ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Lilian Jackson Braun - Kot, który. . . 10 - Kot, który rozmawiał z duchami

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Lilian Jackson Braun - Kot, który. . . 10 - Kot, który rozmawiał z duchami.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lilian Jackson Braun
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 191 stron)

Kotktóry rozmawiał z duchami Lilian Jackson Braun GTW

tom 10. Kot, który rozmawiał z duchami Przełożyła Anna Gren

Tytuł oryginalny serii: The Cat Who... Series! Tytuł oryginału: The Cat Who Talked To Ghosts Tłumaczenie z oryginału: Anna Gren Projekt okładki: Aleksandra Mikulska Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o. ISBN 978-83-61226-50-5 Elipsa Sp. z o.o. 01-673 Warszawa, ul. Podleśna 37 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed in EU INFORMACJE (0 22) 624 16 07 (od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)

Rozdział pierwszy Jim Qwilleran jest teraz bogatym człowiekiem. Ściśle rzecz biorąc, jest najbogatszym obywatelem Moose County. Okręg ten, jak powszechnie wiadomo, znajduje się czterysta mil na północ od Wszelkich zamieszkanych terenów. Jest on odizolowanym skalistym zakątkiem położonym w bezpiecznej odległości od zbrodni, korków ulicznych i zanieczyszczeń powietrza, występujących na gęsto zaludnionych terenach na południe od okręgu. Tubylcy z szowinistyczną pogardą patrzą na mieszczuchów, a ich ojczyznę nazywają Nizinami. Zanim Qwilleran odziedziczył swój wielki majątek, pracował na Nizinach jako dziennikarz. Przez dwadzieścia pięć lat jego teksty na temat świeżo popełnionych zbrodni pojawiały się w rubrykach kryminalnych najważniejszych dzienników. Miliony ludzi znały jego nazwisko (pisane w sposób nietypowy przez „Qw”) i fotografię (tu zwracały uwagę jego bujne wąsy). Aż wreszcie, w niełatwym okresie życia, po pięćdziesiątce, odziedziczył fortunę Klingenschoenów, przeszedł na emeryturę i zamieszkał w Moose County. Obecnie żyje skromnie w Pickax City, stolicy okręgu (trzy tysiące mieszkańców), dzieląc niewielkie mieszkanko z dwoma syjamskimi kotami. Chociaż należy do niego połowa Moose County i spora część New Jersey, pisuje felietony w lokalnej gazecie, jeździ małolitrażowym samochodem i spotyka się z pracownicą miejscowej biblioteki. W Pickax można często spotkać wysokiego, silnie zbudowanego mężczyznę z wydatnym wąsem. Czasem jeździ na rowerze, czasem je obiad w restauracji albo odwiedza księgarnię z używanymi książkami. Nadal dużo czyta. Chociaż zatroskane oczy oraz opadające wąsy nadają jego obliczu wyraz smutku, trzeba stwierdzić, że Qwilleran jest zadowolony z życia. Nic dziwnego, że interesuje się przestępstwami. Tkwią w nim przecież tak charakterystyczne dla dziennikarzy: naturalna ciekawość świata i cynizm. Potrafi wyczuć zbrodnię, dokładnie tak samo jak kot umie wywęszyć mysz. W ostatnim czasie nie dawały mu spokoju podejrzenia, dotyczące incydentu, który wszyscy uznali za wypadek. O początku tej historii najlepiej opowie sam Qwilleran. Oto słowa, które dziennikarz zarejestrował na taśmie magnetofonowej wkrótce po tym, gdy w środku nocy musiał wyruszyć do North Middle Hummock:

Czułem, że telefon zaraz zadzwoni. Wiedziałem o tym całe dziesięć sekund wcześniej. Wiedziałem, zanim jeszcze jego dźwięk przerwał pierwszy akt Otella. Był niedzielny wieczór na początku października. Siedziałem ubrany w pidżamę i spokojnie słuchałem opery. Kasetę z nagraniem przywiozła mi z Anglii Polly Duncan. Koty też były spokojne, chociaż niekoniecznie słuchały muzyki. Koko siedział dumnie wyprostowany na stoliku do kawy i lekko się kołysał. Jego skośne, niebieskie oczy błyszczały. Muzyka operowa wprawia go zawsze w trans. Yum Yum leżała zwinięta w kłębek na moich kolanach z łapkami przyciśniętymi do uszu. A była to bez wątpienia kocia ocena muzyki Verdiego. Ja sam nie należę do wielkich miłośników opery, ale Polly usiłuje mnie nawrócić. Muszę jednak przyznać, że Otello Verdiego to kawałek dobrej muzyki. Na operowej scenie właśnie rosło napięcie związane z wybuchem pijackiej burdy, gdy Yum Yum zesztywniała i podkurczyła pazurki. W tej samej chwili Koko szeroko otworzył oczy i zastrzygł uszami w kierunku telefonu. A w dziesięć sekund później rozległ się dźwięk dzwonka. Spojrzałem na zegarek. Niewiele osób w Pickax ma odwagę, by telefonować po północy. - Słucham - powiedziałem ze złością, oczekując, że usłyszę pijacki głos, który pyta o Nadine, Doreen czy Chloreen, przekrzykując nocny gwar w barze. Telefonujący mógłby też zapytać krótko: „Chtomówwii?” W takim przypadku odpowiedziałbym z chłodną dystynkcją: „A do kogo szanowny pan dzwoni?” Wtedy on natychmiast odłożyłby słuchawkę, nawet nie próbując przeklinać. Ze wszystkich znanych mi krótkich zwrotów najskuteczniej w takich okolicznościach odstrasza rozmówcę pytanie zaczynające się od słów „A do kogo...?” Tym razem na linii nie było jednak żadnego bywalca barów. Głos, który usłyszałem, brzmiał tak, jakby należał do Iris Cobb. Chociaż, zamiast radości, brzmiała w nim teraz jakaś niepokojąca, łzawa nuta - Bardzo przepraszam, panie Q, że dzwonię tak późno. Ale strasznie jestem zdenerwowana. - Co panią martwi? - zapytałem szybko. - Słyszę jakieś dziwne hałasy - odpowiedziała, pochlipując. Pani Cobb mieszka samotnie na starej farmie, daleko na wsi, gdzie nieczęsto zdarzają się hałasy, a każdy najcichszy nawet dźwięk brzmi szczególnie donośnie w nocy. W takich okolicznościach stukotanie i zgrzytanie pieca czy elektrycznej pompy może być co najmniej denerwujące, a obluzowana okiennica uderzająca o ścianę budynku może doprowadzić do szaleństwa.

