ROZDZIAŁ I
Lyster, wrzesień 1769
Chociaż jesień była taka sama, Reina nie miała
żadnych wspomnień o wydarzeniach dokładnie
sprzed roku. Wiedziała, że dzisiaj przypada jesienne
Święto Krzyża* i że deszcz jest tak samo ponury jak
tamtego dnia...
Nie.
To nie były wspomnienia, to jedynie powracające
w przebłysku świadomości same czyste fakty. Arill
okazał się obcy. Był gotów zabić swoje własne dziec
ko. Objawił się jako większy łajdak od człowieka,
który w przypływie zazdrości zakłuwa nożem rywa
la. Gorszy od kogoś, kto zaciska ręce na szyi drugie
go i wydusza z niego życie!
Dawało się go przyrównać jedynie do tych nielicz
nych, najokrutniejszych zbrodniarzy, którzy odbierali
życie własnym dzieciom. Zdarzały się takie przypadki.
Wciąż nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, by
kiedyś kochała mężczyznę, kryjącego w sobie tak po
tworny brak człowieczeństwa.
*14 września - (przyp. tłum.).
9
Ale to już nie było ważne.
Nic już nie było ważne. Dni przychodziły i odcho
dziły, jeden po drugim, jak zawsze. Wokół niej ludzie
wprost tryskali szczęściem. Matka od powrotu ojca do
domu odmłodniała o dziesięć lat. Siostra, Ingalill, po
trafiła poradzić sobie z wyrzutami sumienia i ułożyć
życie w bardzo wygodny sposób, przynajmniej na to
wyglądało. Dostała zagrodę, którą jej przyobiecano,
chociaż ze ślubu z Arillem nic nie wyszło. Co prawda
nie została gospodynią na Storlendet, lecz gdy wiosną
poślubiła Ingmara Kleivestolen z Feios, otrzymała
w podarku Karlsgârd. Ingmar był wędrownym handla
rzem i przybył tutaj z Gudbrandsdalen. Dzięki jukom
pełnym pięknych materii i nowiuteńkich srebrnych
brosz prędko wzbudził zainteresowanie Ingalill.
Reina skarciła się w myśli - przecież aż tak proste
to wcale nie było. Ingmar to dobry człowiek, stale
uśmiechnięty i pogodny, zawsze umiał rzucić jakąś
dowcipną uwagę o tym, co się działo. Posiadał też
rzadką zdolność nieprzejmowania się niczym, żarto
bliwego puszczania oka i łagodzenia uśmiechem zło
ści albo gniewu Ingalill.
Owszem, być może to właściwy dla niej człowiek.
Większości ludzi życie jakoś się w końcu układało.
Tylko jej nigdy.
Nie chciała stać się zgorzkniałą, wiecznie zasmuco
ną osobą. Starała się nad sobą panować, zwłaszcza od
czasu, gdy coraz częściej słyszała uwagi, że teraz jesz
cze bardziej niż dotychczas robi się podobna do mat
ki. A któż chciałby być podobny do swojej matki?
Bez względu na jej kwitnącą urodę, bez względu
na mądrość i szacunek, jakim się cieszyła...
Reina nie chciała.
10
Bacznie więc się wystrzegała, nigdy nie pokazywa
ła kamiennej twarzy ludziom, których nie znała.
Wargi same rozciągały jej się w uśmiechu, a głos
brzmiał czysto, przyjaźnie. Ba, niekiedy czuła nawet
lekkie wibracje w ciele, a to oznaczało, że się śmie
je. W lustrze dostrzegała także, że oczy ma pełne ży
cia, tak samo głębokie, ciemnoniebieskie, tak samo
otoczone gęstymi rzęsami.
Ale osoba, którą widziała w zwierciadle, to nie by
ła ona.
Miała świadomość, że w jej pogodnym, tętniącym
życiem ciele gdzieś w głębi tkwi ciemna, zimna, stro
niąca od ludzi dusza.
Ubrana była w koronki, spływały na wąskie ra
miona, odciągając całą uwagę od bladej skóry, od
równie bladych warg. Lecz jej oczy błyszczały szczę
ściem: niosła tacę.
Arill uniósł się, wbijając mocno łokcie w miękki ma
terac.
- Niech Bóg błogosławi taki piękny poranek, mój
mężu! Usmażyłam kotleciki z jajek, te, które tak lu
bisz. Spójrz, jest też do nich słoninka i świeże, prze
cedzone mleko...
Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tak
ślicznie teraz wyglądała, cała w koronkach, które do
stała w prezencie ślubnym przed rokiem. Uderzyło
go to, zastanowił się.
Przed rokiem?
Tak, niedługo będzie już rok. Dzisiaj jesienne
Święto Krzyża, a rok temu w ten dzień pastor ogło
sił ich zapowiedzi. A więc dlatego tak się dziś dla nie
go wystroiła...
11
- Moje kochane kaczątko! Nie powinnaś sprawiać
sobie tyle kłopotu. Wiesz przecież, że rano zwykle
nie bywam głodny...
Postawiła tacę obok niego na szerokim łóżku i sa
ma wsunęła się pod okrycie. W drobnym ciele nie
było ani śladu ciepła. Uścisnął ją.
- Jesteś dla mnie za dobra, moja mała kaczuszko...
Uśmiechnęła się szczęśliwa, gdy lekko pocałował
ją w czoło.
- Dla ciebie nikt nie może być za dobry. Zasługu
jesz na o wiele, wiele więcej... Nigdy nie zdołam ci
się odwdzięczyć, Arillu.
Zdusił westchnienie.
Wyraz jej piwnych błyszczących oczu niekiedy
działał mu na nerwy. Była tak nieznośnie łagodna
i wdzięczna za każdy najmniejszy drobiazg! Patrzy
ła na niego z takim uwielbieniem, jakby to sam Zba
wiciel we własnej osobie leżał obok niej i pozwalał
sobie dogadzać jajecznymi kotletami ze słoniną...
- A może wolałbyś raczej piwo?
Pokręcił głową.
- Nie, nie, to i tak wspaniałe śniadanie. Chyba jed
nak mimo wszystko jestem głodny! Nikt inny nie po
trafi tak przyrządzić kotlecików jak ty, moje kaczątko!
Uśmiechnęła się zadowolona.
- Jedz teraz, a ja zaraz przyniosę ciepłej wody do
miednicy...
Już podrywała się z łóżka. Arill wyciągnął do niej
rękę, przytulił ją do siebie. Popatrzył w okrągłe oczy
i rzekł z uśmiechem:
- Oby ten dzień był szczęśliwy, żono... Mieliśmy
dobry rok, odkąd pastor ogłosił nasze zapowiedzi.
Z powagą skinęła głową.
12
- Lepszego nigdy nie przeżyłam.
- Jesteś pewna? Zadowolona?
- Żaden inny człowiek nie ma więcej powodów do
radości niż ja - wyznała.
Puścił ją, uśmiechnęła się miękko.
- Pomyśleć tylko, że pamiętałeś...
Spróbował kotleta.
- Oczywiście, że pamiętam - odparł, lecz nie po
trafił popatrzeć jej prosto w oczy. Zamiast tego jął
nakładać sobie smażone kawałeczki słoniny i skon
centrował się na jedzeniu. Tamten dzień nie był wart
wspomnień, a mimo to napłynęły do niego, stał się
wobec nich bezbronny, bo ona wyszła z pokoju.
To było takie proste. Thora, jego wierna służąca, nie
zauważenie przejęła gospodarskie obowiązki Ingalill,
z których tej albo się nie chciało, albo też nie potrafiła
się wywiązać. Thora wszystkim tak dobrze się zajęła,
chociaż w pojedynkę nie miała możliwości utrzymania
domu w takim porządku, jakby tego pragnęła. Potem
się zaręczyła. Pewnego dnia zaś parobcy znaleźli ją ca
łą we łzach: narzeczony ją porzucił. Cała ta historia by
ła naprawdę przykra, mężczyzna bowiem, który ją zo
stawił, nie zadowolił się dyshonorem, jakim i tak już
było złamanie danego słowa: rozpuścił jeszcze po wsi
plotki, że Thora nie nadaje się na żonę i w następstwie
tego nigdy też nie będzie mogła zostać matką.
Arill nie przejmował się niemądrym gadaniem.
Thora, która wydawała się silna i sprężysta, gdy trze
pała z kurzu ciężkie baranice, okazywała się jednak
spłoszonym drżącym pisklęciem, gdy tylko ktoś pró
bował się do niej zbliżyć.
Cóż za dureń z tego człowieka! Był o całe cztery
lata starszy od Arilla, lecz postępował jak szczeniak.
13
Nieszczęsna Thora... ona także była o wiele starsza
od Arilla, lecz różnica wieku nie rzucała się w oczy.
Policzki miała gładkie i delikatne, a drobne usta bla
de i wąskie.
Oczy Thory były ciemne, piwne, a włosy splatała
zawsze w równy, ciasny warkocz, który zwijała na kar
ku. Gdy po raz pierwszy w dzień wesela zobaczył je
rozpuszczone, musiał przyznać, że jest piękna. Wtedy
policzki zabarwił jej też rumieniec, a wargi zaczerwie
niły się i nabrzmiały, gdy przyciskała je do krawędzi
misy z piwem, przepijając do narzeczonego.
Ale w dzień zapowiedzi dokładnie przed rokiem...
Zapamiętał tamto ostre uczucie, zachował w pamię
ci własne pełne rozpaczy myśli. Chyba nie wiedział,
co czyni, obiecując Thorze małżeństwo. A może jed
nak wiedział? Może było to desperackie posunięcie,
ostatnia resztka nadziei, że zdoła poruszyć Reinę?
