ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 237 503
  • Obserwuję978
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 296 191

Liliana Fabisińska - Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 03 - Wszystkiego

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :474.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Liliana Fabisińska - Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 03 - Wszystkiego.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK F Faisińska Lilianna
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

LILIANA FABISIŃSKA WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą

ROZDZIAŁ 1 CZTERY GOSPODYNIE Zuzia została gospodynią klasy! Przewodniczącą! Marta Mądra co prawda nie domagała się od nas takich wyborów, powiedziała nawet, że znamy się za mało, że może w drugim semestrze wybierzemy swoich reprezentantów... - A może nigdy? - uśmiechnął się Krzysiek Więcek. - Może nigdy - przytaknęła nasza wychowawczyni całkiem poważnie. - Ja nie potrzebuję żadnego gospodarza klasy, żadnego „ciała przedstawicielskiego”. Każdy powinien przychodzić do mnie sam ze swoim problemem. - A jeśli to problem zbiorowy? - zapytała Julka cichutko i całkiem sensownie. - Możecie ciągnąć zapałki - odpowiedziała Marta Mądra, tak samo cichutko i po bardzo długiej chwili zastanowienia. - Jest mi wszystko jedno, kto mi o tym powie. Chcę rozmawiać o problemach całej klasy z całą klasą. Na godzinach wychowawczych, a w pilnych przypadkach choćby na korytarzu. Ale tak, żeby każdy mógł zabrać głos! Bardzo mi się podobało to, co powiedziała. To naprawdę brzmiało mądrze! Pasowało do jej nazwiska. Ale nie pasowało ani trochę do tego, jak nasza klasa wyobrażała sobie klasowe życie. - Nie może istnieć klasa bez gospodarza! - zaczął Więcek, gdy tylko dzwonek wywołał Martę Mądrą z klasy. - Klasa musi mieć przewodniczącego, a przewodniczący dwóch zastępców, na wypadek jego choroby - zgodziła się z nim śliczna Monika Frankowska. Nieoficjalną miss naszej klasy została już pierwszego dnia, wszyscy chłopcy wpatrywali się w nią jak w obraz. Może teraz chciała dostać jeszcze jeden zaszczytny tytuł? Korona miss na głowie, a na piersi, wyjątkowo obfitej jak na trzynastolatkę (chociaż Emma twierdzi, że ona wypycha stanik watą albo chusteczkami!) - identyfikator, plastikowy, kolorowy, ze zdjęciem i napisem: „Monika Frankowska, przewodnicząca I a”! Tylko że przewodnicząca powinna chyba się troszczyć o klasę trochę bardziej niż o zawartość kosmetyczki? Monika, niestety, nie spełnia tego kryterium. - Potrzebujemy przewodniczącego - przytaknął Mateusz, nasz barczysty przystojniaczek. No tak, mister klasy I a musi trzymać stronę miss tej samej klasy! Ale poparli ich też inni. Rafał, Marek, Beata, Ewelina... Czy naprawdę do nikogo nie trafiły argumenty Marty

Mądrej? - Słuchajcie, naprawdę lepiej jest być w grupie, w której każdy ma prawo głosu, niż wyznaczać jedną jedyną osobę, która będzie za nas mówić - malutka Zuzka stanęła przy drzwiach i usiłowała przekrzyczeć dwadzieścia siedem dyskutujących osób. I cały wrzask dobiegający z korytarza. Był w końcu sam środek dużej przerwy. - W grupie jesteśmy silniejsi niż pojedynczo. - Zuzka Zawadzka na przewodniczącą! - zaczął nagle skandować Krzysiek Więcek, nasz klasowy klaun. - Zuzka będzie najlepsza! - On ma rację - powiedział zamyślony Mateusz, a wszystkie dziewczyny zamilkły jak na komendę, wpatrując się w jego idealnie wykrojone, pełne wargi i wielkie brązowe oczy. Miał po swojej stronie przynajmniej połowę klasy. Żeńską. - Ma rację? - zdziwiła się śliczna Monika, trochę zasmucona. Ona naprawdę chciała być nie tylko miss I a, ale i przewodniczącą! Zupełnie nie rozumiałam, po co... - Krzysiek ma rację - powtórzył Mateusz. - Zuzia nadaje się idealnie. Jest rozsądna, ma duszę społecznika... - Kogo? - Monika wyraźnie miała tego dnia problemy ze zrozumieniem najprostszych zdań. Pewnie myślała już o tym, gdzie przypiąć identyfikator, żeby nie zasłonił jej dekoltu. Mateusz natomiast był nie tylko piękny, ale i inteligentny. - Zuzia Zawadzka nas nie wykiwa - powiedział pewny swojej racji. - Ona będzie zawsze walczyć o dobro klasy, taka już jest. Nadaje się idealnie. No, a poza tym... no, wiecie... ona jest córką nauczycielki. - Jakie to ma znaczenie? - zaczerwieniła się Zuzka. Nie znosi, gdy zamiast małej, wesołej i energicznej brunetki widzi się w niej córkę fizyczki z naszego gimnazjum. Chociaż jest przecież jej córką. Nawet ja zrozumiałam, o co chodzi Mateuszowi i musiałam się z nim zgodzić. - Umiesz postępować z nauczycielami - szepnęłam jej jak najciszej. - I możesz w domu czegoś się dowiedzieć, wyciągnąć z mamy jakieś informacje... Jaką karę planuje rada pedagogiczna za wagary w dniu wagarowicza albo czego nie lubi Marta Mądra... Taka mama może się przydać. Przypomniała mi się wiadomość od dyrektora szkoły. Pierwszego września Edwin Rożen mówił do mamy Zuzki, ale my to podsłuchałyśmy, całkiem przypadkiem, na automatycznej sekretarce, w jej domu. Właśnie dlatego, że jej mama uczy w naszej szkole. Ta wiadomość jeszcze nam się nie przydała... właściwie nie. Ale kto wie, co jeszcze może usłyszeć Zuzia przez te trzy lata? Jako przewodnicząca klasy będzie musiała się z nami

