ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Lerum May Grethe - Córy Życia 33 - Na krańcu tęczy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :857.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia 33 - Na krańcu tęczy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lerum May Grethe
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 43 osób, 46 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 227 stron)

May Grethe Lerum NA KRAŃCU TĘCZY

ROZDZIAŁ I Lyster, wrzesień 1769 Chociaż jesień była taka sama, Reina nie miała żadnych wspomnień o wydarzeniach dokładnie sprzed roku. Wiedziała, że dzisiaj przypada jesienne Święto Krzyża* i że deszcz jest tak samo ponury jak tamtego dnia... Nie. To nie były wspomnienia, to jedynie powracające w przebłysku świadomości same czyste fakty. Arill okazał się obcy. Był gotów zabić swoje własne dziec­ ko. Objawił się jako większy łajdak od człowieka, który w przypływie zazdrości zakłuwa nożem rywa­ la. Gorszy od kogoś, kto zaciska ręce na szyi drugie­ go i wydusza z niego życie! Dawało się go przyrównać jedynie do tych nielicz­ nych, najokrutniejszych zbrodniarzy, którzy odbierali życie własnym dzieciom. Zdarzały się takie przypadki. Wciąż nie mogła zrozumieć, jak to możliwe, by kiedyś kochała mężczyznę, kryjącego w sobie tak po­ tworny brak człowieczeństwa. *14 września - (przyp. tłum.). 9

Ale to już nie było ważne. Nic już nie było ważne. Dni przychodziły i odcho­ dziły, jeden po drugim, jak zawsze. Wokół niej ludzie wprost tryskali szczęściem. Matka od powrotu ojca do domu odmłodniała o dziesięć lat. Siostra, Ingalill, po­ trafiła poradzić sobie z wyrzutami sumienia i ułożyć życie w bardzo wygodny sposób, przynajmniej na to wyglądało. Dostała zagrodę, którą jej przyobiecano, chociaż ze ślubu z Arillem nic nie wyszło. Co prawda nie została gospodynią na Storlendet, lecz gdy wiosną poślubiła Ingmara Kleivestolen z Feios, otrzymała w podarku Karlsgârd. Ingmar był wędrownym handla­ rzem i przybył tutaj z Gudbrandsdalen. Dzięki jukom pełnym pięknych materii i nowiuteńkich srebrnych brosz prędko wzbudził zainteresowanie Ingalill. Reina skarciła się w myśli - przecież aż tak proste to wcale nie było. Ingmar to dobry człowiek, stale uśmiechnięty i pogodny, zawsze umiał rzucić jakąś dowcipną uwagę o tym, co się działo. Posiadał też rzadką zdolność nieprzejmowania się niczym, żarto­ bliwego puszczania oka i łagodzenia uśmiechem zło­ ści albo gniewu Ingalill. Owszem, być może to właściwy dla niej człowiek. Większości ludzi życie jakoś się w końcu układało. Tylko jej nigdy. Nie chciała stać się zgorzkniałą, wiecznie zasmuco­ ną osobą. Starała się nad sobą panować, zwłaszcza od czasu, gdy coraz częściej słyszała uwagi, że teraz jesz­ cze bardziej niż dotychczas robi się podobna do mat­ ki. A któż chciałby być podobny do swojej matki? Bez względu na jej kwitnącą urodę, bez względu na mądrość i szacunek, jakim się cieszyła... Reina nie chciała. 10

Bacznie więc się wystrzegała, nigdy nie pokazywa­ ła kamiennej twarzy ludziom, których nie znała. Wargi same rozciągały jej się w uśmiechu, a głos brzmiał czysto, przyjaźnie. Ba, niekiedy czuła nawet lekkie wibracje w ciele, a to oznaczało, że się śmie­ je. W lustrze dostrzegała także, że oczy ma pełne ży­ cia, tak samo głębokie, ciemnoniebieskie, tak samo otoczone gęstymi rzęsami. Ale osoba, którą widziała w zwierciadle, to nie by­ ła ona. Miała świadomość, że w jej pogodnym, tętniącym życiem ciele gdzieś w głębi tkwi ciemna, zimna, stro­ niąca od ludzi dusza. Ubrana była w koronki, spływały na wąskie ra­ miona, odciągając całą uwagę od bladej skóry, od równie bladych warg. Lecz jej oczy błyszczały szczę­ ściem: niosła tacę. Arill uniósł się, wbijając mocno łokcie w miękki ma­ terac. - Niech Bóg błogosławi taki piękny poranek, mój mężu! Usmażyłam kotleciki z jajek, te, które tak lu­ bisz. Spójrz, jest też do nich słoninka i świeże, prze­ cedzone mleko... Nie mógł powstrzymać się od uśmiechu. Tak ślicznie teraz wyglądała, cała w koronkach, które do­ stała w prezencie ślubnym przed rokiem. Uderzyło go to, zastanowił się. Przed rokiem? Tak, niedługo będzie już rok. Dzisiaj jesienne Święto Krzyża, a rok temu w ten dzień pastor ogło­ sił ich zapowiedzi. A więc dlatego tak się dziś dla nie­ go wystroiła... 11