Ona tam była, wiedział, że będzie. Mieli się po
brać tego dnia, lecz to inna para otrzymała błogosła
wieństwo w starym kościele Dale.
Potem ogłoszono zapowiedzi. Patrzył na Reinę,
gdy pastor je odczytywał. Stała chłodna i obojętna,
nie zdradziła żadnego uczucia nawet miną.
Najgorsze jednak, że ciężko opierała się o obcego
mężczyznę i ściskała jego dłoń.
Wtedy zrozumiał.
Prawdą było więc to, co gadali ludzie.
Na Vildegârd mieszkał jakiś obcy o długich czar
nych włosach. Był czeladnikiem wraz z bratem Re-
iny. Podobno nieślubne dziecko jakiegoś szlachcica.
Podobno mieszkał w baronii...
Arill zacisnął wtedy szczęki, starał się nawet nie
mrugnąć.
14
Gdy pastor odczytywał ostatnie zalecenia dla mło
dej pary, a z oczu Thory popłynęły łzy czystego, ni
czym nie zmąconego szczęścia, Arill stał prosto, nie
mogąc oprzeć się wrażeniu, że został oszukany.
A więc to nie tylko ta nieszczęsna historia z kłam
stwem Ingalill, nie tylko to, że był dostatecznie zroz
paczony, by przynieść jej środek, mający zabić
w niej dziecko.
O, nie, Reina rozgrywała swoją własną grę. Oka
zała się jedną z tych, co to zawsze starają się mieć
jakiegoś mężczyznę w zanadrzu.
Nigdy by jej o to nie posądzał, była przecież taka
nieśmiała, a jednocześnie całą sobą okazywała suro
wość wobec młodych chłopców i większość z nich,
rozumiejąc to, potrafiła trzymać się od niej z dale
ka. Ta czarnowłosa dzika kotka nie była stworzona
do wesołości i śmiechu. Być może w pewnym stop
niu odziedziczyła urodę po swojej prababce Marji,
lecz ani krztyny skłonności tamtej do zabawy.
Kochał ją.
Wiedział, że zawsze tak będzie.
Arill Storlendet spostrzegł powracającą żonę,
wciąż całą w koronkach. Przy łóżku zamknęła oczy,
policzki lekko jej się zaczerwieniły. Niezgrabnie roz
sunęła na boki szeroką koszulę, pragnęła ofiarować
mu jeszcze jeden podarunek.
Wzruszyła go tym, wiedział bowiem, jak wiele ją
to kosztuje. Była nadzwyczaj nieśmiała, pół roku za
brało mu przekonanie jej, że nie musi się tego oba
wiać. Że on jest inny niż jej poprzedni narzeczony.
Na początku zastanawiał się, czy to właśnie nie
z powodu krążących o Thorze plotek zdecydował
się jej oświadczyć, plotek o tym, że jest zimna i nie-
15
zdolna do pożycia małżeńskiego. Gdyby okazały się
prawdą, przynajmniej nie miałby okazji do przywo
ływania wciąż żywych i bolesnych wspomnień o na
miętności Reiny.
Prędko jednak się zorientował, że Thora wcale nie
jest zimna.
Po prostu nieprawdopodobnie wystraszona i nie
słychanie wprost nieśmiała.
Niemal jak dumny nauczyciel, który widzi, że je
go niepewny uczeń wykazuje się wielką wiedzą, ob
serwował jej niezgrabne próby, by go skusić.
Była taka słodka.
- Moje małe kaczątko - mruknął z zamkniętymi
oczyma, gdy przycisnęła do niego nagie piersi.
Przyjemnie było ją pieścić, czuć owo niezłomne
zaufanie, jakim go obdarzyła.
Czułość zaczęła mieszać się z żądzą, lecz nigdy
w pełni nie pozwolił jej się porwać. Głaskał żonę,
przemawiał ściszonym głosem, a ona zaraz głęboko
wzdychała z tęsknoty i szczęścia.
Biedna mała...
Być może prawdą było jej wyznanie, że większe
go szczęścia nigdy nie mogła oczekiwać. On stał się
jej zbawcą, ona zaś ocaliła go od samotności, pozo
stawiającej miejsce dla zbyt wielu myśli.
Jej drobne piersi nie przypominały biustu Reiny.
Miała proste, smukłe ciało i wąskie biodra. Wpraw
dzie mięśnie ud były mocne i sprężyste, lecz nie tak
obfite jak Reiny, gdy objęła go nogami...
Jej włosy nie pachniały lawendą, bił od nich słod-
kawy zapach lekko zjelczałego tłuszczu - mieszanki,
której używała, by wyglądały na gęściej sze.
Ucałował ją w same usta, lekko, delikatnie. Tho-
16
ra aż się zachłysnęła tym pocałunkiem. Pozwolił, by
dostała to, czego chciała, lecz bez pośpiechu.
Właściwie jakby nieobecny wszedł w nią i zamknął
oczy, gdy gwałtowna słodycz wypełniła lędźwie.
Tym miał się zadowolić.
Krótkimi momentami nieświadomości, z rozwod
nionym smakiem miłości w ustach.
I tak aż do końca życia.
Odkąd w szpitaliku przestano przyjmować pacjen
tów, dni na Vildegârd nie upływały już w takim po
śpiechu. Decyzja Johanny o tym, że od tej pory wyko
nywać będzie tylko obowiązki położnej, nie została
zbyt dobrze przyjęta. Ludzie wiedzieli jednak, że jeśli
zdarzy się wypadek, ona i tak zrobi swoje. Większość
pojmowała, że jej oświadczenie przeznaczone było
głównie dla mieszkańców innych wiosek, przybywają
cych tu z daleka, zajmujących jej czas i stawiających
wielkie wymagania. Ludziom wydawało się, że Johan
na jest w stanie uleczyć ich z absolutnie wszystkich
możliwych plag, w dodatku chodziły słuchy, że nie ka
że sobie przy tym słono płacić. Znalazło się więc wie
lu takich, którzy uznawali, że lepiej wybrać się do niej,
aniżeli tracić grosz u innych.
Johannie jednak niełatwo przychodziło odprawia
nie z kwitkiem tych, którzy wciąż jeszcze się zjawia
li. To zadanie spoczęło wreszcie na parobku. Bacznie
przyglądał się ludziom, mrużąc oczy, a do Johanny
dopuszczał zaledwie nielicznych.
Reina uważała, że dni jej się dłużą.
- Dlaczego, nawet jeśli sama chcesz trochę spoko
ju, nie pozwolisz, żebym ja pracowała? Chętnie do
wiedziałabym się czegoś więcej o chirurgii, chciała-
17
bym, żebyś nauczyła mnie wszystkiego, co sama
umiesz o lekarstwach i nowych odkryciach.
- Poczytaj więc listy Remmermanna. Cały strych
pełen jest notatek i prac naukowych.
- Ależ, mamo... Lepiej, żebyś ty mi wszystko sama
pokazała. Nawet jeśli nie masz innego powodu, dla
którego chciałabyś przyjmować chorych, to mogłabyś
chyba to zrobić po to, żebym ja się czegoś nauczyła?
- Dość już umiesz - oświadczyła Johanna krótko.
- Więcej niż dość, Reino. W życiu młodej kobiety
powinny być ważniejsze rzeczy aniżeli wrzody
i konwulsje gorączkowe!
Reina milczała.
Znów się zaczyna. Johanna tak bardzo wszystkim się
przejmowała, a od lata nieprzerwanie marudziła o tym,
że Reina powinna więcej spotykać się z młodymi ludź
mi, chodzić na tańce organizowane koło Dosen, przyj
mować nieliczne zaproszenia na przyjęcia i uroczysto
ści weselne, które mimo wszystko otrzymywała.
Ale Reina nie chciała. Wyprawiała się za to kon
no na dalekie przejażdżki, niekiedy razem z ojcem.
Dużo też przesiadywała, zajęta lekturą, na wielkim
kamieniu za stodołą, gdzie było jej ulubione stale
miejsce, dopóki słońce przygrzewało.
Albo też chowała się w maleńkiej alkowie, czytała,
notowała, z pozoru całkowicie pochłonięta medycz
nymi księgami. Johanna podsunęła jej nawet kilka
dość frywolnych powieści, które niedawno ukazały
się drukiem w Kopenhadze. Córce jednak podobały
się jedynie opowieści Swifta o podróżach Guliwera
i historia słynnego Robinsona Crusoe napisana przez
Defoe. Johanna także kochała te książki.
Ale czy Reina przeczytała którąś z nowych ksią-
18
żek - nie wiedziała. Dziewczyna połykała natomiast
pisma ulotne, gazetki, nawet wtedy, gdy miały już
trzy albo i sześć miesięcy, zanim do nich dotarły.
Ravi się nie martwił. Wieczorami gładził Johannę
po włosach, mówiąc, że ścieżka życia Reiny na pew
no będzie się tworzyć w miarę, jak dziewczyna bę
dzie po niej kroczyć.
Johanna starała się zarazić od niego spokojem,
lecz to nie było łatwe.
- Boję się o nią. Po tym, co się stało z Arillem... To
wszystko moja wina. Dlaczego nie mogłam głębiej
ukryć tego listu? Dlaczego ona musiała go znaleźć?
Ravi westchnął. Czytał już tę część długiej notat
ki sporządzonej przez Remmermanna, opisującego
nowe prawo i karę, jaka czekała tych, którzy rozsie
wali dziedziczne choroby poprzez małżeństwo.
- Nie byłoby chyba lepiej, gdyby znalazła go po
ślubie? Gdyby prawnie się z nim rozwiodła, ponie
waż nosi w sobie tę krew?
