Braun Jackson Lilian
Kot, który zszedł pod podłogę Tom 09
KRYMINAŁ
Rozdział pierwszy
Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop
w gazecie, być moŜe nic by się nie wydarzyło. Jednak astrologia
nigdy nie naleŜała do jego zainteresowań.
Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad
garaŜem, spojrzał na podłogę zasłaną gazetami. ZdąŜył juŜ
pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne, przestudiować
artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy
sportowe. Jak zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i
komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu nie przyszło do
głowy, by do niego zajrzeć.
Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily
Fluxion" napisano: „Nie jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie
styl Ŝycia. Musisz się zadowolić tym, co masz". „Morning Ram-
page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, Ŝe czujesz się
niespokojny i znudzony, ale unikaj dziś podejmowania
pochopnych decyzji. MoŜesz tego później Ŝałować".
Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez
konstelacje, Qwilleran rozłoŜył się wygodnie na swoim wielkim
fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na kolanach, podczas
gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuŜ obok, na półce z
ksiąŜkami. Stanowili niezwykłe trio. MęŜczyzna był krępym
człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po
pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach,
smutnych oczach i niezwykle bujnych wąsach, które wymagały
przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z
arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się
zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i doskonale utrzymanym
futrem, i które uwaŜały, Ŝe naleŜy je rozpieszczać, co traktowały
jako przywilej królewski.
Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone
mieszkanie nie stanowiły jakiejkolwiek wskazówki co do
kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela. Był
weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie
emerytowanym i mieszkającym w małym północnym
miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy teŜ
miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych
zatrudnionych przez wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze
określić dokładnej sumy.
JednakŜe Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne
potrzeby. Wystarczało mu w zupełności mieszkanie nad
garaŜem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i
czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali
się bardziej wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich
puszkę krabów królewskich z Alaski, po czym zmieszał jej
zawartość z surowym Ŝółtkiem i przybrał kilkoma okruchami
doskonałego angielskiego cheddara.
- Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere -
oznajmił, stawiając na podłodze talerz, a dwa drgające nosy
zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający
bukiet wyśmienitego wina.
Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując,
Ŝe coś się wydarzy. Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił
jeszcze dwie filiŜanki kawy i oddał się rozmyślaniom.
- No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofe-
inowych refleksji. - Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro.
Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie.
Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było
to bardziej satysfakcjonujące niŜ mówienie głośno do siebie, a
jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie ludzkiego głosu,
który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki.
Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z
zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z siebie przenikliwe, lecz
dwuznaczne „miau!".
- Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a
otrzymawszy w odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie
niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody, by pragnąć
wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly
Duncan opuściła mnie na całe lato; skończyły się nam kostki
lodu.
Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na
mocy testamentu Fanny Klingenschoen - a w lipcu stare
kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się nieciekawe.
Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi,
kwiatami, ptakami, blaskiem słońca, niebieskim niebem,
łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami beztroskich
turystów.
Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny.
Polly Duncan, główna bibliotekarka w Pickax, wokół której
zaczynało się koncentrować jego Ŝycie, spędzała lato w Anglii
na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i
niespełniony. Choć wiedział niewiele o rozrywkach na świeŜym
powietrzu, a wędkowanie interesowało go jeszcze mniej,
wykombinował sobie, Ŝe drewniana chata na samotnej wydmie z
widokiem na rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii.
Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej
konkretny: lodówka w jego mieszkaniu odmówiła
posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, Ŝe urządzenia
domowe będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne
zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na nieszczęście
miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do
północnej Kanady, a drugi serwisant - było ich tylko dwóch w
całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu przepukliny
jądra galaretowatego.
Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się
Jimowi Qwilleranowi doskonałym pomysłem.
- Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów.
- Spędziliśmy tam przed dwoma laty kilka tygodni i podobało
się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie mogły
obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy
tym łap.
Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i
półmilowym brzegiem jeziora naleŜała do licznych dóbr, jakie
Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny
Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej
woli do chwili spełnienia wszystkich warunków testamentu.
Musiał tylko przekazać swe Ŝyczenie adwokatom, a ekipa
techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła
telefon i usunęła kurz z mebli. „Nie musi się pan niczym
martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z bezgranicznym
optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy
tylko otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym
latem".
Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje
zaczęły się od martwego pająka, a skończyły na martwym
stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz,
najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został
posądzony o morderstwo.
On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi
na słowo. Przygotowując się do wyprawy nad jezioro, włoŜył do
swojego małego samochodu kilka letnich ubrań, pudełko z
ksiąŜkami, opiekacz do indyków ze Ŝwirkiem, słuŜący kotom za
kuwetę, skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do
pisania i oba koty syjamskie w ich podróŜnej klatce. Był to
wiklinowy koszyk wyłoŜony puchową poduszką. Yum Yum
wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś
tajemniczy koci powód, by nie pójść w ślady swej towarzyszki.
- Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran.
- Wskakuj i ruszamy w drogę.
Powinien się domyślić, Ŝe kocich kaprysów nie naleŜy
lekcewaŜyć. Kot zdawał się mieć szósty zmysł, którym
wyczuwał niebezpieczne sytuacje.
Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville -
miasteczko znajdowało się zaledwie trzydzieści mil dalej -
podróŜ nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne, czerwcowy
wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł
włoŜyć szorty i sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków
na drodze, ruszył na północ Sandpit Road zamiast główną szosą,
machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z
sympatią na kaŜdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku
minut otrząsnął się z wszelkich napięć wywołanych przez
Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy tysiące
mieszkańców, odznaczało się komercyjnym gwarem głównej
siedziby okręgu. Z narastającym uniesieniem planował swoje
lato. Zamierzał duŜo czytać, udawać się na długie spacery po
plaŜy i pływać w kajaku, ilekroć jezioro byłoby spokojne. Miał
takŜe zobowiązanie natury zawodowej: dwa artykuły
tygodniowo dla lokalnej gazety Moose County, na drugą stronę.
Miał nadzieję, Ŝe jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla"
dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w
doborze tematów) i będzie na tyle wymagająca, by doprowadzić
do wrzenia twórcze soki.
- Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię,
nie otrzymując jednak z koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi.
Qwilleran Ŝałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące
lato: Ŝe nie będzie dzielił go z Polly Duncan. Jej odpowiednik,
bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała juŜ do Pickax.
Młoda, obcesowa, energiczna w działaniu i oszczędna w
słowach, stanowiła przeciwieństwo Polly, która odznaczała się
łagodną naturą i cichym, niskim melodyjnym głosem. Polly
miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były
poprzecinane pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona
Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo. Ich randkom
z kolacjami towarzyszyły oŜywione dyskusje, a weekendy w jej
wiejskiej samotni sprawiały, Ŝe czuł się o dwadzieścia lat
młodszy.
Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od
północy zaczął się zbliŜać jakiś samochód, znacznie
przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był to
Roger MacGillivray, młody reporter lokalnej gazety. Qwilleran
pomyślał z przekąsem, Ŝe Roger pędzi do redakcji, by przekazać
sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu w
Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka
skończyła dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Wstrzymać druk!
Roger był sympatycznym młodym człowiekiem i miał dość
interesującą teściową. Spędzała letnie miesiące w domku
oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen. Mildred
Han-stable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax,
pisywała artykuły do działu porad kulinarnych w miejscowej
gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran
pomyślał sobie, Ŝe moŜe w ciągu najbliŜszych tygodni
spodziewać się kilku zaproszeń na obiad. Mildred miała co
prawda męŜa, ale był „nieobecny" i nikt nigdy o nim nie
wspominał.
Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki
piasku zostały daleko w tyle, droga zaś zagłębiła się w bujne i
wiecznie zielone lasy. Niejakie poruszenie w wiklinowym
koszyku dowodziło, Ŝe koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąŜ
odległego o milę. Sam Qwilleran zauwaŜył pewną zmianę -
oŜywczą lekkość. Magia Mooseville! KaŜdego lata przyciągała
tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych
przestępczością obszarów wielkomiejskich w południowej
części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami.
- JuŜ niedługo - oznajmił swoim pasaŜerom.
Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, Ŝe jego
niebieska tafla stykała się w jakimś niewidocznym punkcie z
błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś izby
handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od
wszystkiego!". W tym miejscu trasa biegła wzdłuŜ wybrzeŜa,
wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm.
Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany:
zobaczył błoto na chodnikach i wywrotki wyjeŜdŜające z lasu,
usłyszał teŜ zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas
koparek. Z Ŝalem przyjął do wiadomości oznaki rozbudowy,
uświadamiając sobie jej nieuniknioność. Następnie pojawił się
łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu „Na
Wydmach", prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała takŜe
Mildred Hanstable.
Pół mili dalej skręcił w polną drogę oznaczoną literą K na
cedrowym słupie. Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać
niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa lata temu,
a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie.
Prywatna droga wiła się pośród lasu, obok dzikich wiśni w
rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół
łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność
jeziora, teraz zaś porośniętych gęsto wielkimi dębami i
strzelistymi sosnami o cięŜkich czubkach.
Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara
chata - jej bale i spoiwa poczerniały ze starości - niemal
przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego.
- Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc
wieko kosza. - Zostańcie tu, a ja się rozejrzę.
Podczas gdy koty skakały wewnątrz samochodu i stawały na
tylnych łapach, by patrzeć przez szyby, on podszedł do krawędzi
wydmy i spenetrował wzrokiem spokojne jezioro. Łagodne fale
obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą
plaŜę. Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew
wiśniowych śmigały stadka maleńkich Ŝółtych ptaków.
I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato!
Tak jak obiecał Hasselrich, klucz leŜał pod wycieraczką na
osłoniętym ganku, i Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy
tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch chłodnego
powietrza - stęchłe tchnienie chaty, która była zamknięta przez
całą zimę. Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek
skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak! Hasselrich zawiódł
go! Sięgnął ostroŜnie za framugę drzwi i odszukał kontakt;
światło w hallu zapłonęło, wiedział więc, Ŝe w domku jest prąd.
Ktoś teŜ zjawił się wcześniej, by zdjąć pokrowce z mebli w
salonie. Qwilleran wyszedł pospiesznie na ciepły ganek, by
przemyśleć tę niespodziewaną komplikację.
Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik
zainstalowany natrętnie na ścianie salonu. Wziął pospiesznie
kurtkę z samochodu, Ŝałując, Ŝe ma na sobie szorty i sandały, i
jeszcze raz odwaŜył się wkroczyć w stęchły chłód domu. Zapalił
pospiesznie światło, po czym otworzył wewnętrzne okiennice,
które zaciemniały wnętrze. W mrocznym kącie majaczył
ogrzewacz ścienny - płaska metalowa skrzynka ze szparami
wentylacyjnymi i pokrętłami, a takŜe tabliczką, która miała
czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik".
Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony
na dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza, ale termometr
wskazywał dziesięć, Qwilleran zaś miał wraŜenie, Ŝe
temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu.
Przesunął termostat na najwyŜszy poziom, ale nie poczuł
powiewu gorąca, nie rozległo się nawet ciche kliknięcie. Kopnął
metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która
sprawdzała się w przypadku starych urządzeń parowych, ale nie
zrobiło wraŜenia na komfort-grzejniku.
Qwilleran spędził całe Ŝycie w swoim mieszkaniu i pokojach
hotelowych, gdzie wystarczyło jedynie powiadomić kierownika,
by kapiący kran został naprawiony, a obluzowana klamka
umocowana. Co do grzejników wykazywał się całkowitą
ignorancją. Jednego był w kaŜdym razie pewien: nie mógł
narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód. Były zwierzętami
domowymi, przyzwyczajonymi do centralnego ogrzewania i
nasłonecznionych parapetów w porze letniej.
W domku był oczywiście kominek, obok, w drewnianym
pojemniku, spoczywały polana, ale nie mógł znaleźć zapałek.
Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał palić fajkę
ponad rok wcześniej. Sprawdził teŜ inne urządzenia i stwierdził,
Ŝe kanalizacja funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał.
Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i sklął jego
upór. W tym momencie usłyszał niecierpliwe miauczenie
dobiegające z samochodu.
Wyrzucając z siebie stosowne przekleństwo, wyszukał pewien
numer w cienkiej ksiąŜce telefonicznej Mooseville.
- Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos.
- Mildred, tu Qwill - powiedział pospiesznie. - Jestem w
chacie. Przyjechałem właśnie z kotami, Ŝeby spędzić tu lato.
- To cudownie! - zawołała. - MoŜesz przyjść na jutrzejsze
przyjęcie na plaŜy.
- Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z
cholernym grzejnikiem! W domku jest zimno jak w podziemnej
jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym
zadzwonić?
- MoŜe zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. -
Sprawdziłeś, czy się pali?
- Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda.
- Z przodu powinny być małe drzwiczki... Qwilleran kichnął.
- Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred.
Jestem bliski podwójnego zapalenia płuc.
- Jesteś na liście pana Glinko? - spytała. Zaczął tracić
cierpliwość.
- Glinko? Kto to jest Glinko?
- Nikt ci nie mówił o panu Glinko? MoŜesz dzwonić do niego
o kaŜdej porze dnia i nocy, a on przyśle ci hydraulika, elektryka
czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat potrzebujesz. To
prawdziwa wygoda dla...
- Dobrze, jaki jest do niego numer? - przerwał jej, trzęsąc się i
przytupując dla rozgrzewki.
- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego
sklepu, wpisać się na listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do
swojego domku.
- Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy kaŜdemu,
kto się nawinie - rzucił poirytowany.
- Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przy-
gany w głosie. - Za długo mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich
podejrzewasz.
Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i
znów wsadził koty do ich koszyka podróŜnego.
- Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejaŜdŜkę -
oznajmił.
Skierowali się do śródmieścia Mooseville, trzy mile na
zachód, gdzie w sklepie Ŝelaznym Hugginsa moŜna było dorobić
klucze.
- Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel.
- Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil.
Gdzie mogę znaleźć fachowca, który naprawi grzejnik?
- Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim
skontaktuje.
Mildred powiedziała, Ŝe Glinko prowadzi swój interes tuŜ za
pocztą, i Qwilleran znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat -
brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi drzwiami, które
były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską.
Spod maski sterczały w powietrzu dwie patykowate nogi w
starych podartych dŜinsach, podczas gdy tułów krył się pośród
zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać.
- Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się
stóp. - Gdzie mogę znaleźć pana Glinko?
Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz
niemal zakryta przez dziko rozrośnięte bokobrody,
przypominające szczurze gniazdo włosy pod zatłuszczonym
beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma
osobnik zsunął się po zderzaku i wylądował zgrabnie na
betonowej podłodze.
- Masz go pan przed sobą - oznajmił z bezzębnym
uśmiechem. - Z kim mam przyjemność?
- Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny
Klingenschoen niedaleko klubu „Na Wydmach".
Gnom przytaknął ze zrozumieniem.
- Stoi tam słup z duŜym K.
- Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z
ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto to naprawi.
- Niech pan pójdzie pogadać z Ŝoną - mały człowieczek skinął
głową w stronę domu na tyłach. - Ona się tym zajmuje.
Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę
domu, przedzierając się przez wysokie chwasty, kawały betonu i
części samochodowe. Na zarośniętym parkingu stały jeszcze
trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana
Glinko, kaŜdy w cenie około czterdziestu tysięcy dolarów.
Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki
frontowe były zapadnięte i Qwilleran wszedł ostroŜnie po
resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na owady.
Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym
ciałem w bufiastej sukience jak namiot, była uśmiechnięta i
emanowała Ŝyczliwością. Przedstawił się i oznajmił:
- Rozumiem, Ŝe nadzoruje pani serwis naprawczy.
- Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi
policzkami. - A to dobre! Ale się Glinko uśmieje. Cha, cha, cha!
Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo?
- Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje
przyjaciół - odmówił grzecznie.
Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by
prowadzono tu jakikolwiek biznes.
- Dwie stówy wstępnego - oświadczyła kobieta. - Pięćdziesiąt
opłaty rocznej albo stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w
kolejce.
Qwilleran pomyślał, Ŝe opłata jest wygórowana, ale podał
swoje nazwisko i adres domku i zdecydował się na usługę
priorytetową.
- Muszę jak najszybciej naprawić grzejnik. Kiedy moŜe pani
wyekspediować fachowca?
- Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre!
Muszę się tego nauczyć! Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak
najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby wykaz
pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph
pojechał do Pickax po nowe rury... Jerry dostał kataru siennego,
nic nie widzi i nie moŜe prowadzić... Mały Joe ma akurat robotę
niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę
wiadomość przez radio.
- Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran.
- Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi
dać mi pan klucz.
Wręczył jej z niechęcią nowy klucz.
- Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. MoŜe być? Pani
Glinko potrząsnęła głową i wyszczerzyła zęby.
- Przyjmujemy tylko gotówkę.
- Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać
moje nazwisko i adres? Qwilleran - przeliterował.
- Mam to juŜ w głowie - zapewniła, stukając się palcem w
skroń.
- Wyekspediuję Małego Joe po obiedzie.
- Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha!
- Dopiero po obiedzie? - próbował protestować.
- To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha,
cha, cha!
Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani
Glinko, Qwilleran podjechał na parking, skąd rozciągał się
widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka.
- Nie ma sensu wracać do domu - poinformował zwierzęta.
- Damy czas temu facetowi, Ŝeby mógł naprawić grzejnik.
Miejmy nadzieję, Ŝe system pani Glinko okaŜe się skuteczny.
Kupił w barku hot-doga i kawę i raczył się nimi, siedząc w
wozie. Zaproponował kilka okruchów kotom, ale odmówiły
grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy
pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i
Ŝaglówki o wysokich masztach. Pomyślał sobie, Ŝe do
Mooseville płynie strumień pieniędzy i Ŝe niebawem miejscowi
zaczną się bogacić i spędzać wakacje na południu. Zastanawiał
się, gdzie państwo Glinko będą spędzać zimy. W Palm Springs?
Caneel Bay?
O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w
wiarygodność i skuteczność pani Glinko. Z ulgą jednak
dostrzegł na polanie zaparkowaną furgonetkę - zardzewiały,
nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami;
w środku znajdował się sprzęt i typowe narzędzia hydraulika.
Drzwi chaty takŜe były otwarte, zarówno od frontu, jak i od
tyłu, i wnętrze domku owiewał ciepły czerwcowy wiatr. Mały
Joe miał dość rozumu, by przewietrzyć lokum. Wykazał się
rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam
tego nie zrobiłem?
Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na
podłodze leŜało rozciągnięte ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw
zabłocone buty robocze, potem wytarte dŜinsy. Nim jego wzrok
spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, Ŝe to
nie jest mechanik.
- Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem?
Ciało przekręciło się i po chwili na podłodze usiadła dobrze
zbudowana młoda kobieta o mysich włosach upchniętych pod
czapką i powiedziała:
- W pilocie był martwy pająk. Całe urządzenie jest od środka
zabrudzone. Właśnie je czyszczę. Ma pan miotłę?
Napaskudziłam na podłodze. - Zostało to oznajmione bez
jakiegokolwiek wyrazu na szerokiej płaskiej twarzy. Szare oczy
spoglądały obojętnie.
- Zaskoczyła mnie pani - wyznał Qwilleran. - Spodziewałem
się faceta o imieniu Joe.
- Jestem Joanna - wyjaśniła. - Mój tata miał na imię Joe, tak
więc był DuŜy Joe i Mały Joe.
Cały czas miała spuszczony wzrok.
- On teŜ był hydraulikiem?
- Raczej stolarzem, ale robił róŜne rzeczy. Uświadamiając
sobie, Ŝe kobieta mówi w czasie przeszłym,
wyczuł rodzinną tragedię.
- Co się stało, Joanno? - spytał współczującym tonem, w
którym pobrzmiewało szczere zainteresowanie i jednocześnie
zawodowa ciekawość. Przyszło mu do głowy, Ŝe hydraulik płci
Ŝeńskiej stanowiłby odpowiedni temat dla „Piórka Qwilla".
- Mój tata zginął tragicznie. - WciąŜ siedziała na podłodze, nie
patrząc mu w oczy.
- Przykro mi to słyszeć, bardzo przykro. Czy to był wypadek
samochodowy?
Potrząsnęła ze smutkiem głową i wyjaśniła swoim spokojnym
i trzeźwym głosem:
- Spadła na niego tylna klapa wywrotki.
- To straszne! - zawołał Qwilleran. - Kiedy to się stało?
- Dwa miesiące temu.
- Wyrazy współczucia. Ile miał lat? - spytał; Joanna
wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć.
- Czterdzieści trzy. - Odwróciła się do grzejnika, jakby chcąc
zakończyć przykrą dla niej rozmowę. Zapaliła pilota, zamknęła
drzwiczki i dźwignęła się na nogi. - Gdzie jest miotła?
Qwilleran przyglądał się, jak zamiata, dostrzegając przy tym,
Ŝe jest bardzo sumienna. Joanna była silną osobą o zdrowym
wyglądzie, ale nigdy się nie uśmiechała.
- Zaraz wracam - powiedziała, zanosząc do samochodu
skrzynkę z narzędziami. Kiedy wróciła, mruknęła: - Trzydzieści
pięć dolarów.
Zakładając, Ŝe podobnie jak pani Glinko woli gotówkę,
odliczył kilka banknotów z portfela i przyjął od niej rachunek z
adnotacją „Zapłacono - Jo Trupp". Pomyślał, Ŝe suma jest
wysoka, ale cieszył się, Ŝe ogrzewanie działa.
Następnie wręczyła mu jakiś Ŝółty papier.
- Musi pan to podpisać - wyjaśniła, nie patrząc na niego.
- To dla pani Glinko.
Był to kwit potwierdzający, Ŝe zapłacił Jo Trupp za naprawę
grzejnika - dwadzieścia pięć dolarów. Dwadzieścia pięć? Wahał
się przez chwilę, zastanawiając nad tą rozbieŜnością, gdy
uświadomił sobie, Ŝe ma do czynienia z korupcją na niewielką
skalę. Nie zamierzał jednak zawstydzać biednej dziewczyny z
powodu dziesięciu dolarów. Musiała bez wątpienia zapłacić
pani Glinko procent od zysku i zapewne lubiła uszczknąć trochę
dla siebie.
Gdy tylko furgonetka zniknęła na pofałdowanej drodze, a
klimat w domku stał się znośny, Qwilleran mógł wreszcie
podziwiać wnętrze: pomalowane na biało ściany z bali, wysoki
sufit z krzyŜującymi się belkami, polakierowane drewniane
podłogi kryte indiańskimi chodnikami, dwie białe sofy
ustawione pod kątem przy kominku i wreszcie niezrównany
widok z okien wychodzących na północ. Na jeziorze, niedaleko,
ścigały się Ŝaglówki. Sto mil dalej, po drugiej stronie, leŜała
Kanada.
Wniósł do środka wiklinowy koszyk i podniósł ostroŜnie
wieko. Natychmiast z jego wnętrza wychyliły się dwie brązowe
maski o szerokich niebieskich oczach i sterczących uszach, po
czym zaczęły obracać się jak peryskopy. Upewniwszy się, Ŝe
wszystko jest w porządku, koty wyskoczyły ze środka: zwinne
ciała o blado-płowym futrze - jego barwę podkreślały szczupłe
brązowe nogi - przypominających bicze beŜowych ogonach i
tych brązowych ciekawskich maskach. Qwilleran przeprosił je
za długi pobyt w koszyku i niewyobraŜalną zwłokę, ale
zignorowały go i ruszyły wprost do kominka, by obwąchać
miejsce, gdzie dwa lata wcześniej na podłodze spoczywała
niedźwiedzia skóra; przesiąknięta wówczas krwią, była nie do
odratowania, dlatego zastąpił ją indiański chodniczek. Następnie
Koko spojrzał z zainteresowaniem na głowę łosia zawieszoną
nad kominkiem, Yum Yum zaś rozpłaszczyła się na podłodze,
by wpełznąć pod sofę, gdzie kiedyś chowała swoje zabawki. Po
kilku minutach znajdowały się wysoko w górze i śmigały po
belkach pod sufitem, skakały po gzymsie kominka, przebiegały
po kanapach i ślizgały się po ręcznie tkanych chodnikach na
wypolerowanej podłodze.
