill, ubrana w coś połyskliwego,

ciemnozielonego. Bendik położył ręce na kolanach i tak pochylił głowę, że podbródek opierał się na białej, usztywnionej koszuli. Widziała też bliźniaki, jak się kręcą, na pogrzebie stali nieco wyżej niż ona, teraz jednak próbowali się schować za chińskim abażurem dużej lampy w rogu salonu, docie­ rały stamtąd nieprzystojne chichoty i śmiechy. Karl Mar­ tin, który był jej ciotecznym wujem i synem Marji, wy­ szedł dzisiaj ze swojej malej chatki w Oppdal. Twarz miał szarą niczym zmoczony papier, ale siedział wyprostowa­ ny i przyglądał się zgromadzeniu przenikliwym wzrokiem. Przyszedł też pisarz. I pastor Cimber, rzecz jasna. Stał przy drzwiach i wychylał jeden kufel piwa za drugim, rozmawiał z nowym dzwonnikiem nazwiskiem Christen Andersen Berg. Reina mogła wiele wyczytać w młodej twarzy dzwonnika, ale nie było to nic interesującego. Był też major zarządzający oddziałem w Karlsgard. Srebrne epolety lśniły niczym ozdobne dekoracje. Dziew­ czynka dostrzegła też właściciela dużego majątku z Kau- panger, kilku lensmanów ze wsi położonych dalej nad fiordem. Słyszała, o czym dyskutowali: kto teraz zostanie lensmanem w Lyster? Po zamordowaniu Marji gospodarz Storlendet siedział pod kluczem, i to nie w piwnicy sta­ rego lensmana, ale w domu dla umysłowo chorych. Pastor Cimber chrząknął, spojrzał z lękiem w stronę proboszcza i otworzył usta: - Chciałbym was prosić, drodzy przyjaciele, byśmy odśpiewali psalm. Psalm na pocieszenie i dla podniesie­ nia na duchu w tym okrutnym czasie. Szmer rozmów ucichł. Ludzie zaczęli śpiewać i nagle ponad wszystkimi zachrypniętymi głosami uniósł się ja­ sny i piękny śpiew. Początkowo Reina myślała, że to

Emmi, wiedziała bowiem, że ma wysoki i silny głos. Ale ten śpiew nie mógł wydobywać się z gardła tak drobnej istoty jak Emmi. Wznosił się aż do sufitu, silny i czysty niczym wzburzony strumień na wiosnę albo jak krzyk żurawi lecących kluczem na południe. Reina omal nie przestała śpiewać. Ostrożnie odwróci­ ła głowę, ale nic nie widziała ponad głowami dorosłych, którzy zdawali się wyrastać wprost z nakrytego obrusem stołu i siedzieli podzieleni na dwoje, poruszając ustami. Poczuła się źle. Szturchnęła w bok swego brata Benjamina, który na­ tychmiast zrozumiał, o co chodzi. - Chodź, mała, wyprowadzę cię na dwór. Nie wyglą­ dasz za dobrze... Benjamin miał dwanaście lat, prawie mężczyzna. Oparła się o niego, czuła, że szum w głowie narasta. Nie kontrolowała, gdzie stawia stopy, ale Benjamin był od niej znacznie wyższy i trzy lata starszy, żywiła głębokie zaufanie, że on jej pomoże. Nie zatrzymała się, dopóki chłodne wrześniowe po­ wietrze nie owionęło jej twarzy, ale nawet wtedy miała problemy z oddychaniem. Benjamin przestraszył się nie na żarty. - Co się stało, Reina? Czy mam zawołać mamę? Re­ ina? Reina... Odpływała od niego, wiedziała, że wkrótce ciasny ciemny korytarz zamknie się nad nią, a głos Benjamina rozpłynie się. Chciała mu tylko powiedzieć, że to nic groźnego, że już przedtem coś takiego przeżywała, że jutro obudzi się znowu rześka i zdrowa. Ale nie zdążyła. A kiedy w końcu otworzyła oczy, była zmęczona

i miała sucho w ustach. Leżała w łóżku, zaciskała zęby na trzonku drewnianej łyżki. Wieczór zapadł szybko, teraz, około święta Marii, ciemności nadchodziły co dzień wcześniej. Na szczęście pogoda mimo jesieni była ładna i niezbyt chłodna. Ale zimne powietrze ciągnęło od gór, a rano na łąkach w do­ linie i na zboczach leżał szron. Pozostały jeszcze blisko dwa tygodnie do jesiennego zrównania dnia z nocą, ale lato było definitywnie skończo­ ne. Dla Emmi także życie się zatrzymało. Diana znalazła ją kompletnie pijaną na podłodze niebieskiej łazienki, Em­ mi próbowała podciąć sobie żyły brzytwą Remmermanna. Na szczęście rękę miała zbyt niepewną, przecięła skórę i mięsień lewej ręki, ale gruba żyła została nienaruszona. Diana nie krzyczała, zacisnęła na ramieniu kobiety je­ dwabny sznur od zasłon i zaciągnęła ją do swojego po­ koju. Potem umyła podłogę i ściany zimną wodą, w koń­ cu zamknęła się razem ze swoją bladą przyjaciółką. - Nikomu nie mów - mamrotała Emmi tej nocy. - Ni­ gdy o tym nie wspomnij ani słowem, nie zniosłabym... - Martwię się o Reinę - powiedziała Johanna cicho. Ravi siedział w nogach jej łóżka i delikatnie gładził przez kołdrę biodro żony. - Ona chyba nie jest chora? Spojrzał na nią. Dziwne, jak ona niczego nie widzi. Nie chce widzieć. - Nie, nie sądzę. Zjadła sporo mlecznej zupy i owsia­ nych podpłomyków. Zjadłaby nawet więcej, ale nie chcieliśmy jej na to pozwolić. - Czy teraz śpi? - Tak, teraz śpi. Będzie spać długo. Jutro powinna od-