- Moje kochane kaczątko! Nie powinnaś sprawiać sobie tyle kłopotu. Wiesz przecież, że rano zwykle nie bywam głodny... Postawiła tacę obok niego na szerokim łóżku i sa­ ma wsunęła się pod okrycie. W drobnym ciele nie było ani śladu ciepła. Uścisnął ją. - Jesteś dla mnie za dobra, moja mała kaczuszko... Uśmiechnęła się szczęśliwa, gdy lekko pocałował ją w czoło. - Dla ciebie nikt nie może być za dobry. Zasługu­ jesz na o wiele, wiele więcej... Nigdy nie zdołam ci się odwdzięczyć, Arillu. Zdusił westchnienie. Wyraz jej piwnych błyszczących oczu niekiedy działał mu na nerwy. Była tak nieznośnie łagodna i wdzięczna za każdy najmniejszy drobiazg! Patrzy­ ła na niego z takim uwielbieniem, jakby to sam Zba­ wiciel we własnej osobie leżał obok niej i pozwalał sobie dogadzać jajecznymi kotletami ze słoniną... - A może wolałbyś raczej piwo? Pokręcił głową. - Nie, nie, to i tak wspaniałe śniadanie. Chyba jed­ nak mimo wszystko jestem głodny! Nikt inny nie po­ trafi tak przyrządzić kotlecików jak ty, moje kaczątko! Uśmiechnęła się zadowolona. - Jedz teraz, a ja zaraz przyniosę ciepłej wody do miednicy... Już podrywała się z łóżka. Arill wyciągnął do niej rękę, przytulił ją do siebie. Popatrzył w okrągłe oczy i rzekł z uśmiechem: - Oby ten dzień był szczęśliwy, żono... Mieliśmy dobry rok, odkąd pastor ogłosił nasze zapowiedzi. Z powagą skinęła głową. 12

- Lepszego nigdy nie przeżyłam. - Jesteś pewna? Zadowolona? - Żaden inny człowiek nie ma więcej powodów do radości niż ja - wyznała. Puścił ją, uśmiechnęła się miękko. - Pomyśleć tylko, że pamiętałeś... Spróbował kotleta. - Oczywiście, że pamiętam - odparł, lecz nie po­ trafił popatrzeć jej prosto w oczy. Zamiast tego jął nakładać sobie smażone kawałeczki słoniny i skon­ centrował się na jedzeniu. Tamten dzień nie był wart wspomnień, a mimo to napłynęły do niego, stał się wobec nich bezbronny, bo ona wyszła z pokoju. To było takie proste. Thora, jego wierna służąca, nie­ zauważenie przejęła gospodarskie obowiązki Ingalill, z których tej albo się nie chciało, albo też nie potrafiła się wywiązać. Thora wszystkim tak dobrze się zajęła, chociaż w pojedynkę nie miała możliwości utrzymania domu w takim porządku, jakby tego pragnęła. Potem się zaręczyła. Pewnego dnia zaś parobcy znaleźli ją ca­ łą we łzach: narzeczony ją porzucił. Cała ta historia by­ ła naprawdę przykra, mężczyzna bowiem, który ją zo­ stawił, nie zadowolił się dyshonorem, jakim i tak już było złamanie danego słowa: rozpuścił jeszcze po wsi plotki, że Thora nie nadaje się na żonę i w następstwie tego nigdy też nie będzie mogła zostać matką. Arill nie przejmował się niemądrym gadaniem. Thora, która wydawała się silna i sprężysta, gdy trze­ pała z kurzu ciężkie baranice, okazywała się jednak spłoszonym drżącym pisklęciem, gdy tylko ktoś pró­ bował się do niej zbliżyć. Cóż za dureń z tego człowieka! Był o całe cztery lata starszy od Arilla, lecz postępował jak szczeniak. 13

Nieszczęsna Thora... ona także była o wiele starsza od Arilla, lecz różnica wieku nie rzucała się w oczy. Policzki miała gładkie i delikatne, a drobne usta bla­ de i wąskie. Oczy Thory były ciemne, piwne, a włosy splatała zawsze w równy, ciasny warkocz, który zwijała na kar­ ku. Gdy po raz pierwszy w dzień wesela zobaczył je rozpuszczone, musiał przyznać, że jest piękna. Wtedy policzki zabarwił jej też rumieniec, a wargi zaczerwie­ niły się i nabrzmiały, gdy przyciskała je do krawędzi misy z piwem, przepijając do narzeczonego. Ale w dzień zapowiedzi dokładnie przed rokiem... Zapamiętał tamto ostre uczucie, zachował w pamię­ ci własne pełne rozpaczy myśli. Chyba nie wiedział, co czyni, obiecując Thorze małżeństwo. A może jed­ nak wiedział? Może było to desperackie posunięcie, ostatnia resztka nadziei, że zdoła poruszyć Reinę? Ona tam była, wiedział, że będzie. Mieli się po­ brać tego dnia, lecz to inna para otrzymała błogosła­ wieństwo w starym kościele Dale. Potem ogłoszono zapowiedzi. Patrzył na Reinę, gdy pastor je odczytywał. Stała chłodna i obojętna, nie zdradziła żadnego uczucia nawet miną. Najgorsze jednak, że ciężko opierała się o obcego mężczyznę i ściskała jego dłoń. Wtedy zrozumiał. Prawdą było więc to, co gadali ludzie. Na Vildegârd mieszkał jakiś obcy o długich czar­ nych włosach. Był czeladnikiem wraz z bratem Re- iny. Podobno nieślubne dziecko jakiegoś szlachcica. Podobno mieszkał w baronii... Arill zacisnął wtedy szczęki, starał się nawet nie mrugnąć. 14