Qwilleran przyniósł z samochodu bagaŜe i zadzwonił do Mil-
dred Hanstable.
- Słuchaj, Mildred, przepraszam, Ŝe nie byłem dziś rano zbyt
grzeczny. Rozmawiałem z tobą trochę obcesowo.
- Nic się nie stało, Qwill. Wiem, Ŝe byłeś zdenerwowany.
Wszystko skończyło się dobrze?
- Nadzwyczaj! Dziękuję za pomoc. Glinko zajęła się sprawą
w mgnieniu oka. Muszę jednak z tobą pomówić o tej niezwykłej
parze i ich dość nietypowym podejściu do biznesu.
Mildred wybuchnęła śmiechem.
- Wszystko działa, więc nie psuj tego. A moŜe wpadniesz dziś
na kolację? Przygotuję zapiekankę z sałatką i wyjmę z
zamraŜalnika placek z owocami.
Qwilleran przyjął bezzwłocznie zaproszenie i wybrał się
specjalnie do Mooseville, Ŝeby kupić dla Mildred butelkę jej
ulubionej szkockiej whisky i sok z białych winogron dla siebie.
Dorzucił jeszcze zapas smakołyków dla swoich kotów.
Kiedy wrócił z miasta, Koko przebywał w tylnym korytarzu,
zajęty nowym odkryciem. Korytarz słuŜył jako pomieszczenie
dla wycieraczki w kolorze błota, garderoba z wieszakami na
kurtki, składzik na środki czystości i inne rzeczy. Koko
wczołgał się pod dywanik, po czym zaczął się wiercić i
wydawać gardłowe pomruki.
Qwilleran podniósł chodniczek. Pod spodem znajdowała się
klapa o powierzchni około pół metra kwadratowego, z
wpuszczonym w drewno metalowym kółkiem-uchwytem. Kot
obwąchiwał z zacięciem owo znalezisko.
Qwilleran ujrzał w wyobraźni podziemie pełne rur i
tajemniczą plątaninę przewodów, a jego ciekawość
dorównywała kociej.
- Usuń się, stary, rzucimy na to okiem - powiedział. Znalazł w
składziku latarkę i podniósł cięŜki dębowy właz. - To piasek!
Nic tylko piasek!
Koko balansował na krawędzi otworu, gotów skoczyć w
czeluść.
- Nie! - zagrzmiał Qwilleran i kot się skrzywił, cofnął i od-
maszerował, by zająć się nonszalanckim lizaniem futra.
Nim Qwilleran wyruszył do chaty Mildred, jego towarzysze
zostali nakarmieni i teraz wylegiwali się na ganku z widokiem
na jezioro. Siedzieli w plamie światła słonecznego, całkowicie
zadowoleni ze swego losu, czemu nie naleŜało się dziwić.
Skonsumowali puszkę czerwonego tuńczyka (bez ciemnej
skóry) i dwie wędzone ostrygi. Teraz zaŜywali relaksu w
leniwych pozach, Qwilleran zaś udał się na palcach po swój
aparat fotograficzny, ale gdy tylko koty zauwaŜyły, Ŝe patrzy na
nie przez celownik, Yum Yum zaczęła się drapać po uchu,
zezując idiotycznie niebiańskimi oczami, podczas gdy Koko
przewrócił się na bok i zajął nasadą swojego ogona, wysuwając
jedną łapę ku firmamentowi.
Obydwoje zostali przegnani z ganku i zamknięci w chacie,
nim Qwilleran wyruszył spacerkiem do domku Mildred, pół mili
dalej. Z jego działką graniczył odludny kawałek plaŜy,
obmywany leniwymi falami. Dalej widać było nawis skalny nad
wodą, znany powszechnie jako Mewi Punkt, choć rzadko moŜna
było zauwaŜyć tu mewę, chyba Ŝe jezioro wyrzuciło na brzeg
jakąś zdechłą rybę. Za Mewim Punktem na wydmie przycupnęło
dwanaście domków - istny kalejdoskop stylów
architektonicznych: rustykalnego, nowoczesnego, spokojnego
czy po prostu paskudnego, jak chociaŜby budowla
przypominająca kształtem łódkę, naleŜąca rzekomo do
emerytowanego kapitana Ŝeglugi morskiej.
Ostatni w szeregu był Ŝółty domek Mildred. Nieco dalej, na
wydmie, trwały prace budowlane. Wylano juŜ fundamenty,
zaczęto teŜ wznosić drewniany szkielet.
Na szczyt wydmy prowadziło dwadzieścia drewnianych
stopni, aŜ do tarasu z jego stołem i Ŝółtym parasolem, i gdy
Qwilleran dotarł na górę, Mildred juŜ czekała na niego, a jej
pulchną figurę okrywała luźna sukienka plaŜowa.
- Co to takiego? - spytał Qwilleran, machając ręką w stronę
budowy.
- Osiedle mieszkalne - odparła ze smutkiem. - Nie jestem z
tego powodu szczęśliwa, ale zaproponowali nam dostęp do
klubu i basenu, więc nie jest tak źle. Woda w jeziorze i tak jest
za zimna, Ŝeby się kąpać, więc. czemu nie?
Przekazując gospodyni butelki, zaproponował, Ŝe przygotuje
drinki, więc Mildred skierowała go do wnętrza domu i pokazała,
gdzie znaleźć szklanki i lód. Ich głosy wydawały się stłumione,
poniewaŜ na ścianach wisiały ręcznie tkane kołdry o wzorach
tradycyjnych i dziko nowoczesnych. Na rogach były wyszyte
inicjały H.M.
- Wymagają pewnie mnóstwa roboty - zauwaŜył Qwilleran,
wyczuwając temat do swojej rubryki.
- Ja zajmuję się tylko aplikacją - wyjaśniła.
- Kołdry szyją moje pracownice.
Prócz pracy w szkole, pisania do lokalnej gazety i zbierania
pieniędzy na szpital Mildred nadzorowała niedochodowy
projekt dla rękodzielników o niskich zarobkach.
Qwilleran popatrzył na nią z podziwem.
- Odznaczasz się niewyczerpaną energią, Mildred. Nie
usiedzisz w miejscu!
- Więc dlaczego nie mogę zrzucić wagi? - spytała, ignorując
skromnie komplement.
- Jesteś przystojną kobietą. Nie martw się o kilogramy.
- Lubię gotować i lubię jeść - wyjaśniła. - A moja córka
mówi, Ŝe mam za mało ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia.
MoŜesz mnie sobie wyobrazić, jak uprawiam jogging?
- Co u Sharon? Cieszy się macierzyństwem?
- No cóŜ, prawdę powiedziawszy, ma dość siedzenia w domu.
Chce wrócić do uczenia. Roger uwaŜa, Ŝe powinna zaczekać
jeszcze rok. Co ty na to, Qwill?
- Pytasz bezdzietnego kawalera, nieudanego męŜa,
pozbawionego krewnych i własnego zdania!... Tak przy okazji,
widziałem Rogera, jadąc z Pickax. Gnał na złamanie karku do
redakcji, Ŝeby oddać artykuł do sobotniego wydania.
Mildred podsunęła mu skwierczący półmisek z nadziewanymi
grzybami i rumaki.
- Podobał mi się twój artykuł o preparatorze zwierząt, Qwill.
- Dzięki. To był ciekawy temat, dowiedziałem się teŜ, Ŝe
wypchana głowa zwierzęcia nie powinna nigdy wisieć nad
kominkiem; schnie od tego. Niewykluczone, ze będę musiał
zawieźć do szpitala łeb łosia, który wisi w mojej chacie, Ŝeby
zrobili mu lifting twarzy. Chciałbym teŜ zrobić coś ze ścianami
pomalowanymi na biało. Wyglądałyby lepiej, gdyby miały
naturalny kolor drewna.
- Ale wnętrze byłoby ciemniejsze - zauwaŜyła Mildred.
- MoŜesz oczywiście zainstalować świetliki.
- Nie przeciekają?
- Nie, jeśli zatrudnisz solidnego stolarza.
- A gdzie go znajdę? Przypuszczam, Ŝe mam zadzwonić do
pana Glinko. Czy ktoś zwrócił uwagę na jego zdzierstwo,
Mildred? To monopol, narzucanie cen, ograniczanie wolności
konkurencji i unikanie podatków. Nie przyjmują czeków i chyba
nie prowadzą księgowości.
- Wszystko ma w głowie pani Glinko - wyjaśniła Mildred.
- Ta kobieta to chodzący komputer.- Urząd skarbowy patrzy
podejrzliwie na chodzące komputery.
- Ale musisz przyznać, Ŝe to ogromna wygoda dla takich
turystów jak my, którzy spędzają tu lato.
- Cały czas się zastanawiam, co jeszcze zapewniają prócz
hydraulików i stolarzy.
- Jesteś cyniczny, Qwill. Co się stało z twoim grzejnikiem?
- Martwy pająk w płomieniu pilota, tak przynajmniej twierdził
hydraulik; nie wiem, czy w to wierzyć. Glinko przysłała mi do
tej roboty kobietę!
Mildred przytaknęła.
- Małego Joe.
- Nie takiego małego. Znasz ją?
- Oczywiście, Ŝe ją znam! - Mildred uczyła w miejscowej
szkole przez ponad dwadzieścia lat i znała całe pokolenie
uczniów, a takŜe ich rodziców.
- Nazywa się Joanna Trupp. Jej ojciec zginął tej wiosny w
dziwny sposób.- Ten okręg charakteryzuje się wysokim
odsetkiem śmiertelnych wypadków - zauwaŜył Qwilleran.
- Ludzie doŜywają wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat albo
umierają młodo - polowania, utonięcia, kraksy samochodowe,
śmierć pod kołami traktorów...
Mildred przywołała go do stołu.
- Czy Mały Joe jest kompetentnym hydraulikiem? - ciągnął.
- Zastanawiam się, czy nie napisać artykułu o jej nietypowym
zajęciu.
- Nie wiem, czego wymaga się od solidnego hydraulika -
wzruszyła ramionami Mildred.
- Ale w szkole zawsze była dobra z prac ręcznych. Nie mam
pojęcia, dlaczego zdecydowała się zdobyć uprawnienia
hydraulika. Po co jakakolwiek kobieta miałaby naprawiać
toalety i odpływy, wtykać głowę pod zlew kuchenny i wpełzać
pod domy? Nie lubię nawet sprzątać łazienki!
Zapiekanka składała się z indyka, domowych kluseczek i
karczochów, i wprawiła Qwillerana w doskonały humor. Sałatka
cesarska pogłębiła jeszcze jego zadowolenie. Placek z malinami
przyprawił go niemal o niebiańską rozkosz.
Mildred, podając kawę na tarasie, powiedziała:
- Jutro wieczorem jest przyjęcie na wydmach. MoŜe
przyjdziesz jako mój chłopak i poznasz kilku przyjezdnych?
Wszystko organizują Doc i Dottie Madley. On jest dentystą z
Pickax, jak wiesz. PrzyjeŜdŜają to na weekendy.
- Kto jeszcze będzie?
- Prawdopodobnie Comptonowie; poznałeś ich, oczywiście...
Urbankowie są na emeryturze; on jest chemikiem, pasjonat golfa
i nudziarz... John i Vicky Bushland mają studio fotograficzne w
sąsiednim okręgu. On jest zapalonym wędkarzem. Wszyscy
nazywają go „Krzaczastym", co jest zabawne, bo nie ma zbyt
duŜo włosów... adwokat z Nizin, świeŜo po rozwodzie. Nie
wiem, czy przyjedzie w tym roku... Jest jeszcze młoda kobieta,
która wynajmuje chatę Dunfieldów...
- A ten emerytowany kapitan?
- Kapitan Phlogg nigdy się nie udziela towarzysko, dzięki
Bogu. To wariat, i to pod niejednym względem.