podzielić swoją wiedzą. To znaczy nie tylko ze mną, Julką i Emmą... nam przecież i tak by powiedziała. Jesteśmy Siostrzanym Sekretnym Bractwem Zeta, nie mamy przed sobą tajemnic! Ale teraz będzie musiała takie wiadomości zdradzić całej klasie. Nawet Moniczce Pustej Główce i Krzyśkowi Klaunowi. Tak, oni wiedzieli, co robią. Chcieli mieć Zuzkę po swojej stronie, mogła się im przydać jak nikt inny. Taką przewodniczącą można sobie tylko wymarzyć. - Ale ja... - Zuzia chyba nie wiedziała, co odpowiedzieć. - Ja... Ja sobie nie dam rady... - Dasz sobie radę - powiedziałam stanowczo. Gdyby nie chciała, nie przekonywałabym jej. Gdyby uważała, że to głupi pomysł, uszanowałabym jej decyzję. W końcu nie każdy marzy o tym, żeby być gospodarzem klasy. Ale Zuzka wcale nie uważała, że to idiotyczna propozycja. Ona po prostu się bała, że kogoś zawiedzie, że nie spełni oczekiwań. Że sobie nie da rady, jak powiedziała. - Dasz sobie radę - powtórzyła Julka jak moje echo i wyszła krok do przodu, stając koło Zuzki. - Dasz sobie radę - kolejny, najbardziej zdecydowany głos, tym razem Emmy. Należała do naszego bractwa najkrócej, ale była równie wspaniałą przyjaciółką jak Zuzia i Julka. Czasami aż nie mogłam uwierzyć, że przyszła do naszej klasy prawie trzy tygodnie po rozpoczęciu roku... - Kurcze, ja nie chcę... Nie bez was - szepnęła Zuzia, a jej rumiane policzki stały się nagłe przeraźliwie białe. Myślałyśmy, że nikt jej nie słyszy, prawie nie wydawała z siebie dźwięku, ten szept był taki cichutki... A jednak Mateusz usłyszał każde słowo. I po raz kolejny udowodnił, że jest nie tylko najprzystojniejszym, ale też najfajniejszym i najmądrzejszym chłopakiem w naszej klasie. Od razu zrozumiał, co się dzieje. Znał Zuzię i domyślił się, że ona może się uprzeć, a wtedy z przecieków z nauczycielskiego domu nici. - A kto mówi, że masz się tym gospodarzeniem zajmować sama? - uśmiechnął się słodko, ale nie do Zuzki, lecz do dziewczyn stojących pod ścianą: Eweliny, Moniki, Karoliny, Anki i Renaty. Chciał je mieć po swojej stronie. Zatrzepotał rzęsami, stanowczo za długimi jak na faceta, i powiedział: - Przewodniczący klasy musi mieć zastępców. Zwykle dwóch, przynajmniej tak jest w I b. I w I c chyba też, Ale u nas może być trzech zastępców, Marta Mądra na pewno się zgodzi. I cała klasa też, prawda? Powiódł wzrokiem po sali. Oczywiście nikt nie zaprotestował. Nikt nigdy nie sprzeciwia się Mateuszowi. Przemknęła mi przez głowę myśl, że to on powinien być gospodarzem klasy, a nie Zuzka. Ale oczywiście nie powiedziałam tego głośno. - A może byśmy głosowali? - Monika Frankowska była najwyraźniej zawiedziona, że

nikt nie zgłosił jej kandydatury. - Trzech zastępców to chyba przesada! - Ja naprawdę nie muszę... - zaczęłam, ale Mateusz uciszył mnie jednym krótkim gestem. - Można wyznaczyć kogokolwiek - uśmiechnął się. - Mnie, Monikę, Rafała albo nikogo. To nie ma znaczenia. Bo wszyscy wiemy, że Zuzia będzie szukać pomocy i rady u was trzech. Bo się przyjaźnicie. Do was zadzwoni, gdy będzie chora, do was przyjdzie z trudną sprawa.. Więc po co tworzyć fikcję i wyznaczać kogoś innego? Trudno było się z nim nie zgodzić. Nawet Monika nie powiedziała już ani słowa. - W takim razie jutro powiadomimy Mądrą o całej sprawie - zarządził Mateusz, nie pytając nawet, czy się zgadzamy. No bo przecież się zgadzałyśmy. Skoro Zuzia chciała być przewodniczącą, nie mogłyśmy jej odmówić. Musiałyśmy stać za nią murem. W końcu od tego ma się przyjaciółki. - Cztery gospodynie? - roześmiała się nasza wychowawczyni. - Dziewczyny w ubraniach w pingwinki? Zaczerwieniłyśmy się, wspominając pierwszą noc roku szkolnego. Najbardziej szaloną noc naszego życia. To właśnie po tej nocy Zuzka, Julka i ja ubrałyśmy się w dziecięce śmieszne ciuchy, które Zuzia dostała od dziadków. I rozbawiłyśmy do łez całą klasę, wchodząc w nich na godzinę wychowawczą. Każda z nas miała zdjęcie, zrobione przez Zuzię, a raczej przez jej aparat z samowyzwalaczem. Gdyby nie ono, chyba nie uwierzyłybyśmy, że mogłyśmy się ubrać aż tak idiotycznie! - Ja nic nie wiem o żadnych pingwinkach - powiedziała Emma, zdziwiona. Widziała to zdjęcie nieraz, ale pewnie go nie skojarzyła. Wtedy przecież w ogóle nie było jej w Polsce. I nie przypuszczała, że będzie chodzić do naszej klasy. I należeć do Bractwa Zeta... - No dobrze, skoro tak zdecydowaliście, to akceptuję wasz wybór - Marta Mądra chyba wciąż nie była przekonana do idei gospodarza klasy. A tym bardziej czterech gospodarzy. Czy raczej gospodyń...