Gdy pastor odczytywał ostatnie zalecenia dla mło­ dej pary, a z oczu Thory popłynęły łzy czystego, ni­ czym nie zmąconego szczęścia, Arill stał prosto, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że został oszukany. A więc to nie tylko ta nieszczęsna historia z kłam­ stwem Ingalill, nie tylko to, że był dostatecznie zroz­ paczony, by przynieść jej środek, mający zabić w niej dziecko. O, nie, Reina rozgrywała swoją własną grę. Oka­ zała się jedną z tych, co to zawsze starają się mieć jakiegoś mężczyznę w zanadrzu. Nigdy by jej o to nie posądzał, była przecież taka nieśmiała, a jednocześnie całą sobą okazywała suro­ wość wobec młodych chłopców i większość z nich, rozumiejąc to, potrafiła trzymać się od niej z dale­ ka. Ta czarnowłosa dzika kotka nie była stworzona do wesołości i śmiechu. Być może w pewnym stop­ niu odziedziczyła urodę po swojej prababce Marji, lecz ani krztyny skłonności tamtej do zabawy. Kochał ją. Wiedział, że zawsze tak będzie. Arill Storlendet spostrzegł powracającą żonę, wciąż całą w koronkach. Przy łóżku zamknęła oczy, policzki lekko jej się zaczerwieniły. Niezgrabnie roz­ sunęła na boki szeroką koszulę, pragnęła ofiarować mu jeszcze jeden podarunek. Wzruszyła go tym, wiedział bowiem, jak wiele ją to kosztuje. Była nadzwyczaj nieśmiała, pół roku za­ brało mu przekonanie jej, że nie musi się tego oba­ wiać. Że on jest inny niż jej poprzedni narzeczony. Na początku zastanawiał się, czy to właśnie nie z powodu krążących o Thorze plotek zdecydował się jej oświadczyć, plotek o tym, że jest zimna i nie- 15

zdolna do pożycia małżeńskiego. Gdyby okazały się prawdą, przynajmniej nie miałby okazji do przywo­ ływania wciąż żywych i bolesnych wspomnień o na­ miętności Reiny. Prędko jednak się zorientował, że Thora wcale nie jest zimna. Po prostu nieprawdopodobnie wystraszona i nie­ słychanie wprost nieśmiała. Niemal jak dumny nauczyciel, który widzi, że je­ go niepewny uczeń wykazuje się wielką wiedzą, ob­ serwował jej niezgrabne próby, by go skusić. Była taka słodka. - Moje małe kaczątko - mruknął z zamkniętymi oczyma, gdy przycisnęła do niego nagie piersi. Przyjemnie było ją pieścić, czuć owo niezłomne zaufanie, jakim go obdarzyła. Czułość zaczęła mieszać się z żądzą, lecz nigdy w pełni nie pozwolił jej się porwać. Głaskał żonę, przemawiał ściszonym głosem, a ona zaraz głęboko wzdychała z tęsknoty i szczęścia. Biedna mała... Być może prawdą było jej wyznanie, że większe­ go szczęścia nigdy nie mogła oczekiwać. On stał się jej zbawcą, ona zaś ocaliła go od samotności, pozo­ stawiającej miejsce dla zbyt wielu myśli. Jej drobne piersi nie przypominały biustu Reiny. Miała proste, smukłe ciało i wąskie biodra. Wpraw­ dzie mięśnie ud były mocne i sprężyste, lecz nie tak obfite jak Reiny, gdy objęła go nogami... Jej włosy nie pachniały lawendą, bił od nich słod- kawy zapach lekko zjelczałego tłuszczu - mieszanki, której używała, by wyglądały na gęściej sze. Ucałował ją w same usta, lekko, delikatnie. Tho- 16