- Czy ten dźwięk przypomina jakiś mechanizm albo kojarzy się z czymś obluzowanym na zewnątrz budynku? - zapytałem. - Nie, nie. To coś innego - powiedziała z roztargnieniem, jakby właśnie nadsłuchiwała. - Znowu to słyszę! - Jaki to dźwięk, pani Cobb? - zapytałem zaciekawiony. Zawahała się przez chwilę, a potem powiedziała nieśmiało: - To brzmi przerażająco. Jak głos z zaświatów. Jak miałem zareagować na takie oświadczenie? Pani Cobb zawsze uważała, że obecność ducha w starym domostwie to coś zabawnego. Ale tej nocy w jej głosie brzmiało prawdziwe przerażenie. - Czy może pani dokładnie opisać te odgłosy? - To brzmi jak stukanie w ściany... szczękanie... jęczenie... Czasem rozlega się krzyk. Przygładziłem ręką wąsy, które zwykle jeżą się w takich jak ten momentach. Był październik, a ludzie w Moose County lubią świętować Halloween przez cały miesiąc. Już teraz na każdym frontowym ganku leżały dynie, a białe prześcieradła duchów wisiały na drzewach. Może jacyś dowcipnisie zaczęli swoje figle wcześniej niż zwykle albo był to żart rozwydrzonych dzieciaków z pobliskiego Chipmunk. - Powinna pani wezwać policję - poradziłem jej spokojnie. - Może im pani powiedzieć, że ktoś podejrzany kręci się koło domu. - Dzwoniłam do nich przedwczoraj - odpowiedziała. - Ale kiedy szeryf zjawił się u mnie, nic się nie działo. Byłam bardzo zakłopotana. - Jak długo to trwa? To znaczy kiedy po raz pierwszy usłyszała pani te dziwne odgłosy? - Mniej więcej dwa tygodnie temu. Na początku tylko coś stukało tu i ówdzie. Niezbyt głośno. Jej głos brzmiał teraz spokojniej. Pomyślałem, że najlepiej będzie z nią porozmawiać. Wygada się i opowie o swoich lękach. - Czy wspominała pani komuś o tym, co się dzieje? - Tak... Powiedziałam o tym ludziom, którzy mieszkają na końcu ulicy. Ale nie potraktowali sprawy poważnie. - A wspominała pani o tym Larry'emu albo panu Tibbittowi? - Jakoś nie miałam na to ochoty. - Dlaczego?

- No cóż, panie Q. W świetle dnia, gdy słońce świeci i tak dalej, głupio mi o tym mówić. Nie chcę, żeby pomyśleli, że przeżywam załamanie nerwowe. Było to zupełnie zrozumiałe. - Uważam, że powinna pani zapalać światła w ogrodzie po zmroku. - O tak. Zawsze to robię. I ciągle wyglądam. Ale nic tam nie ma. Wydaje się, że te odgłosy dochodzą z wnętrza domu. - Zgadzam się, że to wszystko wygląda zagadkowo - powiedziałem, starając się, by w moich słowach brzmiało spokojne zainteresowanie i chęć niesienia pomocy. - A może wsiądzie pani do auta, pojedzie do Indian Village i spędzi noc z Susan? I nad tym wszystkim zastanowimy się rano. Na pewno znajdzie się jakieś logiczne wytłumaczenie. - Ale nie mogę tego zrobić! - zawołała głosem załamującym się od płaczu. - Moje auto jest w stodole, a boję się tam pójść. Och, panie OJ Nie wiem, co robić!... O mój Boże! Znowu się zaczyna! - powiedziała, a jednocześnie rozległ się krzyk, który sprawił, że poczułem ciarki na grzbiecie. - Coś jest za oknem! - Proszę się opanować, pani Cobb - oświadczyłem stanowczo. - Przyjadę i zabiorę panią do Indian Village. Proszę zadzwonić do Susan i powiedzieć, że pani do niej przyjedzie. Niech pani spakuje torbę. Zobaczymy się za dwadzieścia minut. I proszę wypić trochę ciepłego mleka. Wciągnąłem na pidżamę spodnie i sweter, chwyciłem kluczyki od samochodu i kurtkę. Wybiegłem z mieszkania, omal nie przewracając się o kota, który przypadkiem wszedł mi pod nogi. Pani Cobb miała problemy zdrowotne, więc te hałasy mogły być równie dobrze wytworem jej wyobraźni. Mógł to być również efekt przyjmowanych leków. Ale nie były przez to mniej przerażające. Droga do domu na farmie w North Middle Hummock zajmuje zwykle trzydzieści minut. Ja pokonałem ją w dwadzieścia. Na szczęście nie było ruchu. W tę niedzielną noc wszyscy mieszkańcy Moose County siedzieli w domu, chrapiąc przed telewizorami. Stary bruk Main Street błyszczący po niedawnym deszczu wyglądał niczym nocna sceneria z jakiegoś sensacyjnego filmu. Minąłem trzy przecznice składające się na centrum Pickax. Pędząc z szybkością stu kilometrów na godzinę, zostawiłem za sobą pierwsze i jedyne w mieście skrzyżowanie ze światłami. Za rogatkami skończyły się latarnie. Nie świecił księżyc, a na wiejskich drogach panowały egipskie ciemności. W dziewiętnastym wieku był tu region górniczy. Teraz przy szosie stały opuszczone szyby, rozpadające się budynki i znaki ostrzegające przed niebezpieczeństwem. Ale wszystko to kryło się w ciemnościach bezksiężycowej nocy.

Prowadziłem przy włączonych długich światłach. Jechałem wzdłuż pomarańczowych linii, wypatrując jedynego na tej trasie punktu orientacyjnego - otwartego przez całą noc lokalu o nazwie „Dimsdale Diner”. Światła baru słabo widoczne przez brudne szyby migotały w ciemności. Dzięki nim mogłem rozpoznać skrzyżowanie, na którym należało skręcić w kierunku Ittibittiwassee. Droga na tym odcinku była prosta i gładka, więc przyspieszyłem do stu czterdziestu kilometrów na godzinę. Za Old Plank Bridge szosa stawała się kręta, bo teren był górzysty. Zwolniłem więc do bezpiecznej szybkości stu kilometrów na godzinę. Przez cały czas myślałem o kobiecie, która na mnie czekała. Biedna pani Cobb przeżyła więcej tragedii niż inni ludzie. Kilka lat wcześniej, gdy jeszcze mieszkałem na Nizinach i pisywałem artykuły dla „Daily Fluxion”, była moją gospodynią. Wynajmowałem u niej, w kiepskiej dzielnicy, umeblowany pokój znajdujący się nad prowadzonym przez nią sklepem z antykami. Kiedy zamordowany został jej mąż, pani Cobb sprzedała sklep i przeniosła się do Pickax. Swoją fachową wiedzę wykorzystywała, pracując dla miejscowego muzeum. Obecnie zajmowała się Wiejskim Muzeum Goodwinterów i mieszkała w jednym ze skrzydeł zabytkowego budynku na farmie. Było więc zupełnie zrozumiałe, że zdesperowana kobieta zadzwoniła właśnie do mnie. Byliśmy parą dobrych przyjaciół, chociaż nasze stosunki miały w sobie pewną sztywność. Zwracaliśmy się do siebie wyłącznie w formie „pani Cobb” i „panie Q”. Podejrzewałem, że pani Cobb mogło zależeć na nieco cieplejszych relacjach między nami. Ale nie była w moim typie. Podziwiałem jej zdolności biznesowe i fachową wiedzę na temat antyków. Jednak w relacjach z mężczyznami lubiła grać rolę słabej kobietki, co wydawało mi się męczące. Pani Cobb przyrządzała w swojej kuchni prawdziwe cuda. Muszę przyznać, że miałem wielką słabość do jej duszonej wołowiny i ciasta kokosowego. A moje koty dałyby się zabić za jej klopsiki. Dlatego więc pędziłem w pidżamie w kierunku North Middle Hummock. Jechałem, by pomóc bezradnej, przerażonej kobiecie. Przez chwilę przemknęła mi przez głowę myśl, że rozpaczliwy telefon pani Cobb to jakaś sztuczka, żeby sprowadzić mnie do jej domu w środku nocy. Od chwili, gdy odziedziczyłem te cholerne pieniądze Klingenschoenów, jestem nieufny wobec przyjaźnie zachowujących się pań. I miałem się na baczności, gdy poczciwa pani Cobb z ciężarówką pełną książek kucharskich sprowadziła się do Pickax. Lubię dobrze zjeść i zawsze uważałem panią Cobb za doskonałą kucharkę, ale jak na mój gust nosi ona na sobie zbyt wiele różowości i plisek, nie wspominając już o okularach w oprawce ozdobionej sztucznymi brylancikami. Poza tym związałem się już wcześniej z Polly Duncan, która była inteligentna, wykształcona, inspirująca, czuła... i bardzo zazdrosna.