- Zastanawiam się, skąd to się mogło wziąć? - wes
tchnęła Johanna. - Wszak ród z Bergaheim przez
wiele lat żył w spokoju i nikt nigdy nie słyszał, by
ktokolwiek z nich wykrwawił się na śmierć...
- To było już tak dawno. Oni żyli w odosobnie
niu. Któż może wiedzieć, ile dzieci przyszło na świat
z takimi uszkodzeniami, ile pochowano tam na gó
rze, bez chrztu czy też błogosławieństwa pastora?
Johanna pokiwała głową zamyślona.
- Masz rację, lecz gdybyśmy tylko wiedzieli wię
cej... wówczas być może udałoby się rozwikłać tę za
gadkę, znaleźć lekarstwo, które mogłoby uzdrowić
takie dzieci, jak nasz mały Vetle.
Ravi poczuł ukłucie w sercu.
19
Johanna to zauważyła, podniosła głowę, położyła
dłonie na jego policzkach.
- Ach, Ravi, to takie smutne, że nigdy go nie uj
rzałeś. Był taki śliczny... Podobny do ciebie. Takie
dobre dziecko...
Ravi mógł jedynie kiwać głową.
- Wiem. Nigdy sobie nie wybaczę tego, że go nie
widziałem.
Milczeli.
Właściwie nigdy nie rozmawiali o tym, co mu się
przydarzyło przez te dziesięć lat, gdy był poza domem.
Johanna wiedziała, że Raviego więziła zła kobieta, że
przez wszystkie te lata grupa chorych na umyśle ludzi
przetrzymywała go w zamknięciu w piwnicy. Nie mo
gła pojąć, jak człowiek jest w stanie przeżyć coś takie
go. No tak, dla zwykłego człowieka to na pewno nie
możliwe, ale Ravi nie był przecież zwyczajny. Jego
myśli potrafiły wzlatywać. Posiadł zdolność przeby
wania ciałem w jednym miejscu, duchem zaś w zupeł
nie innym...
Opowiadał jej o tym.
O tym, jak przestał wreszcie liczyć dni i tygodnie,
jak czas przestał dla niego istnieć.
Johanna wierzyła, że w jego przypadku to możli
we. Dobrze jednak wiedziała, że sama na jego miej
scu by oszalała. Tkwić w odosobnieniu przez tyle lat,
mając jedynie własne myśli za towarzystwo, nawet
bez jednej książki, przy której można by się roze
rwać... To tortura, tortura nie do wytrzymania!
Ów zły czas odcisnął na nim piętno.
Lecz w jakiś cudowny sposób ten pobyt w za
mknięciu wypolerował te strony jego charakteru, któ
re najbardziej kochała. Nabrały teraz jakby nowego
20
blasku, pojawiły się w Ravim cechy, za którymi tak
tęskniła, a w których ujawnieniu - przyznawała to do
piero teraz - ona sama była największą przeszkodą.
Objęła go tak mocno, jak tylko potrafiła.
- Nigdy więcej - szepnęła. -Już nigdy więcej nie odej
dziesz ode mnie, choćby nawet na jedną jedyną noc.
Ravi pochwycił jej słowa wargami.
- Nigdy więcej - obiecał, tuląc się do jej ust.
Przymknęła oczy, by móc lepiej napawać się owym
czystym zapachem bliskości, jakiego nie znajdowała
u nikogo innego. Pogładziła go po twarzy, każda jej
linia była już teraz dobrze znajoma. Każdy jej łuk,
każde wgłębienie. Podrapała paznokciami zarost pod
szczęką. Chociaż Ravi golił się dzisiaj rano, broda wy
dawała mu się rosnąć teraz szybciej niż przedtem.
Poczuła, jak jego ciało się napina, gdy powiodła
dłonią po ramionach w dół pleców, po uszkodzo
nym biodrze.
- Chodźmy spać - szepnęła.
On roześmiał się cicho.
- Tak, chodźmy...
Siedziała obrócona plecami do męża, gdy to po
wiedziała:
- Wydaje mi się, że na wiosnę będzie nas więcej.
On się nie poruszył. Szczupłe plecy pochylały się
przy pracy, naprawiał grabie przed żniwami. W izbie
unosił się zapach tłuszczu, smażyła na obiad soloną
słoninę.
Prędko opłukała łyżki po kapuśniaku.
On wciąż jeszcze nie odpowiadał, czyżby jej nie
słyszał?
W oczach zakręciły jej się łzy, szemranie w piersi
21
było niczym echo owego zawsze niespokojnego
uczucia w podbrzuszu, boleśnie pulsowało. Znała
już te objawy. Znów spodziewała się dziecka, a prze
cież najmniejszy chłopczyk wciąż jeszcze wisiał u jej
piersi, gdy tylko znalazła wolną chwilę.
Odwrócił się powoli.
- Nie dasz rady.
Przygryzła wargę.
Że też powiedział właśnie to! Naprawdę nie rozu
miał, jak bardzo potrzeba jej pociechy.
Podniósł się w końcu, odłożył zęby grabi, które
wbijał w równym rządku.
Podszedł do niej, wziął w objęcia.
- Tak się boję - powiedziała.
On stał tylko i trzymał ją za ramiona. Wreszcie
mocno nabrał powietrza.
- I z tym jakoś sobie poradzimy - zapewnił cicho.
- Kittil ma dopiero jedenaście miesięcy... a inne...
Inne...
- Potrzebują matki. Uważaj teraz na siebie, jakoś
sobie poradzimy. Wspólnymi siłami.
Zaszlochała, wsparła się o niego. Właśnie te słowa
tak bardzo chciała usłyszeć.
Podniosła wzrok na jego zmęczoną twarz, zauwa
żyła, że słońce spaliło go tego lata, skóra wyglądała,
jakby cala była jednym wielkim strupem.
- To już będzie dwunaste. Tyle samo, ilu było apo
stołów...
Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem.
- Tak, tyle, ilu apostołów.
ROZDZIAŁ II
Zawsze miała doskonałe wyczucie kierunków i już
będąc dzieckiem, bez trudu odnajdywała drogę, za
nim jako tako jej ją opisano. Dziś było jeszcze łatwiej,
bo przecież mimo wszystko znalazła się w znajomych
okolicach. Świetnie pamiętała tamten skalny nawis
i teraz, gdy zbliżała się do właściwej doliny, rozpo
znawała nawet osobliwe cechy górskiego powietrza.
Kobieta większą część drogi przebyła konno w sa
motności, lecz przez ostatnie dwa tygodnie musiała
przemieszczać się na piechotę. Na szczęście pewien
człowiek przewożący smołę podwiózł ją kawałek ło
dzią, w ten sposób dotarła aż do Marifjora, a stam
tąd droga była już łatwa. Podążyła starą ścieżką
w górę Engjadalen, a gdy ta się skończyła, kobieta
i tak wiedziała, którędy ma iść. Rozpoznawała for
macje skalne, pamiętając, że szczyty Molden i Svei-
dalsnosi to doskonałe punkty orientacyjne.
Minęła Seljesete i teraz przed sobą z prawej stro
ny miała Fivlenosi.
Dzień był wilgotny i przenikliwie chłodny. Tu,
wysoko, chmury groziły deszczem, a jeśli szczęście
przestanie jej sprzyjać, to jeszcze spadnie śnieg, już
teraz, we wrześniu.
Szczęście przestanie jej sprzyjać?
Och, nie, musiała przyznać, że ta podróż minęła
jej łatwiej, niż mogła się tego spodziewać. Devla by-
23
ła dla niej łaskawa. Kobieta z każdym dniem nabie
rała coraz większej pewności: dotrze do celu.
I dokona wielkiego dzieła, które zapewni jej na
leżne miejsce wśród Ludu.
Wędrowała szybkim krokiem, wśród czerwieni
i żółci wrzosów. Całe góry wprost iskrzyły kolora
mi, a na niedużych jeziorkach widać było ptaki zbie
rające się przed odlotem na południe.
Czuła pokrewieństwo łączące ją z tymi ptakami.
Niemalże wyczuwała napięcie w ich trzepoczących
się sercach: czy i w tym roku poradzą sobie w po
dróży? Czy zdołają odnaleźć ciepłe, tętniące życiem
miejsca na południu, dzięki którym ocalą życie?
Jednego nie mogła pojąć:
Dlaczego wracają do tego zimnego, niegościnne
go kraju, pełnego ludzi, którzy są gaije.
No cóż, niektórzy z nich są na pewno dobrzy.
Na spotkanie z nimi nawet się cieszyła.
Co też powie ów czarnowłosy mężczyzna o ser
cu, które mogła ująć w dłonie?
I ta jego mała mądra córeczka, czy żyje jeszcze?
Tym razem nie muszą jej ukrywać, tym razem
przybywała, by prosić ich o pomoc. Nie była ubra
na w strój Ludu, miała na sobie dość nowoczesny
kostium podróżny. Zamierzała powiedzieć, że nie
przybywa w pojedynkę, lecz jej towarzysze zatrzy
mali się w pewnym oddaleniu. Nie musi wcale zdra
dzać, że przywędrowała przez góry, zresztą być mo
że niemądrze robi, idąc tędy sama.
Ale Tindir nigdy nie czuła się zbyt dobrze w ło
dzi.
Wolała raczej z mozołem przedzierać się przez
górskie płaskowyże, aniżeli spędzić bodaj jedną noc
24
w rozkołysanej drewnianej skorupce na niebezpiecz
nej wodzie.
Tacy już byli oni, z Ludu.
Nie znała wśród nich nikogo, kto umiałby pływać.
Na cóż im zresztą ta umiejętność, woda jest dla
ryb, a kto chciałby być rybą?