ra aż się zachłysnęła tym pocałunkiem. Pozwolił, by dostała to, czego chciała, lecz bez pośpiechu. Właściwie jakby nieobecny wszedł w nią i zamknął oczy, gdy gwałtowna słodycz wypełniła lędźwie. Tym miał się zadowolić. Krótkimi momentami nieświadomości, z rozwod­ nionym smakiem miłości w ustach. I tak aż do końca życia. Odkąd w szpitaliku przestano przyjmować pacjen­ tów, dni na Vildegârd nie upływały już w takim po­ śpiechu. Decyzja Johanny o tym, że od tej pory wyko­ nywać będzie tylko obowiązki położnej, nie została zbyt dobrze przyjęta. Ludzie wiedzieli jednak, że jeśli zdarzy się wypadek, ona i tak zrobi swoje. Większość pojmowała, że jej oświadczenie przeznaczone było głównie dla mieszkańców innych wiosek, przybywają­ cych tu z daleka, zajmujących jej czas i stawiających wielkie wymagania. Ludziom wydawało się, że Johan­ na jest w stanie uleczyć ich z absolutnie wszystkich możliwych plag, w dodatku chodziły słuchy, że nie ka­ że sobie przy tym słono płacić. Znalazło się więc wie­ lu takich, którzy uznawali, że lepiej wybrać się do niej, aniżeli tracić grosz u innych. Johannie jednak niełatwo przychodziło odprawia­ nie z kwitkiem tych, którzy wciąż jeszcze się zjawia­ li. To zadanie spoczęło wreszcie na parobku. Bacznie przyglądał się ludziom, mrużąc oczy, a do Johanny dopuszczał zaledwie nielicznych. Reina uważała, że dni jej się dłużą. - Dlaczego, nawet jeśli sama chcesz trochę spoko­ ju, nie pozwolisz, żebym ja pracowała? Chętnie do­ wiedziałabym się czegoś więcej o chirurgii, chciała- 17

bym, żebyś nauczyła mnie wszystkiego, co sama umiesz o lekarstwach i nowych odkryciach. - Poczytaj więc listy Remmermanna. Cały strych pełen jest notatek i prac naukowych. - Ależ, mamo... Lepiej, żebyś ty mi wszystko sama pokazała. Nawet jeśli nie masz innego powodu, dla którego chciałabyś przyjmować chorych, to mogłabyś chyba to zrobić po to, żebym ja się czegoś nauczyła? - Dość już umiesz - oświadczyła Johanna krótko. - Więcej niż dość, Reino. W życiu młodej kobiety powinny być ważniejsze rzeczy aniżeli wrzody i konwulsje gorączkowe! Reina milczała. Znów się zaczyna. Johanna tak bardzo wszystkim się przejmowała, a od lata nieprzerwanie marudziła o tym, że Reina powinna więcej spotykać się z młodymi ludź­ mi, chodzić na tańce organizowane koło Dosen, przyj­ mować nieliczne zaproszenia na przyjęcia i uroczysto­ ści weselne, które mimo wszystko otrzymywała. Ale Reina nie chciała. Wyprawiała się za to kon­ no na dalekie przejażdżki, niekiedy razem z ojcem. Dużo też przesiadywała, zajęta lekturą, na wielkim kamieniu za stodołą, gdzie było jej ulubione stale miejsce, dopóki słońce przygrzewało. Albo też chowała się w maleńkiej alkowie, czytała, notowała, z pozoru całkowicie pochłonięta medycz­ nymi księgami. Johanna podsunęła jej nawet kilka dość frywolnych powieści, które niedawno ukazały się drukiem w Kopenhadze. Córce jednak podobały się jedynie opowieści Swifta o podróżach Guliwera i historia słynnego Robinsona Crusoe napisana przez Defoe. Johanna także kochała te książki. Ale czy Reina przeczytała którąś z nowych ksią- 18

żek - nie wiedziała. Dziewczyna połykała natomiast pisma ulotne, gazetki, nawet wtedy, gdy miały już trzy albo i sześć miesięcy, zanim do nich dotarły. Ravi się nie martwił. Wieczorami gładził Johannę po włosach, mówiąc, że ścieżka życia Reiny na pew­ no będzie się tworzyć w miarę, jak dziewczyna bę­ dzie po niej kroczyć. Johanna starała się zarazić od niego spokojem, lecz to nie było łatwe. - Boję się o nią. Po tym, co się stało z Arillem... To wszystko moja wina. Dlaczego nie mogłam głębiej ukryć tego listu? Dlaczego ona musiała go znaleźć? Ravi westchnął. Czytał już tę część długiej notat­ ki sporządzonej przez Remmermanna, opisującego nowe prawo i karę, jaka czekała tych, którzy rozsie­ wali dziedziczne choroby poprzez małżeństwo. - Nie byłoby chyba lepiej, gdyby znalazła go po ślubie? Gdyby prawnie się z nim rozwiodła, ponie­ waż nosi w sobie tę krew? - Zastanawiam się, skąd to się mogło wziąć? - wes­ tchnęła Johanna. - Wszak ród z Bergaheim przez wiele lat żył w spokoju i nikt nigdy nie słyszał, by ktokolwiek z nich wykrwawił się na śmierć... - To było już tak dawno. Oni żyli w odosobnie­ niu. Któż może wiedzieć, ile dzieci przyszło na świat z takimi uszkodzeniami, ile pochowano tam na gó­ rze, bez chrztu czy też błogosławieństwa pastora? Johanna pokiwała głową zamyślona. - Masz rację, lecz gdybyśmy tylko wiedzieli wię­ cej... wówczas być może udałoby się rozwikłać tę za­ gadkę, znaleźć lekarstwo, które mogłoby uzdrowić takie dzieci, jak nasz mały Vetle. Ravi poczuł ukłucie w sercu. 19