poczywać, dopóki sama się nie obudzi. Wtedy wszyst­ ko będzie dobrze. Johanna patrzyła na niego, szukała w jego twarzy na­ dziei. Słowa tej nadziei nie dawały. Nie chciała zaś pytać, miała wrażenie, że on powie coś, co zabrzmi jak wyrok śmierci. Długie rozmowy na temat przyszłości Reiny odbywały się między nimi często od narodzin córki. Jo­ hanna pamiętała wszystkie, choć najchętniej zapomniała­ by prawdę, jaką Ravi starał się jej przekazać. Były dni, że jej się to udawało. Teraz znowu wszystko się w niej otwo­ rzyło i niepokój wypełnił serce, i bała się tak samo, jak wówczas, kiedy po raz pierwszy rozmawiali o tej sprawie. Reina jest... niezwykła. Johanna wstydziła się, że ten fakt wywołuje w niej tyle przerażenia, raz po raz pró­ bowała szukać ratunku we wzroku męża, oceniała go znowu, utwierdzała się w przekonaniu, że gdyby musia­ ła, jeszcze raz wybrałaby to samo życie. Wybrałaby jego, nie zamieniłaby go na żadnego innego. Jak zwykle to wystarczyło, by uciszyć spłoszone pta­ ki w jej piersi. Ale dzisiejszej nocy ptaki tłukły skrzydłami bardzo mocno i Johanna nie wiedziała, jak je uspokoić. - To... nie jest choroba - powiedziała dzielnie. Ravi uśmiechnął się czule. - Nie, to nie jest choroba. - Ale... ona traci przytomność! Ravi przestał gładzić miarowo jej ciało, odnalazł pod kołdrą rękę żony. Bawił się jej palcami, dotykał ciężkie­ go pierścionka, który w końcu zdołał jej kupić za wła­ sne pieniądze. - Ty wiesz, Johanno, że ja żyłem z tym bardzo długo. To nie jest takie straszne... Zwłaszcza teraz. Dzięki tobie.

Johanna złagodniała, uśmiechnęła się do męża. Wy­ ciągnęła się na szerokim łóżku i była zadowolona, że Ravi nie podziela jej zaniepokojenia. Więc widocznie z Reiną nie jest tak źle. Gdyby było źle, Ravi by o tym wiedział. - Mamy najlepsze dzieci na świecie. Najpiękniejsze na świecie! I najzdolniejsze, prawda? Wślizgnął się do niej pod kołdrę, w jego smutnych oczach pojawił się błysk życia. - Oczywiście, że mamy wspaniałe dzieci. One spra­ wią, że będziemy żyć nadal, Marja będzie żyć nadal! Johanna przymknęła oczy i opasała go ramionami. Leżał na niej ciężko, ogrzewał ją, zamykał w małym i ciasnym pomieszczeniu, z którego jednak nie pragnę­ ła się wyrwać. Szok, spowodowany gwałtowną śmiercią babki, po­ woli zaczynał ustępować. Minęło nie więcej niż tydzień, ale wydawało się, jakby to trwało nieskończenie długo. Tyle się potem wydarzyło. Thomas Dalseyri został lens- manem. Pastor Cimber wyraźnie spokorniał, Magnus ze Storlendet jest w domu dla umysłowo chorych, spę­ dzi tam resztę życia. Posłano po jego brata do Christia- nii, miał zostać opiekunem małego Arilla, jeśli natural­ nie chłopiec wyzdrowieje. Jeśli nie, to brat przejmie ogromny spadek. Chociaż krewni pierwszej żony Ma­ gnusa już się ustawiają w kolejce. Bendik zaangażował adwokata, uważał, że Karlsgard jest już jakby odzyskane. Skoro Storlendet dostał dwór jedynie na podstawie podejrzenia o morderstwo, to oni muszą go odzyskać w sytuacji, gdy krwawa zemsta jest udowodnionym faktem. Johanna uświadomiła sobie, że te wszystkie myśli

uspokajają jej umysł, że gwałtowna śmierć babki zaczy­ na mimo wszystko wydawać się ogniwem w łańcuchu wydarzeń, że jest w tym jakaś logika, której ludzie nie są w stanie pojąć. Ravi wiedział, że Johanna lubi, by ją kochał w czasie, kiedy zmartwienia czynią jej ciało obolałym i wrażli­ wym. Znał ją, zdążył się dowiedzieć, że może jej w ta­ kiej chwili dać coś ważnego: spokój ducha, ukojenie dla przepełnionego zmartwieniami serca Johanny. Jego ręce były czułe i delikatne, głaskały ją i pieściły, Johanna leżała na plecach wciśnięta w materac, Ravi wol­ no zdejmował z niej nocną koszulę i długie majtki z cien­ kiej bawełny, które ostatnio zaczęła nosić. To pomysł Marji, jedna z pozostałości po jej eleganckich zwyczajach. Ravi dotykał wargami jej brzucha, łaskotał ją w miej­ scu, gdzie pępek rysował się ciemną plamą na tle od­ krytej, miękkiej skóry. Podtrzymywał rękami jej bio­ dra, mocno i zarazem delikatnie. Nie zwracał uwagi na krótkie dreszcze, które zawsze przenikały ciało Johan­ ny akurat w chwili, kiedy pochylał się nad nią i chciał ją pocałować. Stłumił szum w swojej głowie, chciał, by pożądanie narastało w nim miarowo i spokojnie. Nie powinien dać się ponieść ani oślepić własnej wzburzonej krwi. Powi­ nien ją kochać, czuwać nad nią. Dopiero kiedy ona nie będzie już w stanie dostrzec głębokich zmarszczek na jego czole, może poddać się gorącemu strumieniowi, już teraz rozkoszował się oczekiwaniem. Twarz Johanny wygładziła się. Zaraz, za chwilę, ru­ mieniec obejmie jej szyję i piersi, Ravi przywoływał go z uśmiechem, coraz mocniej przytulał żonę. Wiedział, że tym razem Johanna nie będzie w stanie