Uśmiechnęła się do siebie. Powróciło do niej od
ległe wspomnienie z dzieciństwa: Tamos, zrozpaczo
ny, przyszedł do Kirvi Telekki błagać ją o radę. Wło
sy zaczęły mu wypadać!
A wszyscy przecież wiedzieli, że jeśli tak się sta
nie, to człowiek w kolejnym życiu odrodzi się pod
postacią ryby.
Telekka dała mu maści, lecz ważniejsze były od
prawione przez nią modlitwy i rytuały. Powiedziała
też, że nie może dopuścić, by światło księżyca padło
mu na głowę...
Tutaj!
Bez trudu rozpoznała skupisko letnich zagród,
położonych w górnej części doliny. Schodzenie
w dół mogło być trudne, ale przesunęła kraj spódni
cy od tyłu między nogami i zawiązała go w pasie. Na
spory węzełek, który dźwigała przez całą drogę, już
nie zważała. Podczas długiej podróży stał się jakby
jej częścią, ciężarem własnego ciała.
Letnie zagrody opustoszały, nic w tym dziwnego.
Popatrzyła w niebo, zorientowała się, że już nie
długo zapadnie wieczór. Może lepiej byłoby, gdyby
tu się teraz zatrzymała na nocleg? Miałaby wówczas
dach nad głową, mogłaby przenocować w którejś
z małych szop. Na pewno są teraz pełne świeżego,
pachnącego siana.
Bacznie rozejrzała się dokoła, biegiem pokonując
25
podwórze. Trawa rosła tu gęsta i zielona, była jed
nak dziwnie równa, wypasiona. Pastwiska mogłyby
zostać skoszone jeszcze raz, dość tu było trawy dla
kilku krów.
Przypomniała sobie jednak, że ci ludzie, gai/e, wie
rzą, iż zimą mieszkają tu demony i stwory z zaświa
tów. Pewnie myślą, że do nich należy też pastwisko!
Przeniknął ją dreszcz, nigdy jeszcze nie widziała
demona gai/e, lecz wcale nie była gotowa przysiąc,
że takie nie istnieją.
Czym prędzej sięgnęła po amulet, który zawsze
nosiła przy sobie.
- Dobra Devlo, Alaho, Słońce i Księżycu... Kirvi
Telekko, na twą wieczną duszę, chroń swoje dziec
ko przed złą wolą obcych mocy...
Zaraz też się uspokoiła. To działało za każdym ra
zem, wystarczyło jedynie, że dotknęła amuletu,
a przed oczami stawała jej pomarszczona twarz Te-
lekki i na widok uśmiechu w prastarych oczach na
tychmiast ogarniał ją spokój.
Bez trudu odsunęła antabę w drzwiach.
Tak, pachniało tu zapomnianym latem. Siano by
ło suche i delikatne, upchnięte w sąsiekach od samej
podłogi. Będzie miała miękkie, wygodne posłanie.
Zjadła co nieco z zapasów, kupionych od przewo
żącego smołę, i zamknęła oczy.
Z gór nie dobiegał żaden dźwięk.
Chociaż czy to nie szemrze gdzieś strumień?
A może to trzepot skrzydeł pod ciemniejącym nie
bem?
W szopie było o wiele ciszej. Być może wokół krą
żyły zwierzęta, lisy i szczury, jakieś drobne gryzonie,
a może nawet, i niedźwiedź, ale ona ich nie słyszała.
26
Tu nie szeleściło, nie skrzypiało i nie zgrzytało tak
jak w miejscu, w którym czuła, że jest w domu.
Ani jednego świerszcza.
To było niemal najgorsze, ta cisza, która otaczała
ją, gdy układała się do snu w tej krainie na północy.
Może właśnie dlatego miała tutaj taki dziwny sen?
Ujrzała siebie samą idącą po śladach innej kobiety,
obie ścigały połyskującego srebrem sokoła.
Reina słuchała dawnych dźwięków dobiegających
z sypialni rodziców, aż wreszcie sobie przypomnia
ła: przecież oni już tam nie sypiają! Przenieśli się na
górę, gdy tylko przebudowa dobiegła końca.
Ale dźwięki zostały. Odgłosy miłości.
Czyżby utkwiły jej w uszach?
Otuliła się przykryciem. Nie wyciągnięto jeszcze zi
mowych kołder, ale w pokoju było ciepło. Zadrżała.
Nie chciała słuchać tego echa, nie chciała, by przy
woływało wspomnienia, zapachy i zapomniane tęsk
noty.
Ale tak właśnie było. Przed oczami stanęła jej
twarz Arilla, była niemalże w stanie wyczuć jego cia
ło wyciągnięte obok niej w łóżku. Słyszała jego lek
ki oddech, odgłos warg, gdy tuliły się do jej ust i do
innych wrażliwych miejsc na ciele.
Nie.
Poderwała się, zapaliła lampę.
Usiadła, żeby poczytać.
Ale wzrok widać miała zmęczony, litery bowiem wi
rowały jej przed oczami jak roztańczone owady, aż za
kręciło jej się od tego w głowie. Zimne fale spłynęły od
karku po plecach wzdłuż kręgosłupa, w piersi zapiekło.
Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech.
27
To teraz nadejdzie.
Już się nie bała, wiedziała, że od tego nie umrze. Ra
czej ogarniać ją będzie coraz większa ciekawość. Mu
si istnieć jakiś klucz do niezrozumiałego języka obra
zów. Musi istnieć jakaś możliwość odczytania tych
koszmarnych wizji, wykorzystania ich w jakiś sposób.
Ale ona ich nie pojmowała. Widziała dziwaczne
urządzenia, połyskujący metal. Ptaszyska wielkie ni
czym domy i wozy z rozdziawionymi paszczękami.
Pożerały ludzi. Widziała krew.
Potem obrazy się zmieniły, zobaczyła drobną ko
bietę, samą na pustkowiu. Okolica wyglądała jak
przysypany śniegiem płaskowyż, lecz śnieg był zło
cisty, niczym piasek?
Kobieta ciągnęła jakąś paczkę, coś w rodzaju wor
ka? Reina zorientowała się wreszcie, co to jest. To by
ło dziecko w worku z brzucha jakiegoś zwierzęcia.
Dziwne.
Mogła myśleć, choć przed oczami wciąż przelaty
wały jej nowe obrazy. Nie była nieprzytomna, nie za
tonęła wśród groźnych wirów, jak to zwykle bywało.
Mogła myśleć.
W pokoju były dwie Reiny!
Jedna ta, która wiła się bezradnie wśród wszyst
kich tych dziwacznych wizji, i druga, której żal by
ło tej pierwszej i która patrzyła na obrazy niczym
na cienie na ścianie.
Poczuła, że serce mocno jej wali. Pozwoliła, by ob
razy przepływały niczym rzeka.
Lecz ona się w niej nie kąpała.
Rankiem następnego dnia Reina obudziła się z roz
sadzającym piersi nowym uczuciem. Coś się wyda-
28
rzyło. Coś dziwnego. Coś, dzięki czemu wszystko
może stać się łatwiejsze.
Odnalazła drogę, która mogła wyprowadzić ją z ca
łego tego bólu. Postanowiła pomówić o tym z ojcem.
Prędko naciągnęła odświętne ubranie, które nosiła
poprzedniego dnia. Nie miała dzisiaj w planie żad
nych ciężkich prac, w dodatku bardzo podobała jej
się ta sukienka z czerwonym wełnianym stanikiem.
Przypominała suknie, w które stroiły się inne młode
kobiety, a wzdłuż brzegu spódnicy biegł skompliko
wany ozdobny haft. Na bielutkiej koszuli nie było
ani jednej plamki, ją także postanowiła więc włożyć,
a na koniec spięła się szerokim pasem ze srebrną
sprzączką. Włosy prędko splotła w gruby warkocz
i na głowie zawiązała chustkę.
Słońce na niebie było blade i dalekie, ale powie
trze sprawiało wrażenie niemalże niebieskiego.
Znalazła Raviego tam, gdzie spodziewała się go za
stać: przy wielkim kamiennym stole na podwórzu.
Siedział z jedną nogą wyprostowaną, wiedziała, że
zwykle rano odczuwa w niej ból. Przypuszczała, że
zimą może być jeszcze gorzej.
Przez moment, ukryta za podwórzowym drze
wem, przyglądała się ojcu.
Był przystojnym mężczyzną i pięknie dźwigał
swój wiek. Niemalże tak samo jak Mar ja... We wło
sach miał kilka siwych pasm, zwłaszcza przy skro
niach czerń wyblakła. Ale teraz spod czarnego kape
lusza spadał na ramiona tylko kruczoczarny koński
ogon. Ravi przeżuwał coś, być może ostatni kawa
łek suszonego śledzia jeszcze ze śniadania. Potem
splunął, przywołał kota.
Ponad nim na tle turkusowoniebieskiego nieba po-
29
dwórzowe drzewo zdawało się płonąć niczym ogień.
Reina patrzyła, jak ojciec porusza chorą nogą pod
stołem. Widać było, że odczuwa ból, ałe to przejdzie,
jak tylko wyruszy na swą codzienną poranną prze
chadzkę, zaraz będzie równie zwinny i sprężysty jak
kiedyś.
Wstrzymała oddech, skupiła wzrok na biodrze oj
ca. Poczuła ogarniające ją ciepło, powietrze zadrża
ło. Ravi wolno odwrócił głowę, dostrzegł córkę.
- O, to ty...
Reina uśmiechnęła się, podeszła do niego, usiadła
na stojącej przy stole ławce.
- Dobrze się czujesz, ojcze?
Skinął głową.
- Doskonale! Ty za to wyglądasz blado, moja ko
chana. Źle spałaś?