- Chciałbym o nim napisać, ale to antypatyczny stary dziwak.
Byłem kilka razy w jego sklepie z antykami, ale to farsa!
- Jest oszustem - poinformowała go Mildred
konfidencjonalnym tonem.
- Nigdy nie pływał po morzu! Był po prostu cieślą okrętowym
w starej stoczni niedaleko Purple Point.
- Co on robi w takiej enklawie towarzyskiej jak klub „Na
Wydmach"?
- Chcesz posłuchać historyjki, która tu krąŜy? Phlogg kupił
działkę nad jeziorem, kiedy była warta grosze. Wyłudzał
drewno ze stoczni i zbudował domek własnymi rękami, a teraz
ceny działek z dostępem do jeziora sięgają dwóch tysięcy
dolarów za stope kwadratową! A teraz dobra rada, Qwill - nigdy
nie wypuszczaj kotów. Trzyma psa, który cieszy się reputacją
kociego zabójcy. Comptonowie podali go do sądu, kiedy ich
pupil został pokiereszowany.
Rozległ się stłumiony dźwięk telefonu i Mildred przeprosiła
Qwillerana. Słyszał jej rozmowę zza rozsuwanych drzwi.
- Cześć, Roger! Słyszałam, Ŝe pilnujesz dziś wieczór
dzieciaka... Nie, a o co chodzi?... Kto?... Och, to straszne! Jak to
się stało?... Co pocznie jego rodzina? Mają trójkę dzieci!... No
cóŜ, dziękuję, Ŝe mi powiedziałeś, Roger, ale to naprawdę zła
wiadomość. MoŜe uda nam się zebrać dla nich trochę pieniędzy.
Wróciła na taras, wyraźnie zmartwiona.
- To był Roger - powiedziała. - Utopił się młody człowiek, z
którym chodził do szkoły.
- Jak to się stało? - spytał Qwilleran.
- Pojechał na ryby i nie wrócił do domu. Znaleźli ciało u
ujścia rzeki. Jutro będzie o tym w gazecie.
- Wypadek z łódką?
- Nie, łowił z brzegu. To okropne. Przez całą zimę był bez
pracy, właśnie go zatrudnili przy tej budowie osiedla.
Mildred zaproponowała mu jeszcze kawy, ale Qwilleran
odmówił, tłumacząc, Ŝe chce wrócić do domu, nim zaatakują
komary. Prawdziwy powód był inny - doznawał dziwnego
wraŜenia w górnej wardze, lekkiego mrowienia pod wąsami,
które w jakiś niewytłumaczalny sposób zawsze zwiastowało
kłopoty.
Pokonał półmilowy odcinek plaŜy szybciej niŜ zwykle.
Ostatnie kilkaset metrów przebiegł, ulegając dziwnemu
impulsowi. Kiedy wspinał się po wydmie, słyszał przeraźliwe
miauczenie Koko, a gdy otworzył drzwi, poczuł zapach gazu!
Rozdział drugi
Kiedy Qwilleran wrócił od Mildred i stwierdził, Ŝe chata jest
pełna trujących wyziewów, zadzwonił na numer państwa
Glinko.
- Usługi Glinko! - oznajmił kobiecy głos, z naciskiem na
nowe słowo.
Opisał szybko sytuację, nie kryjąc zrozumiałego niepokoju.
- Cha, cha, cha! - roześmiała się pani Glinko. - Proszę nie
zapalać zapałek!
- Nie musi mi pani tego mówić - odwarknął. - Proszę tylko
kogoś szybko przysłać.
Otworzył drzwi i okna, koty zaś zamknął w szopie na
narzędzia. Po kilku minutach na polanę podjechała furgonetka, a
kierowca wkroczył do chaty i zaczął węszyć, nie kryjąc
sceptycyzmu. Nagle wyszedł z powrotem na dwór i spojrzał w
stronę dachu. Qwilleran wyszedł za nim i teŜ popatrzył w górę.
- Ptasie gniazda - oświadczył męŜczyzna. - To zdarza się cały
czas. Widzi pan tę słomę sterczącą z wylotu wentylacyjnego?
Jakiś ptak zbudował tam gniazdo, a czad z pańskiego grzejnika
przenika do wnętrza domu. Wystarczy wejść tam po drabinie i
wyczyścić wylot.
Qwilleran zrobił, jak mu powiedziano, dochodząc przy tym do
wniosku, Ŝe usługi Glinko, jakkolwiek przeŜarte korupcją, są na
przyzwoitym poziomie. Firma poradziła sobie z dwiema
awariami w ciągu jednego dnia fachowo i punktualnie. Znalazł
w szopie na narzędzia drabinę, wspiął się na dach i wyciągnął z
otworu wentylacyjnego kłąb zaschniętej trawy i skorupki jajek,
dumny ze swej skuteczności. Miał nawet wraŜenie, Ŝe zaczyna
powoli przyzwyczajać się do wiejskiego Ŝycia. Tu, wysoko w
górze, odczuwał upajającą radość. Nie miał ochoty schodzić na
dół, ale długi czerwcowy dzień dobiegał juŜ końca, poza tym
nadciągały komary, z szopy zaś dochodziły pełne protestu
miauczenia.
Sadowiąc się na ganku w towarzystwie kotów, wreszcie się
odpręŜył. Przed domkiem krąŜyły małe Ŝółte ptaki, jakby
prowokując swych odwiecznych wrogów; Koko i Yum Yum
rzucały się co chwila w bezowocną pogoń, dopóki się nie
zmęczyły, wyraŜając niezadowolenie nerwowym
podrygiwaniem ogonów. Tak skończył się ich pierwszy
gorączkowy dzień letnich wakacji w Mooseville. Był ledwie
zapowiedzią tego, co się miało jeszcze wydarzyć.
Qwilleran zapomniał o utonięciu przyjaciela Rogera MacGil-
livraya aŜ do następnego ranka, kiedy to kupił gazetę. Udał się
do Mooseville na śniadanie w hotelu „Northern Lights" i zaczął
czytać przy stoliku. Na pierwszej stronie widniał tekst Rogera:
Mieszkaniec Mooseville topi się w rzece Buddy Yarrow, lat
29, mieszkaniec Mooseville, utonął w czwartek wieczorem w
rzece Ittibittiwassee, kiedy łowił ryby. Jego ciało znaleziono u
ujścia rzeki w piątek rano. Policja prowadziła poszukiwania
przez całą noc, kiedy jego Ŝona Linda, lat 28, zgłosiła zaginięcie
męŜa.
Według rzecznika biura szeryfa Yarrow zsunął się
prawdopodobnie z brzegu do wody. W miejscu, gdzie
znaleziono pudełko z przynętami, doszło do obsunięcia
błotnistej ziemi, rzeka zaś ma tam znaczną głębokość.
Yarrow był dobrym pływakiem, jak zeznała jego Ŝona, co
nasunęło prowadzącym śledztwo przypuszczenie, Ŝe jej mąŜ
uderzył się głową o kamień, spadając do wody. W raporcie
koronera mówi się o powaŜnych obraŜeniach czaszki. Policja
podejrzewa, Ŝe silny prąd, będący rezultatem
zeszłotygodniowych opadów, porwał ogłuszoną lub
nieprzytomną ofiarą aŜ do ujścia rzeki, gdzie zwłoki zaplątały
się w zwisające nad wodą gałęzie wierzb. „Zawsze łowił w
zakolu rzeki - powiedziała Linda Yarrow. - Nie miał łódki.
Lubił wędkować z brzegu". Oprócz Ŝony, Lindy Tobin z domu,
Yarrow pozostawił trójkę dzieci: Bobbiego lat 5, Terry lat 3 i
sześciomiesięczną Tammy. Uczył się w szkołach w okręgu
Braun Jackson Lilian Kot, który zszedł pod podłogę Tom 09 KRYMINAŁ
Rozdział pierwszy Gdyby Jim Qwilleran przeczytał tego właśnie ranka horoskop w gazecie, być moŜe nic by się nie wydarzyło. Jednak astrologia nigdy nie naleŜała do jego zainteresowań. Pijąc trzecią kawę w swoim kawalerskim mieszkaniu nad garaŜem, spojrzał na podłogę zasłaną gazetami. ZdąŜył juŜ pochłonąć wiadomości krajowe i zagraniczne, przestudiować artykuły redakcyjne, pośmiać się z komentarzy i przejrzeć działy sportowe. Jak zwykle darował sobie doniesienia z giełdy i komiksy, a jeśli chodzi o horoskop, to nigdy mu nie przyszło do głowy, by do niego zajrzeć. Rada, z którą się nie zapoznał, była złowieszcza. W „Daily Fluxion" napisano: „Nie jest rzeczą rozsądną zmieniać obecnie styl Ŝycia. Musisz się zadowolić tym, co masz". „Morning Ram- page" natomiast przestrzegał: „Niewykluczone, Ŝe czujesz się niespokojny i znudzony, ale unikaj dziś podejmowania pochopnych decyzji. MoŜesz tego później Ŝałować". Szczęśliwie nieświadomy owych przestróg zrodzonych przez konstelacje, Qwilleran rozłoŜył się wygodnie na swoim wielkim fotelu z kubkiem kawy w dłoni i z kotem na kolanach, podczas gdy drugi zwierzak zajął miejsce tuŜ obok, na półce z ksiąŜkami. Stanowili niezwykłe trio. MęŜczyzna był krępym człowiekiem o wzroście ponad metr osiemdziesiąt, po pięćdziesiątce, niedbale ubranym, o siwiejących włosach, smutnych oczach i niezwykle bujnych wąsach, które wymagały przycięcia. Jego towarzysze natomiast wywodzili się z arystokracji - dwa koty syjamskie, które odznaczały się zgrabnymi, szlachetnymi kształtami i doskonale utrzymanym futrem, i które uwaŜały, Ŝe naleŜy je rozpieszczać, co traktowały jako przywilej królewski. Podarta bluza bawełniana Qwillerana i jego zagracone mieszkanie nie stanowiły jakiejkolwiek wskazówki co do
kwalifikacji zawodowych i statusu materialnego właściciela. Był weteranem dziennikarstwa, który widział niejedno, obecnie emerytowanym i mieszkającym w małym północnym miasteczku Pickax; niedawno odziedziczył miliony czy teŜ miliardy z masy spadkowej Klingenschoenów; tłum księgowych zatrudnionych przez wykonawców testamentu nie zdołał jeszcze określić dokładnej sumy. JednakŜe Qwilleran nie dbał o bogactwo i miał skromne potrzeby. Wystarczało mu w zupełności mieszkanie nad garaŜem, tego ranka zaś zadowolił się na śniadanie kawą i czerstwym pączkiem. Natomiast jego współlokatorzy odznaczali się bardziej wyrafinowanymi podniebieniami. Otworzył dla nich puszkę krabów królewskich z Alaski, po czym zmieszał jej zawartość z surowym Ŝółtkiem i przybrał kilkoma okruchami doskonałego angielskiego cheddara. - Specjalność dnia: skorupiaki a la tartare fromagere - oznajmił, stawiając na podłodze talerz, a dwa drgające nosy zastygły na chwilę nad potrawą, niczym koneserzy zbierający bukiet wyśmienitego wina. Po śniadaniu koty przycupnęły obok siebie, jakby oczekując, Ŝe coś się wydarzy. Qwilleran dokończył lekturę gazet, wypił jeszcze dwie filiŜanki kawy i oddał się rozmyślaniom. - No dobra, moi drodzy - powiedział, ocknąwszy się z kofe- inowych refleksji. - Podjąłem decyzję: jedziemy nad jezioro. Spędzimy trzy miesiące w drewnianej chacie. Miał w zwyczaju omawiać wszystkie sprawy z kotami. Było to bardziej satysfakcjonujące niŜ mówienie głośno do siebie, a jego słuchacze zdawali się lubić brzmienie ludzkiego głosu, który kierował w ich stronę konwersacyjne dźwięki. Yum Yum, przyjazna mała kotka, zamruczała z zadowoleniem. Koko, samiec, wydał z siebie przenikliwe, lecz dwuznaczne „miau!". - Co chciałyście przez to powiedzieć? - spytał Qwilleran, a otrzymawszy w odpowiedzi jedynie nieodgadnione spojrzenie
niebieskich oczu, ciągnął: - Mam trzy powody, by pragnąć wyjazdu z miasta: Pickax jest nudne przy ładnej pogodzie; Polly Duncan opuściła mnie na całe lato; skończyły się nam kostki lodu. Od dwóch lat mieszkał w Pickax - nie z wyboru, tylko na mocy testamentu Fanny Klingenschoen - a w lipcu stare kamienne budynki i brukowane ulice wydawały się nieciekawe. Pobliski kurort Mooseville natomiast rozkwitał liśćmi, kwiatami, ptakami, blaskiem słońca, niebieskim niebem, łagodnymi falami, wiatrem znad jeziora i hordami beztroskich turystów. Drugi powód niezadowolenia Qwillerana był bardziej istotny. Polly Duncan, główna bibliotekarka w Pickax, wokół której zaczynało się koncentrować jego Ŝycie, spędzała lato w Anglii na zasadzie wymiany wakacyjnej, on zaś czuł się niespokojny i niespełniony. Choć wiedział niewiele o rozrywkach na świeŜym powietrzu, a wędkowanie interesowało go jeszcze mniej, wykombinował sobie, Ŝe drewniana chata na samotnej wydmie z widokiem na rozległe błękitne jezioro wyleczy go z apatii. Był jeszcze trzeci powód, mniej subtelny, ale bardziej konkretny: lodówka w jego mieszkaniu odmówiła posłuszeństwa. Qwilleran zawsze oczekiwał, Ŝe urządzenia domowe będą działać bez zarzutu, i zdradzał irracjonalne zniecierpliwienie, kiedy sprzęt się psuł. Na nieszczęście miejscowy specjalista od lodówek wyjechał na biwak do północnej Kanady, a drugi serwisant - było ich tylko dwóch w całym okręgu - wylądował w szpitalu z powodu przepukliny jądra galaretowatego. Biorąc wszystko pod uwagę, lato w Mooseville wydawało się Jimowi Qwilleranowi doskonałym pomysłem. - Zapewne nie pamiętacie tego domku - zwrócił się do kotów. - Spędziliśmy tam przed dwoma laty kilka tygodni i podobało się wam. Chata ma dwie osłonięte werandy. Będziecie mogły