mu się przeciwstawić. Tym razem mógł pokonać wszystkie przeszkody, otworzyć zawory. Nie było ina­ czej niż poprzednio, ukrył twarz między jej miękkimi piersiami i trwał tak jeszcze bardzo długo. Różowe brodawki pociemnieją, staną się prawie bru­ natne. Miękki brzuch będzie duży, skóra na nim napię­ ta, życie Johanny zacznie się toczyć szybciej, a kiedy spojrzy na niego i będzie chciała opowiedzieć mu o swo­ ich lękach, on zrobi wszystko by ją uspokoić. Wtedy Johanna odezwała się: - Ravi, wspomniałeś niedawno o czymś, co mnie tro­ chę zastanowiło. Powiedziałeś... powiedziałeś, że chciał­ byś, abyśmy mieli więcej dzieci. Ravi leżał bez ruchu, miał nadzieję, że ona przyjmu­ je gwałtowne bicie jego serca jako następstwo miłosne­ go aktu. - Tak... bardzo bym chciał. Nie wiem dlaczego. Reina niedługo będzie dorosła... Johanna bawiła się półdługimi, czarnymi włosami męża. Wciąż nie było w nich ani śladu siwizny, co ją pra­ wie zdumiewało. - Boisz się, że niedługo ona przestanie nas potrzebo­ wać? Kiwnął głową niepewnie. Tak chyba będzie. Pierś Johanny poruszała się przy jego policzku. Ko­ bieta odetchnęła wolno i głęboko. - Jeśli jest tak... jeśli bardzo chcesz... to ja się nad tym zastanowię, najdroższy. Ale ja niedługo będę stara... Uniósł głowę, wspierając się na łokciach. - Masz dopiero trzydzieści cztery lata! Mogłabyś ro­ dzić dzieci jeszcze co najmniej przez dziesięć lat, Johan- no! Nie gadaj byle czego!

I Johanna znowu westchnęła, zamknęła oczy, by unik­ nąć jego spojrzenia. - Boję się - przyznała. - Nie jestem ptewna, czy podo­ łam... żeby się lękać o jeszcze jedno... Położył się teraz obok niej, nagle pojawił się między ni­ mi dystans. Ona jednak przesunęła delikatną dłonią po je­ go piersi, po chwili przytuliła się do jego spoconego ciała. - Może jeszcze jedna córeczka - wymamrotała cicho Johanna. - Istota, którą moglibyśmy nazwać Marja... - Nie - odparł zachrypniętym głosem. - Nie niedo­ bre imię. - Ach, tak? Dlaczego nie? Ravi odwrócił się, znowu był blisko niej. Jego ręce od­ nalazły jej twarz, gładził ją w ciemnościach. - Nie, nic złego nie miałem na myśli. Oczywiście, może mieć na imię Marja, jeśli chcesz. Ale jedno chcę ci powiedzieć: jeśli to będzie syn, będzie miał na imię Johannes! W jego słowach brzmiała wesołość, to zabawa, nie zo­ bowiązujące marzenie. Johanna leżała spokojnie i cało­ wała go. - No to postanowione - powiedziała po chwili. Leżała tak i obejmowała go, dopóki nie zasnął. Wte­ dy wysunęła palce z jego włosów i podłożyła miękką po­ duszkę pod policzek męża. Noc była taka spokojna. Mieli za sobą długi dzień. Długi i smutny. Mimo to czuła, że ta cisza dobrze jej robi, że obraz bab­ ki wciąż trwa za przymkniętymi powiekami i ogrzewa ją. Nie zamazywało już tego obrazu przerażenie, jakie przeżyła w altanie, ani dławiące uczucie, którego dozna­ ła, kiedy wsunęła palce głęboko w martwe ciało Marji i szukała srebrnej kuli.

Johanna wiedziała z całą pewnością: Marja odnalazła spokój. A Ravi niech sobie marzy w spokoju, ma do tego prawo. O małym zielonym słoiczku w szafie z lekarstwami nie musi wiedzieć. Reinę obudziły ciche kroki i szepty. Był wczesny ra­ nek. Służące przygotowywały się do obrządku. Reina bardzo lubiła te codzienne odgłosy, które zawsze do niej docierały, jeśli tylko obudziła się zbyt wcześnie i zatę­ skniła za tamtym czasem, kiedy sypiali razem z Benja­ minem w dużej izbie. Teraz dostała własną izdebkę. Po drugiej stronie ściany śpią mama i tata. Ale w ciche, dłu­ gie noce, zdarzało się Reinie myśleć, że ich nie ma, że noc pochłonęła cały świat i nic poza jej izdebką nie ist­ nieje. Sztywna z przerażenia leżała w pościeli, nie mia­ ła odwagi wybiec za drzwi, ponieważ lękała się, że jej obawy zostaną potwierdzone. Wolała się skulić i nie myśleć o niczym. Leżeć cichuteń­ ko niczym mysz, aż do nadejścia ranka i wsłuchiwać się w bicie własnego serca. Zazwyczaj mrugała oczyma, kiedy budziła ją uśmiechnięta mama, nie zdająca sobie sprawy, jakie to strachy dręczyły córkę w nocy. W świetle dnia wszystko bladło, Reina znowu była małą dziewczynką. Dzisiejszej nocy nic jej się nie śniło, nie dręczyły jej koszmary. Reina oblizała wargi, poczuła smak gorzkiego lekar­ stwa, które mama kazała jej wypić, twierdząc, że jest wzmacniające. Czuła się trochę zmęczona, ale miała dość rozumu, żeby nic o tym nie mówić. Bo wtedy musiałaby pić jesz­ cze więcej tego brunatnego paskudztwa. Reina pogrąży-