Nocna jazda do North Middle Hummock była w istocie błądzeniem po omacku. Miasteczko prosperowało doskonale w dawnych czasach. Wtedy, gdy jeszcze działały kopalnie. Ale kryzys ekonomiczny po pierwszej wojnie światowej zmienił North Middle Hummock w widmowe miejsce: rumowisko porośnięte chwastami i kompletnie niewidoczne w bezksiężycową noc. Nie było latarni ulicznych ani jakichkolwiek widocznych punktów orientacyjnych, a wszystkie drzewa i krzewy wyglądały podobnie. Wreszcie, gdy światła mojego samochodu wyłowiły z ciemności jasne ogrodzenie farmy Fugtree, gotów byłem wznieść toast na cześć białej farby. Jeszcze kawałek ciemnej drogi i minąłem pomalowany na biało domek, w którego oknach zauważyłem drżące światło. Widocznie ktoś oglądał telewizję. To miejsce oznaczało początek Black Creek Lane, ślepej uliczki, na której końcu stał dom Goodwinterów. Odetchnąłem z ulgą. Pani Cobb odziedziczyła historyczny dom Goodwinterów po swoim trzecim mężu, Herbie Hackpole'u. Ich małżeństwo trwało jednak szokująco krótko. Później pani Cobb sprzedała posiadłość Towarzystwu Historycznemu, by mogło tu powstać muzeum. Sprzedała za jednego dolara! Była właśnie tego rodzaju osobą: niezwykle zacną i szczodrą. Kiedy jechałem żwirową drogą, zauważyłem, że ogród posiadłości Goodwinterów, który powinien być zalany światłem, okrywają ciemności. Zobaczyłem dom. Przerwy w dostawie prądu często zdarzają się w Moose County, ale przypomniałem sobie, że widziałem światła na farmie Fugtree i ktoś oglądał telewizję na rogu uliczki. Poczułem znajome mrowienie nad górną wargą. Objechałem wielki dom i znalazłem się po jego zachodniej stronie. Zaparkowałem ze światłami włączonymi i skierowanymi na wejście do mieszkania dyrektora. Wyjąłem latarkę ze schowka w samochodzie. Najpierw zastukałem w drzwi mosiężną kołatką. A kiedy nie było odpowiedzi, spróbowałem otworzyć drzwi. Nie zaskoczyło mnie, że okazały się otwarte. To zupełnie normalne w Moose County. Oświetliłem latarką hall przy wejściu i znalazłem włącznik światła. Nacisnąłem na próbę, ciągle myśląc, że nie ma prądu. Niespodziewanie instalacja w hallu zadziałała. Zapaliły się cztery elektryczne świece w żelaznym żyrandolu. - Pani Cobb! - zawołałem. - To ja, Qwilleran! Nie było żadnej odpowiedzi. Nie słychać było również stukania, szczękania czy jęczenia. Ani oczywiście żadnych krzyków. Prawdę powiedziawszy, w domu panowała niepokojąca cisza. Sklepione przejście po lewej stronie prowadziło do saloniku. Gdy tylko odnalazłem włącznik światła na ścianie, moim oczom ukazał się zestaw staroświeckich mebli. Dlaczego, zadałem sam sobie pytanie, ta przerażona kobieta wyłączyła wszystkie światła?

Koniuszki moich wąsów wysyłały niepokojące sygnały. Czasem chciałbym, żeby były mniej wrażliwe na otoczenie. Po drugiej stronie hallu drzwi do sypialni byty otwarte na oścież. Na łóżku stała na wpół spakowana, niewielka torba podróżna. Drzwi łazienki były zamknięte. - Pani Cobb! - zawołałem ponownie. Dziwnie niechętnie otworzyłem drzwi łazienki i zebrałem się w sobie, żeby zajrzeć do kabiny prysznicowej. Ciągle wołając panią Cobb, przeszedłem przez hall i skierowałem się do staromodnej kuchni z kominkiem, wielkim stołem i sosnowymi szafkami. Włączyłem światła i w tej samej chwili instynkt podpowiedział mi, co za chwilę zobaczę. Na blacie kuchennym stał karton mleka, a na podłodze leżała kobieta w różowej spódnicy i różowym sweterku. Oczy miała otwarte, a jej okrągła twarz była boleśnie wykrzywiona. Nie dawała żadnych znaków życia.

Rozdział drugi Kiedy Qwilleran znalazł ciało pani Cobb, doznał szoku, ale przede wszystkim poczuł smutek. Domyślił się wszystkiego, kiedy skręcił w Black Creek Lane i zobaczył pogrążony w ciemności dom. A teraz patrzył na różowe ubrania pani Cobb, przygładzał pięścią wąsy i czuł mieszaninę smutku i złości. To nie do pomyślenia, żeby ta szlachetna kobieta umarła tak wcześnie. Była u progu kariery, cieszyła się życiem! Podziwiali ją członkowie społeczności. Odziedziczyła spory majątek po swoim ostatnim mężu i została babcią w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Qwilleran wiedział jednak, że los bywa bezlitosny. Dziennikarz znalazł w kuchni telefon. Wykręcił numer policji i zdał sprawozdanie bez emocji, opisując wszystkie szczegóły. Telefon stał na blacie starej ławki szkolnej, która miała żelazne nogi. Ławka pochodziła z dawnego budynku szkolnego. W jej podnoszonym blacie było wgłębienie na długopisy, ołówki i atrament. Leżał tam notes z telefonami, otwarty na literze „E”. Qwilleran zadzwonił do Susan Exbridge, do Indian Village. Odebrała po pierwszym dzwonku. - Susan? Tu Qwill - powiedział dziennikarz smutnym głosem. - Czy Iris dzwoniła do ciebie niedawno? - Tak. Biedaczka była z jakiegoś powodu przerażona. Mówiła bardzo chaotycznie, ale zrozumiałam, że przywieziesz ją tu na noc. Na łóżku w pokoju gościnnym leży już pościel w różowych powłoczkach. - Taki był plan. Jestem teraz w domku Iris. Ona nie może do ciebie przyjechać. - Co się stało, Qwill? - Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Nie oddycha. Nie ma pulsu. Zadzwoniłem na policję. - To straszne! - krzyknęła Susan do słuchawki. - To okropne! Co my zrobimy bez Iris? Jestem załamana! - Susan lubiła dramatyzować, ale tym razem nie było w tym nic dziwnego. Obie kobiety były wspólniczkami w interesach. Założyły sklep w centrum Pickax, na którym widniał złoty szyld: „Exbridge & Cobb, antyki”. Uroczyste otwarcie miało się odbyć w sobotę. - Porozmawiamy jutro, Susan - powiedział Qwilleran. - Zaraz będzie tu szeryf.