obserwować ptaki, wiewiórki i robaki, nie mocząc sobie przy tym łap. Licząca siedemdziesiąt pięć lat chata wraz z akrami lasu i półmilowym brzegiem jeziora naleŜała do licznych dóbr, jakie Qwilleran odziedziczył z masy spadkowej Fanny Klingenschoen, i była zarządzana przez wykonawców ostatniej woli do chwili spełnienia wszystkich warunków testamentu. Musiał tylko przekazać swe Ŝyczenie adwokatom, a ekipa techniczna włączyłaby prąd, uaktywniła kanalizację, podłączyła telefon i usunęła kurz z mebli. „Nie musi się pan niczym martwić! - zapewnił go adwokat Hasselrich z bezgranicznym optymizmem. - Znajdzie pan klucz pod wycieraczką. Wystarczy tylko otworzyć drzwi, wejść do chaty i cieszyć się relaksującym latem". Jak się jednak okazało, nie było to takie proste. Wakacje zaczęły się od martwego pająka, a skończyły na martwym stolarzu, Jim Qwilleran zaś - szanowany dziennikarz, najbogatszy człowiek w okręgu i przyzwoity człowiek - został posądzony o morderstwo. On jednak, w błogiej nieświadomości, uwierzył adwokatowi na słowo. Przygotowując się do wyprawy nad jezioro, włoŜył do swojego małego samochodu kilka letnich ubrań, pudełko z ksiąŜkami, opiekacz do indyków ze Ŝwirkiem, słuŜący kotom za kuwetę, skomputeryzowany ekspres do kawy, maszynę do pisania i oba koty syjamskie w ich podróŜnej klatce. Był to wiklinowy koszyk wyłoŜony puchową poduszką. Yum Yum wskoczyła do niego z wielką ochotą. Koko zwlekał. Miał jakiś tajemniczy koci powód, by nie pójść w ślady swej towarzyszki. - Nie bądź takim smutasem - przekonywał Qwilleran. - Wskakuj i ruszamy w drogę. Powinien się domyślić, Ŝe kocich kaprysów nie naleŜy lekcewaŜyć. Kot zdawał się mieć szósty zmysł, którym wyczuwał niebezpieczne sytuacje.
Kiedy wyruszyli wreszcie na wycieczkę do Mooseville - miasteczko znajdowało się zaledwie trzydzieści mil dalej - podróŜ nabrała uroku safari. Niebo było słoneczne, czerwcowy wiaterek łagodny, a pogoda na tyle ładna, by Qwilleran mógł włoŜyć szorty i sandały. Chcąc uniknąć turystycznych korków na drodze, ruszył na północ Sandpit Road zamiast główną szosą, machając przyjaźnie do nieznajomych w pikapach albo trąbiąc z sympatią na kaŜdego farmera w swoim traktorze. W ciągu kilku minut otrząsnął się z wszelkich napięć wywołanych przez Kamienne Miasto, bo choć Pickax liczyło zaledwie trzy tysiące mieszkańców, odznaczało się komercyjnym gwarem głównej siedziby okręgu. Z narastającym uniesieniem planował swoje lato. Zamierzał duŜo czytać, udawać się na długie spacery po plaŜy i pływać w kajaku, ilekroć jezioro byłoby spokojne. Miał takŜe zobowiązanie natury zawodowej: dwa artykuły tygodniowo dla lokalnej gazety Moose County, na drugą stronę. Miał nadzieję, Ŝe jego kolumna zatytułowana „Piórkiem Qwilla" dostarczy pisarskiej satysfakcji (redaktor dał mu carte blanche w doborze tematów) i będzie na tyle wymagająca, by doprowadzić do wrzenia twórcze soki. - Jak tam z tyłu? Wszyscy zadowoleni? - zawołał przez ramię, nie otrzymując jednak z koszyka jakiejkolwiek odpowiedzi. Qwilleran Ŝałował tylko jednego, jeśli chodzi o nadchodzące lato: Ŝe nie będzie dzielił go z Polly Duncan. Jej odpowiednik, bibliotekarka ze środkowej Anglii, przyjechała juŜ do Pickax. Młoda, obcesowa, energiczna w działaniu i oszczędna w słowach, stanowiła przeciwieństwo Polly, która odznaczała się łagodną naturą i cichym, niskim melodyjnym głosem. Polly miała zaokrągloną sylwetkę, a jej pozbawione stylu włosy były poprzecinane pasemkami siwizny, lecz zapewniała ona Qwilleranowi niezwykle inspirujące towarzystwo. Ich randkom z kolacjami towarzyszyły oŜywione dyskusje, a weekendy w jej wiejskiej samotni sprawiały, Ŝe czuł się o dwadzieścia lat młodszy.
Kiedy Qwilleran snuł refleksje o nieobecności Polly, od północy zaczął się zbliŜać jakiś samochód, znacznie przekraczając dozwoloną szybkość. Rozpoznał kierowcę. Był to Roger MacGillivray, młody reporter lokalnej gazety. Qwilleran pomyślał z przekąsem, Ŝe Roger pędzi do redakcji, by przekazać sensacyjną wiadomość o jakimś doniosłym wydarzeniu w Mooseville: ktoś złapał wielgachną rybę albo czyjaś prababka skończyła dziewięćdziesiąt dziewięć lat. Wstrzymać druk! Roger był sympatycznym młodym człowiekiem i miał dość interesującą teściową. Spędzała letnie miesiące w domku oddalonym o pół mili od chaty Fanny Klingenschoen. Mildred Han-stable uczyła ekonomii i sztuki w szkołach w Pickax, pisywała artykuły do działu porad kulinarnych w miejscowej gazecie i była przypadkowo znakomitą kucharką. Qwilleran pomyślał sobie, Ŝe moŜe w ciągu najbliŜszych tygodni spodziewać się kilku zaproszeń na obiad. Mildred miała co prawda męŜa, ale był „nieobecny" i nikt nigdy o nim nie wspominał. Niebawem farmy ziemniaczane, rancza owcze i odkrywki piasku zostały daleko w tyle, droga zaś zagłębiła się w bujne i wiecznie zielone lasy. Niejakie poruszenie w wiklinowym koszyku dowodziło, Ŝe koty wyczuwają atmosferę jeziora, wciąŜ odległego o milę. Sam Qwilleran zauwaŜył pewną zmianę - oŜywczą lekkość. Magia Mooseville! KaŜdego lata przyciągała tłumy turystów z zanieczyszczonych, trapionych przestępczością obszarów wielkomiejskich w południowej części stanu, zwanej przez miejscowych Nizinami. - JuŜ niedługo - oznajmił swoim pasaŜerom. Nagle pokazało się jezioro, akwen tak rozległy, Ŝe jego niebieska tafla stykała się w jakimś niewidocznym punkcie z błękitem nieba. Stojący na poboczu znak firmowy jakiejś izby handlowej witał gości w „Mooseville, 400 mil na północ od wszystkiego!". W tym miejscu trasa biegła wzdłuŜ wybrzeŜa, wznosząc się stopniowo ku szczytowi słynnych wydm.
Qwilleran zmarszczył czoło, dostrzegając niepokojące zmiany: zobaczył błoto na chodnikach i wywrotki wyjeŜdŜające z lasu, usłyszał teŜ zawodzenie pił łańcuchowych i ogłuszający hałas koparek. Z Ŝalem przyjął do wiadomości oznaki rozbudowy, uświadamiając sobie jej nieuniknioność. Następnie pojawił się łuk w stylu rustykalnym, oznaczający wjazd do klubu „Na Wydmach", prywatnego osiedla turystów, gdzie mieszkała takŜe Mildred Hanstable. Pół mili dalej skręcił w polną drogę oznaczoną literą K na cedrowym słupie. Wiklinowy koszyk zaczął podskakiwać niecierpliwie. Koty wiedziały! Były tu ostatni raz dwa lata temu, a jednak zapamiętały ten zapach; wyczuwały otoczenie. Prywatna droga wiła się pośród lasu, obok dzikich wiśni w rozkwicie, przez zagajnik białych brzóz, w górę i w dół łagodnych wydm, zrodzonych przed wiekami przez aktywność jeziora, teraz zaś porośniętych gęsto wielkimi dębami i strzelistymi sosnami o cięŜkich czubkach. Droga kończyła się polaną, na której stała malownicza stara chata - jej bale i spoiwa poczerniały ze starości - niemal przygnieciona przez solidny komin z kamienia polnego. - Jesteśmy na miejscu! - oznajmił Qwilleran, podnosząc wieko kosza. - Zostańcie tu, a ja się rozejrzę. Podczas gdy koty skakały wewnątrz samochodu i stawały na tylnych łapach, by patrzeć przez szyby, on podszedł do krawędzi wydmy i spenetrował wzrokiem spokojne jezioro. Łagodne fale obmywały z uwodzicielskim rytmicznym pluskiem piaszczystą plaŜę. Wiaterek był istną pieszczotą. Wśród gałęzi drzew wiśniowych śmigały stadka maleńkich Ŝółtych ptaków. I właśnie tu, w tym cichym raju, miał spędzić całe lato! Tak jak obiecał Hasselrich, klucz leŜał pod wycieraczką na osłoniętym ganku, i Qwilleran z zapałem otworzył drzwi. Gdy tylko to zrobił, poczuł na twarzy silny podmuch chłodnego powietrza - stęchłe tchnienie chaty, która była zamknięta przez całą zimę. Wzdrygnął się odruchowo i wycofał na ganek
skąpany w letnim cieple. Coś było nie tak! Hasselrich zawiódł go! Sięgnął ostroŜnie za framugę drzwi i odszukał kontakt; światło w hallu zapłonęło, wiedział więc, Ŝe w domku jest prąd. Ktoś teŜ zjawił się wcześniej, by zdjąć pokrowce z mebli w salonie. Qwilleran wyszedł pospiesznie na ciepły ganek, by przemyśleć tę niespodziewaną komplikację. Pamiętał mgliście z poprzedniego pobytu grzejnik zainstalowany natrętnie na ścianie salonu. Wziął pospiesznie kurtkę z samochodu, Ŝałując, Ŝe ma na sobie szorty i sandały, i jeszcze raz odwaŜył się wkroczyć w stęchły chłód domu. Zapalił pospiesznie światło, po czym otworzył wewnętrzne okiennice, które zaciemniały wnętrze. W mrocznym kącie majaczył ogrzewacz ścienny - płaska metalowa skrzynka ze szparami wentylacyjnymi i pokrętłami, a takŜe tabliczką, która miała czelność głosić dumnie: „Komfort-grzejnik". Qwilleran sapnął gniewnie w wąsy. Termostat był nastawiony na dwadzieścia dwa stopnie Celsjusza, ale termometr wskazywał dziesięć, Qwilleran zaś miał wraŜenie, Ŝe temperatura jest bliska zeru, w dodatku zeru wilgotnemu. Przesunął termostat na najwyŜszy poziom, ale nie poczuł powiewu gorąca, nie rozległo się nawet ciche kliknięcie. Kopnął metalową skrzynkę, co było prymitywną techniką, która sprawdzała się w przypadku starych urządzeń parowych, ale nie zrobiło wraŜenia na komfort-grzejniku. Qwilleran spędził całe Ŝycie w swoim mieszkaniu i pokojach hotelowych, gdzie wystarczyło jedynie powiadomić kierownika, by kapiący kran został naprawiony, a obluzowana klamka umocowana. Co do grzejników wykazywał się całkowitą ignorancją. Jednego był w kaŜdym razie pewien: nie mógł narazić swoich kotów na ten arktyczny chłód. Były zwierzętami domowymi, przyzwyczajonymi do centralnego ogrzewania i nasłonecznionych parapetów w porze letniej. W domku był oczywiście kominek, obok, w drewnianym pojemniku, spoczywały polana, ale nie mógł znaleźć zapałek.
