Rozdział pierwszy
Jim Qwilleran, którego nazwisko już od dwóch dziesięcioleci wprowadzało w błąd
zecerów i korektorów, przybył na spotkanie z redaktorem naczelnym „Daily Fluxion"
o piętnaście minut za wcześnie.
Czekając na recepcji, sięgnął po egzemplarz wczesnego wydania gazety i
obejrzał pierwszą stronę. Zapoznał się z prognozą pogody (miało być
nadspodziewanie ciepło jak na tę porę roku), sprawdził, jaki jest nakład gazety (427
463 egzemplarzy), i przyjrzał się z należytym podziwem wydrukowanej kursywą
dumnej dewizie Fiat Flux.
Przeczytał redakcyjny artykuł poświęcony procesowi o morderstwo oraz drugi,
mniejszy, o kandydatach na stanowisko gubernatora, znajdując w nim dwie literówki.
Odnotował fakt, że muzeum nie zdołało zdobyć miliona dolarów subwencji, na którą
liczyło, ale tę notkę przejrzał tylko pobieżnie, nie wdając się w szczegóły. Zlekceważył
wiadomość o kotku, który utknął w rynnie, natomiast przeczytał wszystkie inne
artykuły: „Glina sięga po klamkę w starciu z bandytą", „Do zobaczenia w kiciu, moja
kiciu!", „Kursy giełdowe w górę, nastroje wśród Demokratów opadają"...
Zza oszklonych drzwi dobiegały go dobrze znajome odgłosy - stukot maszyn do
pisania, terkot dalekopisów i przeraźliwe dzwonki telefonów. Dźwięki te sprawiły, że
jego sumiaste, szpakowate wąsy najeżyły się, przygładził je więc knykciami. Stęsknił
się już za widokiem chaosu i zamieszania, jakie zawsze panuje w dziale miejskim
przed zamknięciem numeru, podszedł, więc do szyby, żeby popatrzeć.
Nie mylił się, co do dźwięków, ale widok, który ukazał się jego oczom, był zgoła
odmienny od oczekiwanego. Żaluzje wisiały równo, wcale nie były poprzekrzywiane.
Na lśniących od czystości biurkach panował porządek. Pogniecione kartki i wycinki,
którymi powinna być usiana podłoga, znajdowały się w drucianych koszach na śmieci.
Gdy kontemplował w zdumieniu tę scenerię, nagle dosłyszał odgłos całkiem obcy,
który w żadnym ze znanych mu działów miejskich redakcji nie obił się o jego uszy.
Jakiś stażysta wtykał żółte ołówki do niewielkiego otworu hałaśliwej maszynki.
Elektryczna temperówka! Qwilleran wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nigdy
nie przypuszczał, że do tego dojdzie. Jednocześnie uświadomił sobie, na jak długo
wypadł z obiegu.
Z pomieszczenia działu miejskiego wybiegł inny stażysta, miał na nogach
tenisówki.
- Pan Qwilleran? Szef czeka na pana.
Qwilleran poszedł za nim do oddzielonego przepierzeniem pomieszczenia, w
którym rzeczywiście oczekiwał go redaktor naczelny - ze szczerym uśmiechem i
uściskiem dłoni.
- A więc mam przyjemność poznać pana Jima Qwillerana! Wiele o panu
słyszałem.
Ciekawe, jak wiele - pomyślał Qwilleran - i na ile te wieści przedstawiają mnie
w niekorzystnym świetle. W swoim życiorysie wysłanym do „Daily Fluxion" opisał
przebieg kariery, która nie wyglądała najlepiej: pracował już jako dziennikarz
sportowy, reporter kryminalny, korespondent wojenny, zdobył nawet Publisher’s
Trophy, nagrodę wydawców, a wreszcie napisał też książkę o miejskich środowiskach
przestępczych. Potem jednak następowała cała lista krótkich zleceń dla coraz
mniejszych gazet, następnie zaś zdecydowanie zbyt długo pozostawał bez zajęcia, o
którym warto by wspomnieć w CV.
- Doskonale pamiętam pańskie sprawozdanie z procesu, za które przyznano
panu Publisher’s Trophy - oznajmił naczelny. - Byłem wtedy początkującym
reporterem i bardzo pana podziwiałem.
Sądząc po wieku i sposobie bycia swego rozmówcy, Qwilleran doszedł do
wniosku, że ma przed sobą przedstawiciela nowej generacji dziennikarzy, jednego z
tych, dla których praca w gazecie jest zajęciem wymagającym określonych
umiejętności, nie zaś czymś w rodzaju misji. Tymczasem Qwilleran zawsze pracował z
tą drugą odmianą dziennikarzy - ze staromodnymi idealistami walczącymi o świętą
sprawę, o prawdę oraz swobodny dostęp do informacji.
- Z pańskim doświadczeniem - ciągnął redaktor - może pan być rozczarowany
naszą ofertą. Nie mamy do zaproponowania nic poza biurkiem w naszym dziale
kulturalnym, ale chętnie byśmy tam pana widzieli, przynajmniej dopóki nie zwolni się
jakieś miejsce w dziale miejskim.
- I dopóki nie udowodnię, że nadaję się do tej pracy? - Qwilleran popatrzył
redaktorowi prosto w oczy. Miał już za sobą niejedną taką upokarzającą rozmowę.
Sztuka polegała na tym, by zachować odpowiednią równowagę między skromnością a
pewnością siebie.
- To oczywiste. I co pan na to?
- Jak na razie - czemu nie. W tej chwili najważniejsze jest dla mnie, żeby
powrócić do pracy w gazecie. Pracowałem już w kilku miastach i raczej się naciąłem.
Właśnie dlatego przyjechałem tutaj. Do całkiem obcego miejsca, w poszukiwaniu
dynamicznego dziennika, nowych wyzwań. Myślę, że sobie poradzę.
- Na pewno! - oznajmił redaktor, szczerząc zęby w uśmiechu. - A oto dziedzina,
którą chcielibyśmy panu powierzyć: potrzebujemy felietonisty zajmującego się sztuką.
- Sztuką! - Qwilleran skrzywił się i w myślach od razu ułożył tytuł:
„Dziennikarski wyga zrobiony w konia i posłany na zieloną trawkę".
- Zna się pan trochę na sztuce? Qwilleran nie zamierzał blefować.
- Nie odróżniłbym Wenus z Milo od Statuy Wolności.
- Właśnie kogoś takiego nam trzeba! Im mniej się człowiek na tym zna, tym
świeższe ma spojrzenie. W naszym mieście sztuka wprost rozkwita, więc musimy
poświęcić jej więcej uwagi. Nasz krytyk pisze recenzje dwa razy w tygodniu, ale
brakuje nam doświadczonego dziennikarza, który pisałby artykuły o samych
artystach. Materiału jest pod dostatkiem. Zresztą pewnie zdaje pan sobie sprawę, że w
dzisiejszych czasach artystów jest więcej niż psów czy kotów.
Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni.
- Będzie pan podlegał redaktorowi działu kulturalnego, ale zachowa pan dużą
niezależność i inicjatywa z pańskiej strony będzie mile widziana. Chcemy, żeby pan
wkręcił się w środowisko, poznał całe mnóstwo artystów, zaprzyjaźnił się, z kim
trzeba, i zdobył przy okazji przyjaciół dla gazety.
Qwilleran w duchu ułożył kolejny tytuł: „Na co przyszło dziennikarzowi: praca
w promocji!" Tak, tylko, że ta praca była mu bardzo potrzebna. Jego dziennikarskie
sumienie musiało liczyć się z sytuacją wyższej konieczności.
- No cóż - odezwał się. - Nie jestem pewien...
- Otrze się pan o wyższe sfery, a taka odmiana dobrze panu zrobi. Pewnie już
dość pan miał w życiu do czynienia z wyrokowcami i kanciarzami.
Jeżące się wąsy Qwillerana próbowały mu dać do zrozumienia, co myślą o
wyższych sferach, lecz ich właściciel zachował dyplomatyczne milczenie.
Naczelny zerknął na zegarek i wstał.
- Najlepiej niech pan pójdzie na górę i porozmawia z Archem Rikerem. On
panu wyjaśni...
- Arch Riker! A co on tu robi?
- Jest szefem działu kulturalnego. Pan go zna?
- Pracowaliśmy razem w Chicago, wiele lat temu.
- Świetnie! Od niego dowie się pan wszystkich szczegółów i mam nadzieję, że
zechce pan dołączyć do zespołu „Fluxion".
Redaktor wyciągnął dłoń i obdarzył go zawodowym uśmiechem.
Qwilleran przeszedł znów przez dział miejski, mijając rzędy białych koszul z
podwiniętymi rękawami, głowy pochylone w skupieniu nad maszynami do pisania
oraz reporterkę - w każdej redakcji jest przynajmniej jedna taka dziewczyna. Tylko
ona spojrzała na niego z zaciekawieniem, co sprawiło, że wyprostował się na całe sto
osiemdziesiąt siedem centymetrów swojego wzrostu, wciągnął zbyteczne pięć kilo,
które zgromadziło się pod paskiem, i przygładził włosy dłonią. Wciąż jeszcze na każdy
siwy włos mógł pochwalić się trzema czarnymi i dotyczyło to zarówno czupryny, jak i
wąsów.
Na piętrze zastał Archa Rikera zajmującego honorowe miejsce pośród biurek,
maszyn do pisania i telefonów - wszystko zaś utrzymane było w kolorze zielonego
groszku.
- Dziwne, nie? - stwierdził Arch przepraszającym tonem. - Ponoć jest to kolor
oliwkowy i ma mieć kojące działanie. Widzisz, jak o nas dbają? Osobiście uważam, że
wygląda to ohydnie.
Dział kulturalny był mniejszym wydaniem działu miejskiego - minus atmosfera
nerwowego pośpiechu. Tu panował spokój, wypełniający pomieszczenie niczym mgła.
Na pierwszy rzut oka wszyscy pracownicy byli tu o jakieś dziesięć lat starsi, zresztą
sam Arch również był jakby pulchniejszy niż kiedyś i miał na głowie mniej włosów.
- Jim, jak miło znowu cię zobaczyć - rzekł. - Czy nadal piszesz swoje nazwisko
przez „w"?
- Taka jest jego prawidłowa szkocka pisownia - stwierdził Qwilleran z
naciskiem.
- I jak widzę, nie pozbyłeś się tego wielkiego wąsiska.
- To moja jedyna pamiątka z wojny - znów przygładził je troskliwie.
- Jak się miewa żona, Jim?
- Mówisz o mojej byłej żonie?
- Oj, nie wiedziałem. Przepraszam.
- Nie mówmy o tym... Jaką pracę masz dla mnie?
- Łatwizna! Jeżeli chcesz zacząć od dzisiaj, mógłbyś zrobić dla nas kawałek na
niedzielę.
- Jeszcze nie zdecydowałem, czy przyjmę tę pracę.
- Przyjmiesz, przyjmiesz - zapewnił go Arch. - Jest w sam raz dla ciebie.
- Biorąc pod uwagę moje ostatnie osiągnięcia, tak?
- Zrobiłeś się drażliwy, czy co? Zapomnij o tym i przestań się zadręczać.
Qwilleran w zamyśleniu przykręcił wąsa.
- Zawsze mogę spróbować. Dasz mi coś na próbę?
- Jak sobie życzysz.
- Coś konkretnego?
- Tak - Arch Riker wydobył z segregatora arkusz różowego papieru. - Co ci
powiedział szef?
- Właściwie nic - odparł Qwilleran. - Tylko tyle, że chce pokazywać artystów z
ludzką twarzą.
- Otóż właśnie dostałem od niego różowe memo, w którym domaga się artykułu
o facecie nazywającym się Cal Halapay.
- I co?
- We „Fluxion" obowiązuje swoisty kod barw. Niebieski papier oznacza
„poufne". Żółty - to niezobowiązująca sugestia, natomiast różowy znaczy „pilne,
natychmiast, na wczoraj".
- Czemu Cal Halapay jest taki pilny i na wczoraj?
- Wobec zaistniałych okoliczności może lepiej będzie, jeżeli nie będziesz za
wiele wiedział. Idź do niego bez przygotowania, zawrzyj z facetem znajomość i napisz
coś, co się da czytać. Sam wiesz, jak to się robi.
- Gdzie go znajdę?
- Chyba najlepiej zadzwonić do jego biura. Zawodowo zajmuje się reklamą i
prowadzi cieszącą się powodzeniem agencję, natomiast w wolnych chwilach uprawia
malarstwo olejne. Maluje mianowicie dzieci. Jego obrazy robią furorę. Wiesz, dzieci z
kręconymi lokami i różowiutkimi policzkami. Wyglądają, jakby miały dostać
apopleksji, ale ludzie to kupują... Nie masz ochoty na lunch? Moglibyśmy pójść do
klubu prasowego.