- Mogę ci w czymś pomóc? - Odpocznij. Jutro będzie męczący dzień. Zadzwonię do Larry'ego, pewnie będzie potrzebował twojej pomocy w załatwieniu wszystkich formalności. Larry Lanspeak był prezesem Towarzystwa Historycznego. Był także wiceprezesem Wiejskiego Muzeum Goodwinterów i właścicielem miejscowego sklepu. Jako kupiec, członek różnych organizacji i aktor Klubu Teatralnego w Pickax wnosił mnóstwo energii do każdego przedsięwzięcia. Qwilleran zadzwonił do domu Larry'ego w eleganckiej dzielnicy West Middle Hummock. Chociaż była druga w nocy, Larry natychmiast odebrał, jakby było południe. - Larry? Tu Qwilleran. Przepraszam, że cię budzę. Dzwonię z muzeum. Iris zadzwoniła do mnie jakiś czas temu. Była w histerii. Natychmiast przyjechałem. Wiesz o jej chorym sercu, prawda? Spóźniłem się. Znalazłem ją martwą na kuchennej podłodze. Zawiadomiłem policję. Larry milczał dłuższą chwilę. - Larry? - To niemożliwe! - odezwał się Larry smutnym głosem. - Potrzebujemy jej! Była za młoda, żeby umrzeć! - Była w naszym wieku - powiedział Qwilleran, nie kryjąc przygnębienia. - Narzucę coś na siebie i przyjadę jak najszybciej. Boże! To straszna wiadomość! Carol będzie załamana! Qwilleran zapalił światła na podwórku i wyłączył światła w swoim samochodzie. Po chwili przed domem zatrzymał się wóz zastępcy szeryfa. Wysiadł z niego młody funkcjonariusz w czapce policyjnej. - To pan znalazł ciało? - spytał. - Tak, znalazłem ciało pani Cobb, dyrektorki muzeum. Zadzwoniła do mnie w panice jakiś czas temu. Przyjechałem, żeby jej pomóc. Jestem Jim Qwilleran z Pickax. Policjant skinął głową. Wszyscy wiedzieli, że mężczyzna z okazałymi wąsami jest najbogatszym człowiekiem w całym okręgu. Weszli do domu. Qwilleran zaprowadził zastępcę szeryfa do kuchni. - Karetka jest w drodze - powiedział policjant. - Zabiorą ciało zmarłej do szpitala w Pickax. Lekarz będzie musiał podpisać akt zgonu. - Być może będzie potrzebna pomoc doktora Halifaksa. Pani Cobb leczyła się u niego na serce. Policjant skinął głową i zapisał tę informację w raporcie.

- Pani Cobb zadzwoniła do mnie, ponieważ słyszała dziwne hałasy i bała się być sama. - Wezwała nas kilka dni temu. Myślałem, że ktoś się próbował włamać, ale nie znalazłem żadnych śladów. Jest pan jej krewnym? - Nie. Pani Cobb ma syna w St. Lois. To on będzie musiał podjąć decyzję, co dalej. Zaraz do niego zadzwonię i o wszystkim go powiadomię. W tym momencie nadjechała karetka i sanitariusze zabrali ciało Iris Cobb - kobiety, którą mieszkańcy cenili za hojność, wesołość i wiedzę o antykach. I wspaniałe wypieki - pomyślał Qwilleran. Za każdym razem, kiedy organizowano przyjęcie dobroczynne, pani Cobb piekła do późnej nocy ciasteczka z kawałkami czekolady, biszkopciki cytrynowo- kokosowe, babeczki z pekanami, rogaliki migdałowo-morelowe i inne wspaniałości. Dziennikarz pomyślał, że niektórzy mieszkańcy będą pamiętać Iris Cobb dzięki jej ciasteczkom. Qwilleran zaczął kartkować leżący na blacie ławki notes Iris. Szukał numeru jej syna. Niestety nie pamiętał jego imienia. Wydawało mu się, że młody człowiek nazywa się Dennis. Na pewno miał inne nazwisko niż ona. Gough? (wymawiane jako Gof), Lough? (Laf), a może Keough? (Kiou). Pod „H” znalazł numer telefonu z kierunkowym do St. Lois i natychmiast tam zadzwonił. Po chwili usłyszał zaspany męski głos. Nie po raz pierwszy Qwilleran dzwonił ze smutną wiadomością do krewnego zmarłej osoby. Dziennikarz starał się być delikatny w tego typu sytuacjach. Jego głos stawał się łagodny i pełen współczucia. - Dennis? - spytał ze smutkiem. - Przepraszam, że cię budzę o tak późnej porze. Mówi Jim Qwilleran, znajomy twojej matki. Dzwonię z North Middle Hummock. Młody człowiek natychmiast wpadł w panikę. - Co się stało? - spytał napiętym głosem. - Iris zadzwoniła do mnie po północy. Bała się być sama na farmie. Zaproponowałem, że zawiozę ją do znajomej... - Co się stało? Niech pan mi powie, co się stało! - Znalazłem ją na podłodze w kuchni. Zmarła na zawał serca - to nie ulega wątpliwości. Bardzo mi przykro, Dennis. W słuchawce rozległ się cichy jęk. - O Boże! Jutro, to znaczy dziś, miałem tam polecieć samolotem. Lekarz mamy radził, żebym się z nią spotkał. - Jej odejście to wielka strata dla nas wszystkich. Twoja matka miała tu wielu przyjaciół i cieszyła się szacunkiem całej społeczności.

- Wiem, pisała mi, że jest szczęśliwa. Po raz pierwszy w życiu znalazła swoje miejsce. - Chciałem z tobą porozmawiać o pogrzebie, Dennis. Czego od nas oczekujesz? Fundacja Klingenschoenów pokryje wszelkie wydatki. Czy Iris wspomniała kiedykolwiek o swoim testamencie? - Mój Boże, nie! - powiedział jej syn. - Była zbyt zajęta życiem! Nie wiem, co powiedzieć. Zupełnie się tego nie spodziewałem. Muszę się zastanowić. Porozmawiam o tym z Cheryl. - Zadzwoń do mnie tak szybko, jak to możliwe. Będę w domu twojej matki. W szpitalu czekają na instrukcje. Qwilleran odłożył słuchawkę i zerknął na regał stojący przy ścianie. Na jednej z półek znajdowały się książki kucharskie w miękkich okładkach. Iris miała kiedyś trzydzieści kilka książek kucharskich, które straciła w pożarze. Na innych półkach stały stare, cynowe talerze, miski i wielkie kufle z pokrywką. Na najwyższej półce stały mosiężne garnki i kasze. Obok kominka znajdowały się żelazne garnki, w których kiedyś gotowano na piecu. Było to miłe, przytulne pomieszczenie. Pani Cobb uwielbiała swoją kuchnię. Qwilleran przejrzał w roztargnieniu notes z telefonami zmarłej. Numery były wypisane dużymi, wyraźnymi literami - Iris miała wadę wzroku. Były tam głównie numery wolontariuszy pracujących w muzeum... numer kobiety o imieniu Kristi... numer Vince'a i Verony - kimkolwiek byli... oraz numer domowy i numer do gabinetu doktora Halifaksa. Mieszkańcy Pickax mogli dzwonić do swoich lekarzy w środku nocy. Skrót HB&B oznaczał pewnie kancelarię prawniczą Hasselricha, Bennetta i Bartera. Qwilleran domyślił się, że prawnicy z tej kancelarii zajmowali się sprawami spadkowymi pani Cobb. Iris odziedziczyła spory majątek po swoim trzecim mężu, chociaż nie przyjęła jego nazwiska. Qwilleran rozejrzał się po mieszkaniu, zastanawiając się, jak wyglądały ostatnie minuty życia Iris. W otwartej walizce leżącej na łóżku spoczywał różowy szlafrok i różowe klapki. Na szafce w kuchni stał karton z mlekiem. Qwilleran wstawił go do lodówki. W kuchence mikrofalowej był kubek z mlekiem. Kuchenka została wyłączona, ale mleko w kubku było wciąż ciepłe. Qwilleran wylał je do zlewu i opłukał kubek. Drzwi oddzielające kuchnię od muzeum były otwarte. Dziennikarz zaczął chodzić po pokojach, w których zorganizowano wystawę. Po chwili zadzwonił telefon. Qwilleran ucieszył się, że Dennis podjął tak szybko decyzję, ale w słuchawce odezwał się kobiecy głos. - Mówi Kristi z farmy Fugtree - przedstawiła się kobieta. - Czy Iris dobrze się czuje? Zobaczyłam karetkę przed jej domem.