Johanna to zauważyła, podniosła głowę, położyła dłonie na jego policzkach. - Ach, Ravi, to takie smutne, że nigdy go nie uj­ rzałeś. Był taki śliczny... Podobny do ciebie. Takie dobre dziecko... Ravi mógł jedynie kiwać głową. - Wiem. Nigdy sobie nie wybaczę tego, że go nie widziałem. Milczeli. Właściwie nigdy nie rozmawiali o tym, co mu się przydarzyło przez te dziesięć lat, gdy był poza domem. Johanna wiedziała, że Raviego więziła zła kobieta, że przez wszystkie te lata grupa chorych na umyśle ludzi przetrzymywała go w zamknięciu w piwnicy. Nie mo­ gła pojąć, jak człowiek jest w stanie przeżyć coś takie­ go. No tak, dla zwykłego człowieka to na pewno nie­ możliwe, ale Ravi nie był przecież zwyczajny. Jego myśli potrafiły wzlatywać. Posiadł zdolność przeby­ wania ciałem w jednym miejscu, duchem zaś w zupeł­ nie innym... Opowiadał jej o tym. O tym, jak przestał wreszcie liczyć dni i tygodnie, jak czas przestał dla niego istnieć. Johanna wierzyła, że w jego przypadku to możli­ we. Dobrze jednak wiedziała, że sama na jego miej­ scu by oszalała. Tkwić w odosobnieniu przez tyle lat, mając jedynie własne myśli za towarzystwo, nawet bez jednej książki, przy której można by się roze­ rwać... To tortura, tortura nie do wytrzymania! Ów zły czas odcisnął na nim piętno. Lecz w jakiś cudowny sposób ten pobyt w za­ mknięciu wypolerował te strony jego charakteru, któ­ re najbardziej kochała. Nabrały teraz jakby nowego 20

blasku, pojawiły się w Ravim cechy, za którymi tak tęskniła, a w których ujawnieniu - przyznawała to do­ piero teraz - ona sama była największą przeszkodą. Objęła go tak mocno, jak tylko potrafiła. - Nigdy więcej - szepnęła. -Już nigdy więcej nie odej­ dziesz ode mnie, choćby nawet na jedną jedyną noc. Ravi pochwycił jej słowa wargami. - Nigdy więcej - obiecał, tuląc się do jej ust. Przymknęła oczy, by móc lepiej napawać się owym czystym zapachem bliskości, jakiego nie znajdowała u nikogo innego. Pogładziła go po twarzy, każda jej linia była już teraz dobrze znajoma. Każdy jej łuk, każde wgłębienie. Podrapała paznokciami zarost pod szczęką. Chociaż Ravi golił się dzisiaj rano, broda wy­ dawała mu się rosnąć teraz szybciej niż przedtem. Poczuła, jak jego ciało się napina, gdy powiodła dłonią po ramionach w dół pleców, po uszkodzo­ nym biodrze. - Chodźmy spać - szepnęła. On roześmiał się cicho. - Tak, chodźmy... Siedziała obrócona plecami do męża, gdy to po­ wiedziała: - Wydaje mi się, że na wiosnę będzie nas więcej. On się nie poruszył. Szczupłe plecy pochylały się przy pracy, naprawiał grabie przed żniwami. W izbie unosił się zapach tłuszczu, smażyła na obiad soloną słoninę. Prędko opłukała łyżki po kapuśniaku. On wciąż jeszcze nie odpowiadał, czyżby jej nie słyszał? W oczach zakręciły jej się łzy, szemranie w piersi 21

było niczym echo owego zawsze niespokojnego uczucia w podbrzuszu, boleśnie pulsowało. Znała już te objawy. Znów spodziewała się dziecka, a prze­ cież najmniejszy chłopczyk wciąż jeszcze wisiał u jej piersi, gdy tylko znalazła wolną chwilę. Odwrócił się powoli. - Nie dasz rady. Przygryzła wargę. Że też powiedział właśnie to! Naprawdę nie rozu­ miał, jak bardzo potrzeba jej pociechy. Podniósł się w końcu, odłożył zęby grabi, które wbijał w równym rządku. Podszedł do niej, wziął w objęcia. - Tak się boję - powiedziała. On stał tylko i trzymał ją za ramiona. Wreszcie mocno nabrał powietrza. - I z tym jakoś sobie poradzimy - zapewnił cicho. - Kittil ma dopiero jedenaście miesięcy... a inne... Inne... - Potrzebują matki. Uważaj teraz na siebie, jakoś sobie poradzimy. Wspólnymi siłami. Zaszlochała, wsparła się o niego. Właśnie te słowa tak bardzo chciała usłyszeć. Podniosła wzrok na jego zmęczoną twarz, zauwa­ żyła, że słońce spaliło go tego lata, skóra wyglądała, jakby cala była jednym wielkim strupem. - To już będzie dwunaste. Tyle samo, ilu było apo­ stołów... Mężczyzna uśmiechnął się z przymusem. - Tak, tyle, ilu apostołów.