Reina wtuliła policzek w jego ramię. Dobrze by
ło złożyć na nim głowę. No i w takiej pozycji nie
mógł widzieć wyrazu jej twarzy.
- Wiesz, mam takie dziwne sny.
-Tak.
Usłyszała, że z trudem przełknął ślinę.
- Posłuchaj, tatusiu... te sny... mówiłeś kiedyś, że
dadzą się okiełznać.
- Naprawdę tak mówiłem? Jesteś pewna?
- Mhm, tak powiedziałeś.
Westchnął.
- Moja mała córeczko... nie wiem. Być może na
prawdę dadzą się okiełznać, lecz cena, jaką trzeba za
to zapłacić, Reino, jest wysoka, to pewne. Wódka... Ni
gdy nie używaj wódki, by je stłumić, moja kochana.
- Wiem, wiem, i tego nie zrobię. Ale istnieje chyba
jakiś inny sposób? Chyba można stać się ich... władcą?
30
May Grethe Lerum NA KRAŃCU TĘCZY
ROZDZIAŁ I Lyster, wrzesień 1769 Chociaż jesień była taka sama, Reina nie miała żadnych wspomnień o wydarzeniach dokładnie sprzed roku. Wiedziała, że dzisiaj przypada jesienne Święto Krzyża* i że deszcz jest tak samo ponury jak tamtego dnia... Nie. To nie były wspomnienia, to jedynie powracające w przebłysku świadomości same czyste fakty. Arill okazał się obcy. Był gotów zabić swoje własne dziec ko. Objawił się jako większy łajdak od człowieka, który w przypływie zazdrości zakłuwa nożem rywa la. Gorszy od kogoś, kto zaciska ręce na szyi drugie go i wydusza z niego życie! Dawało się go przyrównać jedynie do tych nielicz nych, najokrutniejszych zbrodniarzy, którzy odbierali życie własnym dzieciom. Zdarzały się takie przypadki. Wciąż nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, by kiedyś kochała mężczyznę, kryjącego w sobie tak po tworny brak człowieczeństwa. *14 września - (przyp. tłum.). 9
Ale to już nie było ważne. Nic już nie było ważne. Dni przychodziły i odcho dziły, jeden po drugim, jak zawsze. Wokół niej ludzie wprost tryskali szczęściem. Matka od powrotu ojca do domu odmłodniała o dziesięć lat. Siostra, Ingalill, po trafiła poradzić sobie z wyrzutami sumienia i ułożyć życie w bardzo wygodny sposób, przynajmniej na to wyglądało. Dostała zagrodę, którą jej przyobiecano, chociaż ze ślubu z Arillem nic nie wyszło. Co prawda nie została gospodynią na Storlendet, lecz gdy wiosną poślubiła Ingmara Kleivestolen z Feios, otrzymała w podarku Karlsgârd. Ingmar był wędrownym handla rzem i przybył tutaj z Gudbrandsdalen. Dzięki jukom pełnym pięknych materii i nowiuteńkich srebrnych brosz prędko wzbudził zainteresowanie Ingalill. Reina skarciła się w myśli - przecież aż tak proste to wcale nie było. Ingmar to dobry człowiek, stale uśmiechnięty i pogodny, zawsze umiał rzucić jakąś dowcipną uwagę o tym, co się działo. Posiadał też rzadką zdolność nieprzejmowania się niczym, żarto bliwego puszczania oka i łagodzenia uśmiechem zło ści albo gniewu Ingalill. Owszem, być może to właściwy dla niej człowiek. Większości ludzi życie jakoś się w końcu układało. Tylko jej nigdy. Nie chciała stać się zgorzkniałą, wiecznie zasmuco ną osobą. Starała się nad sobą panować, zwłaszcza od czasu, gdy coraz częściej słyszała uwagi, że teraz jesz cze bardziej niż dotychczas robi się podobna do mat ki. A któż chciałby być podobny do swojej matki? Bez względu na jej kwitnącą urodę, bez względu na mądrość i szacunek, jakim się cieszyła... Reina nie chciała. 10
Bacznie więc się wystrzegała, nigdy nie pokazywa ła kamiennej twarzy ludziom, których nie znała. Wargi same rozciągały jej się w uśmiechu, a głos brzmiał czysto, przyjaźnie. Ba, niekiedy czuła nawet lekkie wibracje w ciele, a to oznaczało, że się śmie je. W lustrze dostrzegała także, że oczy ma pełne ży cia, tak samo głębokie, ciemnoniebieskie, tak samo otoczone gęstymi rzęsami. Ale osoba, którą widziała w zwierciadle, to nie by ła ona. Miała świadomość, że w jej pogodnym, tętniącym życiem ciele gdzieś w głębi tkwi ciemna, zimna, stro niąca od ludzi dusza. Ubrana była w koronki, spływały na wąskie ra miona, odciągając całą uwagę od bladej skóry, od równie bladych warg. Lecz jej oczy błyszczały szczę ściem: niosła tacę. Arill uniósł się, wbijając mocno łokcie w miękki ma terac. - Niech Bóg błogosławi taki piękny poranek, mój mężu! Usmażyłam kotleciki z jajek, te, które tak lu bisz. Spójrz, jest też do nich słoninka i świeże, prze cedzone mleko... Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tak ślicznie teraz wyglądała, cała w koronkach, które do stała w prezencie ślubnym przed rokiem. Uderzyło go to, zastanowił się. Przed rokiem? Tak, niedługo będzie już rok. Dzisiaj jesienne Święto Krzyża, a rok temu w ten dzień pastor ogło sił ich zapowiedzi. A więc dlatego tak się dziś dla nie go wystroiła... 11
- Moje kochane kaczątko! Nie powinnaś sprawiać sobie tyle kłopotu. Wiesz przecież, że rano zwykle nie bywam głodny... Postawiła tacę obok niego na szerokim łóżku i sa ma wsunęła się pod okrycie. W drobnym ciele nie było ani śladu ciepła. Uścisnął ją. - Jesteś dla mnie za dobra, moja mała kaczuszko... Uśmiechnęła się szczęśliwa, gdy lekko pocałował ją w czoło. - Dla ciebie nikt nie może być za dobry. Zasługu jesz na o wiele, wiele więcej... Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Arillu. Zdusił westchnienie. Wyraz jej piwnych błyszczących oczu niekiedy działał mu na nerwy. Była tak nieznośnie łagodna i wdzięczna za każdy najmniejszy drobiazg! Patrzy ła na niego z takim uwielbieniem, jakby to sam Zba wiciel we własnej osobie leżał obok niej i pozwalał sobie dogadzać jajecznymi kotletami ze słoniną... - A może wolałbyś raczej piwo? Pokręcił głową. - Nie, nie, to i tak wspaniałe śniadanie. Chyba jed nak mimo wszystko jestem głodny! Nikt inny nie po trafi tak przyrządzić kotlecików jak ty, moje kaczątko! Uśmiechnęła się zadowolona. - Jedz teraz, a ja zaraz przyniosę ciepłej wody do miednicy... Już podrywała się z łóżka. Arill wyciągnął do niej rękę, przytulił ją do siebie. Popatrzył w okrągłe oczy i rzekł z uśmiechem: - Oby ten dzień był szczęśliwy, żono... Mieliśmy dobry rok, odkąd pastor ogłosił nasze zapowiedzi. Z powagą skinęła głową. 12
- Lepszego nigdy nie przeżyłam. - Jesteś pewna? Zadowolona? - Żaden inny człowiek nie ma więcej powodów do radości niż ja - wyznała. Puścił ją, uśmiechnęła się miękko. - Pomyśleć tylko, że pamiętałeś... Spróbował kotleta. - Oczywiście, że pamiętam - odparł, lecz nie po trafił popatrzeć jej prosto w oczy. Zamiast tego jął nakładać sobie smażone kawałeczki słoniny i skon centrował się na jedzeniu. Tamten dzień nie był wart wspomnień, a mimo to napłynęły do niego, stał się wobec nich bezbronny, bo ona wyszła z pokoju. To było takie proste. Thora, jego wierna służąca, nie zauważenie przejęła gospodarskie obowiązki Ingalill, z których tej albo się nie chciało, albo też nie potrafiła się wywiązać. Thora wszystkim tak dobrze się zajęła, chociaż w pojedynkę nie miała możliwości utrzymania domu w takim porządku, jakby tego pragnęła. Potem się zaręczyła. Pewnego dnia zaś parobcy znaleźli ją ca łą we łzach: narzeczony ją porzucił. Cała ta historia by ła naprawdę przykra, mężczyzna bowiem, który ją zo stawił, nie zadowolił się dyshonorem, jakim i tak już było złamanie danego słowa: rozpuścił jeszcze po wsi plotki, że Thora nie nadaje się na żonę i w następstwie tego nigdy też nie będzie mogła zostać matką. Arill nie przejmował się niemądrym gadaniem. Thora, która wydawała się silna i sprężysta, gdy trze pała z kurzu ciężkie baranice, okazywała się jednak spłoszonym drżącym pisklęciem, gdy tylko ktoś pró bował się do niej zbliżyć. Cóż za dureń z tego człowieka! Był o całe cztery lata starszy od Arilla, lecz postępował jak szczeniak. 13