Leciutki elektryczny sygnał, jaki wysłały mu jego wąsy, przypomniał
Qwilleranowi, że swego czasu kluby prasowe były jego życiem, miłością, hobby,
domem i inspiracją.
Ten akurat mieścił się naprzeciwko nowego budynku komendy głównej policji,
w fortecy o okratowanych oknach, a zbudowanej z poczerniałego od starości
wapienia... czyli w dawnym więzieniu okręgowym. Kamienne schody, wyżłobione od
wieloletniego użytkowania, pokryte były wyraźnymi śladami odwilży, której w lutym
nikt się nie spodziewał. Stare boazerie w sieni połyskiwały czerwienią spod
niezliczonych warstw lakieru.
- Możemy zjeść w barze - poinformował go Arch - albo iść na górę do sali
restauracyjnej. Mają tam obrusy na stolikach.
- Zjedzmy tutaj - zaproponował Qwilleran.
W barze panował półmrok i gwar hałaśliwych rozmów, czasem tylko zniżano
głos do konfidencjonalnego szeptu. Qwilleran wiedział doskonale, co to oznacza:
plotki przekazywane z ust do ust, początki kampanii i nieoficjalne załatwianie spraw
przy hamburgerze oraz piwie.
Znaleźli dwa wolne stołki przy barze; powitał ich barman odziany w czerwoną
marynarkę oraz konspiracyjny uśmiech na twarzy, jasno dający do zrozumienia, iż
jego właściciel dysponuje nieprzebranym zasobem poufnych informacji. Qwilleran
doskonale pamiętał, że to właśnie dzięki barmanom z klubów dziennikarskich
zdarzało mu się trafiać na najlepsze tematy.
- Dla mnie szkocka z wodą - zamówił Arch.
- Podwójny sok pomidorowy z lodem - rzucił Qwilleran.
- Podwójny pomidorowy z lodem - powtórzył barman. - Dodać limonki i trochę
sosu Worcestershire?
- Nie, dziękuję.
- Nie? Burmistrz, który jest moim przyjacielem, właśnie tak lubi najbardziej -
rzekł barman z przechwałką w głosie.
- Nie, jednak nie.
- W takim razie kropelkę tabasco dla ostrzejszego smaku?
- Nie, bez niczego.
Barmanowi zrzedła mina, więc Arch zapewnił go:
- Mój kolega nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z artystą... to jest Jim
Qwilleran, zaczyna u nas pracę. Jim, to jest Bruno. Przyrządzane przez niego drinki
cechuje spora doza osobistej ekspresji.
- Dla mnie mniej ekspresji, a więcej alkoholu - rozległ się tubalny głos za
plecami Qwillerana. - Hej, Bruno, poproszę martini, bez żadnego śmiecia. Bez oliwek,
bez soku cytrynowego, bez anchois ani malutkich, piklowanych pomidorków.
Qwilleran odwrócił się i stanął twarzą w twarz z cygarem trzymanym w
wyszczerzonych zębach, nieproporcjonalnie wielkim w stosunku do szczupłego,
młodego człowieka, który je palił. Czarna linka zwisająca z kieszeni na jego piersi
najwyraźniej przymocowana była do światłomierza. Facet był hałaśliwy, zawadiacki i
pewny siebie. Qwilleranowi od razu przypadł do gustu.
- Ten błazen - wyjaśnił Qwilleranowi Arch - to Odd Bunsen z naszego działu
foto... Odd, przedstawiam ci mojego starego przyjaciela, Jima Qwillerana. Mamy
nadzieję, że dołączy do naszego zespołu.
Fotograf wyciągnął do niego dłoń.
- Miło mi. Może cygarko?
- Palę fajkę. Ale dziękuję.
Odd przyjrzał się uważnie i z zainteresowaniem bujnym wąsom Qwillerana.
- Zarost trochę się panu wymyka spod kontroli. Nie obawia się pan pożaru od
tej fajki?
- Ten czarny sznurek - wyjaśnił Arch - który zwisa z kieszeni pana Bunsena,
służy do tego, żeby przywiązać go za głowę w razie potrzeby. Jednak facet bywa
niekiedy użyteczny. Dowiesz się od niego więcej, niż gdybyś poszedł do biblioteki.
Może mógłby ci coś powiedzieć o Calu Halapayu.
- Jasne - potwierdził fotograf. - Co chcecie wiedzieć? Niezłą ma żonkę, 86-56-
81. Mówię o wymiarach.
- A co to za jeden, ten Halapay? - spytał Qwilleran.
Odd Bunsen przez chwilę wpatrywał się w dym ze swojego cygara.
- Reklamiarz. Właściciel dużej agencji. Wycenia się go na dobre parę milionów.
Mieszka na Lost Lake Hills. Piękny dom, wielkie atelier, w którym maluje, i dwa
baseny. Dwa, wyobrażacie to sobie? Z wodą krucho, więc ten drugi pewnie jest
napełniany burbonem.
- Ma jakąś rodzinę?
- Dwoje czy troje dzieciaków. Fantastyczną żonę. Halapay jest właścicielem
wyspy na Karaibach i rancza w Oregonie, ma też kilka prywatnych samolotów.
Wszystko, co można kupić za pieniądze. No i nie można powiedzieć, żeby był sknerą.
Facet ma gest.
- A te jego obrazy?
- Mocna rzecz, naprawdę mocna! - stwierdził Odd. - Jeden z nich zdobi mój
salon. Podarował mi go po tym, jak robiłem zdjęcia jego żony zeszłą jesienią, podczas
balu dobroczynnego. Dwójka dzieci z kręconymi włoskami... A teraz muszę coś zjeść,
żeby zdążyć przed pierwszą, bo mam umówioną sesję.
Arch osuszył szklaneczkę.
- Pogadaj z Halapayem - poradził Qwilleranowi - i przy okazji spróbuj się
zorientować, jakie zdjęcia będzie można zrobić. Postaramy się wziąć do tego Odda
Bunsena. To nasz najlepszy fotograf. Warto pomyśleć o zdjęciach w kolorze, nie
zaszkodziłoby, jeżeli zamieścimy kilka barwnych reprodukcji.
- Różowe memo to nie przelewki, co? - zaśmiał się Qwilleran. - Jakie są
powiązania między Halapayem i „Daily Fluxion"?
- Ja się jeszcze napiję - odparł na to Arch. - Chcesz drugi soczek?
Qwilleran nie upierał się przy swoim pytaniu, ale zamiast niego zadał następne:
- Powiedz mi szczerze, Arch. Dlaczego chcecie mi dać tę kolumnę o sztuce?
Dlaczego właśnie ja jestem szczęśliwym wybrańcem?
- Bo tak zawsze dzieje się w gazetach. Specjaliści od bejsbolu zostają krytykami
teatralnymi, a ci, co znają się na religii i wyznaniach, dostają rubrykę poświęconą
życiu nocnemu. Zresztą sam przecież wiesz.
Qwilleran pokiwał głową i melancholijnie przygładził wąsy.
- Powiedz mi w takim razie coś o waszym krytyku sztuki. Czy jeśli przyjmę tę
robotę, będę z nim pracował? A może z nią, bo nawet nie wiem, jakiej jest płci.
- To facet - odpowiedział Arch. - On pisze recenzje, a ty będziesz robił reportaże
i przedstawiał sylwetki postaci. Myślę, że nie będziecie sobie wchodzić w drogę.
- A on nie pracuje w twoim dziale?
- Nie, nigdy tu nie przychodzi. Pisze swoje teksty w domu, nagrywa je na taśmę
i przysyła do nas za pośrednictwem gońca raz albo dwa razy w tygodniu. Musimy je
spisywać z nagrania, co jest dość uciążliwe.
- Czemu tak stroni od redakcji? Nie podoba mu się kolor zielonego groszku?
- Nie pytaj mnie. Dogadał się z kierownictwem. Ma z „Fluxion" bardzo
korzystną umowę.
- Jaki on jest?
- Wyniosły. Uparty. Trudny w pożyciu.
- Jak miło. Młody czy stary?
- Coś pomiędzy jednym i drugim. Mieszka samotnie - z kotem, wyobrażasz to
sobie? Wielu ludzi uważa, że to ten zwierzak pisze recenzje, i kto wie, czy nie mają
racji.
- A dobrze pisze?
- On sam jest przekonany, że tak. Tego samego zdania jest też najwyraźniej
nasza dyrekcja. - Arch poprawił się na stołku, nim dodał: - Krążą plotki, że „Fluxion"
zafundowała też gościowi polisę ubezpieczeniową na wysoką sumę.
- Zwykły krytyk jest dla nich tak cenny?
- Akurat ten ma w sobie coś, co wszystkie gazety uwielbiają: jest
kontrowersyjny! Do redakcji co tydzień przychodzą setki listów w odpowiedzi na jego
artykuły. Co ja mówię, tysiące!
- Jakie to listy?
- Gniewne. Przesłodzone. Histeryczne. Niektórzy miłośnicy sztuki wprost go
nienawidzą, a inni uważają go za niezwykle wybitną postać, no i żrą się między sobą.
Awantura na całe miasto. Wiesz, co wykazały ostatnie badania? Rubryka poświęcona
sztuce ma więcej czytelników niż dział sportowy! Obaj wiemy, że to nie jest normalna
sytuacja.
- Rzeczywiście, musicie mieć w tym mieście mnóstwo entuzjastów sztuki.
- Nie trzeba być miłośnikiem sztuki, żeby mieć frajdę z czytania tych recenzji.
Wystarczy, że ktoś lubi krew.
- Ale o co się tu kłócić?
- Sam zobaczysz.
- Rozumiem, że sport albo polityka mogą budzić takie emocje, ale sztuka to
sztuka, i tyle.
- Też tak myślałem - pokiwał głową Arch. - Kiedy objąłem dział kulturalny,
żywiłem proste przekonanie, że sztuka jest czymś drogocennym, pokarmem dla
pięknoduchów o pięknych myślach. Jednak szybko musiałem pożegnać się z tą wizją!
Sztuka stała się demokratyczna. W tym mieście jej miłośników jest nie mniej niż
karciarzy. W dodatku nie trzeba się uczyć reguł gry. Ludzie kupują obrazy, zamiast
urządzać sobie baseny w ogrodzie.
Ssąc kostkę lodu, Qwilleran zastanawiał się nad dziwnymi perspektywami
rysującymi się przed nim w związku z tą propozycją pracy.
- A tak nawiasem mówiąc - spytał - jak ten krytyk się nazywa?
- George Bonifield Mountclemens.
- Możesz powtórzyć?
- George Bonifield Mountclemens III!
- Język sobie można połamać!
- W dodatku używa nazwiska w pełnym brzmieniu, z oboma imionami,
wszystkie dziewięć sylab, dwadzieścia osiem liter plus liczebnik. Dwa razy w tygodniu
usiłujemy wcisnąć to w naszą standardową szpaltę. A tego się zrobić nie da, chyba że
bokiem. Facet nie zgadza się na żadne skróty, przeniesienia, ściśnienia czy amputacje!
Qwilleran popatrzył na Archa uważnie.
- Nie przepadasz za nim, co?
Arch wzruszył ramionami.
- Moje zdanie nie ma tu znaczenia. Właściwie w ogóle go nie widuję. Za to
wciąż mam do czynienia z artystami, którzy przychodzą do redakcji, żeby dać mu w
zęby.
- George Bonifield Mountclemens III! - Qwilleran pokręcił głową z
niedowierzaniem.
- Niektórych czytelników do furii doprowadza samo jego nazwisko i imiona -
dodał Arch. - Uważają, że facet ma przewrócone w głowie.
- Mów dalej. Ta praca zaczyna mi się podobać. Szef mówił, że otrę się o wyższe
sfery, i już zacząłem się bać, że będę miał do czynienia z jakimiś aniołkami.
- Nie daj się zwieść pozorom. Wszyscy artyści w tym mieście nienawidzą się
wzajemnie, a miłośnicy sztuki opowiadają się po tej czy po tamtej stronie... a
następnie rozpoczynają się ostre rozgrywki. To coś jak futbol, tylko gra jest
brutalniejsza. Wyzwiska, kopanie dołków, podchody i podstępy... - Arch zsunął się ze
stołka. - Chodź, weźmiemy sobie po kanapce z wołowiną.
Krew pokoleń wojowników zaczęła teraz nieco żywiej krążyć w żyłach
Qwillerana. Jego wąs niemal się uśmiechał.
- Słuchaj, biorę tę robotę.
Rozdział drugi
Był to pierwszy dzień pracy Qwillerana dla „Daily Fluxion". Zajął swoje miejsce przy
jednym z zielonych biurek w dziale kulturalnym i odebrał przydział żółtych ołówków.