- Przykro mi - powiedział Qwilleran ze smutkiem. - Pani Cobb nie żyje. Zmarła na atak serca. - Och, nie! Tak mi przykro! Wiem, że Iris leczyła się u doktora Hala, ale nie przypuszczałam, że to aż tak poważne. Czy mówię z panem Lanspeakiem? - Nie, jestem znajomym Iris z Pickax. - Jak to się stało? - Kobieta musiała być młodą osobą. Sprawiała wrażenie bardzo przejętej. - Wszystkie szczegóły będą w jutrzejszej gazecie. - Och, bardzo mi przykro! Naprawdę! Zobaczyłam światła karetki i poczułam, że muszę zadzwonić. - Rozumiem. - Dziękuję. Z kim mówię? - Nazywam się Jim Qwilleran - powiedział cicho dziennikarz. Miejscowe kobiety, które wiedziały, że Qwilleran jest bogaczem, piszczały z podniecenia, kiedy im się przedstawiał. Ale młoda kobieta powiedziała tylko: - Nazywam się Kristi Waffle. - To miło, że pani zadzwoniła. Dobranoc. Qwilleran usłyszał, jak przed domem zatrzymuje się samochód, i poszedł się przywitać z Larrym Lanspeakiem. Larry był ważną osobistością w miasteczku, ale wygląd miał całkiem zwyczajny. Blady, niskiego wzrostu, potrafił zagrać każdą rolę dzięki swojej mało charakterystycznej twarzy. - To prawdziwa tragedia! - powiedział dramatycznym tonem, potrząsając głową. Wszedł do domu Iris, stawiając wielkie kroki. Robił wszystko, żeby wydać się wyższym, niż był w istocie. - Nie da się wprost opisać, ile ta kobieta zrobiła dla naszej społeczności! I nie chciała za to ani grosza! Nie znajdziemy nikogo na jej miejsce... Jego wypowiedź przerwał dzwonek telefonu. - To pewnie jej syn z St. Lois - powiedział Qwilleran, podnosząc słuchawkę, i skrzywił się na dźwięk obcego męskiego głosu. - Tu Vince Boswell! - wrzasnął mężczyzna tak głośno, że dziennikarzowi omal nie pękły bębenki. - Co z Iris? Co się dzieje? Oglądaliśmy z żoną film na wideo i zobaczyliśmy światła karetki. - Pani Cobb zmarła na zawał serca. Bardzo mi przykro.

- A to ci heca! Wielka szkoda! - wrzasnął mężczyzna i zwrócił się grzmiącym głosem do żony: - Kotku! Jakiś facet mówi, że Iris zmarła na zawał! - Po chwili Qwilleran znowu usłyszał jego przeraźliwy wrzask: - Ja i żona bardzo lubiliśmy Iris! Możemy w czymś pomóc? Qwilleran trzymał słuchawkę parę centymetrów od ucha. - Raczej nie. Dziękuję za telefon. - Jesteśmy w pobliżu, jakby pan potrzebował pomocy. Proszę się nie krępować! - To miło z pana strony. Dobranoc, panie Bosworth. - Boswell! - wrzasnął mężczyzna. - Mieszkamy w domu za rogiem. Larry jest naszym znajomym. - Rozumiem. Dobranoc, panie Boswell. Doceniamy pańską troskę. Qwilleran odłożył słuchawkę i spytał Larry'ego: - Kto to jest Boswell? - Nie znasz Vince'a i Verony? Verona jest jedną z wolontariuszek pracujących w muzeum, a Vince pracuje nad katalogiem starych pras drukarskich w stodole. Pisze książkę o historii słowa drukowanego. Czy świat potrzebuje kolejnej książki na ten temat? - pomyślał dziennikarz. - Skąd wytrzasnąłeś tego faceta, Larry? - Przyjechał z Pittsburgha. Pewnie kibicował drużynie Steelers - pomyślał Qwilleran. - Vince zaproponował, że będzie pracować za darmo, jeśli pozwolimy mu mieszkać w pobliżu muzeum. Teraz, kiedy Iris odeszła, ktoś powinien pilnować muzeum. Boswellowie są godni zaufania. - Mogę tu mieszkać, aż znajdziecie kogoś na stałe - powiedział Qwilleran. - To miło z twojej strony, ale miałeś, zdaje się, inne plany. - Chętnie spędzę tu trochę czasu. Interesuje mnie kolekcja dokumentów w muzeum. Szukam materiałów na felieton. - Prawdę mówiąc, rozwiązałoby to nasz problem. Będziesz mieć osobną linię telefoniczną. Wolontariusze pracujący w muzeum mają swoje klucze. Nikt ci nie będzie przeszkadzać. - Oczywiście koty będą mieszkać ze mną - powiedział Qwilleran. - Koko ma intuicję policjanta, a Yum Yum złapała kiedyś mysz w muzeum. Odwiedzałem czasem Iris razem z kotami. Nigdy nie wyrządziły żadnej szkody. - Nie wątpię w to! Są świetnie wychowane. Powinny urządzić przyjęcie powitalne dla dzikich kotów z sąsiedztwa i podać na tacach myszy polne.

- Yum Yum i Koko to domowe koty - zaprotestował Qwilleran. - Nie chcę, żeby biegały po podwórku. Zadzwonił telefon. Tym razem był to Dennis. - Rozmawiałem z Cheryl, panie Qwilleran. Uważamy, że pogrzeb powinien się odbyć w Mooseville, gdzie matka miała tylu przyjaciół. Powinna być tam pochowana. Przylecę dziś tak, jak planowałem. Pozostawiam panu wolną rękę, jeśli chodzi o ceremonię. Matka pisała o panu w swoich listach. Wiem, że był pan dla niej bardzo dobry. - Cieszę się, że przyjedziesz. Będę czekać na lotnisku. Chciałbym zarezerwować dla ciebie pokój w hotelu „Pickax”, ale nie znam twojego nazwiska. - Hough - powiedział Dennis i przeliterował swoje nazwisko. - Wylatujesz z Minneapolis o piątej? - Tak... Panie Qwilleran, chciałbym panu coś powiedzieć, kiedy przyjadę. Chodzi o coś, co przydarzyło się mojej matce w zeszłym tygodniu. To ma związek z muzeum. Moja matka była tym bardzo zaniepokojona. Qwilleran przygładził wąsy. - Jestem ciekaw, co masz mi do powiedzenia. - Dziękuję za wszystko, panie Q. Matka tak się do pana zwracała, prawda? - Większość ludzi mówi do mnie Qwill. Ty też możesz mnie tak nazywać. Dziennikarz odłożył słuchawkę i zaczął myśleć o zmarłej. Przed śmiercią Iris była w złym stanie psychicznym, być może z powodu lekarstw. - Jaką decyzję podjął Dennis? - spytał Larry. - Zostawia nam wolną rękę. Pogrzeb odbędzie się tu. Fundacja Klingenschoenów pokryje wszystkie wydatki. Trzeba wszystkiego dopilnować. - To słuszna decyzja. Skorzystamy z usług Dingleberry'ego. Ceremonia odbędzie się w kościele Old Stone. - Czy mógłbyś zadzwonić w parę miejsc? Ja w tym czasie zrobię kawę - powiedział Qwilleran. - Trzeba zadzwonić do Dingleberry'ego i do szpitala. Lekarze pytali o nazwiska krewnych Iris. Jej syn ma na nazwisko Hough. - Dziennikarz przeliterował nazwisko. - Zadzwonię później do radia i redakcji gazety. W jutrzejszym wydaniu powinni zamieścić informację o śmierci Iris. We wtorek napiszę nekrolog. Powiem im, że muzeum będzie zamknięte przez cały tydzień. Usiedli przy stole w kuchni. Odsunęli na bok szklane świeczniki z różowymi świeczkami i pili kawę z kubków z majoliki, planując szczegóły. Trzeba było zaprosić znajomych zmarłej na uroczystość, która miała się odbyć w domu pogrzebowym