Nieszczęsna Thora... ona także była o wiele starsza od Arilla, lecz różnica wieku nie rzucała się w oczy. Policzki miała gładkie i delikatne, a drobne usta bla de i wąskie. Oczy Thory były ciemne, piwne, a włosy splatała zawsze w równy, ciasny warkocz, który zwijała na kar ku. Gdy po raz pierwszy w dzień wesela zobaczył je rozpuszczone, musiał przyznać, że jest piękna. Wtedy policzki zabarwił jej też rumieniec, a wargi zaczerwie niły się i nabrzmiały, gdy przyciskała je do krawędzi misy z piwem, przepijając do narzeczonego. Ale w dzień zapowiedzi dokładnie przed rokiem... Zapamiętał tamto ostre uczucie, zachował w pamię ci własne pełne rozpaczy myśli. Chyba nie wiedział, co czyni, obiecując Thorze małżeństwo. A może jed nak wiedział? Może było to desperackie posunięcie, ostatnia resztka nadziei, że zdoła poruszyć Reinę? Ona tam była, wiedział, że będzie. Mieli się po brać tego dnia, lecz to inna para otrzymała błogosła wieństwo w starym kościele Dale. Potem ogłoszono zapowiedzi. Patrzył na Reinę, gdy pastor je odczytywał. Stała chłodna i obojętna, nie zdradziła żadnego uczucia nawet miną. Najgorsze jednak, że ciężko opierała się o obcego mężczyznę i ściskała jego dłoń. Wtedy zrozumiał. Prawdą było więc to, co gadali ludzie. Na Vildegârd mieszkał jakiś obcy o długich czar nych włosach. Był czeladnikiem wraz z bratem Re- iny. Podobno nieślubne dziecko jakiegoś szlachcica. Podobno mieszkał w baronii... Arill zacisnął wtedy szczęki, starał się nawet nie mrugnąć. 14
Gdy pastor odczytywał ostatnie zalecenia dla mło dej pary, a z oczu Thory popłynęły łzy czystego, ni czym nie zmąconego szczęścia, Arill stał prosto, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że został oszukany. A więc to nie tylko ta nieszczęsna historia z kłam stwem Ingalill, nie tylko to, że był dostatecznie zroz paczony, by przynieść jej środek, mający zabić w niej dziecko. O, nie, Reina rozgrywała swoją własną grę. Oka zała się jedną z tych, co to zawsze starają się mieć jakiegoś mężczyznę w zanadrzu. Nigdy by jej o to nie posądzał, była przecież taka nieśmiała, a jednocześnie całą sobą okazywała suro wość wobec młodych chłopców i większość z nich, rozumiejąc to, potrafiła trzymać się od niej z dale ka. Ta czarnowłosa dzika kotka nie była stworzona do wesołości i śmiechu. Być może w pewnym stop niu odziedziczyła urodę po swojej prababce Marji, lecz ani krztyny skłonności tamtej do zabawy. Kochał ją. Wiedział, że zawsze tak będzie. Arill Storlendet spostrzegł powracającą żonę, wciąż całą w koronkach. Przy łóżku zamknęła oczy, policzki lekko jej się zaczerwieniły. Niezgrabnie roz sunęła na boki szeroką koszulę, pragnęła ofiarować mu jeszcze jeden podarunek. Wzruszyła go tym, wiedział bowiem, jak wiele ją to kosztuje. Była nadzwyczaj nieśmiała, pół roku za brało mu przekonanie jej, że nie musi się tego oba wiać. Że on jest inny niż jej poprzedni narzeczony. Na początku zastanawiał się, czy to właśnie nie z powodu krążących o Thorze plotek zdecydował się jej oświadczyć, plotek o tym, że jest zimna i nie- 15
zdolna do pożycia małżeńskiego. Gdyby okazały się prawdą, przynajmniej nie miałby okazji do przywo ływania wciąż żywych i bolesnych wspomnień o na miętności Reiny. Prędko jednak się zorientował, że Thora wcale nie jest zimna. Po prostu nieprawdopodobnie wystraszona i nie słychanie wprost nieśmiała. Niemal jak dumny nauczyciel, który widzi, że je go niepewny uczeń wykazuje się wielką wiedzą, ob serwował jej niezgrabne próby, by go skusić. Była taka słodka. - Moje małe kaczątko - mruknął z zamkniętymi oczyma, gdy przycisnęła do niego nagie piersi. Przyjemnie było ją pieścić, czuć owo niezłomne zaufanie, jakim go obdarzyła. Czułość zaczęła mieszać się z żądzą, lecz nigdy w pełni nie pozwolił jej się porwać. Głaskał żonę, przemawiał ściszonym głosem, a ona zaraz głęboko wzdychała z tęsknoty i szczęścia. Biedna mała... Być może prawdą było jej wyznanie, że większe go szczęścia nigdy nie mogła oczekiwać. On stał się jej zbawcą, ona zaś ocaliła go od samotności, pozo stawiającej miejsce dla zbyt wielu myśli. Jej drobne piersi nie przypominały biustu Reiny. Miała proste, smukłe ciało i wąskie biodra. Wpraw dzie mięśnie ud były mocne i sprężyste, lecz nie tak obfite jak Reiny, gdy objęła go nogami... Jej włosy nie pachniały lawendą, bił od nich słod- kawy zapach lekko zjelczałego tłuszczu - mieszanki, której używała, by wyglądały na gęściej sze. Ucałował ją w same usta, lekko, delikatnie. Tho- 16
ra aż się zachłysnęła tym pocałunkiem. Pozwolił, by dostała to, czego chciała, lecz bez pośpiechu. Właściwie jakby nieobecny wszedł w nią i zamknął oczy, gdy gwałtowna słodycz wypełniła lędźwie. Tym miał się zadowolić. Krótkimi momentami nieświadomości, z rozwod nionym smakiem miłości w ustach. I tak aż do końca życia. Odkąd w szpitaliku przestano przyjmować pacjen tów, dni na Vildegârd nie upływały już w takim po śpiechu. Decyzja Johanny o tym, że od tej pory wyko nywać będzie tylko obowiązki położnej, nie została zbyt dobrze przyjęta. Ludzie wiedzieli jednak, że jeśli zdarzy się wypadek, ona i tak zrobi swoje. Większość pojmowała, że jej oświadczenie przeznaczone było głównie dla mieszkańców innych wiosek, przybywają cych tu z daleka, zajmujących jej czas i stawiających wielkie wymagania. Ludziom wydawało się, że Johan na jest w stanie uleczyć ich z absolutnie wszystkich możliwych plag, w dodatku chodziły słuchy, że nie ka że sobie przy tym słono płacić. Znalazło się więc wie lu takich, którzy uznawali, że lepiej wybrać się do niej, aniżeli tracić grosz u innych. Johannie jednak niełatwo przychodziło odprawia nie z kwitkiem tych, którzy wciąż jeszcze się zjawia li. To zadanie spoczęło wreszcie na parobku. Bacznie przyglądał się ludziom, mrużąc oczy, a do Johanny dopuszczał zaledwie nielicznych. Reina uważała, że dni jej się dłużą. - Dlaczego, nawet jeśli sama chcesz trochę spoko ju, nie pozwolisz, żebym ja pracowała? Chętnie do wiedziałabym się czegoś więcej o chirurgii, chciała- 17
bym, żebyś nauczyła mnie wszystkiego, co sama umiesz o lekarstwach i nowych odkryciach. - Poczytaj więc listy Remmermanna. Cały strych pełen jest notatek i prac naukowych. - Ależ, mamo... Lepiej, żebyś ty mi wszystko sama pokazała. Nawet jeśli nie masz innego powodu, dla którego chciałabyś przyjmować chorych, to mogłabyś chyba to zrobić po to, żebym ja się czegoś nauczyła? - Dość już umiesz - oświadczyła Johanna krótko. - Więcej niż dość, Reino. W życiu młodej kobiety powinny być ważniejsze rzeczy aniżeli wrzody i konwulsje gorączkowe! Reina milczała. Znów się zaczyna. Johanna tak bardzo wszystkim się przejmowała, a od lata nieprzerwanie marudziła o tym, że Reina powinna więcej spotykać się z młodymi ludź mi, chodzić na tańce organizowane koło Dosen, przyj mować nieliczne zaproszenia na przyjęcia i uroczysto ści weselne, które mimo wszystko otrzymywała. Ale Reina nie chciała. Wyprawiała się za to kon no na dalekie przejażdżki, niekiedy razem z ojcem. Dużo też przesiadywała, zajęta lekturą, na wielkim kamieniu za stodołą, gdzie było jej ulubione stale miejsce, dopóki słońce przygrzewało. Albo też chowała się w maleńkiej alkowie, czytała, notowała, z pozoru całkowicie pochłonięta medycz nymi księgami. Johanna podsunęła jej nawet kilka dość frywolnych powieści, które niedawno ukazały się drukiem w Kopenhadze. Córce jednak podobały się jedynie opowieści Swifta o podróżach Guliwera i historia słynnego Robinsona Crusoe napisana przez Defoe. Johanna także kochała te książki. Ale czy Reina przeczytała którąś z nowych ksią- 18
żek - nie wiedziała. Dziewczyna połykała natomiast pisma ulotne, gazetki, nawet wtedy, gdy miały już trzy albo i sześć miesięcy, zanim do nich dotarły. Ravi się nie martwił. Wieczorami gładził Johannę po włosach, mówiąc, że ścieżka życia Reiny na pew no będzie się tworzyć w miarę, jak dziewczyna bę dzie po niej kroczyć. Johanna starała się zarazić od niego spokojem, lecz to nie było łatwe. - Boję się o nią. Po tym, co się stało z Arillem... To wszystko moja wina. Dlaczego nie mogłam głębiej ukryć tego listu? Dlaczego ona musiała go znaleźć? Ravi westchnął. Czytał już tę część długiej notat ki sporządzonej przez Remmermanna, opisującego nowe prawo i karę, jaka czekała tych, którzy rozsie wali dziedziczne choroby poprzez małżeństwo. - Nie byłoby chyba lepiej, gdyby znalazła go po ślubie? Gdyby prawnie się z nim rozwiodła, ponie waż nosi w sobie tę krew? - Zastanawiam się, skąd to się mogło wziąć? - wes tchnęła Johanna. - Wszak ród z Bergaheim przez wiele lat żył w spokoju i nikt nigdy nie słyszał, by ktokolwiek z nich wykrwawił się na śmierć... - To było już tak dawno. Oni żyli w odosobnie niu. Któż może wiedzieć, ile dzieci przyszło na świat z takimi uszkodzeniami, ile pochowano tam na gó rze, bez chrztu czy też błogosławieństwa pastora? Johanna pokiwała głową zamyślona. - Masz rację, lecz gdybyśmy tylko wiedzieli wię cej... wówczas być może udałoby się rozwikłać tę za gadkę, znaleźć lekarstwo, które mogłoby uzdrowić takie dzieci, jak nasz mały Vetle. Ravi poczuł ukłucie w sercu. 19