Odruchowo poszukał w kieszeni kurtki, choć przestał palić fajkę ponad rok wcześniej. Sprawdził teŜ inne urządzenia i stwierdził, Ŝe kanalizacja funkcjonuje, a w telefonie jest sygnał. Poczęstował grzejnik jeszcze jednym kopniakiem i sklął jego upór. W tym momencie usłyszał niecierpliwe miauczenie dobiegające z samochodu. Wyrzucając z siebie stosowne przekleństwo, wyszukał pewien numer w cienkiej ksiąŜce telefonicznej Mooseville. - Dzień dobry! - zaćwierkał miły kobiecy głos. - Mildred, tu Qwill - powiedział pospiesznie. - Jestem w chacie. Przyjechałem właśnie z kotami, Ŝeby spędzić tu lato. - To cudownie! - zawołała. - MoŜesz przyjść na jutrzejsze przyjęcie na plaŜy. - Zapomnij o przyjęciach - warknął. - Jest coś nie tak z cholernym grzejnikiem! W domku jest zimno jak w podziemnej jaskini! Co mam zrobić? Znasz kogoś, do kogo mógłbym zadzwonić? - MoŜe zgasł płomień pilota - podsunęła z nadzieją w głosie. - Sprawdziłeś, czy się pali? - Nie wiem nawet, gdzie go szukać ani jak wygląda. - Z przodu powinny być małe drzwiczki... Qwilleran kichnął. - Powiedz mi tylko, kto naprawia takie rzeczy, Mildred. Jestem bliski podwójnego zapalenia płuc. - Jesteś na liście pana Glinko? - spytała. Zaczął tracić cierpliwość. - Glinko? Kto to jest Glinko? - Nikt ci nie mówił o panu Glinko? MoŜesz dzwonić do niego o kaŜdej porze dnia i nocy, a on przyśle ci hydraulika, elektryka czy jakiegokolwiek fachowca, którego akurat potrzebujesz. To prawdziwa wygoda dla... - Dobrze, jaki jest do niego numer? - przerwał jej, trzęsąc się i przytupując dla rozgrzewki.
- Nie tak szybko, Qwill. Najpierw musisz podjechać do jego sklepu, wpisać się na listę, uiścić opłatę i dać mu klucz do swojego domku. - Nie podoba mi się pomysł z rozdawaniem kluczy kaŜdemu, kto się nawinie - rzucił poirytowany. - Ludzie są tu absolutnie uczciwi - zapewniła go z nutą przy- gany w głosie. - Za długo mieszkałeś na Nizinach. Wszystkich podejrzewasz. Qwilleran podziękował jej zwięźle, pobiegł do samochodu i znów wsadził koty do ich koszyka podróŜnego. - Przepraszam. Wybieracie się na jeszcze jedną przejaŜdŜkę - oznajmił. Skierowali się do śródmieścia Mooseville, trzy mile na zachód, gdzie w sklepie Ŝelaznym Hugginsa moŜna było dorobić klucze. - Spędza pan tu lato, panie Q? - spytał właściciel. - Owszem, jeśli tylko uda mi się pozbyć zimna z chaty, Cecil. Gdzie mogę znaleźć fachowca, który naprawi grzejnik? - Glinko ich zatrudnia - wyjaśnił Cecil. - Niech pan się z nim skontaktuje. Mildred powiedziała, Ŝe Glinko prowadzi swój interes tuŜ za pocztą, i Qwilleran znalazł tam tylko jeden budynek: warsztat - brudny od smaru, obskurny warsztat z wielkimi drzwiami, które były otwarte. W środku stał samochód z podniesioną maską. Spod maski sterczały w powietrzu dwie patykowate nogi w starych podartych dŜinsach, podczas gdy tułów krył się pośród zaworów, świec i cylindrów. Głowy nie było widać. - Przepraszam - powiedział Qwilleran do kołyszących się stóp. - Gdzie mogę znaleźć pana Glinko? Tułów cofnął się z czeluści maski i ukazała się głowa - twarz niemal zakryta przez dziko rozrośnięte bokobrody, przypominające szczurze gniazdo włosy pod zatłuszczonym beretem i dwoje jasnych, wesołych oczu. Podobny do gnoma
osobnik zsunął się po zderzaku i wylądował zgrabnie na betonowej podłodze. - Masz go pan przed sobą - oznajmił z bezzębnym uśmiechem. - Z kim mam przyjemność? - Nazywam się Qwilleran, zatrzymałem się w chacie Fanny Klingenschoen niedaleko klubu „Na Wydmach". Gnom przytaknął ze zrozumieniem. - Stoi tam słup z duŜym K. - Zgadza się - odparł Qwilleran. - Mam problem z ogrzewaniem. Potrzebuję kogoś, kto to naprawi. - Niech pan pójdzie pogadać z Ŝoną - mały człowieczek skinął głową w stronę domu na tyłach. - Ona się tym zajmuje. Qwilleran wymamrotał podziękowania i ruszył w stronę domu, przedzierając się przez wysokie chwasty, kawały betonu i części samochodowe. Na zarośniętym parkingu stały jeszcze trzy samochody, oczekując zainteresowania ze strony pana Glinko, kaŜdy w cenie około czterdziestu tysięcy dolarów. Dom nie przedstawiał się wiele lepiej od warsztatu. Schodki frontowe były zapadnięte i Qwilleran wszedł ostroŜnie po resztkach desek i zastukał w pęknięte drzwi z siatką na owady. Kobieta, która wytoczyła się z głębi domu, podrygując obfitym ciałem w bufiastej sukience jak namiot, była uśmiechnięta i emanowała Ŝyczliwością. Przedstawił się i oznajmił: - Rozumiem, Ŝe nadzoruje pani serwis naprawczy. - Serwis! - huknęła, trzęsąc z rozbawienia pulchnymi policzkami. - A to dobre! Ale się Glinko uśmieje. Cha, cha, cha! Wchodź pan i wstąp do klubu. Piwo? - Dziękuję, ale w samochodzie czeka na mnie dwoje przyjaciół - odmówił grzecznie. Wprowadziła go do salonu, gdzie nic nie wskazywało, by prowadzono tu jakikolwiek biznes. - Dwie stówy wstępnego - oświadczyła kobieta. - Pięćdziesiąt opłaty rocznej albo stówa, jak chce mieć pan pierwszeństwo w kolejce.
Qwilleran pomyślał, Ŝe opłata jest wygórowana, ale podał swoje nazwisko i adres domku i zdecydował się na usługę priorytetową. - Muszę jak najszybciej naprawić grzejnik. Kiedy moŜe pani wyekspediować fachowca? - Wyekspediować! - zawołała z rozbawieniem. - A to dobre! Muszę się tego nauczyć! Niech pomyślę... Potrzebuje pan jak najszybciej hydraulika, hę? - Spojrzała w górę, jakby wykaz pracowników znajdował się na poplamionym suficie. - Ralph pojechał do Pickax po nowe rury... Jerry dostał kataru siennego, nic nie widzi i nie moŜe prowadzić... Mały Joe ma akurat robotę niedaleko pana, zakłada nową toaletę w domu Urbanków. Wyślę wiadomość przez radio. - Mam teraz zapłacić za usługę? - spytał Qwilleran. - Nie. Zapłaci pan Małemu Joe, jak wykona robotę. Ale musi dać mi pan klucz. Wręczył jej z niechęcią nowy klucz. - Wypiszę pani czek na trzysta dolarów. MoŜe być? Pani Glinko potrząsnęła głową i wyszczerzyła zęby. - Przyjmujemy tylko gotówkę. - Wobec tego muszę pojechać do banku. Zechce pani zapisać moje nazwisko i adres? Qwilleran - przeliterował. - Mam to juŜ w głowie - zapewniła, stukając się palcem w skroń. - Wyekspediuję Małego Joe po obiedzie. - Jezu, wyekspediuję! Cha, cha, cha! - Dopiero po obiedzie? - próbował protestować. - To my jemy obiad. Wy, ludzie z miasta, jecie lunch. Cha, cha, cha! Po wizycie w banku, gdzie wziął trochę gotówki dla pani Glinko, Qwilleran podjechał na parking, skąd rozciągał się widok na przystań. Tam uwolnił koty z koszyka. - Nie ma sensu wracać do domu - poinformował zwierzęta.