ROZDZIAŁ II Zawsze miała doskonałe wyczucie kierunków i już będąc dzieckiem, bez trudu odnajdywała drogę, za­ nim jako tako jej ją opisano. Dziś było jeszcze łatwiej, bo przecież mimo wszystko znalazła się w znajomych okolicach. Świetnie pamiętała tamten skalny nawis i teraz, gdy zbliżała się do właściwej doliny, rozpo­ znawała nawet osobliwe cechy górskiego powietrza. Kobieta większą część drogi przebyła konno w sa­ motności, lecz przez ostatnie dwa tygodnie musiała przemieszczać się na piechotę. Na szczęście pewien człowiek przewożący smołę podwiózł ją kawałek ło­ dzią, w ten sposób dotarła aż do Marifjora, a stam­ tąd droga była już łatwa. Podążyła starą ścieżką w górę Engjadalen, a gdy ta się skończyła, kobieta i tak wiedziała, którędy ma iść. Rozpoznawała for­ macje skalne, pamiętając, że szczyty Molden i Svei- dalsnosi to doskonałe punkty orientacyjne. Minęła Seljesete i teraz przed sobą z prawej stro­ ny miała Fivlenosi. Dzień był wilgotny i przenikliwie chłodny. Tu, wysoko, chmury groziły deszczem, a jeśli szczęście przestanie jej sprzyjać, to jeszcze spadnie śnieg, już teraz, we wrześniu. Szczęście przestanie jej sprzyjać? Och, nie, musiała przyznać, że ta podróż minęła jej łatwiej, niż mogła się tego spodziewać. Devla by- 23

ła dla niej łaskawa. Kobieta z każdym dniem nabie­ rała coraz większej pewności: dotrze do celu. I dokona wielkiego dzieła, które zapewni jej na­ leżne miejsce wśród Ludu. Wędrowała szybkim krokiem, wśród czerwieni i żółci wrzosów. Całe góry wprost iskrzyły kolora­ mi, a na niedużych jeziorkach widać było ptaki zbie­ rające się przed odlotem na południe. Czuła pokrewieństwo łączące ją z tymi ptakami. Niemalże wyczuwała napięcie w ich trzepoczących się sercach: czy i w tym roku poradzą sobie w po­ dróży? Czy zdołają odnaleźć ciepłe, tętniące życiem miejsca na południu, dzięki którym ocalą życie? Jednego nie mogła pojąć: Dlaczego wracają do tego zimnego, niegościnne­ go kraju, pełnego ludzi, którzy są gaije. No cóż, niektórzy z nich są na pewno dobrzy. Na spotkanie z nimi nawet się cieszyła. Co też powie ów czarnowłosy mężczyzna o ser­ cu, które mogła ująć w dłonie? I ta jego mała mądra córeczka, czy żyje jeszcze? Tym razem nie muszą jej ukrywać, tym razem przybywała, by prosić ich o pomoc. Nie była ubra­ na w strój Ludu, miała na sobie dość nowoczesny kostium podróżny. Zamierzała powiedzieć, że nie przybywa w pojedynkę, lecz jej towarzysze zatrzy­ mali się w pewnym oddaleniu. Nie musi wcale zdra­ dzać, że przywędrowała przez góry, zresztą być mo­ że niemądrze robi, idąc tędy sama. Ale Tindir nigdy nie czuła się zbyt dobrze w ło­ dzi. Wolała raczej z mozołem przedzierać się przez górskie płaskowyże, aniżeli spędzić bodaj jedną noc 24

w rozkołysanej drewnianej skorupce na niebezpiecz­ nej wodzie. Tacy już byli oni, z Ludu. Nie znała wśród nich nikogo, kto umiałby pływać. Na cóż im zresztą ta umiejętność, woda jest dla ryb, a kto chciałby być rybą? Uśmiechnęła się do siebie. Powróciło do niej od­ ległe wspomnienie z dzieciństwa: Tamos, zrozpaczo­ ny, przyszedł do Kirvi Telekki błagać ją o radę. Wło­ sy zaczęły mu wypadać! A wszyscy przecież wiedzieli, że jeśli tak się sta­ nie, to człowiek w kolejnym życiu odrodzi się pod postacią ryby. Telekka dała mu maści, lecz ważniejsze były od­ prawione przez nią modlitwy i rytuały. Powiedziała też, że nie może dopuścić, by światło księżyca padło mu na głowę... Tutaj! Bez trudu rozpoznała skupisko letnich zagród, położonych w górnej części doliny. Schodzenie w dół mogło być trudne, ale przesunęła kraj spódni­ cy od tyłu między nogami i zawiązała go w pasie. Na spory węzełek, który dźwigała przez całą drogę, już nie zważała. Podczas długiej podróży stał się jakby jej częścią, ciężarem własnego ciała. Letnie zagrody opustoszały, nic w tym dziwnego. Popatrzyła w niebo, zorientowała się, że już nie­ długo zapadnie wieczór. Może lepiej byłoby, gdyby tu się teraz zatrzymała na nocleg? Miałaby wówczas dach nad głową, mogłaby przenocować w którejś z małych szop. Na pewno są teraz pełne świeżego, pachnącego siana. Bacznie rozejrzała się dokoła, biegiem pokonując 25