ROZDZIAŁ 2 EWAKUACJA Tydzień później okazało się, że nawet cztery gospodynie to za mało. - Potrzebny jest jeszcze skarbnik, dowiedziałam się tego na radzie pedagogicznej - powiedziała nasza wychowawczyni. - Przewodniczącego klasy może właściwie nie być, ale skarbnik być musi i już. Bez dyskusji. Tak sobie życzy pan dyrektor Rożen. Skoro tak sobie życzy... Marta Mądra chciała, żeby jedna z nas, nie Zuzka oczywiście, ale jedna z jej zastępczyń, czyli ja, Julka lub Emma, zrzekła się stanowiska i została skarbniczką. - Nie potrzeba aż trzech wiceprzewodniczących, prawdę mówiąc - uśmiechnęła się, oczekując naszej decyzji. A my popatrzyłyśmy na siebie bezradnie. Na razie, przez ten tydzień, żadna z nas nie miała nic do roboty. Żadna niczym się nie wykazała, nawet Zuzia. Nie było ani jednej sprawy do załatwienia, ani jednego problemu... Spokojne, prawie nudne klasowe życie. Jak więc miałyśmy stwierdzić, która najmniej się nadaje na wicegospodynię, a najbardziej na skarbniczkę? Skarbniczka powinna się chyba zajmować pieniędzmi, tak przynajmniej wynika z nazwy... A to wcale mi się nie podobało. Nie miałam ochoty nosić w torbie cudzych pieniędzy, liczyć ich, sprawdzać, czy nie brakuje ani złotówki, poganiać tych, którzy jeszcze się nie złożyli na wycieczkę albo wyjście do kina. Kto wie, może nawet musiałabym wykładać za niektórych z własnej kieszeni? Tak robiła Iza u mnie w podstawówce. Dla niej nie stanowiło to problemu, zawsze miała w tej kieszeni mnóstwo drobnych. I grubszych też. Jej rodzice pracowali w agencji reklamowej, siedzieli tam od świtu do nocy, ale pieniędzy chyba im nie brakowało. A nawet jeśli tak się zdarzało, to na pewno nie brakowało ich Izie. Z tygodniówki mogła kupić bilety dla całej klasy. Ale ja... Ja naprawdę nie miałam z czego! - Nie chcę być skarbnikiem - powiedziałam, spuszczając głowę. - Ja też nie - powiedziała Julka, chociaż ona akurat mogłaby nie tylko wyłożyć za nasze bilety, ale nawet je zafundować. I całej I b też. - Nie chcę mieć nic wspólnego z pieniędzmi - mruknęła, zagryzając wargi. Nie znosiła swojego bogactwa, ukrywała je przed nami tak starannie, że nic nie podejrzewałyśmy przez długie trzy tygodnie. Dopiero Emma otworzyła nam oczy. Teraz oczy i moje, i Julki, i Zuzki były utkwione właśnie w Emmie. Może się zgodzi? Jej mamie powodzi się jeszcze gorzej niż moim rodzicom, ale może to jej nie przeszkadza?

Skoro nie ma własnych pieniędzy, być może będzie lubiła przynajmniej nosić przy sobie cudze? - A kto to jest skarbnik? - spytała nasza pół - Angielka, jak najciszej. Ale oczywiście i tak usłyszała ją większość klasy. A ci, którzy nie usłyszeli, dowiedzieli się zaraz potem od tych siedzących z przodu. I już po chwili dwadzieścia cztery głowy trzęsły się ze śmiechu. A nawet dwadzieścia pięć, bo Marta Mądra też uznała niewiedzę Emmy za niezwykle zabawną. Na szczęście szybko się opanowała. - Emma mieszkała przez całe życie w Wielkiej Brytanii - powiedziała, tłumiąc chichot i przypominając sobie, że jest wychowawczynią. - Nie ma nic śmiesznego w tym, że nie rozumie niektórych słów... - po czym znów ukryła głowę w ramionach, usiłując ukryć rozbawienie. Było mi za nią wstyd! Nie powinno się powierzać takim ludziom wychowawstwa! Najpierw ją trzeba by trochę wychować i nauczyć kilku zasad! - Przepraszam... - na szczęście było jej przynajmniej głupio. Spojrzała na poważną twarz Zuzi, potem na Julkę i na mnie, tak samo poważne i skupione, i powtórzyła: - Przepraszam, zachowałam się idiotycznie. Wybaczyłam jej od razu! Skoro umie się przyznać do pomyłki, do błędu, to chyba nie jest z nią tak źle? W końcu to jej pierwszy rok w szkole, nic dziwnego, że czasami sobie nie radzi... Uśmiechnęłam się, chcąc dodać jej odwagi. Chciałam, żeby wiedziała, że jej nie potępiamy. Już nie. - Ale sprawa skarbnika wciąż jest nierozwiązana - westchnęła mądra Marta Mądra i rozejrzała się po klasie. - Ja jestem dobra z matematyki - podniosła się z krzesła Karolina. Aż przeszedł mnie dreszcz. Ona dobra z matematyki? Ostatnio, odpowiadając przy tablicy, nie umiała nawet pomnożyć siedmiu przez cztery! Czy ona żartuje?! Nie, nie żartowała. W dodatku poparła ją natychmiast Monika Frankowska. - Karolka jest świetna z matmy i robi bardzo dobre notatki - powiedziała, starając się z całej siły, by jej wypowiedź brzmiała jak najbardziej inteligentnie. - Będzie świetnym skarbnikiem. - Skoro tak... - nasza wychowawczyni chyba powątpiewała w tę świetność Karoliny. Zajrzała nawet ukradkiem do dziennika. Ale przecież nie było innych chętnych. My trzy zdecydowanie wolałyśmy zostać zastępczyniami Zuzki niż w nieskończoność liczyć monety. Skoro Karolinę to bawi, proszę bardzo, niech liczy. Niech notuje, zbiera składki, upomina tych, którzy nie płacą w terminie... Mogłam jej tylko życzyć wszystkiego najlepszego w tym