- Damy czas temu facetowi, Ŝeby mógł naprawić grzejnik. Miejmy nadzieję, Ŝe system pani Glinko okaŜe się skuteczny. Kupił w barku hot-doga i kawę i raczył się nimi, siedząc w wozie. Zaproponował kilka okruchów kotom, ale odmówiły grzecznie. Wspólnie obserwowali flotyllę kołyszącą się przy pomoście: łodzie wędkarskie do wynajęcia, małe jachty i Ŝaglówki o wysokich masztach. Pomyślał sobie, Ŝe do Mooseville płynie strumień pieniędzy i Ŝe niebawem miejscowi zaczną się bogacić i spędzać wakacje na południu. Zastanawiał się, gdzie państwo Glinko będą spędzać zimy. W Palm Springs? Caneel Bay? O drugiej ruszył powoli do domku, powątpiewając w wiarygodność i skuteczność pani Glinko. Z ulgą jednak dostrzegł na polanie zaparkowaną furgonetkę - zardzewiały, nieoznakowany pojazd z szeroko otwartymi tylnymi drzwiami; w środku znajdował się sprzęt i typowe narzędzia hydraulika. Drzwi chaty takŜe były otwarte, zarówno od frontu, jak i od tyłu, i wnętrze domku owiewał ciepły czerwcowy wiatr. Mały Joe miał dość rozumu, by przewietrzyć lokum. Wykazał się rozsądkiem, jak stwierdził w duchu Qwilleran. Dlaczego sam tego nie zrobiłem? Drzwiczki grzejnika były uchylone, przed nim zaś na podłodze leŜało rozciągnięte ciało. Qwilleran dostrzegł najpierw zabłocone buty robocze, potem wytarte dŜinsy. Nim jego wzrok spoczął na spłowiałej czerwonej koszuli w kratę, wiedział, Ŝe to nie jest mechanik. - Witam - powiedział niepewnie. - Jest pan hydraulikiem? Ciało przekręciło się i po chwili na podłodze usiadła dobrze zbudowana młoda kobieta o mysich włosach upchniętych pod czapką i powiedziała: - W pilocie był martwy pająk. Całe urządzenie jest od środka zabrudzone. Właśnie je czyszczę. Ma pan miotłę? Napaskudziłam na podłodze. - Zostało to oznajmione bez
jakiegokolwiek wyrazu na szerokiej płaskiej twarzy. Szare oczy spoglądały obojętnie. - Zaskoczyła mnie pani - wyznał Qwilleran. - Spodziewałem się faceta o imieniu Joe. - Jestem Joanna - wyjaśniła. - Mój tata miał na imię Joe, tak więc był DuŜy Joe i Mały Joe. Cały czas miała spuszczony wzrok. - On teŜ był hydraulikiem? - Raczej stolarzem, ale robił róŜne rzeczy. Uświadamiając sobie, Ŝe kobieta mówi w czasie przeszłym, wyczuł rodzinną tragedię. - Co się stało, Joanno? - spytał współczującym tonem, w którym pobrzmiewało szczere zainteresowanie i jednocześnie zawodowa ciekawość. Przyszło mu do głowy, Ŝe hydraulik płci Ŝeńskiej stanowiłby odpowiedni temat dla „Piórka Qwilla". - Mój tata zginął tragicznie. - WciąŜ siedziała na podłodze, nie patrząc mu w oczy. - Przykro mi to słyszeć, bardzo przykro. Czy to był wypadek samochodowy? Potrząsnęła ze smutkiem głową i wyjaśniła swoim spokojnym i trzeźwym głosem: - Spadła na niego tylna klapa wywrotki. - To straszne! - zawołał Qwilleran. - Kiedy to się stało? - Dwa miesiące temu. - Wyrazy współczucia. Ile miał lat? - spytał; Joanna wyglądała na jakieś dwadzieścia pięć. - Czterdzieści trzy. - Odwróciła się do grzejnika, jakby chcąc zakończyć przykrą dla niej rozmowę. Zapaliła pilota, zamknęła drzwiczki i dźwignęła się na nogi. - Gdzie jest miotła? Qwilleran przyglądał się, jak zamiata, dostrzegając przy tym, Ŝe jest bardzo sumienna. Joanna była silną osobą o zdrowym wyglądzie, ale nigdy się nie uśmiechała.
- Zaraz wracam - powiedziała, zanosząc do samochodu skrzynkę z narzędziami. Kiedy wróciła, mruknęła: - Trzydzieści pięć dolarów. Zakładając, Ŝe podobnie jak pani Glinko woli gotówkę, odliczył kilka banknotów z portfela i przyjął od niej rachunek z adnotacją „Zapłacono - Jo Trupp". Pomyślał, Ŝe suma jest wysoka, ale cieszył się, Ŝe ogrzewanie działa. Następnie wręczyła mu jakiś Ŝółty papier. - Musi pan to podpisać - wyjaśniła, nie patrząc na niego. - To dla pani Glinko. Był to kwit potwierdzający, Ŝe zapłacił Jo Trupp za naprawę grzejnika - dwadzieścia pięć dolarów. Dwadzieścia pięć? Wahał się przez chwilę, zastanawiając nad tą rozbieŜnością, gdy uświadomił sobie, Ŝe ma do czynienia z korupcją na niewielką skalę. Nie zamierzał jednak zawstydzać biednej dziewczyny z powodu dziesięciu dolarów. Musiała bez wątpienia zapłacić pani Glinko procent od zysku i zapewne lubiła uszczknąć trochę dla siebie. Gdy tylko furgonetka zniknęła na pofałdowanej drodze, a klimat w domku stał się znośny, Qwilleran mógł wreszcie podziwiać wnętrze: pomalowane na biało ściany z bali, wysoki sufit z krzyŜującymi się belkami, polakierowane drewniane podłogi kryte indiańskimi chodnikami, dwie białe sofy ustawione pod kątem przy kominku i wreszcie niezrównany widok z okien wychodzących na północ. Na jeziorze, niedaleko, ścigały się Ŝaglówki. Sto mil dalej, po drugiej stronie, leŜała Kanada. Wniósł do środka wiklinowy koszyk i podniósł ostroŜnie wieko. Natychmiast z jego wnętrza wychyliły się dwie brązowe maski o szerokich niebieskich oczach i sterczących uszach, po czym zaczęły obracać się jak peryskopy. Upewniwszy się, Ŝe wszystko jest w porządku, koty wyskoczyły ze środka: zwinne ciała o blado-płowym futrze - jego barwę podkreślały szczupłe brązowe nogi - przypominających bicze beŜowych ogonach i
tych brązowych ciekawskich maskach. Qwilleran przeprosił je za długi pobyt w koszyku i niewyobraŜalną zwłokę, ale zignorowały go i ruszyły wprost do kominka, by obwąchać miejsce, gdzie dwa lata wcześniej na podłodze spoczywała niedźwiedzia skóra; przesiąknięta wówczas krwią, była nie do odratowania, dlatego zastąpił ją indiański chodniczek. Następnie Koko spojrzał z zainteresowaniem na głowę łosia zawieszoną nad kominkiem, Yum Yum zaś rozpłaszczyła się na podłodze, by wpełznąć pod sofę, gdzie kiedyś chowała swoje zabawki. Po kilku minutach znajdowały się wysoko w górze i śmigały po belkach pod sufitem, skakały po gzymsie kominka, przebiegały po kanapach i ślizgały się po ręcznie tkanych chodnikach na wypolerowanej podłodze. Qwilleran przyniósł z samochodu bagaŜe i zadzwonił do Mil- dred Hanstable. - Słuchaj, Mildred, przepraszam, Ŝe nie byłem dziś rano zbyt grzeczny. Rozmawiałem z tobą trochę obcesowo. - Nic się nie stało, Qwill. Wiem, Ŝe byłeś zdenerwowany. Wszystko skończyło się dobrze? - Nadzwyczaj! Dziękuję za pomoc. Glinko zajęła się sprawą w mgnieniu oka. Muszę jednak z tobą pomówić o tej niezwykłej parze i ich dość nietypowym podejściu do biznesu. Mildred wybuchnęła śmiechem. - Wszystko działa, więc nie psuj tego. A moŜe wpadniesz dziś na kolację? Przygotuję zapiekankę z sałatką i wyjmę z zamraŜalnika placek z owocami. Qwilleran przyjął bezzwłocznie zaproszenie i wybrał się specjalnie do Mooseville, Ŝeby kupić dla Mildred butelkę jej ulubionej szkockiej whisky i sok z białych winogron dla siebie. Dorzucił jeszcze zapas smakołyków dla swoich kotów. Kiedy wrócił z miasta, Koko przebywał w tylnym korytarzu, zajęty nowym odkryciem. Korytarz słuŜył jako pomieszczenie dla wycieraczki w kolorze błota, garderoba z wieszakami na kurtki, składzik na środki czystości i inne rzeczy. Koko
wczołgał się pod dywanik, po czym zaczął się wiercić i wydawać gardłowe pomruki. Qwilleran podniósł chodniczek. Pod spodem znajdowała się klapa o powierzchni około pół metra kwadratowego, z wpuszczonym w drewno metalowym kółkiem-uchwytem. Kot obwąchiwał z zacięciem owo znalezisko. Qwilleran ujrzał w wyobraźni podziemie pełne rur i tajemniczą plątaninę przewodów, a jego ciekawość dorównywała kociej. - Usuń się, stary, rzucimy na to okiem - powiedział. Znalazł w składziku latarkę i podniósł cięŜki dębowy właz. - To piasek! Nic tylko piasek! Koko balansował na krawędzi otworu, gotów skoczyć w czeluść. - Nie! - zagrzmiał Qwilleran i kot się skrzywił, cofnął i od- maszerował, by zająć się nonszalanckim lizaniem futra. Nim Qwilleran wyruszył do chaty Mildred, jego towarzysze zostali nakarmieni i teraz wylegiwali się na ganku z widokiem na jezioro. Siedzieli w plamie światła słonecznego, całkowicie zadowoleni ze swego losu, czemu nie naleŜało się dziwić. Skonsumowali puszkę czerwonego tuńczyka (bez ciemnej skóry) i dwie wędzone ostrygi. Teraz zaŜywali relaksu w leniwych pozach, Qwilleran zaś udał się na palcach po swój aparat fotograficzny, ale gdy tylko koty zauwaŜyły, Ŝe patrzy na nie przez celownik, Yum Yum zaczęła się drapać po uchu, zezując idiotycznie niebiańskimi oczami, podczas gdy Koko przewrócił się na bok i zajął nasadą swojego ogona, wysuwając jedną łapę ku firmamentowi. Obydwoje zostali przegnani z ganku i zamknięci w chacie, nim Qwilleran wyruszył spacerkiem do domku Mildred, pół mili dalej. Z jego działką graniczył odludny kawałek plaŜy, obmywany leniwymi falami. Dalej widać było nawis skalny nad wodą, znany powszechnie jako Mewi Punkt, choć rzadko moŜna było zauwaŜyć tu mewę, chyba Ŝe jezioro wyrzuciło na brzeg
jakąś zdechłą rybę. Za Mewim Punktem na wydmie przycupnęło dwanaście domków - istny kalejdoskop stylów architektonicznych: rustykalnego, nowoczesnego, spokojnego czy po prostu paskudnego, jak chociaŜby budowla przypominająca kształtem łódkę, naleŜąca rzekomo do emerytowanego kapitana Ŝeglugi morskiej. Ostatni w szeregu był Ŝółty domek Mildred. Nieco dalej, na wydmie, trwały prace budowlane. Wylano juŜ fundamenty, zaczęto teŜ wznosić drewniany szkielet. Na szczyt wydmy prowadziło dwadzieścia drewnianych stopni, aŜ do tarasu z jego stołem i Ŝółtym parasolem, i gdy Qwilleran dotarł na górę, Mildred juŜ czekała na niego, a jej pulchną figurę okrywała luźna sukienka plaŜowa. - Co to takiego? - spytał Qwilleran, machając ręką w stronę budowy. - Osiedle mieszkalne - odparła ze smutkiem. - Nie jestem z tego powodu szczęśliwa, ale zaproponowali nam dostęp do klubu i basenu, więc nie jest tak źle. Woda w jeziorze i tak jest za zimna, Ŝeby się kąpać, więc. czemu nie? Przekazując gospodyni butelki, zaproponował, Ŝe przygotuje drinki, więc Mildred skierowała go do wnętrza domu i pokazała, gdzie znaleźć szklanki i lód. Ich głosy wydawały się stłumione, poniewaŜ na ścianach wisiały ręcznie tkane kołdry o wzorach tradycyjnych i dziko nowoczesnych. Na rogach były wyszyte inicjały H.M. - Wymagają pewnie mnóstwa roboty - zauwaŜył Qwilleran, wyczuwając temat do swojej rubryki. - Ja zajmuję się tylko aplikacją - wyjaśniła. - Kołdry szyją moje pracownice. Prócz pracy w szkole, pisania do lokalnej gazety i zbierania pieniędzy na szpital Mildred nadzorowała niedochodowy projekt dla rękodzielników o niskich zarobkach. Qwilleran popatrzył na nią z podziwem.