ła się znowu we śnie, ukołysana dalekimi głosami służą­ cych. Teraz docierały do niej również porykiwania krów, to dziwne, jak zwierzęta wyczuwały, że zegar Kar­ la wybił akurat sześć uderzeń. Czy powinna się ubrać i pójść z dziewczętami do obory? Lubiła tam być, lubiła patrzeć, jak wielkie zwie­ rzęta wyciągają szyje i muczą uszczęśliwione, gdy tylko otworzy się drzwi. Reina uważała również, że zapach obory jest bardzo przyjemny. Ciepły i dający poczucie bezpieczeństwa. Bardzo jednak pilnowała, żeby idąc tam, wkładać czepek na głowę, bo w przeciwnym razie inne dzieci marszczą nosy i mówią, że nie lubią zapachu gnoju przy śniadaniu. Ingalill potrafiła powiedzieć to głośno albo bez słowa zaciskać palcami nos! Reina znajdowała się na granicy między jawą a snem. Bardzo to lubiła. Niekiedy zdarzało się, że spotykała wiele twarzy, z których mogła czytać. Nagle jednak uświadomiła sobie: nie mogła już dłu­ żej czekać. Marja jest w ziemi, mama uśmiechając się powiedziała, że pewnie wkrótce odzyskają Karlsg&rd. Podstępny Magnus Storlendet został zamknięty gdzieś w tym szarym budynku, który ludzie nazywają domem wariatów. Nigdy już nie będzie mógł im nic zrobić. Teraz Reina nie mogła odkładać tego, o czym w ostat­ nim tygodniu niemal nie odważyła się myśleć: Arill mu­ si otrzymać pomoc. Nagle inna myśl spadła na nią jak uderzenie pięścią w brzuch: a może on już nie żyje? Reina wypełzła spod kołdry, usiadła na krawędzi łóżka i spuściła stopy na wypolerowaną drewnianą podłogę. Nie, on nie mógł umrzeć. Na pewno by to przeczuła. W takim razie jego twarz pojawiłaby się w jej myślach, w tej dziw­ nie szarej mgle, która teraz przesłaniała oblicze prababki.

Chłopiec żyje, była tego pewna. I to bardzo, bardzo źle ze strony mamy, że nie chce mu pomóc. Arilł nie ma już ojca, a przedtem nigdy nie miał mat­ ki. Ani rodzeństwa! Żadnego miłego Benjamina, który zawsze ma czas, żeby z człowiekiem porozmawiać. Na­ wet okropnej przyrodniej siostry jak Ingaliłl ani hałaśli­ wych bliźniaków, którzy w jakimś sensie są wujkami! Przemknęła obok drzwi śpiących rodziców, usłysza­ ła ciche pochrapywanie z alkowy Benjamina. W izbie za­ legał zapach tytoniowego dymu, wczoraj wieczorem by­ ło tu mnóstwo ludzi. Reina ubrała się pośpiesznie, narzuciła na siebie szal matki i pobiegła zapytać o radę. Nie zatrzymała się, do­ póki nie znalazła się na szerokiej dróżce między Vilde- g&rd i Zamkiem Marji. Jakie to dziwne, wiedziała przecież, że prababka nie żyje. Świadomość tego ciążyła jej niczym kamień w ostatnim tygodniu. Mimo to wybiegła tak wcześnie rano, żeby prosić właśnie ją o pomoc. „Nie poddawaj się - powiedziała Marja. - Pamiętaj, jeśli wiesz, że masz rację, nie powinnaś nigdy ustępo­ wać. To, że masz rację, pozwoli ci wygrać. Zabiera tyl­ ko nieco więcej czasu, niż byś chciała..." Reina pamiętała to bardzo dobrze, pomalowane na czerwono wargi Marji, poruszające się, gdy mówiła, i dłonie prababki w jedwabnych rękawiczkach gładzące włosy. Zdarzyło się kiedyś tak, że Reina narysowała na swoim obrazku całe obejście w Meisterplassen. W pew­ nym momencie podbiegła Ingaliłl, wyrwała jej obrazek, pokazała go Bendikowi i powiedziała, że to ona go