podwórze. Trawa rosła tu gęsta i zielona, była jed­ nak dziwnie równa, wypasiona. Pastwiska mogłyby zostać skoszone jeszcze raz, dość tu było trawy dla kilku krów. Przypomniała sobie jednak, że ci ludzie, gai/e, wie­ rzą, iż zimą mieszkają tu demony i stwory z zaświa­ tów. Pewnie myślą, że do nich należy też pastwisko! Przeniknął ją dreszcz, nigdy jeszcze nie widziała demona gai/e, lecz wcale nie była gotowa przysiąc, że takie nie istnieją. Czym prędzej sięgnęła po amulet, który zawsze nosiła przy sobie. - Dobra Devlo, Alaho, Słońce i Księżycu... Kirvi Telekko, na twą wieczną duszę, chroń swoje dziec­ ko przed złą wolą obcych mocy... Zaraz też się uspokoiła. To działało za każdym ra­ zem, wystarczyło jedynie, że dotknęła amuletu, a przed oczami stawała jej pomarszczona twarz Te- lekki i na widok uśmiechu w prastarych oczach na­ tychmiast ogarniał ją spokój. Bez trudu odsunęła antabę w drzwiach. Tak, pachniało tu zapomnianym latem. Siano by­ ło suche i delikatne, upchnięte w sąsiekach od samej podłogi. Będzie miała miękkie, wygodne posłanie. Zjadła co nieco z zapasów, kupionych od przewo­ żącego smołę, i zamknęła oczy. Z gór nie dobiegał żaden dźwięk. Chociaż czy to nie szemrze gdzieś strumień? A może to trzepot skrzydeł pod ciemniejącym nie­ bem? W szopie było o wiele ciszej. Być może wokół krą­ żyły zwierzęta, lisy i szczury, jakieś drobne gryzonie, a może nawet, i niedźwiedź, ale ona ich nie słyszała. 26

Tu nie szeleściło, nie skrzypiało i nie zgrzytało tak jak w miejscu, w którym czuła, że jest w domu. Ani jednego świerszcza. To było niemal najgorsze, ta cisza, która otaczała ją, gdy układała się do snu w tej krainie na północy. Może właśnie dlatego miała tutaj taki dziwny sen? Ujrzała siebie samą idącą po śladach innej kobiety, obie ścigały połyskującego srebrem sokoła. Reina słuchała dawnych dźwięków dobiegających z sypialni rodziców, aż wreszcie sobie przypomnia­ ła: przecież oni już tam nie sypiają! Przenieśli się na górę, gdy tylko przebudowa dobiegła końca. Ale dźwięki zostały. Odgłosy miłości. Czyżby utkwiły jej w uszach? Otuliła się przykryciem. Nie wyciągnięto jeszcze zi­ mowych kołder, ale w pokoju było ciepło. Zadrżała. Nie chciała słuchać tego echa, nie chciała, by przy­ woływało wspomnienia, zapachy i zapomniane tęsk­ noty. Ale tak właśnie było. Przed oczami stanęła jej twarz Arilla, była niemalże w stanie wyczuć jego cia­ ło wyciągnięte obok niej w łóżku. Słyszała jego lek­ ki oddech, odgłos warg, gdy tuliły się do jej ust i do innych wrażliwych miejsc na ciele. Nie. Poderwała się, zapaliła lampę. Usiadła, żeby poczytać. Ale wzrok widać miała zmęczony, litery bowiem wi­ rowały jej przed oczami jak roztańczone owady, aż za­ kręciło jej się od tego w głowie. Zimne fale spłynęły od karku po plecach wzdłuż kręgosłupa, w piersi zapiekło. Przyłapała się na tym, że wstrzymuje oddech. 27