Johanna to zauważyła, podniosła głowę, położyła dłonie na jego policzkach. - Ach, Ravi, to takie smutne, że nigdy go nie uj rzałeś. Był taki śliczny... Podobny do ciebie. Takie dobre dziecko... Ravi mógł jedynie kiwać głową. - Wiem. Nigdy sobie nie wybaczę tego, że go nie widziałem. Milczeli. Właściwie nigdy nie rozmawiali o tym, co mu się przydarzyło przez te dziesięć lat, gdy był poza domem. Johanna wiedziała, że Raviego więziła zła kobieta, że przez wszystkie te lata grupa chorych na umyśle ludzi przetrzymywała go w zamknięciu w piwnicy. Nie mo gła pojąć, jak człowiek jest w stanie przeżyć coś takie go. No tak, dla zwykłego człowieka to na pewno nie możliwe, ale Ravi nie był przecież zwyczajny. Jego myśli potrafiły wzlatywać. Posiadł zdolność przeby wania ciałem w jednym miejscu, duchem zaś w zupeł nie innym... Opowiadał jej o tym. O tym, jak przestał wreszcie liczyć dni i tygodnie, jak czas przestał dla niego istnieć. Johanna wierzyła, że w jego przypadku to możli we. Dobrze jednak wiedziała, że sama na jego miej scu by oszalała. Tkwić w odosobnieniu przez tyle lat, mając jedynie własne myśli za towarzystwo, nawet bez jednej książki, przy której można by się roze rwać... To tortura, tortura nie do wytrzymania! Ów zły czas odcisnął na nim piętno. Lecz w jakiś cudowny sposób ten pobyt w za mknięciu wypolerował te strony jego charakteru, któ re najbardziej kochała. Nabrały teraz jakby nowego 20
blasku, pojawiły się w Ravim cechy, za którymi tak tęskniła, a w których ujawnieniu - przyznawała to do piero teraz - ona sama była największą przeszkodą. Objęła go tak mocno, jak tylko potrafiła. - Nigdy więcej - szepnęła. -Już nigdy więcej nie odej dziesz ode mnie, choćby nawet na jedną jedyną noc. Ravi pochwycił jej słowa wargami. - Nigdy więcej - obiecał, tuląc się do jej ust. Przymknęła oczy, by móc lepiej napawać się owym czystym zapachem bliskości, jakiego nie znajdowała u nikogo innego. Pogładziła go po twarzy, każda jej linia była już teraz dobrze znajoma. Każdy jej łuk, każde wgłębienie. Podrapała paznokciami zarost pod szczęką. Chociaż Ravi golił się dzisiaj rano, broda wy dawała mu się rosnąć teraz szybciej niż przedtem. Poczuła, jak jego ciało się napina, gdy powiodła dłonią po ramionach w dół pleców, po uszkodzo nym biodrze. - Chodźmy spać - szepnęła. On roześmiał się cicho. - Tak, chodźmy... Siedziała obrócona plecami do męża, gdy to po wiedziała: - Wydaje mi się, że na wiosnę będzie nas więcej. On się nie poruszył. Szczupłe plecy pochylały się przy pracy, naprawiał grabie przed żniwami. W izbie unosił się zapach tłuszczu, smażyła na obiad soloną słoninę. Prędko opłukała łyżki po kapuśniaku. On wciąż jeszcze nie odpowiadał, czyżby jej nie słyszał? W oczach zakręciły jej się łzy, szemranie w piersi 21
było niczym echo owego zawsze niespokojnego uczucia w podbrzuszu, boleśnie pulsowało. Znała już te objawy. Znów spodziewała się dziecka, a prze cież najmniejszy chłopczyk wciąż jeszcze wisiał u jej piersi, gdy tylko znalazła wolną chwilę. Odwrócił się powoli. - Nie dasz rady. Przygryzła wargę. Że też powiedział właśnie to! Naprawdę nie rozu miał, jak bardzo potrzeba jej pociechy. Podniósł się w końcu, odłożył zęby grabi, które wbijał w równym rządku. Podszedł do niej, wziął w objęcia. - Tak się boję - powiedziała. On stał tylko i trzymał ją za ramiona. Wreszcie mocno nabrał powietrza. - I z tym jakoś sobie poradzimy - zapewnił cicho. - Kittil ma dopiero jedenaście miesięcy... a inne... Inne... - Potrzebują matki. Uważaj teraz na siebie, jakoś sobie poradzimy. Wspólnymi siłami. Zaszlochała, wsparła się o niego. Właśnie te słowa tak bardzo chciała usłyszeć. Podniosła wzrok na jego zmęczoną twarz, zauwa żyła, że słońce spaliło go tego lata, skóra wyglądała, jakby cala była jednym wielkim strupem. - To już będzie dwunaste. Tyle samo, ilu było apo stołów... Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem. - Tak, tyle, ilu apostołów.
ROZDZIAŁ II Zawsze miała doskonałe wyczucie kierunków i już będąc dzieckiem, bez trudu odnajdywała drogę, za nim jako tako jej ją opisano. Dziś było jeszcze łatwiej, bo przecież mimo wszystko znalazła się w znajomych okolicach. Świetnie pamiętała tamten skalny nawis i teraz, gdy zbliżała się do właściwej doliny, rozpo znawała nawet osobliwe cechy górskiego powietrza. Kobieta większą część drogi przebyła konno w sa motności, lecz przez ostatnie dwa tygodnie musiała przemieszczać się na piechotę. Na szczęście pewien człowiek przewożący smołę podwiózł ją kawałek ło dzią, w ten sposób dotarła aż do Marifjora, a stam tąd droga była już łatwa. Podążyła starą ścieżką w górę Engjadalen, a gdy ta się skończyła, kobieta i tak wiedziała, którędy ma iść. Rozpoznawała for macje skalne, pamiętając, że szczyty Molden i Svei- dalsnosi to doskonałe punkty orientacyjne. Minęła Seljesete i teraz przed sobą z prawej stro ny miała Fivlenosi. Dzień był wilgotny i przenikliwie chłodny. Tu, wysoko, chmury groziły deszczem, a jeśli szczęście przestanie jej sprzyjać, to jeszcze spadnie śnieg, już teraz, we wrześniu. Szczęście przestanie jej sprzyjać? Och, nie, musiała przyznać, że ta podróż minęła jej łatwiej, niż mogła się tego spodziewać. Devla by- 23
ła dla niej łaskawa. Kobieta z każdym dniem nabie rała coraz większej pewności: dotrze do celu. I dokona wielkiego dzieła, które zapewni jej na leżne miejsce wśród Ludu. Wędrowała szybkim krokiem, wśród czerwieni i żółci wrzosów. Całe góry wprost iskrzyły kolora mi, a na niedużych jeziorkach widać było ptaki zbie rające się przed odlotem na południe. Czuła pokrewieństwo łączące ją z tymi ptakami. Niemalże wyczuwała napięcie w ich trzepoczących się sercach: czy i w tym roku poradzą sobie w po dróży? Czy zdołają odnaleźć ciepłe, tętniące życiem miejsca na południu, dzięki którym ocalą życie? Jednego nie mogła pojąć: Dlaczego wracają do tego zimnego, niegościnne go kraju, pełnego ludzi, którzy są gaije. No cóż, niektórzy z nich są na pewno dobrzy. Na spotkanie z nimi nawet się cieszyła. Co też powie ów czarnowłosy mężczyzna o ser cu, które mogła ująć w dłonie? I ta jego mała mądra córeczka, czy żyje jeszcze? Tym razem nie muszą jej ukrywać, tym razem przybywała, by prosić ich o pomoc. Nie była ubra na w strój Ludu, miała na sobie dość nowoczesny kostium podróżny. Zamierzała powiedzieć, że nie przybywa w pojedynkę, lecz jej towarzysze zatrzy mali się w pewnym oddaleniu. Nie musi wcale zdra dzać, że przywędrowała przez góry, zresztą być mo że niemądrze robi, idąc tędy sama. Ale Tindir nigdy nie czuła się zbyt dobrze w ło dzi. Wolała raczej z mozołem przedzierać się przez górskie płaskowyże, aniżeli spędzić bodaj jedną noc 24