narysowała. Zgarnęła wszystkie pochwały. Kiedy rozgo­ ryczona Reina powiedziała, że to jej obrazek, wszyscy uśmiechali się i poklepywali ją po plecach. - Drogie dziecko, przecież ty nigdy tam nie byłaś! W każ­ dym razie odkąd skończyłaś dwa łata! Ale oczywiście, też będziesz taka zdolna, jak będziesz miała tyle lat co IngalilL. może wtedy narysujesz nam swój własny dom... Reina pobiegła do Marji i powiedziała o wszystkim, a wtedy Marja poprosiła, żeby narysowała ten rysunek jeszcze raz. Reina przysięgła jednak, że nigdy więcej te­ go nie zrobi, w każdym razie do czasu, kiedy ta głupia dziewczyna będzie kłamać i wmawiać wszystkim nie­ prawdę, a nikt na to nie reaguje. I to wtedy właśnie Marja powiedziała o tym, żeby się nie poddawać. I o tym, żeby być cierpliwym, to w koń­ cu sprawiedliwość wyjdzie na jaw. Tyle tylko że teraz Reina nie miała czasu. Ospa zabija ludzi w czasie krótszym niż tydzień. A mały Arill zachorował chyba tamtego dnia, kiedy jego ojciec przyszedł i zastrzelił Marję. Reina czekała chwilę w zagajniku między dworami, potem jednak zdecydowała się, by mimo wszystko pójść do Zamku Marji. Emmi jest sympatyczna. Z Emmi moż­ na chyba porozmawiać. Reina nie znała tej drobnej ko­ biety zbyt dobrze, tamta zawsze jakby uciekała i jej twarz przesłaniała gruba zasłona, spoza której nic nie można było wyczytać. Diana, najnowsza przyjaciółka, była podobna. Ale ona śmiała się częściej. I była wesoła! Reina postanowiła, że spróbuje porozmawiać z Em­ mi. Nie mogła przecież sama po prostu wejść do sypial­ ni matki i poprosić ją o lekarstwa dla Arilla.

Ale to Diana zeszła w końcu do salonu, najpierw Reinie otworzyła służąca z czerwonymi zapuchniętymi oczyma. - Czego chcesz, moja kochana? Myślałam, że jesteś chora, mówiono, że wczoraj zemdlałaś. - Teraz jest już dobrze. Tylko że to wszystko takie smutne - wyjaśniła Reina. Diana pokiwała głową. - Czy Emmi jest w łóżku? Diana znowu skinęła głową. - Ale jest jeszcze bardzo wcześnie, wiesz o tym? I Em­ mi była... zmęczona. Myślę, że dzisiaj pośpi dłużej... prawdopodobnie cały dzień. Reina zacisnęła powieki, pojęła, że z ust Diany spływa kłamstwo. Coś było nie w porządku, ale nie wiedziała co. Kiedy przyjrzała się uważniej, dostrzegła lęk w tej zasłonie z mgły, która otaczała również twarz Diany. Nagi strach. - Czy ona jest poważnie chora? - zapytała Reina drżą­ cym głosem. - Nie bardzo, panienko. Nie tak strasznie... wyzdro­ wieje. Tym razem mówiła prawdę, jej słowa były jasnożółte. Reina opadła na krzesło. Pachniało delikatnie perfu­ mami Marji. Rozejrzała się po ślicznym, niedużym pokoju, to był salon Marji. Dzisiaj nikt tu nie napalił w kominku, ale ciepło po wczorajszych gościach wciąż trwało w powietrzu. - Ty... ty powinnaś chyba wrócić do domu i jeszcze trochę pospać. Ja w każdym razie jestem zmęczona - ziewnęła Diana. Pośpiesznie uściskała dziewczynkę i ka­ zała jej wstać z krzesła. - Obudziłaś mnie, kochanie! Ale to nic nie szkodzi. Zaraz znowu idę spać i ty też powin­ naś tak zrobić!

I - Ja... ja bym bardzo chciała porozmawiać z Emmi... Diana popychała ją ku wyjściu. - Jutro! To chyba nic pilnego, mam nadzieję? Reina zrozumiała, że nic tu nie wskóra. Musi więc pora­ dzić sobie sama. Wracając do Vildeg&rd, zaciskała pięści, nie miała daleko. Wystarczająco daleko jednak, by mogła prze­ myśleć wszystko, zanim stanie przed matką i raz jeszcze spróbuje nakłonić ją, aby zrobiła to, o co córka ją prosi. Matka będzie wściekła. O wiele bardziej wściekła niż poprzednio. Johanna nienawidziła Magnusa ze Storlen- det i to Reina pojmowała. Ona sama też go nie lubiła, a tego, że zabił ukochaną Marję, chyba żaden człowiek mu nie wybaczy. Ale Johanna nienawidziła też Arilla. I Idę, ciotkę chłopca. Johanna nienawidziła nawet ludzi pracujących dla Storlendet, żołnierzy, mieszkających w dużych po­ kojach, o których sądziła, że zostały jej ukradzione. Tego już Reina nie pojmowała. Arill bowiem to do­ bry chłopiec. Sympatyczniejszy niż większość chłopców w jego wieku. No i kiedyś uratował jej życie. Teraz ona powinna się odwdzięczyć! Pewna myśl powoli dojrzewała w jej głowie, była nie­ mal groźna, myśl o zdradzie: Reina mogłaby pójść tam sama. Mogłaby spróbować sama pomóc Arillowi! Nie miała wprawdzie lekarstw, mama zawsze zamyka wielką szafę w rogu izby na klucz. Może jednak udałoby jej się zdobyć co nieco, gdyby działała naprawdę podstępnie. Podniesiona na duchu pobiegła najpierw do obory i została tam, dopóki nie rozścielono świeżej słomy i zwierzęta nie poszły na pobliskie pastwisko. Pasły się tam przez cały dzień, ale w Yildegard sprowadzano