niewdzięcznym zadaniu! - Chyba nie wie, jaki kłopot sobie bierze na głowę - powiedziała Zuzia bardzo cichym i pełnym współczucia szeptem. A potem, jeszcze ciszej, zaczęła tłumaczyć Emmie, kim jest skarbnik. Trzy dni później Marta Mądra, chyba nieco przygnębiona, powiedziała: - Niedługo zabraknie mi osób w klasie do obsadzania stanowisk. Dyrektor kazał wyznaczyć dwoje uczniów do kontaktów z biblioteką. Tak zwanego łącznika i jego zastępcę. - A co ma robić taki łącznik? - zainteresowała się Zuzia, lekko ubawiona. Jej w końcu jako jedynej nie groziło, że zostanie w to wrobiona. - Właśnie nikt mi nie umie tego wytłumaczyć... - westchnęła nasza wychowawczyni. - To jakiś nowy pomysł, ktoś go podpatrzył w innej szkole. Nie wiem, czy nie twoja mama, Zuziu. Pracowała przedtem w jakimś liceum, prawda? Zuzka poczerwieniała jak pomidor na krzaku mojej babci. Mogłam sobie bez problemu wyobrazić, co powie mamie po powrocie do domu. Albo jeszcze przed powrotem, na dużej przerwie. Na pewno nie będzie to nic przyjemnego... - Podejrzewam, że chodzi o zapisy na najbardziej oblegane lektury i robienie listy tych, którzy nie oddają książek w terminie - mówiła Marta Mądra, nieco zrezygnowana. - Do tego potrzebny jest łącznik. Co tu dużo mówić, to będzie osoba do czarnej roboty... Przynaj- mniej tak mi się wydaje... - To może Julka Ździebełko? Ona tak lubi książki, będzie szczęśliwa, mając z nimi kontakt - podsunęła Karolina, świeżo upieczona skarbniczka, głosem słodkim jak miód. Przez moment nawet dałam się na tę słodycz nabrać. Do chwili, gdy spojrzałam jej w oczy: wcale nie były miłe i słodkie. Były zimne jak bryłki lodu. Jak dwa stalowe noże! Po prostu z premedytacją chciała wrobić Julkę w coś nieprzyjemnego. W czarną robotę, jak to nazwała nasza wychowawczyni. Zawsze nabijała się z tego, że Julka pisze wiersze, że dziwnie się ubiera... Teraz miała okazję zrobić jej przykrość, przynajmniej tak jej się wydawało. I nie zawahała się ani przez pół sekundy. - Sama pani powiedziała, że trzy zastępczynie przewodniczącej to za dużo - ciągnęła Karolina. - A Julka naprawdę lubi książki... Marta Mądra spojrzała na Julkę niepewnie. Chyba myślała, podobnie jak ja, że to zupełnie co innego lubić książki, a co innego biegać do biblioteki z listą tych, którzy je przetrzymują. To przecież nie ma nic wspólnego z miłością do literatury! - Jeśli mogę zabrać głos we własnej sprawie... - zaczęła Julka, odgarniając z twarzy długie, jasne włosy.