Dingleberry'ego we wtorek wieczorem, i zorganizować ceremonię żałobną w kościele przy Park Circle w środę rano. Ustalili, że na czele konduktu idącego na cmentarz stanie Orkiestra Pogrzebowa Pickax. Jako były prezes izby handlowej Larry zapewnił Qwillerana, że wszystkie sklepy i zakłady w mieście zostaną zamknięte w dniu pogrzebu. Jako obecny przewodniczący Wydziału Edukacji Larry miał dopilnować, by w dniu pogrzebu zamknięto na pół dnia wszystkie szkoły w Pickax. - Uczniowie z gimnazjum często chodzili do muzeum - powiedział Larry. - Iris zawsze częstowała ich lemoniadą i ciasteczkami. Od ponad stu lat pogrzeby w Pickax były wielkimi wydarzeniami. Na każdą ceremonię żałobną przychodziły tłumy. Mieszkańcy Uczyli za każdym razem, ile pojawiło się samochodów. Wszyscy pamiętali, że na pogrzeb Seniora Goodwintera przyjechały dziewięćdziesiąt trzy samochody. Na pogrzebie kapitana Fugtree było siedemdziesiąt pięć samochodów. Największy był pogrzeb Ephraima Goodwintera. Przyjechały wtedy pięćdziesiąt dwa powozy i trzydzieści siedem karet. Ponad sto osób przyszło na piechotę, siedemnaście przyjechało rowerami. Podobno jeden z obecnych powiedział: „Brakuje tylko wielbłądów i słoni”. Ephraim Goodwinter, właściciel kopalni, był powszechnie nielubiany za życia. Kondukt pogrzebowy przypominał pochód tryumfalny. Dziennikarza interesowała mroczna przeszłość Ephraima i zamierzał zdobyć na ten temat informacje. Pozostawała jeszcze kwestia kwiatów. - Jestem pewien, że Iris ucieszyłaby się z kwiatów - powiedział Qwilleran. - Miała romantyczną duszę. - A mowa na cześć zmarłej? Iris była niezwykle skromną osobą. - Tak, ale lubiła być podziwiana. Kiedy przyjechała do Pickax, przedstawiłem ją członkom rady miasta. Przywitali Iris oklaskami. Była tak wzruszona, że rozpłakała się po powrocie do domu. Jestem za tym, żeby wygłoszono mowę na jej cześć. - Dobrze, wobec tego poprosimy o to burmistrza. A może byłoby lepiej, gdyby tego rodzaju przemówienie wygłosiła kobieta? Susan albo Carol... - Myślę, że Iris wolałaby mężczyznę. - Chyba masz rację. Poprosimy Susan, żeby wybrała trumnę i strój dla Iris. - Larry oparł się o poręcz krzesła. - To chyba wszystko, co możemy na razie zrobić. Jutro - to znaczy dziś - w sklepie odbędzie się uroczystość z okazji Dnia Kolumba. Chciałbym się parę godzin przespać. - Muszę ci coś powiedzieć. Iris słyszała dziwne hałasy po zapadnięciu zmroku. Słyszałeś te hałasy?

- Nie. Bywałem tu wiele razy późno w nocy, kiedy przygotowywaliśmy jakąś wystawę. Słyszałem tylko kumkanie żab, świerszcze i nura. - Kiedy przyjechałem tu dziś, dom pogrążony był w ciemności. Myślałem z początku, że wysiadła elektryczność, ale światła były po prostu zgaszone. Jak to wytłumaczyć? - Nie wiem - powiedział Larry. Był zniecierpliwiony i chciał wrócić do siebie. - Kiedy okazało się, że Iris gorzej widzi, powiedzieliśmy jej, żeby nie oszczędzała na elektryczności, ale ona miała swoje nawyki. Przyniosę ci klucze, są w biurze. - Larry poszedł do części domu, gdzie znajdowało się muzeum, i wrócił po chwili z dwoma kluczami. - To jest klucz do części mieszkalnej, a ten do stodoły. Możesz tam trzymać samochód, jeśli będzie kiepska pogoda. W stodole jest zapas drewna do palenia w kominku. - W której stodole? - W nowej. W starej trzymamy prasy drukarskie. - Czy drzwi oddzielające część mieszkalną od muzeum powinny być zamknięte? - Nie zainstalowaliśmy w nich zamka. Iris zamykała je tylko, kiedy gotowała. - Będę je trzymał zamknięte. Nie chcę, żeby koty chodziły po muzeum. - Rób, jak ci wygodnie, Qwill. Nie wiem, jak ci dziękować, że nas uratowałeś. Mam nadzieję, że będzie ci tu wygodnie. Daj znać, jak sobie radzisz. Obaj mężczyźni poszli do swoich samochodów i ruszyli w stronę Black Creek Lane. Larry wsiadł do swojego eleganckiego sedana, a dziennikarz wrócił do Pickax swoim małym samochodem. Jechał ze zwykłą prędkością, rozmyślając o tym, co się wydarzyło. Ktoś zgasił światła we wszystkich pokojach i na podwórku. Ktoś wyłączył kuchenkę mikrofalową. Ktoś zamknął drzwi, oddzielające część mieszkalną domu od muzeum.

Rozdział trzeci Dziennikarz wrócił do swojego mieszkania w Pickax tuż przed świtem. Na ulicach było dziwnie cicho. Qwilleran wiedział, że niedługo w domach zadzwonią budziki, a syrena na ratuszu zacznie wyć punktualnie o siódmej, budząc wszystkich śpiochów. Mieszkańcy włączą radio i dowiedzą się o śmierci Iris Cobb. Wiadomość powędruje dalej drogą telefoniczną, wkrótce o tym wydarzeniu będą mówić przy kawie klienci „Lois's Luncheonette” - restauracji obok budynku sądowego. Qwilleran wszedł ostrożnie po stromych schodach, prowadzących do jego mieszkania nad garażem rodziny Klingenschoenów. Na górze czekały na niego dwa niezadowolone koty syjamskie. Yum Yum rzuciła dziennikarzowi spojrzenie pełne dezaprobaty, natomiast Koko wyraził swoje uczucia w sposób bardziej dosadny. Wyprężył grzbiet, spojrzał na Qwillerana błyszczącymi oczyma i wrzasnął: „MIAU!”, co oznaczało: „Gdzie się podziewałeś? Światło paliło się całą noc! Nikt nas nie nakarmił! Zostawiłeś otwarte okno!” - Cisza! - zaprotestował dziennikarz. - Wrzeszczysz jak Vince Boswell. I nie zadręczajcie mnie pretensjami. Mam dla was straszną wiadomość. Pani Cobb nie żyje! Nie będzie wam więcej robić kotlecików! Qwilleran zagonił koty do ich pokoju - pomieszczenia, w którym znajdowały się: miękki dywan, poduszki, kosze i telewizor - a potem padł na łóżko. Nie obudził go ryk syreny o siódmej ani odgłosy robót drogowych na Main Street. O ósmej wyrwał go ze snu dzwonek telefonu. Dzwonił Arch Riker, który był obecnie właścicielem miejscowej gazety. Qwilleran znał go całe życie. Bez słowa przeprosin i powitania Riker spytał: - Słuchałeś wiadomości, Qwill? Wczoraj w nocy znaleziono ciało Iris Cobb w jej własnym domu! - Wiem - odparł Qwilleran zaspanym głosem. - To ja znalazłem jej ciało, wezwałem policję, zawiadomiłem jej krewnych, zaplanowałem pogrzeb, zadzwoniłem do radia oraz twojej redakcji i wróciłem do domu o piątej nad ranem. Masz dla mnie jakieś inne wstrząsające wiadomości? - Śpij dalej, staruszku - powiedział Riker.