krowy i owce pod dach przed wieczornym dojeniem, tak jak przywykły na górskich pastwiskach. Zobaczyła, że zasłonki w izbie, w której sypiają rodzi­ ce, są już rozsunięte. Pobiegła przez podwórze i znalazła rodziców siedzących w sypialni przy małym stoliku. Jo- hanna jadła chleb z masłem, Ravi pił gorącą herbatę mię­ tową. Reina cicho weszła do pokoju i usiadła na wąskiej ławeczce pod oknem, na której dla ozdoby ułożono nie­ duże haftowane poduszki. Nie było tam zbyt wygodnie, ale poranne słońce grzało ją w plecy przez szybę. - Mamo... zastanawiam się nad jedną sprawą. Johanna podniosła wzrok, jej oczy były spokojne, do­ bre. - No, ta ospa... Jak to się dzieje, że ludzie się zarażają? Johanna oparła nóż o miseczkę z masłem i odłożyła chleb. - Rozmawiałyśmy już na ten temat, Reino. Nikt do końca tego nie wie, ale pewien mądry człowiek odkrył, że istnieją bardzo maleńkie zwierzątka w naszej ślinie, w pocie, ba, nawet w powietrzu. Otóż te małe zwierząt­ ka, które możemy zobaczyć tylko pod mikroskopem... - Co to jest mikroskop? - To odwrócony teleskop, tak można powiedzieć. Szklana soczewka, która sprawia, że wszystkie rzeczy wydają się większe. Dzięki temu można zobaczyć owe małe zwierzątka, które roznoszą choroby, rozumiesz? Teraz opowiem ci o pewnym człowieku, którego spotka­ łam w Kopenhadze, człowieku, który miał naprawdę do­ bre teorie na temat przenoszenia się chorób zakaźnych... Reina wolno kiwała głową. Matka dosiadła swego ulubionego konia. W końcu dziewczynka tak pokierowała rozmową, jak

chciała. Johanna wyrecytowała wszystko, co jej zdaniem miało jakiekolwiek znaczenie dla tego, że niektórzy cho­ rzy na ospę odzyskują zdrowie, a inni umierają. Matka opowiadała o lekarstwach i wyjmowała je z szafy, żeby pokazać Reinie. Powiedziała, że chyba nie bardzo one pomagają, ale że właściwie nigdy nie wiadomo... Reina patrzyła na małe pudełeczka z suszonymi zioła­ mi, na słoiczki z maścią, cuchnącą po prostu obrzydliwie. Ostrożnie stawiała to wszystko na stole obok siebie i tak kierowała matką, by naprowadzić ją na kolejny ulubiony temat: przemywanie rąk i ust spirytusem, kiedy się idzie od jednego chorego do drugiego. Ravi mówił niewiele, ale Reina czuła, jak pali ją w policzek jego spojrzenie. Tylko na ułamki sekund odważyła się spojrzeć mu w oczy. Były czarne i głębokie, nie dostrzegała w nich jednak gniewu. Kiedy rodzice zjedli już śniadanie, Johanna poszła po­ magać w porządkowaniu Zamku Marji. Remmermann chciał wyjechać najszybciej jak to możliwe, a obie panie postanowiły wyjechać razem z nim. Zamek Marji opu­ stoszeje. Reina pomachała też na do widzenia ojcu, a potem szybko włożyła słoiczki do kieszeni fartucha i wybiegła z obejścia. Kobieta miała szarą, opuchniętą twarz. Suknia, którą nosiła, sprawiała wrażenie, jakby jej nie prano od tygo­ dni. Jedna ręka zawinięta w szmatę, włosy zwisały na plecach w potarganym warkoczu, jakby dopiero co wstała z łóżka. - Czego chcesz? Drzwi zostały ledwo uchylone. Z komorniczej chaty wionęło stęchlizną.

- Mówili... że tu jesteś. - Nikomu nie wolno tu przychodzić! Chłopak jest cho­ ry, nie wiedziałaś o tym? Magnus Storlendet powiedział, że mam tu z nim siedzieć i nie otwierać nikomu prócz niego! Reina skinęła głową. - Ja... ja myślałam, że może mogłabym pomóc... -Ty? Dziewczynka przytaknęła, zaciskała rękę na chłod­ nych słoiczkach w kieszeni. Nie wiedziała dokładnie, czego się spodziewała, idąc tutaj, w każdym razie jed­ nak nie oczekiwała takiego gniewnego powitania. Wyciągnęła małą dłoń w stronę szpary w drzwiach i dotknęła ręki Idy. - Niech pani będzie taka dobra, panno Ido, ja może mogłabym pomóc... przyniosłam lekarstwa mojej mamy... - To najgorsze, co kiedykolwiek słyszałam! Co twoja matka na to powie? Bo chyba to nie ona cię przysłała? Reina zastanawiała się pośpiesznie. Może Ida wierzy­ ła w opowieści Magnusa Storlendet. Może wierzyła, że Reina przyszła, żeby otruć Arilla, żeby się zemścić za ich zemstę. Ale może nie... Najlepiej było odpowiedzieć zgodnie z prawdą. - Mama o tym nie wie, ona nie lubi was, mieszkań­ ców Storlendet, co chyba nie jest takie dziwne. Drzwi otworzyły się szerzej. - Uważaj, dziewczyno! Możesz się zarazić! - Nie sądzę - powiedziała Reina. - Małe zwierzątka mnie nie gryzą. Ani kleszcze, ani komary, nawet pszczoła, na któ­ rą nadepnęłam w lecie, mnie nie użądliła! Połaskotała mnie tylko, a potem, kiedy podniosłam nogę, odleciała. Głupi bachor, wyczytała w oczach Idy. Mimo to Ida zaprosiła Reinę do środka obojętnym gestem.