Nigdy nie dowiedziałam się, co chciała powiedzieć. Nikt się nie dowiedział. Nie udało się jej dokończyć zdania, nagle bowiem całą klasą wstrząsnął straszliwy dźwięk. Przeciągłe wycie, jednostajne i przerażające. Wszyscy natychmiast zapomnieli o sprawie łącznika z biblioteką i jego zastępcy. - Alarm! - poderwała się zza biurka nasza wychowawczyni. - Alarm... ale jaki? Pożar? Skażenie biologiczne? Miałam szkolenie, miałam dwa szkolenia, każdy dźwięk coś znaczy! Zdałam egzamin, dostałam stempelek... A teraz nic nie pamiętam! Jak mogę nie pamiętać?! Skażę was na śmierć w męczarniach przez swoją głupotę! - Niech się pani uspokoi - Zuzia podeszła do Marty Mądrej, chciała złapać ją za ramiona, ale były za wysoko. Musiałaby chyba stanąć na palcach... Złapała ją więc za biodra i mocno potrząsnęła nią w prawo i w lewo. - Alarm to alarm. Najważniejsze, że wiemy, że dzieje się coś złego. Możemy się więc schować pod ławki albo uciec ze szkoły. Nie ma innego wyjścia. Może przegłosujemy, które rozwiązanie jest lepsze? - Nie znasz tego sygnału? - oczy Julki zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - I pani też nie? Nikt? Naprawdę? Przecież to alarm typu P. Prawdopodobnie wzywa nas do ewakuacji. Musimy opuścić budynek. Na pewno nie chodzi o alarm powietrzny, to byłby dźwięk modulowany, a nie ciągły. A alarm o skażeniach to sygnał przerywany. To musi być zwykły alarm typu P. Może informować o zagrożeniu środowiska i kilkunastu innych rzeczach. Nie wiadomo, czy nie doszło do skażenia terenu, na wszelki wypadek powinniśmy przykryć usta wilgotnymi chusteczkami. Ale nie będziemy teraz szli do łazienki ich moczyć, to zbyt niebezpieczne. Podnieście po prostu bluzki, o tak, i zakryjcie usta. Albo rękawem, tak jak Mateusz. I szybko, biegniemy przed siebie. Do schodów koło pokoju nauczycielskiego, tamtędy będzie najbliżej. Szybko i cicho, jeden za drugim, bez odstępów, blisko siebie... Byłam w szoku. Nie z powodu alarmu ani nawet domniemanego skażenia chemicznego. Byłam w szoku, patrząc na Julkę. Poetka unosząca się nad ziemią, nieprzytomna, pół dziewczyna, pół anioł, ze skrzydłami schowanymi pod błękitną sukienką, a tu nagle rozstawia całą klasę po kątach i przeprowadza najsprawniejszą ewakuację w dziejach naszego gimnazjum! I nawet mówi normalnie, nie jak poetka, co nie zdarza jej się często... Ona nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać! Nasza klasa wybiegła na boisko pierwsza. Innym wyjście z szoku i zrozumienie, co się właściwie stało i do czego wzywa ten świdrujący alarm, zajęło znacznie więcej czasu. Dopiero po kwadransie pod szkołą zrobiło się tłoczno, a dyrektor Rożen sprawdzał nerwowo, czy nikogo nie brakuje. Nie szło mu to najlepiej, kazał nam w nieskończoność odliczać od prawej do lewej, chociaż wcale nie wiedział, jaki wynik byłby prawidłowy, to znaczy, ilu nas

powinno na tym boisku być. Nawet Marta Mądra nie wiedziała, czy jesteśmy w komplecie, nie zdążyła sprawdzić listy, tylko wyleciała na dzień dobry z tym łącznikiem. No i teraz miotała się, pytając, czy Krzysiek Więcek był w szkole i gdzieś znikł w czasie ewakuacji, czy po prostu nie było go od rana. Nikt jej nie odpowiadał, chyba po to, żeby jej nie denerwować. Bo przecież dobrze pamiętaliśmy, że był. Nawet rzucił chyba jakiś głupi żart w czasie dyskusji o wyznaczeniu łącznika, jak to Krzysiek. Tylko jakie to teraz mogło mieć znaczenie? Policja i tak nie wpuściłaby nas do szkoły, żebyśmy go poszukali. Policjanci obstawili wszystkie wejścia, zachowywali się tak, jakby lada chwila w drzwiach pokoju nauczycielskiego miał stanąć Osama bin Laden. Osobiście wątpiłam w to, że ukrywa się akurat w naszym gimnazjum, ale skoro się upierali... - Ktoś zadzwonił do sekretariatu z informacją, że w szkole jest bomba - powiedział Edwin Rożen ponuro, kiedy nareszcie udało mu się ustawić nas w miarę równo na płycie boiska. - Jeśli to fałszywy alarm, sprawca zostanie bardzo surowo ukarany. I każdy, kto go będzie krył.

ROZDZIAŁ 3 KUBIŚCI ALBO WIENIEC Oczywiście był to fałszywy alarm. - Myślałam, że ta głupia moda na dzwonienie do szkoły i mówienie, że podłożono bombę, już minęła - westchnęła mama Zuzi, gdy poszłyśmy wszystkie do małego mieszkanka państwa Zawadzkich zaraz po lekcjach, a raczej po tym, co lekcjami miało być, a zamieniło się w trzy godziny spędzone na boisku. A potem rozpromieniła się i powiedziała: - Ale wy, dziewczynki, spisałyście się znakomicie. Martusia wszystko mi opowiedziała. Martusia?! Nie sądziłyśmy, że ktoś może tak mówić o naszej wychowawczyni. - Martusia twierdzi, że doskonale się sprawdziłyście w roli przewodniczących klasy - uśmiechała się pani Zawadzka. Zuzia i Julka aż się zaróżowiły z zadowolenia. Obie faktycznie świetnie sobie poradziły. Ale ja i Emma... My naprawdę nawet nie ruszyłyśmy palcem. Nikomu nie pomogłyśmy, nikogo nie uspokoiłyśmy. Wcale nie zasłużyłyśmy na pochwały! - Ciekawe, kto to zrobił - powiedziałam, chcąc zmienić temat. - Ktoś, kto nie chciał, żeby były normalni... normalne lekcje - domyślała się Emma, podobnie jak ja zainteresowana zmianą tematu. Udało się. Mama Zuzi natychmiast zapomniała o pochwałach i westchnęła: - To właśnie jest bez sensu. Od razu sprawdziliśmy z Edwinem... to znaczy z panem dyrektorem, on ostatnio przeszedł ze wszystkimi nauczycielami na ty... Sprawdziliśmy, która klasa miała klasówkę albo jakąś wielką pracę domową do oddania... No i... - No i? - wszystkie cztery wpatrywałyśmy się w nią w napięciu. Czy naprawdę musiała robić takie długie przerwy między wyrazami?! - ...No i w żadnej klasie nie było sprawdzianu ani odpytywania z dużej partii materiału, ani jakiejś budzącej grozę pracy domowej, ani nawet lektury do przeczytania na dziś... Nic, co by uzasadniało taki alarm. Zatkało nas kompletnie. Nikt nie miał interesu w tej ewakuacji? Nikt nic na tym nie zyskał? Po co więc ryzykował? - Zwyczajny wygłup - stwierdziła mama Zuzi i wyszła z kuchni. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Emma powiedziała zamyślona: - Jest tylko jedna osoba, której to pomogło. Julka... - Julka? - nie rozumiałam. - A co może mieć do tego Julka?