To teraz nadejdzie. Już się nie bała, wiedziała, że od tego nie umrze. Ra­ czej ogarniać ją będzie coraz większa ciekawość. Mu­ si istnieć jakiś klucz do niezrozumiałego języka obra­ zów. Musi istnieć jakaś możliwość odczytania tych koszmarnych wizji, wykorzystania ich w jakiś sposób. Ale ona ich nie pojmowała. Widziała dziwaczne urządzenia, połyskujący metal. Ptaszyska wielkie ni­ czym domy i wozy z rozdziawionymi paszczękami. Pożerały ludzi. Widziała krew. Potem obrazy się zmieniły, zobaczyła drobną ko­ bietę, samą na pustkowiu. Okolica wyglądała jak przysypany śniegiem płaskowyż, lecz śnieg był zło­ cisty, niczym piasek? Kobieta ciągnęła jakąś paczkę, coś w rodzaju wor­ ka? Reina zorientowała się wreszcie, co to jest. To by­ ło dziecko w worku z brzucha jakiegoś zwierzęcia. Dziwne. Mogła myśleć, choć przed oczami wciąż przelaty­ wały jej nowe obrazy. Nie była nieprzytomna, nie za­ tonęła wśród groźnych wirów, jak to zwykle bywało. Mogła myśleć. W pokoju były dwie Reiny! Jedna ta, która wiła się bezradnie wśród wszyst­ kich tych dziwacznych wizji, i druga, której żal by­ ło tej pierwszej i która patrzyła na obrazy niczym na cienie na ścianie. Poczuła, że serce mocno jej wali. Pozwoliła, by ob­ razy przepływały niczym rzeka. Lecz ona się w niej nie kąpała. Rankiem następnego dnia Reina obudziła się z roz­ sadzającym piersi nowym uczuciem. Coś się wyda- 28

rzyło. Coś dziwnego. Coś, dzięki czemu wszystko może stać się łatwiejsze. Odnalazła drogę, która mogła wyprowadzić ją z ca­ łego tego bólu. Postanowiła pomówić o tym z ojcem. Prędko naciągnęła odświętne ubranie, które nosiła poprzedniego dnia. Nie miała dzisiaj w planie żad­ nych ciężkich prac, w dodatku bardzo podobała jej się ta sukienka z czerwonym wełnianym stanikiem. Przypominała suknie, w które stroiły się inne młode kobiety, a wzdłuż brzegu spódnicy biegł skompliko­ wany ozdobny haft. Na bielutkiej koszuli nie było ani jednej plamki, ją także postanowiła więc włożyć, a na koniec spięła się szerokim pasem ze srebrną sprzączką. Włosy prędko splotła w gruby warkocz i na głowie zawiązała chustkę. Słońce na niebie było blade i dalekie, ale powie­ trze sprawiało wrażenie niemalże niebieskiego. Znalazła Raviego tam, gdzie spodziewała się go za­ stać: przy wielkim kamiennym stole na podwórzu. Siedział z jedną nogą wyprostowaną, wiedziała, że zwykle rano odczuwa w niej ból. Przypuszczała, że zimą może być jeszcze gorzej. Przez moment, ukryta za podwórzowym drze­ wem, przyglądała się ojcu. Był przystojnym mężczyzną i pięknie dźwigał swój wiek. Niemalże tak samo jak Mar ja... We wło­ sach miał kilka siwych pasm, zwłaszcza przy skro­ niach czerń wyblakła. Ale teraz spod czarnego kape­ lusza spadał na ramiona tylko kruczoczarny koński ogon. Ravi przeżuwał coś, być może ostatni kawa­ łek suszonego śledzia jeszcze ze śniadania. Potem splunął, przywołał kota. Ponad nim na tle turkusowoniebieskiego nieba po- 29

dwórzowe drzewo zdawało się płonąć niczym ogień. Reina patrzyła, jak ojciec porusza chorą nogą pod stołem. Widać było, że odczuwa ból, ałe to przejdzie, jak tylko wyruszy na swą codzienną poranną prze­ chadzkę, zaraz będzie równie zwinny i sprężysty jak kiedyś. Wstrzymała oddech, skupiła wzrok na biodrze oj­ ca. Poczuła ogarniające ją ciepło, powietrze zadrża­ ło. Ravi wolno odwrócił głowę, dostrzegł córkę. - O, to ty... Reina uśmiechnęła się, podeszła do niego, usiadła na stojącej przy stole ławce. - Dobrze się czujesz, ojcze? Skinął głową. - Doskonale! Ty za to wyglądasz blado, moja ko­ chana. Źle spałaś? Reina wtuliła policzek w jego ramię. Dobrze by­ ło złożyć na nim głowę. No i w takiej pozycji nie mógł widzieć wyrazu jej twarzy. - Wiesz, mam takie dziwne sny. -Tak. Usłyszała, że z trudem przełknął ślinę. - Posłuchaj, tatusiu... te sny... mówiłeś kiedyś, że dadzą się okiełznać. - Naprawdę tak mówiłem? Jesteś pewna? - Mhm, tak powiedziałeś. Westchnął. - Moja mała córeczko... nie wiem. Być może na­ prawdę dadzą się okiełznać, lecz cena, jaką trzeba za to zapłacić, Reino, jest wysoka, to pewne. Wódka... Ni­ gdy nie używaj wódki, by je stłumić, moja kochana. - Wiem, wiem, i tego nie zrobię. Ale istnieje chyba jakiś inny sposób? Chyba można stać się ich... władcą? 30