- Odznaczasz się niewyczerpaną energią, Mildred. Nie usiedzisz w miejscu! - Więc dlaczego nie mogę zrzucić wagi? - spytała, ignorując skromnie komplement. - Jesteś przystojną kobietą. Nie martw się o kilogramy. - Lubię gotować i lubię jeść - wyjaśniła. - A moja córka mówi, Ŝe mam za mało ćwiczeń z prawdziwego zdarzenia. MoŜesz mnie sobie wyobrazić, jak uprawiam jogging? - Co u Sharon? Cieszy się macierzyństwem? - No cóŜ, prawdę powiedziawszy, ma dość siedzenia w domu. Chce wrócić do uczenia. Roger uwaŜa, Ŝe powinna zaczekać jeszcze rok. Co ty na to, Qwill? - Pytasz bezdzietnego kawalera, nieudanego męŜa, pozbawionego krewnych i własnego zdania!... Tak przy okazji, widziałem Rogera, jadąc z Pickax. Gnał na złamanie karku do redakcji, Ŝeby oddać artykuł do sobotniego wydania. Mildred podsunęła mu skwierczący półmisek z nadziewanymi grzybami i rumaki. - Podobał mi się twój artykuł o preparatorze zwierząt, Qwill. - Dzięki. To był ciekawy temat, dowiedziałem się teŜ, Ŝe wypchana głowa zwierzęcia nie powinna nigdy wisieć nad kominkiem; schnie od tego. Niewykluczone, ze będę musiał zawieźć do szpitala łeb łosia, który wisi w mojej chacie, Ŝeby zrobili mu lifting twarzy. Chciałbym teŜ zrobić coś ze ścianami pomalowanymi na biało. Wyglądałyby lepiej, gdyby miały naturalny kolor drewna. - Ale wnętrze byłoby ciemniejsze - zauwaŜyła Mildred. - MoŜesz oczywiście zainstalować świetliki. - Nie przeciekają? - Nie, jeśli zatrudnisz solidnego stolarza. - A gdzie go znajdę? Przypuszczam, Ŝe mam zadzwonić do pana Glinko. Czy ktoś zwrócił uwagę na jego zdzierstwo, Mildred? To monopol, narzucanie cen, ograniczanie wolności
konkurencji i unikanie podatków. Nie przyjmują czeków i chyba nie prowadzą księgowości. - Wszystko ma w głowie pani Glinko - wyjaśniła Mildred. - Ta kobieta to chodzący komputer.- Urząd skarbowy patrzy podejrzliwie na chodzące komputery. - Ale musisz przyznać, Ŝe to ogromna wygoda dla takich turystów jak my, którzy spędzają tu lato. - Cały czas się zastanawiam, co jeszcze zapewniają prócz hydraulików i stolarzy. - Jesteś cyniczny, Qwill. Co się stało z twoim grzejnikiem? - Martwy pająk w płomieniu pilota, tak przynajmniej twierdził hydraulik; nie wiem, czy w to wierzyć. Glinko przysłała mi do tej roboty kobietę! Mildred przytaknęła. - Małego Joe. - Nie takiego małego. Znasz ją? - Oczywiście, Ŝe ją znam! - Mildred uczyła w miejscowej szkole przez ponad dwadzieścia lat i znała całe pokolenie uczniów, a takŜe ich rodziców. - Nazywa się Joanna Trupp. Jej ojciec zginął tej wiosny w dziwny sposób.- Ten okręg charakteryzuje się wysokim odsetkiem śmiertelnych wypadków - zauwaŜył Qwilleran. - Ludzie doŜywają wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat albo umierają młodo - polowania, utonięcia, kraksy samochodowe, śmierć pod kołami traktorów... Mildred przywołała go do stołu. - Czy Mały Joe jest kompetentnym hydraulikiem? - ciągnął. - Zastanawiam się, czy nie napisać artykułu o jej nietypowym zajęciu. - Nie wiem, czego wymaga się od solidnego hydraulika - wzruszyła ramionami Mildred. - Ale w szkole zawsze była dobra z prac ręcznych. Nie mam pojęcia, dlaczego zdecydowała się zdobyć uprawnienia hydraulika. Po co jakakolwiek kobieta miałaby naprawiać
toalety i odpływy, wtykać głowę pod zlew kuchenny i wpełzać pod domy? Nie lubię nawet sprzątać łazienki! Zapiekanka składała się z indyka, domowych kluseczek i karczochów, i wprawiła Qwillerana w doskonały humor. Sałatka cesarska pogłębiła jeszcze jego zadowolenie. Placek z malinami przyprawił go niemal o niebiańską rozkosz. Mildred, podając kawę na tarasie, powiedziała: - Jutro wieczorem jest przyjęcie na wydmach. MoŜe przyjdziesz jako mój chłopak i poznasz kilku przyjezdnych? Wszystko organizują Doc i Dottie Madley. On jest dentystą z Pickax, jak wiesz. PrzyjeŜdŜają to na weekendy. - Kto jeszcze będzie? - Prawdopodobnie Comptonowie; poznałeś ich, oczywiście... Urbankowie są na emeryturze; on jest chemikiem, pasjonat golfa i nudziarz... John i Vicky Bushland mają studio fotograficzne w sąsiednim okręgu. On jest zapalonym wędkarzem. Wszyscy nazywają go „Krzaczastym", co jest zabawne, bo nie ma zbyt duŜo włosów... adwokat z Nizin, świeŜo po rozwodzie. Nie wiem, czy przyjedzie w tym roku... Jest jeszcze młoda kobieta, która wynajmuje chatę Dunfieldów... - A ten emerytowany kapitan? - Kapitan Phlogg nigdy się nie udziela towarzysko, dzięki Bogu. To wariat, i to pod niejednym względem. - Chciałbym o nim napisać, ale to antypatyczny stary dziwak. Byłem kilka razy w jego sklepie z antykami, ale to farsa! - Jest oszustem - poinformowała go Mildred konfidencjonalnym tonem. - Nigdy nie pływał po morzu! Był po prostu cieślą okrętowym w starej stoczni niedaleko Purple Point. - Co on robi w takiej enklawie towarzyskiej jak klub „Na Wydmach"? - Chcesz posłuchać historyjki, która tu krąŜy? Phlogg kupił działkę nad jeziorem, kiedy była warta grosze. Wyłudzał drewno ze stoczni i zbudował domek własnymi rękami, a teraz
ceny działek z dostępem do jeziora sięgają dwóch tysięcy dolarów za stope kwadratową! A teraz dobra rada, Qwill - nigdy nie wypuszczaj kotów. Trzyma psa, który cieszy się reputacją kociego zabójcy. Comptonowie podali go do sądu, kiedy ich pupil został pokiereszowany. Rozległ się stłumiony dźwięk telefonu i Mildred przeprosiła Qwillerana. Słyszał jej rozmowę zza rozsuwanych drzwi. - Cześć, Roger! Słyszałam, Ŝe pilnujesz dziś wieczór dzieciaka... Nie, a o co chodzi?... Kto?... Och, to straszne! Jak to się stało?... Co pocznie jego rodzina? Mają trójkę dzieci!... No cóŜ, dziękuję, Ŝe mi powiedziałeś, Roger, ale to naprawdę zła wiadomość. MoŜe uda nam się zebrać dla nich trochę pieniędzy. Wróciła na taras, wyraźnie zmartwiona. - To był Roger - powiedziała. - Utopił się młody człowiek, z którym chodził do szkoły. - Jak to się stało? - spytał Qwilleran. - Pojechał na ryby i nie wrócił do domu. Znaleźli ciało u ujścia rzeki. Jutro będzie o tym w gazecie. - Wypadek z łódką? - Nie, łowił z brzegu. To okropne. Przez całą zimę był bez pracy, właśnie go zatrudnili przy tej budowie osiedla. Mildred zaproponowała mu jeszcze kawy, ale Qwilleran odmówił, tłumacząc, Ŝe chce wrócić do domu, nim zaatakują komary. Prawdziwy powód był inny - doznawał dziwnego wraŜenia w górnej wardze, lekkiego mrowienia pod wąsami, które w jakiś niewytłumaczalny sposób zawsze zwiastowało kłopoty. Pokonał półmilowy odcinek plaŜy szybciej niŜ zwykle. Ostatnie kilkaset metrów przebiegł, ulegając dziwnemu impulsowi. Kiedy wspinał się po wydmie, słyszał przeraźliwe miauczenie Koko, a gdy otworzył drzwi, poczuł zapach gazu!
Rozdział drugi Kiedy Qwilleran wrócił od Mildred i stwierdził, Ŝe chata jest pełna trujących wyziewów, zadzwonił na numer państwa Glinko. - Usługi Glinko! - oznajmił kobiecy głos, z naciskiem na nowe słowo. Opisał szybko sytuację, nie kryjąc zrozumiałego niepokoju. - Cha, cha, cha! - roześmiała się pani Glinko. - Proszę nie zapalać zapałek! - Nie musi mi pani tego mówić - odwarknął. - Proszę tylko kogoś szybko przysłać. Otworzył drzwi i okna, koty zaś zamknął w szopie na narzędzia. Po kilku minutach na polanę podjechała furgonetka, a kierowca wkroczył do chaty i zaczął węszyć, nie kryjąc sceptycyzmu. Nagle wyszedł z powrotem na dwór i spojrzał w stronę dachu. Qwilleran wyszedł za nim i teŜ popatrzył w górę. - Ptasie gniazda - oświadczył męŜczyzna. - To zdarza się cały czas. Widzi pan tę słomę sterczącą z wylotu wentylacyjnego? Jakiś ptak zbudował tam gniazdo, a czad z pańskiego grzejnika przenika do wnętrza domu. Wystarczy wejść tam po drabinie i wyczyścić wylot. Qwilleran zrobił, jak mu powiedziano, dochodząc przy tym do wniosku, Ŝe usługi Glinko, jakkolwiek przeŜarte korupcją, są na przyzwoitym poziomie. Firma poradziła sobie z dwiema awariami w ciągu jednego dnia fachowo i punktualnie. Znalazł w szopie na narzędzia drabinę, wspiął się na dach i wyciągnął z otworu wentylacyjnego kłąb zaschniętej trawy i skorupki jajek, dumny ze swej skuteczności. Miał nawet wraŜenie, Ŝe zaczyna powoli przyzwyczajać się do wiejskiego Ŝycia. Tu, wysoko w górze, odczuwał upajającą radość. Nie miał ochoty schodzić na dół, ale długi czerwcowy dzień dobiegał juŜ końca, poza tym nadciągały komary, z szopy zaś dochodziły pełne protestu miauczenia.
Sadowiąc się na ganku w towarzystwie kotów, wreszcie się odpręŜył. Przed domkiem krąŜyły małe Ŝółte ptaki, jakby prowokując swych odwiecznych wrogów; Koko i Yum Yum rzucały się co chwila w bezowocną pogoń, dopóki się nie zmęczyły, wyraŜając niezadowolenie nerwowym podrygiwaniem ogonów. Tak skończył się ich pierwszy gorączkowy dzień letnich wakacji w Mooseville. Był ledwie zapowiedzią tego, co się miało jeszcze wydarzyć. Qwilleran zapomniał o utonięciu przyjaciela Rogera MacGil- livraya aŜ do następnego ranka, kiedy to kupił gazetę. Udał się do Mooseville na śniadanie w hotelu „Northern Lights" i zaczął czytać przy stoliku. Na pierwszej stronie widniał tekst Rogera: Mieszkaniec Mooseville topi się w rzece Buddy Yarrow, lat 29, mieszkaniec Mooseville, utonął w czwartek wieczorem w rzece Ittibittiwassee, kiedy łowił ryby. Jego ciało znaleziono u ujścia rzeki w piątek rano. Policja prowadziła poszukiwania przez całą noc, kiedy jego Ŝona Linda, lat 28, zgłosiła zaginięcie męŜa. Według rzecznika biura szeryfa Yarrow zsunął się prawdopodobnie z brzegu do wody. W miejscu, gdzie znaleziono pudełko z przynętami, doszło do obsunięcia błotnistej ziemi, rzeka zaś ma tam znaczną głębokość. Yarrow był dobrym pływakiem, jak zeznała jego Ŝona, co nasunęło prowadzącym śledztwo przypuszczenie, Ŝe jej mąŜ uderzył się głową o kamień, spadając do wody. W raporcie koronera mówi się o powaŜnych obraŜeniach czaszki. Policja podejrzewa, Ŝe silny prąd, będący rezultatem zeszłotygodniowych opadów, porwał ogłuszoną lub nieprzytomną ofiarą aŜ do ujścia rzeki, gdzie zwłoki zaplątały się w zwisające nad wodą gałęzie wierzb. „Zawsze łowił w zakolu rzeki - powiedziała Linda Yarrow. - Nie miał łódki. Lubił wędkować z brzegu". Oprócz Ŝony, Lindy Tobin z domu, Yarrow pozostawił trójkę dzieci: Bobbiego lat 5, Terry lat 3 i sześciomiesięczną Tammy. Uczył się w szkołach w okręgu