- Nie mam cię czym poczęstować. Nie rozmawiałam z ludźmi od ponad tygodnia. Oboje z chłopcem umrze­ my tu w samotności. Jesteś może ostatnim człowiekiem, którego widzą moje oczy - mamrotała Ida. Reina mrugała w ciemnej izbie. Nie było tu okien, tylko otwór w jednej ścianie, teraz starannie zatkany szmatami zanurzonymi w gęstej glinie. Kiedy drzwi się za nimi zamknęły, zrobiło się prawie całkiem ciemno. Tylko mdłe strumyczki światła przedzierały się przez szpary w belkach. Reina odwróciła się, uchyliła drzwi. - Muszę go zobaczyć - mruknęła. Ida wzruszyła ramionami i wskazała ręką. - Niewiele już zostało z tego biedaka. Pochyliła się do przodu, zaczęła szeptać do ucha Re- iny. Jej oddech miał ostry, nieprzyjemny zapach, brud­ ne ubranie śmierdziało. ' - On tęskni za swoim ojcem. Wzywa go głośno. Pa­ rę razy myślał, że ja jestem Magnus. Jeśli zacznie zno­ wu gadać o ojcu, to chyba powinnaś wyjść... Reina podeszła na sztywnych nogach do łóżka. Mru­ żyła oczy, ledwo dostrzegała potarganą czuprynę. Ciem­ ne włosy chłopca podobne były do okrycia z owczej skóry, na którym leżał. Smród idący od łóżka był co naj­ mniej tak ostry jak ten, który unosił się wokół Idy. - Biedny Arill... biedny, biedny... Pogłaskała go po włosach. Czuła, że są twarde i moc­ ne. Ale też jakieś szorstkie, niczym końska grzywa. Odwróciła się do Idy. - Musisz go stąd wynieść. Umyć go... on nie może tak leżeć. Ida ujęła się pod boki. - A jednak myślę, że przyszłaś, żeby go zabić! Czy

ktoś słyszał takie głupie gadanie? Myć chorego? Powia­ dam ci, panno Reino, nigdy nie byłam chorowita, nigdy nie leżałam w łóżku dłużej niż trzy dni. A to wszystko dlatego, że nie pozwalam sobie na takie głupstwa czę­ ściej, niż muszę! Reina z powagą kiwała głową. - Więc ty nie wierzysz, że te małe zwierzątka giną w wodzie? Te, które roznoszą chorobę? Kobieta roześmiała się skrzekliwie. - Wszystko, co wiem, to to, że mówisz jakieś nie­ chrześcijańskie głupstwa! Reina zastanawiała się przez chwilę, potem podeszła znowu do Arilla. - Nie dotykaj jego twarzy! Jest pokryta pęcherzami, które pękają przy najlżejszym ruchu. Reina posłuchała. Szukała jednak w kieszeniach, wyj­ mowała jakieś rzeczy. - Czy możesz podgrzać wody? Na herbatę? - Oczywiście, jeśli panienka chce poczęstunku... Ida zawiesiła saganek nad paleniskiem. Dmuchała w popiół, dopóki węgle się nie rozżarzyły. Garść su­ chych wiórów zajęła się wysokim płomieniem, można było dołożyć grubych bierwion. - I tak miałam gotować kaszę - mruknęła Ida. - Nie przypuszczałam, że taki elegancki gość przyjdzie z wi­ zytą, o, nie. Reina nieproszona usiadła na stołku przy łóżku. Był nie heblowany, ale siedzenie zostało wygładzone od dłu­ giego używania. - Dlaczego nie mieszkacie w Storlendet? Kobieta westchnęła cicho. - On myślał, że zostanie oszczędzony. Kiedy Edvard

i Edvarda również zmarli... uznał, że spotkało go już wy­ starczająco duże nieszczęście. Że tutaj chłopiec będzie bezpieczny... Reina w milczeniu słuchała tych słów. Jakby chciała dorosłej kobiecie dodać odwagi, by powiedziała więcej. - Magnus Storlendet nie jest dobrym człowiekiem, panno Reino. Tyle mogę stwierdzić, teraz, kiedy sądzę, że oboje tutaj umrzemy. To straszny człowiek. Wiem, że zabił moją siostrę. Doprowadził do tego, że stała się słaba i żałosna... - Maren? Ida przytaknęła. - Znałaś ją? - Nie. Ja... mnie nie wolno znać ludzi ze Storlendet. Mama tego nie lubi. Kobieta nad garnkiem prychnęła. - Oczywiście, tak musi być. Słyszałam bardzo wiele. Ale może on się opamięta, ten zadufany w sobie chłop, kiedy straci najmłodszego syna i zostanie sam. Może wtedy po­ żałuje, że miał takie zatwardziałe serce, może się zmieni... Reina milczała. Zaczynało się w niej rodzić podejrze­ nie. Kobieta potwierdziła to następnymi słowami. - Nie - powiedziała, odsuwając saganek. - Woda się zagotowała, nie nalałam za dużo. Nie, Magnus Storlen­ det krąży pewnie po okolicy ze srebrnymi guzikami u kurtki, i szuka sobie kolejnej kobiety. Pewnie znowu unieszczęśliwi jakąś niewinną duszę. Po zarazie jest aż za wiele biednych wdów i pozbawionych domów sierot... Reina oddychała nosem, by złagodzić trochę smród, teraz jednak miała wysuszone wargi i z trudem udało jej się odpowiedzieć: - To ty nie wiesz, że Magnus Storlendet siedzi w do-