O wpół do dziewiątej zadzwoniła Polly Duncan. - Wstałeś już, Qwill? Słyszałeś smutną wiadomość o Iris Cobb? Qwilleran pohamował złość i postanowił potraktować Polly łagodniej niż Rikera. W ciągu następnych trzydziestu minut do dziennikarza zadzwonili: Fran Brodie - projektantka wnętrz, którą Qwilleran kiedyś zatrudnił, pan O'Dell - dozorca, i Eddington Smith - sprzedawca używanych książek. Członkowie poczty pantoflowej Pickax nie tracili czasu. Dziennikarz wstał powoli z łóżka, wcisnął guzik skomputeryzowanego ekspresu do kawy i otworzył puszkę czerwonego łososia dla kotów. Pijąc gorącą kawę, przyglądał się kotom, które pałaszowały posiłek. Yum Yum i Koko stały na lekko ugiętych łapach z podniesionymi ogonami. Ich głowy kiwały się miarowo nad miseczkami. Potem rozpoczął się pradawny rytuał: koty wysuwały swoje długie, różowe języki, oblizywały łapy i myły nimi swoje pyszczki oraz uszy. Scena ta przypominała występ z elementami tanecznymi. Puszyste, niebieskookie zwierzaki odprawiały rytuał z gracją i zwinnością, jakich nie powstydziliby się prawdziwi artyści. Qwilleran odkrył, że obserwowanie kotów syjamskich działa jak terapia, likwidując zmęczenie, stres, zdenerwowanie i niecierpliwość. Było to lekarstwo bez żadnych skutków ubocznych. - Dobra, dzieciaki - powiedział dziennikarz. - Mam dla was nowinę. Przenosimy się do muzeum na farmie Goodwinterów. Qwilleran był zawsze szczery wobec kotów. Koko i Yum Yum natychmiast opuściły pokój, jakby zrozumiały, co dziennikarz powiedział. Nie lubiły przeprowadzek. Qwilleran zapakował do samochodu przybory piśmiennicze, słownik, dwie walizki z ubraniami na wypadek kiepskiej pogody, przenośny magnetofon, kilka kaset, wśród których był Otello, oraz starą brytfankę do pieczenia indyka, która służyła jako kuweta dla kotów. Na końcu wsadził do auta kosz, w którym koty podróżowały. - Jedziemy! - zawołał. - Gdzie jesteście, łobuzy? Dwa zwierzaki - dziewięć kilogramów żywej wagi - ulotniły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. - Chodźcie! Nie czas na żarty! W końcu dziennikarz, czołgając się na czworaka, znalazł Yum Yum pod łóżkiem. Koko ukrył się w głębi szafy za tenisówkami. Koty pozwoliły się zanieść do kosza. Nie dały jednak za wygraną. Kiedy ruszyli w stronę North Middle Hummock, Yum Yum i Koko zaczęły kłócić się i głośno syczeć. Skakały na siebie tak, że kosz nieustannie się kiwał, i warczały jak krwiożercze bestie.

- Jeśli się przymkniecie - krzyknął Qwilleran - opowiem wam o ciekawych miejscach, które będziemy mijać po drodze. Jedziemy Pickax Road w kierunku północnym i zbliżamy się do byłej kopalni Goodwinterów. Jak pamiętacie, doszło tam do katastrofy w 1904 roku. Koty ucichły. Lubiły słuchać Qwillerana. Jego melodyjny głos sprawił, że dwie puszyste bestie zapomniały na pewien czas o żądzy walki. Dziennikarz bawił się dalej w przewodnika wycieczki. - Na prawo znajduje się restauracja „Dimsdale Diner”. Dają tu kiepskie jedzenie i jeszcze gorszą kawę. Okien nie myto od czasu, kiedy Hoover rozstawiał po kątach funkcjonariuszy FBI. Za chwilę skręcimy w Ittibittiwassee Road. Koty nadal milczały. Poprawił im się nastrój. Świeciło słońce; po błękitnym październikowym niebie płynęły srebrzystobiałe obłoki. Drzewa w lesie miały kolorowe liście. Ta przejażdżka była o wiele przyjemniejsza niż pełna nerwów podróż, którą Qwilleran odbył poprzedniej nocy. - Trzymajcie się! - powiedział dziennikarz. - Będziemy teraz przejeżdżać przez Old Plank Bridge. Potem zaczną się ostre zakręty. Na lewo widać drzewo wisielców. Przejechali przez widmowe miasteczko, które kiedyś nazywało się North Middle Hummock, minęli białe ogrodzenie farmy Fugtree... i zobaczyli tabliczkę z napisem: WIEJSKIE MUZEUM GOODWINTERÓW 1869 Godziny otwarcia: od piątku do niedzieli Od 13 00 do 16 00 Można umawiać się na indywidualne zwiedzanie. Liście drzew przy Black Creek Lane miały kolor złota, czerwonego wina, różowego łososia i pomarańczy. Zanim w Moose County zaczął się wyrąb drzew, rosły tam wspaniałe lasy. Na końcu drogi pojawił się okazały dom. - Jesteśmy! - oznajmił Qwilleran. Zaniósł kosz z kotami do zachodniego skrzydła budynku. - Będziecie mieć dwa kominki. Parapety okienne są wielkie, można stamtąd obserwować przyrodę. Chyba brakowało wam tego w Pickax. Koty wyszły ostrożnie z koszyka i skierowały się prosto do kuchni. Yum Yum znalazła miejsce, gdzie cztery miesiące wcześniej złapała mysz, a Koko stanął w miejscu, gdzie pani Cobb upadła. Wyprężył grzbiet, zamachał ogonem i rozpoczął swój makabryczny taniec.