Zauważył, że na zielonym telefonie umieszczono nalepkę z pouczeniem: „Uprzejmość
nic nie kosztuje". Wypróbował zieloną maszynę do pisania, wystukując „Wiele
morderstw zdarza się po północy". Następnie zadzwonił do redakcyjnego garażu z
prośbą o służbowy samochód, żeby pojechać do Lost Lake Hills.
Droga do tej wykwintnej miejscowości wiodła przez malownicze przedmieścia,
potem zaś wśród pól, na których gdzieniegdzie bieliły się plamy śniegu. Od granic
miasta musiał przejechać piętnaście mil, toteż nie brakowało mu czasu, żeby
zastanowić się nad wywiadem z Calem Halapayem. Ciekaw był, czy Metoda
Qwillerana i tym razem się sprawdzi. Swego czasu słynął z umiejętności nawiązywania
poufałego kontaktu, dzięki czemu jego rozmówcy czuli się swobodnie i bez
skrępowania odpowiadali na jego pytania. Metoda w czterdziestu procentach składała
się z sympatii, w kolejnych czterdziestu z zawodowej ciekawości, a w pozostałych
dwudziestu - z cierpliwości. Dzięki niej wydobywał zwierzenia od starszych pań,
młodocianych przestępców, pięknych dziewczyn, rektorów uczelni oraz
zatwardziałych oszustów.
A jednak odczuwał pewien niepokój na myśl o czekającym go spotkaniu z
Halapayem. Dawno już nie przeprowadził żadnego wywiadu, w dodatku artyści nie
byli jego specjalnością. Nie był pewien, czy przypadkiem nie porozumiewają się
jakimś właściwym swemu środowisku tajnym językiem. Z drugiej zaś strony Halapay
jako reklamiarz mógł mu wręczyć odbity na powielaczu tekst przygotowany przez
dział PR jego firmy. Wąsy Qwillerana aż zadrżały na tę myśl.
Od niepamiętnych czasów miał zwyczaj wymyślać pierwszy akapit jeszcze
przed spotkaniem z rozmówcą. Nigdy go potem nie wykorzystywał, ale robił to w
charakterze ćwiczenia na rozgrzewkę. Tak więc i teraz - w drodze do Lost Lake Hills -
ułożył sobie kilka różnych wstępów do artykułu o Halapayu.
Może na przykład: „Kiedy Cal Halapay opuszcza swe luksusowo urządzone
biuro, kończąc pracę, zapomina o morderczym wyścigu szczurów i znajduje
wytchnienie w... " Nie, co za sztampa.
Podjął drugą próbę: „Multimilioner i specjalista od reklamy, którego szczęśliwy
los obdarzył piękną małżonką (86-56-81) oraz dwoma basenami (jeden, jak głosi
legenda, wypełniony jest szampanem), przyznaje, iż wiedzie podwójne życie. Malując
wzruszające portrety dzieci, znajduje ucieczkę od... " Nie, tania sensacja.
Przypomniało mu się, jak przez krótki czas pracował dla pewnego magazynu,
podjął więc kolejną próbuję, tym razem w soczystym stylu faworyzowanym przez
tamtą redakcję. „W krawacie typu Ascot i jedwabnej koszuli szytej na zamówienie
przez włoskiego dyktatora mody, ten przystojny, szpakowaty, mający 185
centymetrów wzrostu car reklamowego imperium poświęca swe wolne chwile.
Qwilleran założył, że jeśli ktoś ma takie osiągnięcia jak Halapay, z pewnością
już siwieje, jest wysoki i ogólnie rzecz biorąc, robi imponujące wrażenie. Pewnie
będzie też miał zimową opaleniznę.
„W błękitnym fularze typu Ascot podkreślającym jego opaleniznę rodem z
Wysp Karaibskich... "
Szosa przez Lost Lake skończyła się nagle potężną żelazną bramą w murze z
kamieni polnych, wyglądającym dostojnie i kosztownie. Qwilleran zahamował i zaczął
rozglądać się za kimś, kto by tej bramy pilnował.
Niemal natychmiast usłyszał dochodzący od strony jednego ze słupów miły głos
nagrany na taśmę: „Proszę zwrócić twarz w stronę lewego pylonu i powiedzieć głośno
swoje nazwisko".
Opuścił szybę samochodu.
- Qwilleran z „Daily Fluxion".
- Dziękuję - odpowiedziała brama.
Żelazna krata otwarła się i dziennikarz wjechał na teren posesji. Kręta aleja
wiodła pośród szpaleru wysokich sosen, a prowadziła do ogrodu krajobrazowego o
surowym wyglądzie - złożonego tylko z kamyków, głazów i roślin zimozielonych,
urozmaiconego gdzieniegdzie łukami mostków nad zamarzniętymi stawami.
Pośrodku tego niewesołego, lecz malowniczego pejzażu wznosił się dom. Był
utrzymany w stylu nowoczesnym, miał lekko zakrzywioną linię dachu, a ściany z
matowego szkła przypominały papier ryżowy. Qwilleran zmienił już zdanie co do
włoskiej koszuli. Halapay prawdopodobnie łazi po tej swojej pagodzie za milion
dolarów w jedwabnym kimonie.
Przy drzwiach wejściowych, które sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je z
kości słoniowej, Qwilleran odnalazł coś, co do pewnego stopnia przypominało
przycisk dzwonka, i wyciągnął rękę w tamtą stronę. Nim jednak jego palec zdążył
dotknąć guziczka, otaczający panel rozjarzył się błękitnozielonym światłem, a
wewnątrz domu dał się słyszeć dźwięk gongu. W następnej chwili rozległo się
szczekanie psa, a raczej dwóch, choć może i trzech. Potem wybrzmiał krótki rozkaz i
zapadła posłuszna cisza. Jeszcze moment i drzwi otworzyły się gwałtownym ruchem.
- Dzień dobry. Jestem Qwilleran z „Daily Fluxion" - dziennikarz przedstawił się
młodzieńcowi o kręconych włosach i różowej twarzy, ubranemu w bluzę oraz
drelichowe spodnie, i nim zdążył zapytać, czy jego ojciec jest w domu, młody człowiek
powiedział przyjaznym tonem:
- Proszę do środka. Oto pański paszport - wyciągnął w jego stronę niezbyt
wyraźną fotkę wąsatej twarzy wyglądającej niespokojnie z okna samochodu.
- Przecież to ja! - zdumiał się Qwilleran.
- Zdjęcie zrobione przy bramie, zanim wjechał pan do środka - oznajmił
młodzieniec z wyraźną satysfakcją. - Straszne, nie? Wezmę od pana płaszcz. Mam
nadzieję, że psy panu nie przeszkadzają. Są raczej przyjazne. W zasadzie uwielbiają
gości. Ta suka to matka, ma cztery lata. Pozostałe to jej szczeniaki z ostatniego miotu.
Lubi pan błękitne teriery?
- Ja... - Qwilleran otworzył usta.
- Wszyscy teraz kupują yorki, ale ja najbardziej lubię rasę kerry blue. Mają
przepiękną maść, czyż nie? Trudno było tutaj trafić? Mamy także kotkę, ale jest
ciężarna i bez przerwy śpi. Chyba będzie padał śnieg. Przynajmniej taką mam
nadzieję. Jak dotąd w tym roku kiepsko było z nartami.
Qwilleran, który szczycił się tym, że nie robi notatek podczas przeprowadzania
wywiadu, tworzył w myślach inwentarz: foyer wyłożone białym marmurem, tamże
sadzawka z rybami i tropikalne drzewo wysokości około pięciu metrów. Przeszklony
dach dwa piętra wyżej. Salon, do którego schodziło się w dół po schodkach, wyłożony
czymś przypominającym futro białego szopa. Kominek w lśniącej, czarnej ścianie.
Pewnie z onyksu. Zauważył też, że w rękawie chłopaka jest dziura i opadają mu
skarpetki. Słowotok nie ustał ani na chwilę.
- Siądziemy w salonie, panie Qwilleran? A może chciałby pan od razu pójść do
pracowni? Tam jest wygodniej, o ile nie przeszkadza panu zapach. Niektórzy mają
alergię na terpentynę. Ma pan ochotę na colę albo coś innego? Alergie to dziwna
rzecz. Ja na przykład jestem uczulony na skorupiaki. Fatalnie, bo przepadam za
homarami...
Qwilleran wciąż czekał na okazję, by go spytać o ojca - do momentu, gdy
usłyszał:
- Sekretarka mówiła mi, że chce pan napisać artykuł o moich obrazach.
Chodźmy do pracowni. Chce pan zadawać pytania czy mam po prostu opowiadać?
Qwilleran zdołał wreszcie dojść do głosu:
- Spodziewałem się, że jest pan znacznie starszy...
- Jestem cudownym dzieckiem - rzekł Halapay bez uśmiechu. - Pierwszy
milion zarobiłem przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. Teraz
mam dwadzieścia dziewięć lat. Wygląda na to, że jestem obdarzony geniuszem, jeśli
chodzi o zarabianie pieniędzy. Wierzy pan w geniusz? Straszna rzecz. A tutaj moje
zdjęcie ze ślubu. Moja żona ma orientalny wygląd, prawda? W tej chwili bierze lekcję
malarstwa, ale po lunchu przedstawię ją panu. Projekt tego domu dostosowaliśmy do
jej urody. Napije się pan kawy? Jeśli ma pan ochotę, to wezwę gospodynię. Spójrzmy
prawdzie w oczy, mam chłopięcy wygląd i zawsze będę go miał. Jeśli woli pan coś
mocniejszego, w pracowni mam barek.
W pracowni unosił się zapach farby było sporo porozrzucanych gratów, a jedna
ze ścian pomieszczenia była całkowicie przeszklona; widać było przez nią białe,
zamarznięte jezioro. Halapay nacisnął jakiś guzik i z sufitu spłynęły półprzezroczyste
zasłony, żeby osłonić ich od oślepiającego blasku zimowego słońca. Nacisnął drugi, a
wówczas rozsunęły się drzwiczki, ukazując większe zapasy trunków, niż posiadał na
swym stanie klub prasowy.
Qwilleran jednak poprosił o kawę, więc Halapay nacisnął kolejny guzik,
wydając zaraz potem polecenie do mosiężnej kratki wmontowanej w ścianę. Podał też
Qwilleranowi wyjętą z barku butelkę o dziwnym kształcie.
- To likier, który przywiozłem z Ameryki Południowej - oznajmił. - Tutaj nie
można go dostać. Proszę go sobie wziąć. Podobał się panu widok z okna?
Fantastyczny, no nie? To sztuczne jezioro. Samo ukształtowanie tego terenu
kosztowało mnie pół miliona. Ma pan ochotę na pączka do kawy? Na ścianie wiszą
moje obrazy. Podobają się panu?
Ściany pracowni pokryte były oprawionymi w ramy płótnami
przedstawiającymi chłopców oraz dziewczynki o kręconych włoskach i policzkach
niczym czerwone jabłuszka. Gdzie nie spojrzeć, Qwilleran widział czerwone jabłuszka.
- Proszę sobie wybrać któryś z nich - zaproponował Halapay - i wziąć sobie do
domu jako podarunek od artysty. Te większe sprzedają się po pięćset dolarów, proszę
wziąć jeden z nich. Ma pan dzieci? My mamy dwie córki. Ich zdjęcie stoi na wieży
stereo. Cindy ma osiem lat, a Susan sześć.
Qwilleran przyjrzał się fotografii córeczek Halapaya. Podobnie jak ich matka
miały migdałowe oczy i proste włosy.
- Dlaczego maluje pan wyłącznie dzieci o kręconych włosach i różowych
policzkach?
- Powinien pan wybrać się na bal walentynkowy w sobotę wieczorem. Będzie
świetna jazzowa kapela. Już pan wie o tym balu? Wyprawiamy go co roku z okazji
walentynek w klubie sztuki. Wszyscy przebieramy się za słynne pary kochanków. Chce
pan wpaść? Nie musi się pan przebierać, jeżeli pan tego nie lubi. Wstęp dwadzieścia
dolarów za parę. Proszę, oto dwa bilety.
- Wracając do pańskich obrazów - wtrącił Qwilleran - ciekaw jestem, dlaczego
specjalizuje się pan w portretach dziecięcych. Dlaczego na przykład nie pejzaże?
- Uważam, że powinien pan opisać ten bal w swoim felietonie - odpowiedział
Halapay. - To największe wydarzenie w życiu klubu. Jestem jego przewodniczącym, a
moja żona świetnie wychodzi na zdjęciach. Lubi pan sztukę? Będą tam wszyscy z
artystycznego światka.