- No nie chciała być tą... tą złączką. - Łącznikiem! - poprawiłam ją odruchowo, a potem wybuchnęłam nerwowym, niekontrolowanym śmiechem. - Chyba nie sądzisz, że Julka sama zadzwoniła na policję? - Mogła wysłać SMS - a - Emma chyba naprawdę wierzyła w to, co mówiła. - Sięgnąć do torby po mobile phone... po komórkę... kiedy zaczęła się ta sprawa z łącznikiem... - Nie mam komórki - Julka na szczęście się na nią nie obraziła. To brzmiało zbyt absurdalnie, by w ogóle można było się nad tym zastanawiać. - Ja tylko tak... - Emma chyba zrozumiała nareszcie, że wygaduje głupoty. - Że jednak ktoś miał powód... - Przecież i tak jutro mnie wrobią w bycie tym łącznikiem - wzruszyła ramionami Julka. - Nawet pięć bomb im nie przeszkodzi. Nie miała jednak racji. Następnego dnia nikt już nie pamiętał ani o tym, że powinniśmy wybrać łącznika i zastępcę, ani nawet o fałszywym alarmie. Pojawiła się bowiem nowa sprawa: Dzień Nauczyciela. - Zebrałam już pieniądze od wszystkich oprócz was - oznajmiła triumfalnie Karolina, gdy weszłyśmy do klasy. - My nic nie wiedziałyśmy - zaprotestowałam. - Nikt nam nie powiedział. - Wszyscy wiedzieli, tylko wy cztery nie? - usta Karoliny rozciągnęły się w kpiący, nieprzyjemny uśmiech. - Dziwne, bardzo dziwne... - To po ile się składamy? - zapytała Zuzia, by uciąć tę rozmowę. - Po trzydzieści złotych - odezwała się Monika zza pleców przyjaciółki. - Trzydzieści? - zdziwiła się Emma. - To nie za dużo? - Za dużo? Dla ciebie? - roześmiała się Karolina. - Ciuchy masz prosto z Paryża, u nas w żadnym sklepie takich nie ma, a na kwiaty dla nauczycieli żałujesz? Sknera! Wszyscy już dali. - My też damy - powiedziała Julka. - Ale jutro. Zaskoczyłaś nas, nie mamy przy sobie pieniędzy. - Biedactwo, ty na pewno nie masz - nie mogłam słuchać, w jaki sposób Karolina kpiła z wszystkich. Czy naprawdę nikogo nie uważała za równego sobie? - I jutro pewnie też nie będziesz miała. Chyba że przyjaciółki się na ciebie zrzucą. No tak, wszyscy w klasie wciąż uważali Julkę za biedną. Jej dziwaczne ciuchy, buty wyglądające na robione własnoręcznie, sznurkowe torby, zeszyty w okładkach z szarego papieru... Tylko my trzy znałyśmy prawdę: jej rodzice mogliby kupić całą tę szkołę, gdyby tylko Julka ich poprosiła. Ale ona nie zamierzała ich o nic prosić. Toczyła z nimi nieustanną