Qwilleran wygonił koty z kuchni. Yum Yum i Koko zabrały się natychmiast do zwiedzania domu. Obwąchały dywany, wskoczyły na stoły, sprawdziły, czy fotele i krzesła są miękkie i wygodne, oceniły widok z parapetów i w końcu zawędrowały do łazienki, gdzie Qwilleran postawił ich kuwetę. W salonie Koko znalazł dużą, niemiecką szafę z sosnowego drzewa, pochodzącą z rezydencji Klingenschoenów. Miała dwa metry wysokości i kot mógł na nią wskoczyć jednym susem. Na półkach stało tylko kilka książek w miękkiej oprawie, a większość miejsca zajmowały bibeloty. Krzesła pokryte były ciemnym aksamitem, co gwarantowało doskonałe tło dla kociej sierści. Na wypolerowanych drewnianych posadzkach rozstawione były liczne orientalne antyki, idealne do skakania i innych zabaw. Podczas gdy koty syjamskie badały teren, Qwilleran przyniósł bagaże. Materiały do pisania rozłożył na stole kuchennym. Sprzęt stereo postawił na austriackiej skrzyni w salonie. Miał problem z ubraniami, bo sypialnia była pełna rzeczy pani Cobb. Najgorsze były jednak, zdaniem Qwillerana, meble: kufry i stoły pokryte marmurem, nieduży fotel bujany i olbrzymie drewniane wezgłowie, sięgające sufitu, złowrogo unoszące się nad łóżkiem. Wyglądało, jakby ważyło co najmniej tonę, i Qwilleran wyobrażał sobie, jak spada na niego, kiedy śpi. - Dziś w nocy wszystko się wyjaśni - zapowiedział krążącym po pokoju kotom. - Albo dom rzeczywiście wydaje dziwne odgłosy po zmroku, albo wszystkie te hałasy pochodziły z głowy tej biednej kobiety. Chociaż wątpię, żebyśmy kiedykolwiek zdołali dowiedzieć się, dlaczego dom i podwórko były pogrążone w ciemności. Ile świateł paliło się, zanim pani Cobb upadła? Na pewno było jasno w kuchni, gdzie podgrzewała sobie mleko, w sypialni, gdzie pakowała torbę, i na podwórku. Pani Cobb na pewno użyła kuchenki mikrofalowej. Koko odpowiedział po prostu „ik ik ik” i podrapał się za uchem. Qwilleran zamknął koty w sypialni, usiadł przy kuchennym stole i zaczął pisać nekrolog pani Cobb na jej własnej maszynie do pisania. Nie potrzebował żadnych notatek. Wiedział, że zmarła znała się na antykach i zrobiła inwentaryzację ogromnej kolekcji rodziny Klingenschoenów. Była niestrudzona w wysiłkach, by powstało muzeum. Zdołała nakłonić wiele skąpych rodzin z Moose County, by przekazały muzeum hojne datki i cenne pamiątki. Stworzyła programy edukacyjne dla szkół i starała się zaszczepić młodzieży swoje zainteresowanie historią. Qwilleran nie mógł zakończyć tego peanu, nie wspominając o niesamowitych ciastkach, które Iris piekła w swojej kuchni. Pominął fakt, że wszyscy trzej mężowie Iris zmarli nienaturalną śmiercią: Hough na zatrucie pokarmowe, Cobb w straszliwym wypadku, a Hackpole... Qwilleran wolał nie myśleć o Hackpole'u.

Skończył nekrolog i przesłał go do wtorkowego numeru „Moose County coś tam”. Była to dość nietypowa nazwa dla gazety, ale Moose County szczyciło się swoją wyjątkowością. Praca rozbudziła apetyt Qwillerana. Udał się na poszukiwania do lodówki i przyrządził sobie zupę z wołowiną i kaszą jęczmienną z domowym chlebem. Zanim skończył jeść, usłyszał stukot mosiężnej kołatki. Za drzwiami stał mizernie wyglądający mężczyzna w średnim wieku. Miał spiczasty nos i przenikliwe spojrzenie. - Widziałem pana samochód na podwórku - powiedział niskim, nosowym głosem. - Mogę w czymś pomóc? Jestem Vince Boswell. Pracuję przy prasach drukarskich w stodole. Qwilleran pamiętał ten głos - słyszał go niedawno przez telefon i o mało nie pękły mu bębenki w uszach. Wzdrygnął się i powiedział chłodno: - Witam pana. Właśnie się wprowadziłem i pomieszkam tu przez kilka tygodni. - To wspaniale! W takim razie nie muszę martwić się o to miejsce. Trochę pilnowałem muzeum, kiedy nie było Iris. Pan Jim Qwilleran, prawda? Ciągle widuję pana zdjęcie w gazecie. Będzie pan tu spędzać większość czasu? - Tak, choć będę na krótko opuszczać to miejsce. - W takim razie mogę pilnować domu, kiedy pana nie będzie. Ja też jestem pisarzem - wie pan, specjalizuję się w takich różnych technicznych sprawach. Piszę książkę o historii prasy drukarskiej i tworzę katalog starego sprzętu, składowanego w stodole. Poważna robota! - Boswell spuścił wzrok. - O, widzę, że ma pan kotka. - Mam dwa - odpowiedział Qwilleran. - Moja córeczka kocha kotki. Może moja żona mogłaby przywieźć tu Dzidzię któregoś dnia. Qwilleran odchrząknął. - To nie są zwyczajne koty, panie Boswell. To wyjątkowe, syjamskie koty, są bardzo kapryśne i nieprzyzwyczajone do towarzystwa dzieci. Nie chciałbym... żeby podrapały pańską córkę. - Qwilleran zdawał sobie sprawę, że etykieta Moose County wymaga, aby zaprosił swojego gościa na piwo lub kawę, ale donośny głos Boswella wyjątkowo go drażnił. - Chętnie zaprosiłbym pana na filiżankę kawy, ale jadę właśnie na lotnisko. Ktoś przyjeżdża do miasta na pogrzeb. Boswell pokiwał głową ze smutkiem. - Było nam z żoną niezmiernie przykro. Iris była bardzo miłą osobą. Kiedy odbędzie się pogrzeb i ceremonia żałobna?

- Wszystkie informacje znajdzie pan na pewno w jutrzejszej gazecie - Qwilleran zerknął na zegarek. - Proszę mi wybaczyć, panie Boswell, ale chciałbym dotrzeć punktualnie na lotnisko. - Proszę mówić mi Vince. I niech mi pan da znać, gdybym mógł w czymś pomóc, dobrze? - Wychodząc, pomachał do kota. - Cześć, kotku! Miło było pana poznać, panie Qwilleran. Dziennikarz zamknął drzwi i odwrócił się do Koko. - Jak ci się podobał ten hałaśliwy prostak?. Nikt nigdy nie nazwał go kotkiem - pomyślał Qwilleran. Wypadałoby raczej mówić „Wasza Ekscelencjo” albo „Eminencjo”. Przed wyjściem zadzwonił jeszcze do Susan Exbridge, do Indian Village. - Chciałem ci tylko powiedzieć, że przeprowadziłem się chwilowo do Iris, gdybyś mnie potrzebowała. Co słychać? Pani wiceprezes Towarzystwa Historycznego kipiała entuzjazmem i energią. - Jestem wykończona! - powiedziała. - Wcześnie rano pobiegłam do muzeum i wzięłam ubrania na pogrzeb Iris. Zdecydowałam się na ten różowy, zamszowy kostium, który miała na swoim ślubie w zeszłym roku. Wybrałam też trumnę u Dingleberry'ego. Na pewno spodobałaby się Iris! Ma bardzo kobiecą, różową wyściółkę. Omówiłam oprawę muzyczną z organistą kościelnym, przygotowałam wszystko na jutro w domu pogrzebowym i wynajęłam orkiestrę dętą. Namówiłam też kwiaciarzy, żeby sprowadzili specjalne, różowe kwiaty z Minneapolis. Moose County dostarczy nam rdzawozłotych chryzantem. Na pewno będą wspaniale pasowały do różowej wyściółki, jak sądzisz? - Widzę, że strasznie się napracowałaś, Susan. - Owszem! To było takie wzruszające! Nie miałam nawet czasu na łzy, ale teraz wypiję sobie ze dwa martini i porządnie popłaczę, wspominając biedną Iris... A ty co dziś robiłeś, Qwill? - Napisałem nekrolog, wysłałem go do gazety, a teraz jadę na lotnisko, żeby odebrać jej syna - odpowiedział Qwilleran. - Zabiorę go na kolację i odwiozę do hotelu. Nazywa się Dennis H-o-u-g-h, wymawia się „Haf”. Czy ty i Larry moglibyście zająć się nim jutro? - Dokąd mamy go zabrać? - Moglibyście wziąć go na lunch, potem na obiad, a o odpowiedniej porze zawieźć go do Dingleberry'ego. - Jest przystojny? - zapytała Susan bez wahania. Niedawno się rozwiodła i nie kryła swego zainteresowania mężczyznami.