- Pewnie George Bonifield Mountclemens III również? - rzucił niedbale
Qwilleran.
Nie zmieniając ani trochę bezbarwnego tonu głosu, Halapay skomentował:
- Co, ten oszust? Gdyby śmiał się pojawić w przedsionku klubu, wyrzuciłbym
go na pysk. Mam nadzieję, że nie jest pańskim przyjacielem. Nie, takich jak on nam
nie potrzeba. Nie ma pojęcia o sztuce, a pozuje na autorytet, pańska gazeta zaś
pozwala mu mieszać z błotem uznanych artystów. Psuje atmosferę w całym
środowisku. Powinni pójść po rozum do głowy i wreszcie się go pozbyć.
- Jestem tu nowy - powiedział szybko Qwilleran, gdy Halapay przerwał, aby
zaczerpnąć oddechu - i nie zaliczam się do specjalistów...
- Najlepszym dowodem jego ignorancji jest fakt, że uważa Zoe Lambreth za
wielką artystkę. Widział pan jej rzeczy? To hochsztaplerka. Niech pan obejrzy sobie jej
obrazy w Lambreth Gallery, a zrozumie pan, co mam na myśli. Żadna szanująca się
galeria nie przyjęłaby jej prac, więc musiała wyjść za marszanda. W każdym zawodzie
są tacy ludzie. Jeśli chodzi o jej męża, to zwykły księgowy, który zabrał się za szwindle
w sztuce. Szwindle, wiem, co mówię. O, przyszedł Tom z kawą.
Do atelier wszedł chłopak ubrany w poplamione spodnie i rozpiętą do połowy
koszulę, niosąc tacę, którą postawił na stole z głośnym brzękiem. Zrobił to zupełnie
bez wdzięku i rzucił przy tym Qwilleranowi nieprzyjazne spojrzenie.
- Zastanawiam się - powiedział Halapay - czy nie przekąsić by czegoś do kawy.
Już prawie pora lunchu. Co chciałby pan wiedzieć o mojej pracy? Proszę pytać. Nie
będzie pan robił notatek?
- Chciałbym spytać - powtórzył Qwilleran - dlaczego specjalizuje się pan w
portretach dziecięcych?
Artysta zamyślił się i zamilkł, po raz pierwszy od przybycia Qwillerana.
Odezwał się dopiero po chwili:
- Zoe Lambreth chyba ma jakieś dziwne powiązania z Mountclemensem.
Ciekawe, na czym mogą one polegać. Mogę jedynie się domyślać - ale to między nami,
nie do publikacji. Może warto się tym zainteresować? Jeśli wyszłoby na jaw coś
paskudnego, mógłby pan wygryźć Mountclemensa i zająć jego miejsce jako recenzent.
- Nie chcę... - zaczął Qwilleran.
- Lepiej, żeby pańska gazeta uporała się z tym bałaganem, i to jak najprędzej, w
przeciwnym razie oberwiecie tam, gdzie najbardziej boli. Chyba mam ochotę na hot-
doga do kawy. Pan też?
O wpół do szóstej Qwilleran znalazł schronienie w ciepłym nastrojowym sanktuarium
klubu prasowego, gdzie umówił się z Archem Rikerem. Arch miał ochotę na szybkiego
drinka przed powrotem do domu, a Qwilleran domagał się wyjaśnień.
- Sok pomidorowy z lodem - polecił zwięźle Brunowi. - Bez limonki, bez
Worcestershire, bez tabasco. - I zwracając się do Ar-cha: - Dzięki, stary. Dzięki za miłe
powitanie.
- O czym ty mówisz?
- Czy to miał być dowcip, frycowe dla nowego?
- Nie mam pojęcia, o co ci chodzi.
- Mówię o tej historii z Calem Halapayem. Czy to był jakiś kawał? Nie wierzę,
żebyś na poważnie oczekiwał, że zrobię z nim wywiad. Ten facet jest kompletnym
świrem.
- Sam wiesz, jacy są artyści. Każdy z nich to indywidualista. A co się stało?
- Sęk w tym, że nic. Nie znalazłem nic, co mógłbym wykorzystać w artykule, a
zajęło mi to sześć godzin. Halapay mieszka w rezydencji wielkości szkoły, tyle że w
japońskim stylu. Mnóstwo tam różnych urządzeń i przełączników. Wewnątrz jest
dziwnie. Na przykład jedna ściana zrobiona jest ze szklanych prętów, które wiszą jak
sople lodu. Kiedy przechodzisz obok, poruszają się, wydając dźwięk przypominający
rozstrojony ksylofon.
- I co z tego? Na coś musi wydawać swoją forsę.
- Jasne, ale to jeszcze nie koniec. W całej tej luksusowej scenerii pojawia się Cal
Halapay w opadających skarpetkach i bluzie z dziurą na łokciu. No i wygląda, jakby
miał piętnaście lat.
- Owszem, słyszałem, że młodo wygląda. Przynajmniej jak na milionera - dodał
Arch.
- Jest jeszcze coś. Bezustannie przechwala się swoimi pieniędzmi i usiłuje
wcisnąć człowiekowi jakiś prezent. Odmówiłem cygar, butelki likieru, nie przyjąłem
obrazu za pięćset dolarów, zamrożonego indyka pochodzącego z jego rancza w
Oregonie i szczeniaczka kerry blue terier. Po lunchu pokazała się jego żona, a
wówczas zaistniała obawa, że jego hojność przekroczy granice posiadłości. Nawiasem
mówiąc, pani Halapay to rzeczywiście smakowity kąsek.
- Zaczynam ci zazdrościć. Co jedliście na lunch? Strusie języczki?
- Hot-dogi. Podane przez chłopaka o wdzięku goryla.
- Dostałeś lunch za darmo. Na co jeszcze narzekasz?
- Na Halapaya. Nie odpowiada na pytania.
- Odmawia odpowiedzi? - zdziwił się Arch.
- Ignoruje pytania. Nie da rady go przyszpilić. Dywaguje o wszystkim, od
progresywnego jazzu po peruwiańskie maski, które zbiera, i ciężarne kotki. Łatwiej mi
było dogadać się z jego bramą niż z tym cudownym dzieckiem.
- Całkiem nic nie masz?
- Czy ja wiem? Widziałem jego obrazy i dostałem zaproszenie na imprezę w
klubie sztuki. W sobotę wieczorem, może pójdę.
- Co myślisz o tych obrazach?
- Są nieco monotonne. Wciąż policzki jak rumiane jabłuszka!... Dokonałem
jednak odkrycia. Na wszystkich tych portretach dzieci Cal Halapay maluje samego
siebie. Myślę, że jest zachwycony własną osobą. Kręcone włoski, różowa cera.
- Obawiam się, że szef nie tego od nas oczekuje - zauważył Arch. - Choć
wszystko to brzmi jak baśń z 1001 nocy.
- Musimy zamieścić ten artykuł?
- Widziałeś kolor memorandum. Różowy! Qwilleran pogładził się po wąsach.
- Otrzymałem odpowiedź tylko na jedno pytanie - rzekł po chwili. - Kiedy
napomknąłem o panu, który zwie się. George Bonifield Mountclemens. Trzeci.
Arch odstawił drinka.
- I co powiedział Halapay?
- Wybuchnął, choć był to wybuch kontrolowany. Jego wypowiedź sprowadza
się do tego, że według niego Mountclemens nie posiada kwalifikacji, by dokonywać
oceny dzieł sztuki.
- Nic dziwnego. Jakiś rok temu Halapay miał indywidualną wystawę, a nasz
krytyk zrównał go z ziemią. Czytelnicy byli zachwyceni. Ich czarne serca radowały się
na myśl, że ktoś tak bogaty może być pod pewnym względem nieudacznikiem. Jednak
dla Halapaya był to bolesny cios. Zorientował się, że za swoje pieniądze może kupić
wszystko, ale nie pozytywną recenzję.
- Okropnie mu współczuję. A co z konkurencją? Czy oni też skrytykowali jego
dzieła?
- Nie mają recenzenta. Zamiast tego na wszystkie wernisaże posyłają
przeuroczą starszą panią, emerytowaną reporterkę, która wszystkim się zachwyca.
Wolą nie ryzykować.
- Czyli Halapay źle znosi krytykę...
- Żebyś wiedział. I to jak źle! - Arch przysunął swój stołek nieco bliżej do
Qwillerana. - Od tamtego czasu usiłuje doprowadzić „Fluxion" do bankructwa.
Wycofał mnóstwo reklam, które zamieszcza teraz u konkurencji. To boli! Szczególnie,
że przez jego agencję przechodzi większość reklam produktów żywnościowych i mody.
Próbuje nawet przekonać innych reklamiarzy, żeby nie polecali klientom „Fluxion".
Poważna sprawa.
Qwilleran skrzywił się z niedowierzaniem.
- A ja mam napisać artykuł, który ugłaska tego skunksa, żeby dział reklamy
odzyskał swoje dochody?
- Szczerze mówiąc, przydałoby się. Mogłoby nam nieco ulżyć.
- Nie podoba mi się to.
- Przestań grymasić - poprosił go Arch. Po prostu napisz miły kawałek o
ciekawym facecie, który nosi po domu stare ciuchy, chodzi bez butów, trzyma psy i
koty, a na lunch jada kiełbaski. Przecież wiesz, jak to się robi.
- Ale nie podoba mi się to.
- Nie proszę cię, żebyś kłamał. Po prostu wybierz, co trzeba. Pomiń szklane
sople i jezioro za pół miliona dolarów, i wyprawy do Ameryki Południowej, za to nie
zapomnij o hodowli indyków, jego ślicznej żonie i uroczych dzieciach.
Qwilleran zastanawiał się.
- Misja dziennikarska w praktyce, co?
- Ta praktyka pozwala nam opłacić rachunki.
- W dalszym ciągu nie jestem zachwycony - stwierdził Qwilleran - ale skoro
jesteście w tak trudnej sytuacji, zobaczę, co da się zrobić - uniósł szklankę z sokiem
pomidorowym. - Baju, baju, Halapayu.
- Nie wygłupiaj się. Miałem ciężki dzień.
- Chętnie przeczytałbym kilka recenzji Mountclemensa. Macie je gdzieś pod
ręką?
- W teczce, w archiwum.
- Zwłaszcza chciałbym się dowiedzieć, co napisał o niejakiej Zoe Lambreth.
Halapay czynił jakieś aluzje o mrocznych powiązaniach między panią Lambreth a
Mountclemensem. Wiesz coś o tym?
- Ja tylko redaguję jego teksty. Nie zaglądam mu przez okna - rzekł Arch i
klepnął Qwillerana w plecy na dobranoc.
Rozdział trzeci
Qwilleran wbił się w nowszy i ciemniejszy ze swych dwóch garniturów, by wybrać się
samotnie na bal walentynkowy do klubu sztuki, noszącego - jak się okazało -
bezpretensjonalną nazwę „Pędzel i Dłuto". Klub powstał czterdzieści lat wcześniej, na
tyłach jakiejś nielegalnej speluny. Teraz zajmował górne piętro jednego z najlepszych
hoteli; należała do niego towarzyska śmietanka, a ongiś przymierająca głodem
cyganeria porosła w piórka, z wiekiem nabrała stateczności i wyposażyła się w grube
portfele na pliki dolarów.
Qwilleranowi udało się przemknąć niepostrzeżenie do „Pędzla i Dłuta". Obejrzał
kipiącą od przepychu główną salę, pomieszczenie restauracyjne i bar, w którym roiło
się od gości. Była też tam sala gier, wyłożona boazerią z postarzanego drewna, gdzie
do dyspozycji gości były wszelkie możliwe rozrywki, od strzałek po domino. W sali
balowej stoliki udrapowano czerwoną i białą tkaniną, a orkiestra przygrywała
„łagodne przeboje".
Spytał o stolik Halapaya - przy którym powitała go Sandra Halapay odziana w
białe kimono ze sztywnego, hartowanego jedwabiu. Przesadny makijaż sprawiał, że jej
migdałowe oczy wyglądały jeszcze bardziej egzotycznie.
- Już bałam się, że pan nie przyjdzie - oznajmiła, przytrzymując jego rękę
podczas powitania przez chwilkę dłużej, i obdarzyła go perlistą kaskadą śmiechu.
- Droga pani Halapay, takiemu zaproszeniu nie sposób było się oprzeć. - Ku
własnemu zdziwieniu Qwilleran pochylił się nad jej dłonią, by musnąć ją wąsami.
- Mam na imię Sandy - oznajmiła. - Czyżby przyszedł pan sam? Na bal
zakochanych?