wojnę i miała im za złe to całe bogactwo. Wciąż nie wiedziałyśmy za bardzo dlaczego. A ją ten temat strasznie denerwował, więc nie wypytywałyśmy. Następnego dnia oczywiście wpłaciłyśmy Karolinie po trzydzieści złotych. Ale to wcale nie zaniknęło sprawy. Raczej otworzyło ją na dobre. - A teraz wykażcie się wy, panie przewodniczące - uśmiechnęła się nasza czarnowłosa skarbniczka i podała Zuzce woreczek z pieniędzmi. - Zobaczymy, co kupicie. Pewnie zwykłe kwiatki, które zwiędną po dwóch dniach. Co innego mogłybyście wymyślić? - Nie kupimy kwiatków... Przynajmniej nie Marcie Mądrej - powiedziała Zuzia. - Mojej mamie zawsze w Dniu Nauczyciela i na zakończenie roku, i na imieniny brakuje wazonów. Nie wie, co ma robić z tymi kwiatami. Musimy wymyślić coś innego. - To wymyślcie - Karolina potrząsnęła lokami i posłała nam jeszcze jeden kpiący uśmiech. - Co cztery głowy, to nie jedna, jak to mówią. Na pewno się popiszecie. - Ustalimy to z całą klasą - zapewniła ją Julka. - Pomyślimy wszyscy, dwadzieścia osiem głów to przecież więcej niż cztery, na pewno wpadniemy na jakiś dobry pomysł. Poprosiłyśmy, żeby wszyscy zostali po ostatniej lekcji, dosłownie na pięć minut. Żeby porozmawiać, zdecydować, co moglibyśmy kupić... Tylko że połowa klasy nie miała zamiaru poświęcić nam pięciu minut. Spieszyli się i już. - To może jutro? - zapytała Emma, widząc wychodzących chłopaków. - Jutro też nie możemy - rzucił przez ramię Rafał i zatrzasnął za sobą drzwi. No cóż, skoro tak... - Ty też nie zostajesz? - zdziwiłam się, widząc, że Karolina pakuje torbę i zmierza do wyjścia. - Ja swoje zadanie wypełniłam. Zebrałam pieniądze, nie brakuje ani złotówki. Teraz czas na was - oświadczyła lodowato i wyszła. A za nią, oczywiście, Monika. Jak cień, standardowo. Z każdą sekundą w klasie było coraz mniej osób Przez okropną długą chwilę miałam wrażenie, że wyjdą wszyscy oprócz nas. Ale na szczęście nie. Został Mateusz. Piękny i w dodatku szlachetny! Postanowił nas wesprzeć, pewnie zrobiło mu się nas żal. Gdy dziewczyny, te, które jeszcze nie zdążyły spakować toreb, zobaczyły, że ideał męskiej urody zamierza spędzić z nami pięć dodatkowych minut, natychmiast zmieniły plany. Zamiast po- biec za śliczną Moniką Frankowską, której zwykle towarzyszyły jak orszak królewski, zostały w klasie. W nadziei na jedno spojrzenie Mateusza spod półprzymkniętych długich rzęs były gotowe siedzieć nawet pól dnia. Niestety, rozczarowały się... Bo Mateusz cały czas patrzył na nas. Wyłącznie na nas. Zresztą nie tylko patrzył, ale też podsuwał różne ciekawe pomysły.

- Może kupimy jej książkę? - powiedział. - Jakąś piękną książkę. Mówiła kiedyś, że uwielbia malarstwo. Chyba kubistów, pamiętacie? Kupmy jej album... - Świetny pomysł - ucieszyłam się. - Wyjątkowo durny pomysł - powiedziała Edyta, wydymając usta. - W mojej podstawówce na koniec roku, to znaczy szóstej klasy, kiedy odchodziliśmy, rodzice zdecydowali, że kupią wychowawczyni album. Wybierali go chyba przez tydzień i w końcu kupili. Gigantyczny i strasznie drogi... Ze zdjęciami z Australii. Wiedzieliśmy, że nasza wychowawczyni zawsze chciała tam jechać. A ona tylko rozerwała papier, zobaczyła, co jest w środku, i powiedziała: „Proszę to zabrać”. - Miała już taki? - zgadywała Emma. - Nie... po prostu nie lubiła tego fotografa. Była kiedyś na wystawie jego zdjęć, coś jej się nie spodobało... No i nie chciała albumu z jego zdjęciami. Nawet go nie obejrzała, tylko kazała nam zabrać. Nie zabraliśmy, więc rzuciła tę książkę ze złością pod biurko. Ależ nam było przykro! - Upokorzyła was, zachowała się niegodziwie - powiedziała Julka, bledsza niż zwykle. - Biedne dzieci, wyobrażam sobie, jak się czuliście. Ofiarowaliście jej swe serca, a ona te serca podeptała. Brrr, aż mnie przeszedł dreszcz od tej metafory! No, ale Edyta miała rację. Marta Mądra mogła już mieć taki album, mogła nie lubić tego akurat konkretnego kubisty... Na pewno nie okazałaby nam swojego niezadowolenia, nie zachowałaby się tak okropnie jak wychowawczyni Edyty, byłam tego pewna... Ale powinniśmy dać jej coś, co ucieszyłoby ją na pewno, a nie tylko być może. - W takim razie kubiści odpadają - westchnęła Zuzia, myśląc podobnie jak ja. - Dzień Nauczyciela to nie jest żadna wielka okazja - powiedział zamyślony Mateusz. - Nie ma co się przejmować... aż tak przejmować. Wystarczy przecież jakiś drobiazg. - Czyli co? - zapytał Paweł. - Czyli... czyli nie wiem - roześmiał się Mateusz. - Może jednak kwiaty? - Będzie miała mnóstwo kwiatów, zabraknie jej wazonów, tak jak zawsze brakuje mojej mamie - potrząsnęła głową Zuzia. - W takim razie kwiaty nie do wazonu - głos Mateusza nie brzmiał zbyt pewnie. - Może w doniczce. Jak myślicie? - A jeśli mieszka w maleńkiej kawalerce i nie ma miejsca nawet na dodatkową szpilkę, nie mówiąc o doniczce? - Zuzia była jak zwykle praktyczna i rozsądna. No tak, jeszcze jedna doniczka w mieszkaniu, w którym trudno się ruszyć, to nie najszczęśliwszy pomysł. Zuzia

chyba coś o tym wiedziała, w jej mieszkaniu było bardzo mało miejsca i bardzo dużo doniczek. - Mogłaby trzymać ten kwiatek w szkole, na parapecie, gdyby nie miała miejsca w domu - Edycie spodobał się pomysł z doniczką. - Bo jeśli nie bukiet i nie doniczka, to co? - To może wieniec? - powiedział Krzysiek Więcek. Wszyscy zapomnieliśmy o jego istnieniu, nie zauważyliśmy nawet, że siedzi pod ścianą i przysłuchuje się dyskusji. - Oj, Krzychu... - Mateusz usiłował uciszyć naszego klauna. - No co? Wieniec zły? Można go powiesić na drzwiach, widziałem taki u sąsiadów na Boże Narodzenie, z gałązek choinki... - Do Bożego Narodzenia zostało jeszcze sporo czasu - powiedziała Zuzia i podniosła się z miejsca. Było jasne, że tego dnia już nic nie wymyślimy.