w rozkołysanej drewnianej skorupce na niebezpiecz nej wodzie. Tacy już byli oni, z Ludu. Nie znała wśród nich nikogo, kto umiałby pływać. Na cóż im zresztą ta umiejętność, woda jest dla ryb, a kto chciałby być rybą? Uśmiechnęła się do siebie. Powróciło do niej od ległe wspomnienie z dzieciństwa: Tamos, zrozpaczo ny, przyszedł do Kirvi Telekki błagać ją o radę. Wło sy zaczęły mu wypadać! A wszyscy przecież wiedzieli, że jeśli tak się sta nie, to człowiek w kolejnym życiu odrodzi się pod postacią ryby. Telekka dała mu maści, lecz ważniejsze były od prawione przez nią modlitwy i rytuały. Powiedziała też, że nie może dopuścić, by światło księżyca padło mu na głowę... Tutaj! Bez trudu rozpoznała skupisko letnich zagród, położonych w górnej części doliny. Schodzenie w dół mogło być trudne, ale przesunęła kraj spódni cy od tyłu między nogami i zawiązała go w pasie. Na spory węzełek, który dźwigała przez całą drogę, już nie zważała. Podczas długiej podróży stał się jakby jej częścią, ciężarem własnego ciała. Letnie zagrody opustoszały, nic w tym dziwnego. Popatrzyła w niebo, zorientowała się, że już nie długo zapadnie wieczór. Może lepiej byłoby, gdyby tu się teraz zatrzymała na nocleg? Miałaby wówczas dach nad głową, mogłaby przenocować w którejś z małych szop. Na pewno są teraz pełne świeżego, pachnącego siana. Bacznie rozejrzała się dokoła, biegiem pokonując 25
podwórze. Trawa rosła tu gęsta i zielona, była jed nak dziwnie równa, wypasiona. Pastwiska mogłyby zostać skoszone jeszcze raz, dość tu było trawy dla kilku krów. Przypomniała sobie jednak, że ci ludzie, gai/e, wie rzą, iż zimą mieszkają tu demony i stwory z zaświa tów. Pewnie myślą, że do nich należy też pastwisko! Przeniknął ją dreszcz, nigdy jeszcze nie widziała demona gai/e, lecz wcale nie była gotowa przysiąc, że takie nie istnieją. Czym prędzej sięgnęła po amulet, który zawsze nosiła przy sobie. - Dobra Devlo, Alaho, Słońce i Księżycu... Kirvi Telekko, na twą wieczną duszę, chroń swoje dziec ko przed złą wolą obcych mocy... Zaraz też się uspokoiła. To działało za każdym ra zem, wystarczyło jedynie, że dotknęła amuletu, a przed oczami stawała jej pomarszczona twarz Te- lekki i na widok uśmiechu w prastarych oczach na tychmiast ogarniał ją spokój. Bez trudu odsunęła antabę w drzwiach. Tak, pachniało tu zapomnianym latem. Siano by ło suche i delikatne, upchnięte w sąsiekach od samej podłogi. Będzie miała miękkie, wygodne posłanie. Zjadła co nieco z zapasów, kupionych od przewo żącego smołę, i zamknęła oczy. Z gór nie dobiegał żaden dźwięk. Chociaż czy to nie szemrze gdzieś strumień? A może to trzepot skrzydeł pod ciemniejącym nie bem? W szopie było o wiele ciszej. Być może wokół krą żyły zwierzęta, lisy i szczury, jakieś drobne gryzonie, a może nawet, i niedźwiedź, ale ona ich nie słyszała. 26
Tu nie szeleściło, nie skrzypiało i nie zgrzytało tak jak w miejscu, w którym czuła, że jest w domu. Ani jednego świerszcza. To było niemal najgorsze, ta cisza, która otaczała ją, gdy układała się do snu w tej krainie na północy. Może właśnie dlatego miała tutaj taki dziwny sen? Ujrzała siebie samą idącą po śladach innej kobiety, obie ścigały połyskującego srebrem sokoła. Reina słuchała dawnych dźwięków dobiegających z sypialni rodziców, aż wreszcie sobie przypomnia ła: przecież oni już tam nie sypiają! Przenieśli się na górę, gdy tylko przebudowa dobiegła końca. Ale dźwięki zostały. Odgłosy miłości. Czyżby utkwiły jej w uszach? Otuliła się przykryciem. Nie wyciągnięto jeszcze zi mowych kołder, ale w pokoju było ciepło. Zadrżała. Nie chciała słuchać tego echa, nie chciała, by przy woływało wspomnienia, zapachy i zapomniane tęsk noty. Ale tak właśnie było. Przed oczami stanęła jej twarz Arilla, była niemalże w stanie wyczuć jego cia ło wyciągnięte obok niej w łóżku. Słyszała jego lek ki oddech, odgłos warg, gdy tuliły się do jej ust i do innych wrażliwych miejsc na ciele. Nie. Poderwała się, zapaliła lampę. Usiadła, żeby poczytać. Ale wzrok widać miała zmęczony, litery bowiem wi rowały jej przed oczami jak roztańczone owady, aż za kręciło jej się od tego w głowie. Zimne fale spłynęły od karku po plecach wzdłuż kręgosłupa, w piersi zapiekło. Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech. 27
To teraz nadejdzie. Już się nie bała, wiedziała, że od tego nie umrze. Ra czej ogarniać ją będzie coraz większa ciekawość. Mu si istnieć jakiś klucz do niezrozumiałego języka obra zów. Musi istnieć jakaś możliwość odczytania tych koszmarnych wizji, wykorzystania ich w jakiś sposób. Ale ona ich nie pojmowała. Widziała dziwaczne urządzenia, połyskujący metal. Ptaszyska wielkie ni czym domy i wozy z rozdziawionymi paszczękami. Pożerały ludzi. Widziała krew. Potem obrazy się zmieniły, zobaczyła drobną ko bietę, samą na pustkowiu. Okolica wyglądała jak przysypany śniegiem płaskowyż, lecz śnieg był zło cisty, niczym piasek? Kobieta ciągnęła jakąś paczkę, coś w rodzaju wor ka? Reina zorientowała się wreszcie, co to jest. To by ło dziecko w worku z brzucha jakiegoś zwierzęcia. Dziwne. Mogła myśleć, choć przed oczami wciąż przelaty wały jej nowe obrazy. Nie była nieprzytomna, nie za tonęła wśród groźnych wirów, jak to zwykle bywało. Mogła myśleć. W pokoju były dwie Reiny! Jedna ta, która wiła się bezradnie wśród wszyst kich tych dziwacznych wizji, i druga, której żal by ło tej pierwszej i która patrzyła na obrazy niczym na cienie na ścianie. Poczuła, że serce mocno jej wali. Pozwoliła, by ob razy przepływały niczym rzeka. Lecz ona się w niej nie kąpała. Rankiem następnego dnia Reina obudziła się z roz sadzającym piersi nowym uczuciem. Coś się wyda- 28
rzyło. Coś dziwnego. Coś, dzięki czemu wszystko może stać się łatwiejsze. Odnalazła drogę, która mogła wyprowadzić ją z ca łego tego bólu. Postanowiła pomówić o tym z ojcem. Prędko naciągnęła odświętne ubranie, które nosiła poprzedniego dnia. Nie miała dzisiaj w planie żad nych ciężkich prac, w dodatku bardzo podobała jej się ta sukienka z czerwonym wełnianym stanikiem. Przypominała suknie, w które stroiły się inne młode kobiety, a wzdłuż brzegu spódnicy biegł skompliko wany ozdobny haft. Na bielutkiej koszuli nie było ani jednej plamki, ją także postanowiła więc włożyć, a na koniec spięła się szerokim pasem ze srebrną sprzączką. Włosy prędko splotła w gruby warkocz i na głowie zawiązała chustkę. Słońce na niebie było blade i dalekie, ale powie trze sprawiało wrażenie niemalże niebieskiego. Znalazła Raviego tam, gdzie spodziewała się go za stać: przy wielkim kamiennym stole na podwórzu. Siedział z jedną nogą wyprostowaną, wiedziała, że zwykle rano odczuwa w niej ból. Przypuszczała, że zimą może być jeszcze gorzej. Przez moment, ukryta za podwórzowym drze wem, przyglądała się ojcu. Był przystojnym mężczyzną i pięknie dźwigał swój wiek. Niemalże tak samo jak Mar ja... We wło sach miał kilka siwych pasm, zwłaszcza przy skro niach czerń wyblakła. Ale teraz spod czarnego kape lusza spadał na ramiona tylko kruczoczarny koński ogon. Ravi przeżuwał coś, być może ostatni kawa łek suszonego śledzia jeszcze ze śniadania. Potem splunął, przywołał kota. Ponad nim na tle turkusowoniebieskiego nieba po- 29
dwórzowe drzewo zdawało się płonąć niczym ogień. Reina patrzyła, jak ojciec porusza chorą nogą pod stołem. Widać było, że odczuwa ból, ałe to przejdzie, jak tylko wyruszy na swą codzienną poranną prze chadzkę, zaraz będzie równie zwinny i sprężysty jak kiedyś. Wstrzymała oddech, skupiła wzrok na biodrze oj ca. Poczuła ogarniające ją ciepło, powietrze zadrża ło. Ravi wolno odwrócił głowę, dostrzegł córkę. - O, to ty... Reina uśmiechnęła się, podeszła do niego, usiadła na stojącej przy stole ławce. - Dobrze się czujesz, ojcze? Skinął głową. - Doskonale! Ty za to wyglądasz blado, moja ko chana. Źle spałaś? Reina wtuliła policzek w jego ramię. Dobrze by ło złożyć na nim głowę. No i w takiej pozycji nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy. - Wiesz, mam takie dziwne sny. -Tak. Usłyszała, że z trudem przełknął ślinę. - Posłuchaj, tatusiu... te sny... mówiłeś kiedyś, że dadzą się okiełznać. - Naprawdę tak mówiłem? Jesteś pewna? - Mhm, tak powiedziałeś. Westchnął. - Moja mała córeczko... nie wiem. Być może na prawdę dadzą się okiełznać, lecz cena, jaką trzeba za to zapłacić, Reino, jest wysoka, to pewne. Wódka... Ni gdy nie używaj wódki, by je stłumić, moja kochana. - Wiem, wiem, i tego nie zrobię. Ale istnieje chyba jakiś inny sposób? Chyba można stać się ich... władcą? 30