Kot, który czytał wspak Lilian Jackson Braun
tom 1. Kot który, czytał wspak Przełożył Stanisław Kroszczyński
Tytuł oryginalny serii: The cat who... series! Tytuł oryginału: The Cat who could read backwards Tłumaczenie z oryginału: Stanisław Kroszczyński Projekt okładki: Aleksandra Mikulska Korekta: Maciej Korbasiński Skład: Elipsa Sp. z o.o. Copyright © 1966 by Lilian Jackson Braun Copyright © for this edition by Elipsa Sp. z o.o. ISBN978-83-61226-41-3 Elipsa Sp. z o.o. 01-673Warszawa,ul.Podleśna37 tel./fax +48 (22) 833 38 22 Printed in EU INFORMACJE (O 22) 624 16 07 (od pn. do pt. w godz. 9.00-17.00)
Spis treści Rozdział pierwszy ........................................................................................................... 5 Rozdział drugi................................................................................................................16 Rozdział trzeci............................................................................................................... 25 Rozdział czwarty ...........................................................................................................34 Rozdział piąty................................................................................................................ 47 Rozdział szósty.............................................................................................................. 59 Rozdział siódmy............................................................................................................69 Rozdział ósmy ............................................................................................................... 79 Rozdział dziewiąty .........................................................................................................91 Rozdział dziesiąty ....................................................................................................... 104 Rozdział jedenasty .......................................................................................................112 Rozdział dwunasty...................................................................................................... 124 Rozdział trzynasty........................................................................................................131 Rozdział czternasty ..................................................................................................... 139 Rozdział piętnasty....................................................................................................... 148 Rozdział szesnasty .......................................................................................................159
Rozdział pierwszy Jim Qwilleran, którego nazwisko już od dwóch dziesięcioleci wprowadzało w błąd zecerów i korektorów, przybył na spotkanie z redaktorem naczelnym „Daily Fluxion" o piętnaście minut za wcześnie. Czekając na recepcji, sięgnął po egzemplarz wczesnego wydania gazety i obejrzał pierwszą stronę. Zapoznał się z prognozą pogody (miało być nadspodziewanie ciepło jak na tę porę roku), sprawdził, jaki jest nakład gazety (427 463 egzemplarzy), i przyjrzał się z należytym podziwem wydrukowanej kursywą dumnej dewizie Fiat Flux. Przeczytał redakcyjny artykuł poświęcony procesowi o morderstwo oraz drugi, mniejszy, o kandydatach na stanowisko gubernatora, znajdując w nim dwie literówki. Odnotował fakt, że muzeum nie zdołało zdobyć miliona dolarów subwencji, na którą liczyło, ale tę notkę przejrzał tylko pobieżnie, nie wdając się w szczegóły. Zlekceważył wiadomość o kotku, który utknął w rynnie, natomiast przeczytał wszystkie inne artykuły: „Glina sięga po klamkę w starciu z bandytą", „Do zobaczenia w kiciu, moja kiciu!", „Kursy giełdowe w górę, nastroje wśród Demokratów opadają"... Zza oszklonych drzwi dobiegały go dobrze znajome odgłosy - stukot maszyn do pisania, terkot dalekopisów i przeraźliwe dzwonki telefonów. Dźwięki te sprawiły, że jego sumiaste, szpakowate wąsy najeżyły się, przygładził je więc knykciami. Stęsknił się już za widokiem chaosu i zamieszania, jakie zawsze panuje w dziale miejskim przed zamknięciem numeru, podszedł, więc do szyby, żeby popatrzeć. Nie mylił się, co do dźwięków, ale widok, który ukazał się jego oczom, był zgoła odmienny od oczekiwanego. Żaluzje wisiały równo, wcale nie były poprzekrzywiane.
Na lśniących od czystości biurkach panował porządek. Pogniecione kartki i wycinki, którymi powinna być usiana podłoga, znajdowały się w drucianych koszach na śmieci. Gdy kontemplował w zdumieniu tę scenerię, nagle dosłyszał odgłos całkiem obcy, który w żadnym ze znanych mu działów miejskich redakcji nie obił się o jego uszy. Jakiś stażysta wtykał żółte ołówki do niewielkiego otworu hałaśliwej maszynki. Elektryczna temperówka! Qwilleran wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. Nigdy nie przypuszczał, że do tego dojdzie. Jednocześnie uświadomił sobie, na jak długo wypadł z obiegu. Z pomieszczenia działu miejskiego wybiegł inny stażysta, miał na nogach tenisówki. - Pan Qwilleran? Szef czeka na pana. Qwilleran poszedł za nim do oddzielonego przepierzeniem pomieszczenia, w którym rzeczywiście oczekiwał go redaktor naczelny - ze szczerym uśmiechem i uściskiem dłoni. - A więc mam przyjemność poznać pana Jima Qwillerana! Wiele o panu słyszałem. Ciekawe, jak wiele - pomyślał Qwilleran - i na ile te wieści przedstawiają mnie w niekorzystnym świetle. W swoim życiorysie wysłanym do „Daily Fluxion" opisał przebieg kariery, która nie wyglądała najlepiej: pracował już jako dziennikarz sportowy, reporter kryminalny, korespondent wojenny, zdobył nawet Publisher’s Trophy, nagrodę wydawców, a wreszcie napisał też książkę o miejskich środowiskach przestępczych. Potem jednak następowała cała lista krótkich zleceń dla coraz mniejszych gazet, następnie zaś zdecydowanie zbyt długo pozostawał bez zajęcia, o którym warto by wspomnieć w CV. - Doskonale pamiętam pańskie sprawozdanie z procesu, za które przyznano panu Publisher’s Trophy - oznajmił naczelny. - Byłem wtedy początkującym reporterem i bardzo pana podziwiałem. Sądząc po wieku i sposobie bycia swego rozmówcy, Qwilleran doszedł do wniosku, że ma przed sobą przedstawiciela nowej generacji dziennikarzy, jednego z tych, dla których praca w gazecie jest zajęciem wymagającym określonych umiejętności, nie zaś czymś w rodzaju misji. Tymczasem Qwilleran zawsze pracował z tą drugą odmianą dziennikarzy - ze staromodnymi idealistami walczącymi o świętą sprawę, o prawdę oraz swobodny dostęp do informacji.
- Z pańskim doświadczeniem - ciągnął redaktor - może pan być rozczarowany naszą ofertą. Nie mamy do zaproponowania nic poza biurkiem w naszym dziale kulturalnym, ale chętnie byśmy tam pana widzieli, przynajmniej dopóki nie zwolni się jakieś miejsce w dziale miejskim. - I dopóki nie udowodnię, że nadaję się do tej pracy? - Qwilleran popatrzył redaktorowi prosto w oczy. Miał już za sobą niejedną taką upokarzającą rozmowę. Sztuka polegała na tym, by zachować odpowiednią równowagę między skromnością a pewnością siebie. - To oczywiste. I co pan na to? - Jak na razie - czemu nie. W tej chwili najważniejsze jest dla mnie, żeby powrócić do pracy w gazecie. Pracowałem już w kilku miastach i raczej się naciąłem. Właśnie dlatego przyjechałem tutaj. Do całkiem obcego miejsca, w poszukiwaniu dynamicznego dziennika, nowych wyzwań. Myślę, że sobie poradzę. - Na pewno! - oznajmił redaktor, szczerząc zęby w uśmiechu. - A oto dziedzina, którą chcielibyśmy panu powierzyć: potrzebujemy felietonisty zajmującego się sztuką. - Sztuką! - Qwilleran skrzywił się i w myślach od razu ułożył tytuł: „Dziennikarski wyga zrobiony w konia i posłany na zieloną trawkę". - Zna się pan trochę na sztuce? Qwilleran nie zamierzał blefować. - Nie odróżniłbym Wenus z Milo od Statuy Wolności. - Właśnie kogoś takiego nam trzeba! Im mniej się człowiek na tym zna, tym świeższe ma spojrzenie. W naszym mieście sztuka wprost rozkwita, więc musimy poświęcić jej więcej uwagi. Nasz krytyk pisze recenzje dwa razy w tygodniu, ale brakuje nam doświadczonego dziennikarza, który pisałby artykuły o samych artystach. Materiału jest pod dostatkiem. Zresztą pewnie zdaje pan sobie sprawę, że w dzisiejszych czasach artystów jest więcej niż psów czy kotów. Qwilleran przygładził wąsy wierzchem dłoni. - Będzie pan podlegał redaktorowi działu kulturalnego, ale zachowa pan dużą niezależność i inicjatywa z pańskiej strony będzie mile widziana. Chcemy, żeby pan wkręcił się w środowisko, poznał całe mnóstwo artystów, zaprzyjaźnił się, z kim trzeba, i zdobył przy okazji przyjaciół dla gazety. Qwilleran w duchu ułożył kolejny tytuł: „Na co przyszło dziennikarzowi: praca w promocji!" Tak, tylko, że ta praca była mu bardzo potrzebna. Jego dziennikarskie sumienie musiało liczyć się z sytuacją wyższej konieczności. - No cóż - odezwał się. - Nie jestem pewien...
- Otrze się pan o wyższe sfery, a taka odmiana dobrze panu zrobi. Pewnie już dość pan miał w życiu do czynienia z wyrokowcami i kanciarzami. Jeżące się wąsy Qwillerana próbowały mu dać do zrozumienia, co myślą o wyższych sferach, lecz ich właściciel zachował dyplomatyczne milczenie. Naczelny zerknął na zegarek i wstał. - Najlepiej niech pan pójdzie na górę i porozmawia z Archem Rikerem. On panu wyjaśni... - Arch Riker! A co on tu robi? - Jest szefem działu kulturalnego. Pan go zna? - Pracowaliśmy razem w Chicago, wiele lat temu. - Świetnie! Od niego dowie się pan wszystkich szczegółów i mam nadzieję, że zechce pan dołączyć do zespołu „Fluxion". Redaktor wyciągnął dłoń i obdarzył go zawodowym uśmiechem. Qwilleran przeszedł znów przez dział miejski, mijając rzędy białych koszul z podwiniętymi rękawami, głowy pochylone w skupieniu nad maszynami do pisania oraz reporterkę - w każdej redakcji jest przynajmniej jedna taka dziewczyna. Tylko ona spojrzała na niego z zaciekawieniem, co sprawiło, że wyprostował się na całe sto osiemdziesiąt siedem centymetrów swojego wzrostu, wciągnął zbyteczne pięć kilo, które zgromadziło się pod paskiem, i przygładził włosy dłonią. Wciąż jeszcze na każdy siwy włos mógł pochwalić się trzema czarnymi i dotyczyło to zarówno czupryny, jak i wąsów. Na piętrze zastał Archa Rikera zajmującego honorowe miejsce pośród biurek, maszyn do pisania i telefonów - wszystko zaś utrzymane było w kolorze zielonego groszku. - Dziwne, nie? - stwierdził Arch przepraszającym tonem. - Ponoć jest to kolor oliwkowy i ma mieć kojące działanie. Widzisz, jak o nas dbają? Osobiście uważam, że wygląda to ohydnie. Dział kulturalny był mniejszym wydaniem działu miejskiego - minus atmosfera nerwowego pośpiechu. Tu panował spokój, wypełniający pomieszczenie niczym mgła. Na pierwszy rzut oka wszyscy pracownicy byli tu o jakieś dziesięć lat starsi, zresztą sam Arch również był jakby pulchniejszy niż kiedyś i miał na głowie mniej włosów. - Jim, jak miło znowu cię zobaczyć - rzekł. - Czy nadal piszesz swoje nazwisko przez „w"?
- Taka jest jego prawidłowa szkocka pisownia - stwierdził Qwilleran z naciskiem. - I jak widzę, nie pozbyłeś się tego wielkiego wąsiska. - To moja jedyna pamiątka z wojny - znów przygładził je troskliwie. - Jak się miewa żona, Jim? - Mówisz o mojej byłej żonie? - Oj, nie wiedziałem. Przepraszam. - Nie mówmy o tym... Jaką pracę masz dla mnie? - Łatwizna! Jeżeli chcesz zacząć od dzisiaj, mógłbyś zrobić dla nas kawałek na niedzielę. - Jeszcze nie zdecydowałem, czy przyjmę tę pracę. - Przyjmiesz, przyjmiesz - zapewnił go Arch. - Jest w sam raz dla ciebie. - Biorąc pod uwagę moje ostatnie osiągnięcia, tak? - Zrobiłeś się drażliwy, czy co? Zapomnij o tym i przestań się zadręczać. Qwilleran w zamyśleniu przykręcił wąsa. - Zawsze mogę spróbować. Dasz mi coś na próbę? - Jak sobie życzysz. - Coś konkretnego? - Tak - Arch Riker wydobył z segregatora arkusz różowego papieru. - Co ci powiedział szef? - Właściwie nic - odparł Qwilleran. - Tylko tyle, że chce pokazywać artystów z ludzką twarzą. - Otóż właśnie dostałem od niego różowe memo, w którym domaga się artykułu o facecie nazywającym się Cal Halapay. - I co? - We „Fluxion" obowiązuje swoisty kod barw. Niebieski papier oznacza „poufne". Żółty - to niezobowiązująca sugestia, natomiast różowy znaczy „pilne, natychmiast, na wczoraj". - Czemu Cal Halapay jest taki pilny i na wczoraj? - Wobec zaistniałych okoliczności może lepiej będzie, jeżeli nie będziesz za wiele wiedział. Idź do niego bez przygotowania, zawrzyj z facetem znajomość i napisz coś, co się da czytać. Sam wiesz, jak to się robi. - Gdzie go znajdę?