mu wariatów? Nikt ci nie mówił, że on zamordował mo­ ją Marję? Szept dziewczynki podziałał na Idę niczym głośny krzyk. Odskoczyła w tył, ukryła twarz w dłoniach. Po chwili znowu jej oczy błysnęły groźnie w półmroku. - Co ty mówisz, dziewczyno? Reina powtórzyła wszystko, słowo po słowie. Kobieta opadła na stołek przy beczce z wodą i zakry­ ła twarz fartuchem. Ale nie płakała. Kiedy się podniosła, była wyprostowana. - Więc to dlatego nikt nie przynosił nam jedzenia, jak on przyrzekł? Zabronił mi choćby nos wysunąć z tej chałupy. I dlatego ja tu siedzę, nie mając odwagi nawet nazbierać po­ krzyw na jakąś zupę dla nas obojga. Co wieczór siedzę słu­ chając, jak kiszki grają mi marsza, i czekam na chleb z mię­ sem, które on mi obiecał! Jego chłopak zjada zupę mleczną, ale większość zwraca. Ja jednak potrzebuję jedzenia. Reina wyjęła wszystko z kieszeni. Kawałek suchego chleba, który przygotowała dla konia, to jedyne co nada­ wało się do zjedzenia. Niestety chleb był oblepiony róż­ nymi paprochami i absolutnie nieapetyczny. Podała go kobiecie niepewnym ruchem. Wstyd palił jej policzki, ale Ida przyjęła go bardzo chętnie. Odgryzła kęs i żuła ostrożnie. Potem pokruszyła wszystko do miseczki i za­ lała odrobiną ciepłej wody. Przygotowała sobie coś w ro­ dzaju zupy. Podała miseczkę Reinie. - Czy ty go znasz? Reina potwierdziła skinieniem. - Uratował mi życie. - I ty chciałaś teraz uratować jego? Reina przyglądała jej się długo. - Tak - odpowiedziała po prostu.

Wyjęła szczyptę szarego proszku z małej szkatułki mat­ ki, szczyptę suszonego rumianku i cynamonu do smaku. Doprawiła to wszystko cukrem i wymieszała. Kiedy zbli­ żała się do łóżka, Ida nie spuszczała z niej wzroku. A jej ciche mlaskanie było tyle samo wyrazem apetytu co i nie­ dowierzania. Nagle Reina poczuła się bardzo niepewnie. - Czy masz... łyżkę? Ida potrząsnęła głową, sprawiała wrażenie zakłopotanej. - Tu niczego nie ma. On obiecał, że przyśle kogoś z jedzeniem i wyposażeniem. Reina pokiwała głową. - A potem zwariował. Ale że też nikt nie szukał cie­ bie i Arilla? Że nie zauważono waszej nieobecności? Ida znowu potrząsnęła głową. - Nie, ja też tego nie rozumiem. Cały tydzień, powie­ działaś? Tydzień, odkąd go zamknęli? Reina potwierdziła. W tej chwili Arill zaczął kaszleć w łóżku i popiski­ wał niczym szczeniak. Ida pomknęła do niego. - Pst! Nic więcej nie mów! On nie śpi! Ale chłopiec był nieprzytomny, jęczał cicho, z trudem się poruszał. Reina potrząsała jego ramieniem, odniosła wrażenie, jakby w tym chorym ciele nie było kości. - On nie może jeść - westchnęła. - Ten napój musi­ my jednak w niego wlać. To mu naprawdę pomoże! - Ty słodka mała... ty jesteś jak anioł zesłany od Bo­ ga. Ale nie przypuszczam, byś miała anielską moc, po­ trzebną, żeby tchnąć życie w tego biedaka. I może to na­ wet lepiej. W jego żyłach płynie zła krew, żeby nie wiem jaki był ładny i sympatyczny wobec mnie. Reina szarpnęła ciałem Arilla, nie przejmowała się

tym, że na jej ręce spłynęła lepka materia, kiedy dotknę­ ła jego twarzy. Stwierdziła, że cała koszula chorego peł­ na jest zaschłych skorup, sztywna niczym nasączone olejem płótno. Ogarniała ją rozpacz, nie mogła dać so­ bie rady. - Pomóż mi! Musimy go posadzić! Musisz wrócić z nim do wsi, tam gdzie są ludzie! Ida stała z rękami na biodrach i pochyloną głową. Po chwili znowu spojrzała na Reinę. - Tak, tak, oczywiście... Tam gdzie są ludzie. Magnu­ sa nie ma. Tam są ludzie. Parobcy... to dobre chłopaki, większość z nich. - Idę do wsi - oznajmiła Reina stanowczo. - Sprowa­ dzę pomoc. Ida zawahała się. - Ale... co twoja matka na to? Reina skuliła się. - Więc może będzie najlepiej... jeśli ty pójdziesz. A ja mogę tu tymczasem przy nim posiedzieć. Kiedy wrócisz z parobkami, ja się ukryję. Ida wolno kiwała głową. - Tak Tak musimy zrobić. Ale... czy ty wiesz na pew­ no, ale to na pewno, że Magnusa nie ma w Storlendet? On mnie zabije, że wyszłam z tego domu, on powiedział, że... - Na pewno go tam nie ma - rzekła Reina spokojnie. I wtedy Ida wybiegła z domu, jakby sam diabeł dep­ tał jej po piętach. Po jej wyjściu zaległa zupełna cisza. Reina siedziała przez chwilę i czuła ogarniający ją nie­ pokój. Najpierw był jak letni deszcz, wilgotny i odświe­ żający. Potem powoli zmieniał się w jesienny grad, tłu­ kący mocno w skórę na całym ciele, w końcu zmienił