- Chyba najlepiej zadzwonić do jego biura. Zawodowo zajmuje się reklamą i prowadzi cieszącą się powodzeniem agencję, natomiast w wolnych chwilach uprawia malarstwo olejne. Maluje mianowicie dzieci. Jego obrazy robią furorę. Wiesz, dzieci z kręconymi lokami i różowiutkimi policzkami. Wyglądają, jakby miały dostać apopleksji, ale ludzie to kupują... Nie masz ochoty na lunch? Moglibyśmy pójść do klubu prasowego. Leciutki elektryczny sygnał, jaki wysłały mu jego wąsy, przypomniał Qwilleranowi, że swego czasu kluby prasowe były jego życiem, miłością, hobby, domem i inspiracją. Ten akurat mieścił się naprzeciwko nowego budynku komendy głównej policji, w fortecy o okratowanych oknach, a zbudowanej z poczerniałego od starości wapienia... czyli w dawnym więzieniu okręgowym. Kamienne schody, wyżłobione od wieloletniego użytkowania, pokryte były wyraźnymi śladami odwilży, której w lutym nikt się nie spodziewał. Stare boazerie w sieni połyskiwały czerwienią spod niezliczonych warstw lakieru. - Możemy zjeść w barze - poinformował go Arch - albo iść na górę do sali restauracyjnej. Mają tam obrusy na stolikach. - Zjedzmy tutaj - zaproponował Qwilleran. W barze panował półmrok i gwar hałaśliwych rozmów, czasem tylko zniżano głos do konfidencjonalnego szeptu. Qwilleran wiedział doskonale, co to oznacza: plotki przekazywane z ust do ust, początki kampanii i nieoficjalne załatwianie spraw przy hamburgerze oraz piwie. Znaleźli dwa wolne stołki przy barze; powitał ich barman odziany w czerwoną marynarkę oraz konspiracyjny uśmiech na twarzy, jasno dający do zrozumienia, iż jego właściciel dysponuje nieprzebranym zasobem poufnych informacji. Qwilleran doskonale pamiętał, że to właśnie dzięki barmanom z klubów dziennikarskich zdarzało mu się trafiać na najlepsze tematy. - Dla mnie szkocka z wodą - zamówił Arch. - Podwójny sok pomidorowy z lodem - rzucił Qwilleran. - Podwójny pomidorowy z lodem - powtórzył barman. - Dodać limonki i trochę sosu Worcestershire? - Nie, dziękuję. - Nie? Burmistrz, który jest moim przyjacielem, właśnie tak lubi najbardziej - rzekł barman z przechwałką w głosie.
- Nie, jednak nie. - W takim razie kropelkę tabasco dla ostrzejszego smaku? - Nie, bez niczego. Barmanowi zrzedła mina, więc Arch zapewnił go: - Mój kolega nie zdaje sobie sprawy, że ma do czynienia z artystą... to jest Jim Qwilleran, zaczyna u nas pracę. Jim, to jest Bruno. Przyrządzane przez niego drinki cechuje spora doza osobistej ekspresji. - Dla mnie mniej ekspresji, a więcej alkoholu - rozległ się tubalny głos za plecami Qwillerana. - Hej, Bruno, poproszę martini, bez żadnego śmiecia. Bez oliwek, bez soku cytrynowego, bez anchois ani malutkich, piklowanych pomidorków. Qwilleran odwrócił się i stanął twarzą w twarz z cygarem trzymanym w wyszczerzonych zębach, nieproporcjonalnie wielkim w stosunku do szczupłego, młodego człowieka, który je palił. Czarna linka zwisająca z kieszeni na jego piersi najwyraźniej przymocowana była do światłomierza. Facet był hałaśliwy, zawadiacki i pewny siebie. Qwilleranowi od razu przypadł do gustu. - Ten błazen - wyjaśnił Qwilleranowi Arch - to Odd Bunsen z naszego działu foto... Odd, przedstawiam ci mojego starego przyjaciela, Jima Qwillerana. Mamy nadzieję, że dołączy do naszego zespołu. Fotograf wyciągnął do niego dłoń. - Miło mi. Może cygarko? - Palę fajkę. Ale dziękuję. Odd przyjrzał się uważnie i z zainteresowaniem bujnym wąsom Qwillerana. - Zarost trochę się panu wymyka spod kontroli. Nie obawia się pan pożaru od tej fajki? - Ten czarny sznurek - wyjaśnił Arch - który zwisa z kieszeni pana Bunsena, służy do tego, żeby przywiązać go za głowę w razie potrzeby. Jednak facet bywa niekiedy użyteczny. Dowiesz się od niego więcej, niż gdybyś poszedł do biblioteki. Może mógłby ci coś powiedzieć o Calu Halapayu. - Jasne - potwierdził fotograf. - Co chcecie wiedzieć? Niezłą ma żonkę, 86-56- 81. Mówię o wymiarach. - A co to za jeden, ten Halapay? - spytał Qwilleran. Odd Bunsen przez chwilę wpatrywał się w dym ze swojego cygara. - Reklamiarz. Właściciel dużej agencji. Wycenia się go na dobre parę milionów. Mieszka na Lost Lake Hills. Piękny dom, wielkie atelier, w którym maluje, i dwa
baseny. Dwa, wyobrażacie to sobie? Z wodą krucho, więc ten drugi pewnie jest napełniany burbonem. - Ma jakąś rodzinę? - Dwoje czy troje dzieciaków. Fantastyczną żonę. Halapay jest właścicielem wyspy na Karaibach i rancza w Oregonie, ma też kilka prywatnych samolotów. Wszystko, co można kupić za pieniądze. No i nie można powiedzieć, żeby był sknerą. Facet ma gest. - A te jego obrazy? - Mocna rzecz, naprawdę mocna! - stwierdził Odd. - Jeden z nich zdobi mój salon. Podarował mi go po tym, jak robiłem zdjęcia jego żony zeszłą jesienią, podczas balu dobroczynnego. Dwójka dzieci z kręconymi włoskami... A teraz muszę coś zjeść, żeby zdążyć przed pierwszą, bo mam umówioną sesję. Arch osuszył szklaneczkę. - Pogadaj z Halapayem - poradził Qwilleranowi - i przy okazji spróbuj się zorientować, jakie zdjęcia będzie można zrobić. Postaramy się wziąć do tego Odda Bunsena. To nasz najlepszy fotograf. Warto pomyśleć o zdjęciach w kolorze, nie zaszkodziłoby, jeżeli zamieścimy kilka barwnych reprodukcji. - Różowe memo to nie przelewki, co? - zaśmiał się Qwilleran. - Jakie są powiązania między Halapayem i „Daily Fluxion"? - Ja się jeszcze napiję - odparł na to Arch. - Chcesz drugi soczek? Qwilleran nie upierał się przy swoim pytaniu, ale zamiast niego zadał następne: - Powiedz mi szczerze, Arch. Dlaczego chcecie mi dać tę kolumnę o sztuce? Dlaczego właśnie ja jestem szczęśliwym wybrańcem? - Bo tak zawsze dzieje się w gazetach. Specjaliści od bejsbolu zostają krytykami teatralnymi, a ci, co znają się na religii i wyznaniach, dostają rubrykę poświęconą życiu nocnemu. Zresztą sam przecież wiesz. Qwilleran pokiwał głową i melancholijnie przygładził wąsy. - Powiedz mi w takim razie coś o waszym krytyku sztuki. Czy jeśli przyjmę tę robotę, będę z nim pracował? A może z nią, bo nawet nie wiem, jakiej jest płci. - To facet - odpowiedział Arch. - On pisze recenzje, a ty będziesz robił reportaże i przedstawiał sylwetki postaci. Myślę, że nie będziecie sobie wchodzić w drogę. - A on nie pracuje w twoim dziale?
- Nie, nigdy tu nie przychodzi. Pisze swoje teksty w domu, nagrywa je na taśmę i przysyła do nas za pośrednictwem gońca raz albo dwa razy w tygodniu. Musimy je spisywać z nagrania, co jest dość uciążliwe. - Czemu tak stroni od redakcji? Nie podoba mu się kolor zielonego groszku? - Nie pytaj mnie. Dogadał się z kierownictwem. Ma z „Fluxion" bardzo korzystną umowę. - Jaki on jest? - Wyniosły. Uparty. Trudny w pożyciu. - Jak miło. Młody czy stary? - Coś pomiędzy jednym i drugim. Mieszka samotnie - z kotem, wyobrażasz to sobie? Wielu ludzi uważa, że to ten zwierzak pisze recenzje, i kto wie, czy nie mają racji. - A dobrze pisze? - On sam jest przekonany, że tak. Tego samego zdania jest też najwyraźniej nasza dyrekcja. - Arch poprawił się na stołku, nim dodał: - Krążą plotki, że „Fluxion" zafundowała też gościowi polisę ubezpieczeniową na wysoką sumę. - Zwykły krytyk jest dla nich tak cenny? - Akurat ten ma w sobie coś, co wszystkie gazety uwielbiają: jest kontrowersyjny! Do redakcji co tydzień przychodzą setki listów w odpowiedzi na jego artykuły. Co ja mówię, tysiące! - Jakie to listy? - Gniewne. Przesłodzone. Histeryczne. Niektórzy miłośnicy sztuki wprost go nienawidzą, a inni uważają go za niezwykle wybitną postać, no i żrą się między sobą. Awantura na całe miasto. Wiesz, co wykazały ostatnie badania? Rubryka poświęcona sztuce ma więcej czytelników niż dział sportowy! Obaj wiemy, że to nie jest normalna sytuacja. - Rzeczywiście, musicie mieć w tym mieście mnóstwo entuzjastów sztuki. - Nie trzeba być miłośnikiem sztuki, żeby mieć frajdę z czytania tych recenzji. Wystarczy, że ktoś lubi krew. - Ale o co się tu kłócić? - Sam zobaczysz. - Rozumiem, że sport albo polityka mogą budzić takie emocje, ale sztuka to sztuka, i tyle.
- Też tak myślałem - pokiwał głową Arch. - Kiedy objąłem dział kulturalny, żywiłem proste przekonanie, że sztuka jest czymś drogocennym, pokarmem dla pięknoduchów o pięknych myślach. Jednak szybko musiałem pożegnać się z tą wizją! Sztuka stała się demokratyczna. W tym mieście jej miłośników jest nie mniej niż karciarzy. W dodatku nie trzeba się uczyć reguł gry. Ludzie kupują obrazy, zamiast urządzać sobie baseny w ogrodzie. Ssąc kostkę lodu, Qwilleran zastanawiał się nad dziwnymi perspektywami rysującymi się przed nim w związku z tą propozycją pracy. - A tak nawiasem mówiąc - spytał - jak ten krytyk się nazywa? - George Bonifield Mountclemens. - Możesz powtórzyć? - George Bonifield Mountclemens III! - Język sobie można połamać! - W dodatku używa nazwiska w pełnym brzmieniu, z oboma imionami, wszystkie dziewięć sylab, dwadzieścia osiem liter plus liczebnik. Dwa razy w tygodniu usiłujemy wcisnąć to w naszą standardową szpaltę. A tego się zrobić nie da, chyba że bokiem. Facet nie zgadza się na żadne skróty, przeniesienia, ściśnienia czy amputacje! Qwilleran popatrzył na Archa uważnie. - Nie przepadasz za nim, co? Arch wzruszył ramionami. - Moje zdanie nie ma tu znaczenia. Właściwie w ogóle go nie widuję. Za to wciąż mam do czynienia z artystami, którzy przychodzą do redakcji, żeby dać mu w zęby. - George Bonifield Mountclemens III! - Qwilleran pokręcił głową z niedowierzaniem. - Niektórych czytelników do furii doprowadza samo jego nazwisko i imiona - dodał Arch. - Uważają, że facet ma przewrócone w głowie. - Mów dalej. Ta praca zaczyna mi się podobać. Szef mówił, że otrę się o wyższe sfery, i już zacząłem się bać, że będę miał do czynienia z jakimiś aniołkami. - Nie daj się zwieść pozorom. Wszyscy artyści w tym mieście nienawidzą się wzajemnie, a miłośnicy sztuki opowiadają się po tej czy po tamtej stronie... a następnie rozpoczynają się ostre rozgrywki. To coś jak futbol, tylko gra jest brutalniejsza. Wyzwiska, kopanie dołków, podchody i podstępy... - Arch zsunął się ze stołka. - Chodź, weźmiemy sobie po kanapce z wołowiną.
Krew pokoleń wojowników zaczęła teraz nieco żywiej krążyć w żyłach Qwillerana. Jego wąs niemal się uśmiechał. - Słuchaj, biorę tę robotę.
Rozdział drugi Był to pierwszy dzień pracy Qwillerana dla „Daily Fluxion". Zajął swoje miejsce przy jednym z zielonych biurek w dziale kulturalnym i odebrał przydział żółtych ołówków. Zauważył, że na zielonym telefonie umieszczono nalepkę z pouczeniem: „Uprzejmość nic nie kosztuje". Wypróbował zieloną maszynę do pisania, wystukując „Wiele morderstw zdarza się po północy". Następnie zadzwonił do redakcyjnego garażu z prośbą o służbowy samochód, żeby pojechać do Lost Lake Hills. Droga do tej wykwintnej miejscowości wiodła przez malownicze przedmieścia, potem zaś wśród pól, na których gdzieniegdzie bieliły się plamy śniegu. Od granic miasta musiał przejechać piętnaście mil, toteż nie brakowało mu czasu, żeby zastanowić się nad wywiadem z Calem Halapayem. Ciekaw był, czy Metoda Qwillerana i tym razem się sprawdzi. Swego czasu słynął z umiejętności nawiązywania poufałego kontaktu, dzięki czemu jego rozmówcy czuli się swobodnie i bez skrępowania odpowiadali na jego pytania. Metoda w czterdziestu procentach składała się z sympatii, w kolejnych czterdziestu z zawodowej ciekawości, a w pozostałych dwudziestu - z cierpliwości. Dzięki niej wydobywał zwierzenia od starszych pań, młodocianych przestępców, pięknych dziewczyn, rektorów uczelni oraz zatwardziałych oszustów. A jednak odczuwał pewien niepokój na myśl o czekającym go spotkaniu z Halapayem. Dawno już nie przeprowadził żadnego wywiadu, w dodatku artyści nie byli jego specjalnością. Nie był pewien, czy przypadkiem nie porozumiewają się jakimś właściwym swemu środowisku tajnym językiem. Z drugiej zaś strony Halapay
jako reklamiarz mógł mu wręczyć odbity na powielaczu tekst przygotowany przez dział PR jego firmy. Wąsy Qwillerana aż zadrżały na tę myśl. Od niepamiętnych czasów miał zwyczaj wymyślać pierwszy akapit jeszcze przed spotkaniem z rozmówcą. Nigdy go potem nie wykorzystywał, ale robił to w charakterze ćwiczenia na rozgrzewkę. Tak więc i teraz - w drodze do Lost Lake Hills - ułożył sobie kilka różnych wstępów do artykułu o Halapayu. Może na przykład: „Kiedy Cal Halapay opuszcza swe luksusowo urządzone biuro, kończąc pracę, zapomina o morderczym wyścigu szczurów i znajduje wytchnienie w... " Nie, co za sztampa. Podjął drugą próbę: „Multimilioner i specjalista od reklamy, którego szczęśliwy los obdarzył piękną małżonką (86-56-81) oraz dwoma basenami (jeden, jak głosi legenda, wypełniony jest szampanem), przyznaje, iż wiedzie podwójne życie. Malując wzruszające portrety dzieci, znajduje ucieczkę od... " Nie, tania sensacja. Przypomniało mu się, jak przez krótki czas pracował dla pewnego magazynu, podjął więc kolejną próbuję, tym razem w soczystym stylu faworyzowanym przez tamtą redakcję. „W krawacie typu Ascot i jedwabnej koszuli szytej na zamówienie przez włoskiego dyktatora mody, ten przystojny, szpakowaty, mający 185 centymetrów wzrostu car reklamowego imperium poświęca swe wolne chwile. Qwilleran założył, że jeśli ktoś ma takie osiągnięcia jak Halapay, z pewnością już siwieje, jest wysoki i ogólnie rzecz biorąc, robi imponujące wrażenie. Pewnie będzie też miał zimową opaleniznę. „W błękitnym fularze typu Ascot podkreślającym jego opaleniznę rodem z Wysp Karaibskich... " Szosa przez Lost Lake skończyła się nagle potężną żelazną bramą w murze z kamieni polnych, wyglądającym dostojnie i kosztownie. Qwilleran zahamował i zaczął rozglądać się za kimś, kto by tej bramy pilnował. Niemal natychmiast usłyszał dochodzący od strony jednego ze słupów miły głos nagrany na taśmę: „Proszę zwrócić twarz w stronę lewego pylonu i powiedzieć głośno swoje nazwisko". Opuścił szybę samochodu. - Qwilleran z „Daily Fluxion". - Dziękuję - odpowiedziała brama. Żelazna krata otwarła się i dziennikarz wjechał na teren posesji. Kręta aleja wiodła pośród szpaleru wysokich sosen, a prowadziła do ogrodu krajobrazowego o
surowym wyglądzie - złożonego tylko z kamyków, głazów i roślin zimozielonych, urozmaiconego gdzieniegdzie łukami mostków nad zamarzniętymi stawami. Pośrodku tego niewesołego, lecz malowniczego pejzażu wznosił się dom. Był utrzymany w stylu nowoczesnym, miał lekko zakrzywioną linię dachu, a ściany z matowego szkła przypominały papier ryżowy. Qwilleran zmienił już zdanie co do włoskiej koszuli. Halapay prawdopodobnie łazi po tej swojej pagodzie za milion dolarów w jedwabnym kimonie. Przy drzwiach wejściowych, które sprawiały wrażenie, jakby wyrzeźbiono je z kości słoniowej, Qwilleran odnalazł coś, co do pewnego stopnia przypominało przycisk dzwonka, i wyciągnął rękę w tamtą stronę. Nim jednak jego palec zdążył dotknąć guziczka, otaczający panel rozjarzył się błękitnozielonym światłem, a wewnątrz domu dał się słyszeć dźwięk gongu. W następnej chwili rozległo się szczekanie psa, a raczej dwóch, choć może i trzech. Potem wybrzmiał krótki rozkaz i zapadła posłuszna cisza. Jeszcze moment i drzwi otworzyły się gwałtownym ruchem. - Dzień dobry. Jestem Qwilleran z „Daily Fluxion" - dziennikarz przedstawił się młodzieńcowi o kręconych włosach i różowej twarzy, ubranemu w bluzę oraz drelichowe spodnie, i nim zdążył zapytać, czy jego ojciec jest w domu, młody człowiek powiedział przyjaznym tonem: - Proszę do środka. Oto pański paszport - wyciągnął w jego stronę niezbyt wyraźną fotkę wąsatej twarzy wyglądającej niespokojnie z okna samochodu. - Przecież to ja! - zdumiał się Qwilleran. - Zdjęcie zrobione przy bramie, zanim wjechał pan do środka - oznajmił młodzieniec z wyraźną satysfakcją. - Straszne, nie? Wezmę od pana płaszcz. Mam nadzieję, że psy panu nie przeszkadzają. Są raczej przyjazne. W zasadzie uwielbiają gości. Ta suka to matka, ma cztery lata. Pozostałe to jej szczeniaki z ostatniego miotu. Lubi pan błękitne teriery? - Ja... - Qwilleran otworzył usta. - Wszyscy teraz kupują yorki, ale ja najbardziej lubię rasę kerry blue. Mają przepiękną maść, czyż nie? Trudno było tutaj trafić? Mamy także kotkę, ale jest ciężarna i bez przerwy śpi. Chyba będzie padał śnieg. Przynajmniej taką mam nadzieję. Jak dotąd w tym roku kiepsko było z nartami. Qwilleran, który szczycił się tym, że nie robi notatek podczas przeprowadzania wywiadu, tworzył w myślach inwentarz: foyer wyłożone białym marmurem, tamże sadzawka z rybami i tropikalne drzewo wysokości około pięciu metrów. Przeszklony
dach dwa piętra wyżej. Salon, do którego schodziło się w dół po schodkach, wyłożony czymś przypominającym futro białego szopa. Kominek w lśniącej, czarnej ścianie. Pewnie z onyksu. Zauważył też, że w rękawie chłopaka jest dziura i opadają mu skarpetki. Słowotok nie ustał ani na chwilę. - Siądziemy w salonie, panie Qwilleran? A może chciałby pan od razu pójść do pracowni? Tam jest wygodniej, o ile nie przeszkadza panu zapach. Niektórzy mają alergię na terpentynę. Ma pan ochotę na colę albo coś innego? Alergie to dziwna rzecz. Ja na przykład jestem uczulony na skorupiaki. Fatalnie, bo przepadam za homarami... Qwilleran wciąż czekał na okazję, by go spytać o ojca - do momentu, gdy usłyszał: - Sekretarka mówiła mi, że chce pan napisać artykuł o moich obrazach. Chodźmy do pracowni. Chce pan zadawać pytania czy mam po prostu opowiadać? Qwilleran zdołał wreszcie dojść do głosu: - Spodziewałem się, że jest pan znacznie starszy... - Jestem cudownym dzieckiem - rzekł Halapay bez uśmiechu. - Pierwszy milion zarobiłem przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia. Teraz mam dwadzieścia dziewięć lat. Wygląda na to, że jestem obdarzony geniuszem, jeśli chodzi o zarabianie pieniędzy. Wierzy pan w geniusz? Straszna rzecz. A tutaj moje zdjęcie ze ślubu. Moja żona ma orientalny wygląd, prawda? W tej chwili bierze lekcję malarstwa, ale po lunchu przedstawię ją panu. Projekt tego domu dostosowaliśmy do jej urody. Napije się pan kawy? Jeśli ma pan ochotę, to wezwę gospodynię. Spójrzmy prawdzie w oczy, mam chłopięcy wygląd i zawsze będę go miał. Jeśli woli pan coś mocniejszego, w pracowni mam barek. W pracowni unosił się zapach farby było sporo porozrzucanych gratów, a jedna ze ścian pomieszczenia była całkowicie przeszklona; widać było przez nią białe, zamarznięte jezioro. Halapay nacisnął jakiś guzik i z sufitu spłynęły półprzezroczyste zasłony, żeby osłonić ich od oślepiającego blasku zimowego słońca. Nacisnął drugi, a wówczas rozsunęły się drzwiczki, ukazując większe zapasy trunków, niż posiadał na swym stanie klub prasowy. Qwilleran jednak poprosił o kawę, więc Halapay nacisnął kolejny guzik, wydając zaraz potem polecenie do mosiężnej kratki wmontowanej w ścianę. Podał też Qwilleranowi wyjętą z barku butelkę o dziwnym kształcie.
- To likier, który przywiozłem z Ameryki Południowej - oznajmił. - Tutaj nie można go dostać. Proszę go sobie wziąć. Podobał się panu widok z okna? Fantastyczny, no nie? To sztuczne jezioro. Samo ukształtowanie tego terenu kosztowało mnie pół miliona. Ma pan ochotę na pączka do kawy? Na ścianie wiszą moje obrazy. Podobają się panu? Ściany pracowni pokryte były oprawionymi w ramy płótnami przedstawiającymi chłopców oraz dziewczynki o kręconych włoskach i policzkach niczym czerwone jabłuszka. Gdzie nie spojrzeć, Qwilleran widział czerwone jabłuszka. - Proszę sobie wybrać któryś z nich - zaproponował Halapay - i wziąć sobie do domu jako podarunek od artysty. Te większe sprzedają się po pięćset dolarów, proszę wziąć jeden z nich. Ma pan dzieci? My mamy dwie córki. Ich zdjęcie stoi na wieży stereo. Cindy ma osiem lat, a Susan sześć. Qwilleran przyjrzał się fotografii córeczek Halapaya. Podobnie jak ich matka miały migdałowe oczy i proste włosy. - Dlaczego maluje pan wyłącznie dzieci o kręconych włosach i różowych policzkach? - Powinien pan wybrać się na bal walentynkowy w sobotę wieczorem. Będzie świetna jazzowa kapela. Już pan wie o tym balu? Wyprawiamy go co roku z okazji walentynek w klubie sztuki. Wszyscy przebieramy się za słynne pary kochanków. Chce pan wpaść? Nie musi się pan przebierać, jeżeli pan tego nie lubi. Wstęp dwadzieścia dolarów za parę. Proszę, oto dwa bilety. - Wracając do pańskich obrazów - wtrącił Qwilleran - ciekaw jestem, dlaczego specjalizuje się pan w portretach dziecięcych. Dlaczego na przykład nie pejzaże? - Uważam, że powinien pan opisać ten bal w swoim felietonie - odpowiedział Halapay. - To największe wydarzenie w życiu klubu. Jestem jego przewodniczącym, a moja żona świetnie wychodzi na zdjęciach. Lubi pan sztukę? Będą tam wszyscy z artystycznego światka. - Pewnie George Bonifield Mountclemens III również? - rzucił niedbale Qwilleran. Nie zmieniając ani trochę bezbarwnego tonu głosu, Halapay skomentował: - Co, ten oszust? Gdyby śmiał się pojawić w przedsionku klubu, wyrzuciłbym go na pysk. Mam nadzieję, że nie jest pańskim przyjacielem. Nie, takich jak on nam nie potrzeba. Nie ma pojęcia o sztuce, a pozuje na autorytet, pańska gazeta zaś
pozwala mu mieszać z błotem uznanych artystów. Psuje atmosferę w całym środowisku. Powinni pójść po rozum do głowy i wreszcie się go pozbyć. - Jestem tu nowy - powiedział szybko Qwilleran, gdy Halapay przerwał, aby zaczerpnąć oddechu - i nie zaliczam się do specjalistów... - Najlepszym dowodem jego ignorancji jest fakt, że uważa Zoe Lambreth za wielką artystkę. Widział pan jej rzeczy? To hochsztaplerka. Niech pan obejrzy sobie jej obrazy w Lambreth Gallery, a zrozumie pan, co mam na myśli. Żadna szanująca się galeria nie przyjęłaby jej prac, więc musiała wyjść za marszanda. W każdym zawodzie są tacy ludzie. Jeśli chodzi o jej męża, to zwykły księgowy, który zabrał się za szwindle w sztuce. Szwindle, wiem, co mówię. O, przyszedł Tom z kawą. Do atelier wszedł chłopak ubrany w poplamione spodnie i rozpiętą do połowy koszulę, niosąc tacę, którą postawił na stole z głośnym brzękiem. Zrobił to zupełnie bez wdzięku i rzucił przy tym Qwilleranowi nieprzyjazne spojrzenie. - Zastanawiam się - powiedział Halapay - czy nie przekąsić by czegoś do kawy. Już prawie pora lunchu. Co chciałby pan wiedzieć o mojej pracy? Proszę pytać. Nie będzie pan robił notatek? - Chciałbym spytać - powtórzył Qwilleran - dlaczego specjalizuje się pan w portretach dziecięcych? Artysta zamyślił się i zamilkł, po raz pierwszy od przybycia Qwillerana. Odezwał się dopiero po chwili: - Zoe Lambreth chyba ma jakieś dziwne powiązania z Mountclemensem. Ciekawe, na czym mogą one polegać. Mogę jedynie się domyślać - ale to między nami, nie do publikacji. Może warto się tym zainteresować? Jeśli wyszłoby na jaw coś paskudnego, mógłby pan wygryźć Mountclemensa i zająć jego miejsce jako recenzent. - Nie chcę... - zaczął Qwilleran. - Lepiej, żeby pańska gazeta uporała się z tym bałaganem, i to jak najprędzej, w przeciwnym razie oberwiecie tam, gdzie najbardziej boli. Chyba mam ochotę na hot- doga do kawy. Pan też? O wpół do szóstej Qwilleran znalazł schronienie w ciepłym nastrojowym sanktuarium klubu prasowego, gdzie umówił się z Archem Rikerem. Arch miał ochotę na szybkiego drinka przed powrotem do domu, a Qwilleran domagał się wyjaśnień.
- Sok pomidorowy z lodem - polecił zwięźle Brunowi. - Bez limonki, bez Worcestershire, bez tabasco. - I zwracając się do Ar-cha: - Dzięki, stary. Dzięki za miłe powitanie. - O czym ty mówisz? - Czy to miał być dowcip, frycowe dla nowego? - Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Mówię o tej historii z Calem Halapayem. Czy to był jakiś kawał? Nie wierzę, żebyś na poważnie oczekiwał, że zrobię z nim wywiad. Ten facet jest kompletnym świrem. - Sam wiesz, jacy są artyści. Każdy z nich to indywidualista. A co się stało? - Sęk w tym, że nic. Nie znalazłem nic, co mógłbym wykorzystać w artykule, a zajęło mi to sześć godzin. Halapay mieszka w rezydencji wielkości szkoły, tyle że w japońskim stylu. Mnóstwo tam różnych urządzeń i przełączników. Wewnątrz jest dziwnie. Na przykład jedna ściana zrobiona jest ze szklanych prętów, które wiszą jak sople lodu. Kiedy przechodzisz obok, poruszają się, wydając dźwięk przypominający rozstrojony ksylofon. - I co z tego? Na coś musi wydawać swoją forsę. - Jasne, ale to jeszcze nie koniec. W całej tej luksusowej scenerii pojawia się Cal Halapay w opadających skarpetkach i bluzie z dziurą na łokciu. No i wygląda, jakby miał piętnaście lat. - Owszem, słyszałem, że młodo wygląda. Przynajmniej jak na milionera - dodał Arch. - Jest jeszcze coś. Bezustannie przechwala się swoimi pieniędzmi i usiłuje wcisnąć człowiekowi jakiś prezent. Odmówiłem cygar, butelki likieru, nie przyjąłem obrazu za pięćset dolarów, zamrożonego indyka pochodzącego z jego rancza w Oregonie i szczeniaczka kerry blue terier. Po lunchu pokazała się jego żona, a wówczas zaistniała obawa, że jego hojność przekroczy granice posiadłości. Nawiasem mówiąc, pani Halapay to rzeczywiście smakowity kąsek. - Zaczynam ci zazdrościć. Co jedliście na lunch? Strusie języczki? - Hot-dogi. Podane przez chłopaka o wdzięku goryla. - Dostałeś lunch za darmo. Na co jeszcze narzekasz? - Na Halapaya. Nie odpowiada na pytania. - Odmawia odpowiedzi? - zdziwił się Arch.
- Ignoruje pytania. Nie da rady go przyszpilić. Dywaguje o wszystkim, od progresywnego jazzu po peruwiańskie maski, które zbiera, i ciężarne kotki. Łatwiej mi było dogadać się z jego bramą niż z tym cudownym dzieckiem. - Całkiem nic nie masz? - Czy ja wiem? Widziałem jego obrazy i dostałem zaproszenie na imprezę w klubie sztuki. W sobotę wieczorem, może pójdę. - Co myślisz o tych obrazach? - Są nieco monotonne. Wciąż policzki jak rumiane jabłuszka!... Dokonałem jednak odkrycia. Na wszystkich tych portretach dzieci Cal Halapay maluje samego siebie. Myślę, że jest zachwycony własną osobą. Kręcone włoski, różowa cera. - Obawiam się, że szef nie tego od nas oczekuje - zauważył Arch. - Choć wszystko to brzmi jak baśń z 1001 nocy. - Musimy zamieścić ten artykuł? - Widziałeś kolor memorandum. Różowy! Qwilleran pogładził się po wąsach. - Otrzymałem odpowiedź tylko na jedno pytanie - rzekł po chwili. - Kiedy napomknąłem o panu, który zwie się. George Bonifield Mountclemens. Trzeci. Arch odstawił drinka. - I co powiedział Halapay? - Wybuchnął, choć był to wybuch kontrolowany. Jego wypowiedź sprowadza się do tego, że według niego Mountclemens nie posiada kwalifikacji, by dokonywać oceny dzieł sztuki. - Nic dziwnego. Jakiś rok temu Halapay miał indywidualną wystawę, a nasz krytyk zrównał go z ziemią. Czytelnicy byli zachwyceni. Ich czarne serca radowały się na myśl, że ktoś tak bogaty może być pod pewnym względem nieudacznikiem. Jednak dla Halapaya był to bolesny cios. Zorientował się, że za swoje pieniądze może kupić wszystko, ale nie pozytywną recenzję. - Okropnie mu współczuję. A co z konkurencją? Czy oni też skrytykowali jego dzieła? - Nie mają recenzenta. Zamiast tego na wszystkie wernisaże posyłają przeuroczą starszą panią, emerytowaną reporterkę, która wszystkim się zachwyca. Wolą nie ryzykować. - Czyli Halapay źle znosi krytykę... - Żebyś wiedział. I to jak źle! - Arch przysunął swój stołek nieco bliżej do Qwillerana. - Od tamtego czasu usiłuje doprowadzić „Fluxion" do bankructwa.
Wycofał mnóstwo reklam, które zamieszcza teraz u konkurencji. To boli! Szczególnie, że przez jego agencję przechodzi większość reklam produktów żywnościowych i mody. Próbuje nawet przekonać innych reklamiarzy, żeby nie polecali klientom „Fluxion". Poważna sprawa. Qwilleran skrzywił się z niedowierzaniem. - A ja mam napisać artykuł, który ugłaska tego skunksa, żeby dział reklamy odzyskał swoje dochody? - Szczerze mówiąc, przydałoby się. Mogłoby nam nieco ulżyć. - Nie podoba mi się to. - Przestań grymasić - poprosił go Arch. Po prostu napisz miły kawałek o ciekawym facecie, który nosi po domu stare ciuchy, chodzi bez butów, trzyma psy i koty, a na lunch jada kiełbaski. Przecież wiesz, jak to się robi. - Ale nie podoba mi się to. - Nie proszę cię, żebyś kłamał. Po prostu wybierz, co trzeba. Pomiń szklane sople i jezioro za pół miliona dolarów, i wyprawy do Ameryki Południowej, za to nie zapomnij o hodowli indyków, jego ślicznej żonie i uroczych dzieciach. Qwilleran zastanawiał się. - Misja dziennikarska w praktyce, co? - Ta praktyka pozwala nam opłacić rachunki. - W dalszym ciągu nie jestem zachwycony - stwierdził Qwilleran - ale skoro jesteście w tak trudnej sytuacji, zobaczę, co da się zrobić - uniósł szklankę z sokiem pomidorowym. - Baju, baju, Halapayu. - Nie wygłupiaj się. Miałem ciężki dzień. - Chętnie przeczytałbym kilka recenzji Mountclemensa. Macie je gdzieś pod ręką? - W teczce, w archiwum. - Zwłaszcza chciałbym się dowiedzieć, co napisał o niejakiej Zoe Lambreth. Halapay czynił jakieś aluzje o mrocznych powiązaniach między panią Lambreth a Mountclemensem. Wiesz coś o tym? - Ja tylko redaguję jego teksty. Nie zaglądam mu przez okna - rzekł Arch i klepnął Qwillerana w plecy na dobranoc.
Rozdział trzeci Qwilleran wbił się w nowszy i ciemniejszy ze swych dwóch garniturów, by wybrać się samotnie na bal walentynkowy do klubu sztuki, noszącego - jak się okazało - bezpretensjonalną nazwę „Pędzel i Dłuto". Klub powstał czterdzieści lat wcześniej, na tyłach jakiejś nielegalnej speluny. Teraz zajmował górne piętro jednego z najlepszych hoteli; należała do niego towarzyska śmietanka, a ongiś przymierająca głodem cyganeria porosła w piórka, z wiekiem nabrała stateczności i wyposażyła się w grube portfele na pliki dolarów. Qwilleranowi udało się przemknąć niepostrzeżenie do „Pędzla i Dłuta". Obejrzał kipiącą od przepychu główną salę, pomieszczenie restauracyjne i bar, w którym roiło się od gości. Była też tam sala gier, wyłożona boazerią z postarzanego drewna, gdzie do dyspozycji gości były wszelkie możliwe rozrywki, od strzałek po domino. W sali balowej stoliki udrapowano czerwoną i białą tkaniną, a orkiestra przygrywała „łagodne przeboje". Spytał o stolik Halapaya - przy którym powitała go Sandra Halapay odziana w białe kimono ze sztywnego, hartowanego jedwabiu. Przesadny makijaż sprawiał, że jej migdałowe oczy wyglądały jeszcze bardziej egzotycznie. - Już bałam się, że pan nie przyjdzie - oznajmiła, przytrzymując jego rękę podczas powitania przez chwilkę dłużej, i obdarzyła go perlistą kaskadą śmiechu. - Droga pani Halapay, takiemu zaproszeniu nie sposób było się oprzeć. - Ku własnemu zdziwieniu Qwilleran pochylił się nad jej dłonią, by musnąć ją wąsami. - Mam na imię Sandy - oznajmiła. - Czyżby przyszedł pan sam? Na bal zakochanych?