ROZDZIAŁ 4 MAŁE KRYMINALISTKI Kolejne dni nie rozwiązały problemu Dnia Nauczyciela. Większość klasy starała się coś wymyślić, ale szło nam to bardzo opornie. Wszystkie pomysły na prezent dla Mądrej były kiepskie, oklepane, głupie... W dodatku powstał nagle wrogi obóz, zgromadzony wokół Karoliny i Moniki. Grupka pięciu czy sześciu dziewczyn stanowczo odmawiała udziału w jakichkolwiek dyskusjach i nie dzieliła się z nami żadnymi pomysłami, czekając, co zrobimy, i chichocząc za naszymi plecami. - Liczą na to, że zrobimy coś głupiego - powiedziała ponuro Zuzia, gdy siedziałyśmy w piątek po lekcjach u niej w mieszkaniu, nad pękatymi kubkami pełnymi herbaty z malinami. - Czekają na naszą porażkę. Miała rację, wszystkie to wiedziałyśmy. Jednak nie ta wroga grupka zgromadzona wokół Moniki i Karoliny była najgorsza. Milczenie i niechęć dawały się jakoś znieść. Ale jak miałyśmy poradzić sobie z wulkanem pomysłów, jakim okazał się Krzysiek Więcek? Po tamtym wystąpieniu z wieńcem zaproponował nam jeszcze, żebyśmy kupili Marcie Mądrej butelkę koniaku („bo na pewno po lekcjach z taką okropną klasą musi się napić czegoś mocniejszego”), kota („bo w tym wieku można już chyba powiedzieć, że jest starą panną, a więc na pewno chciałaby się do kogoś przytulić”), tenisówki („bo te buty na szpilce są chyba wyjątkowo niewygodne”) i z piętnaście innych równie absurdalnych rzeczy. Na domiar za każdym razem był przekonany, że wymyślił coś niesamowicie fajnego i zupełnie nie dawał sobie wytłumaczyć, że to naprawdę nie jest dobra propozycja. - Kurczę, raz przyszedł nawet wieczorem do mnie do domu, żeby zapytać, dlaczego odrzuciłyśmy pomysł z kupieniem Mądrej zegara z kukułką - Zuzia miała go serdecznie dosyć. - Przecież zegar bardzo by się jej przydał, bo zawsze spóźnia się na pierwszą lekcję. - A do mnie dzwonił, chyba o północy, żeby zapytać, co sądzę o peruce - roześmiałam się, wspominając zaspaną mamę. Była przekonana, że suczka pani Magdy z osiedla Chopina właśnie zaczęła rodzić. Ale nie, szczeniaki urodziły się cztery dni później, bez jej pomocy. Za to pomocy ciemną nocą wyraźnie potrzebował Krzysiek. - Peruce? - Emma chyba miała wrażenie, że znowu czegoś nie rozumie po polsku. - Peruce, takiej z włosów? - Z włosów - przytaknęłam. - Krzysiek uznał, że gdyby Mądra, zamiast rano czesać swoje długie włosy, po prostu wsadzała na głowę perukę, tak jak czapkę, to mogłaby spać

pięć minut dłużej. A przecież każdy chce spać pięć minut dłużej! - Coś w tym jest - pokiwały głowami moje przyjaciółki, wszystkie trochę zasmucone. Nigdy nie sądziłyśmy, że taka błahostka jak kwiaty na Dzień Nauczyciela może sprawić tyle kłopotów. I że to właśnie my cztery będziemy musiały zdecydować, co ostatecznie kupić. Że będziemy odpowiedzialne przed całą klasą. - Dzień Nauczyciela już we wtorek - uśmiechnęła się smętnie Julka. - Jeszcze cztery dni i będzie po sprawie. - Jeszcze trzy dni i będzie po nas - przypomniałam jej bezlitośnie. - W poniedziałek przecież wygłaszamy referat. Czeka nas pracowity weekend. - Zambia? - Marta Mądra uniosła wyskubane w cienkie kreseczki brwi. - Prawdę mówiąc, spodziewałam się, że wszyscy wybierzecie kraje Unii Europejskiej. - A widziała pani kraj na Z w Unii Europejskiej? - zdenerwowała się Zuzia. - Myśli pani, że nie wolałybyśmy pisać o Włoszech albo Portugalii? Przecież to był pani pomysł z tymi nazwiskami. Miałyśmy do wyboru tylko Z, Ź i Ż. Kiedy doszła do nas Emma, ze swoim cudownym, łatwym A, miałyśmy już zebrane materiały... - No i nie byłyśmy pewne, czy jej dojście do naszej grupy cokolwiek zmienia - wtrąciłam się. - Skoro przydzielono nam już wcześniej kraj na Z... Więc postanowiłyśmy nie wymieniać naszej Zambii na nic innego. Już ją nawet polubiłyśmy. - Nie pomyślałam, że Z to taka trudna litera - spuściła wzrok nasza wychowawczyni, czerwona jak burak. - Zupełnie o tym nie pomyślałam. Przykro mi, dziewczynki. Powinnyście do mnie przyjść, powiedzieć mi, że macie trudności... Coś byśmy wymyśliły... Zamieniły- byśmy państwo na miasto... - Też się nad tym zastanawiałyśmy - uśmiechnęła się Julka. - Ale uznałyśmy, że to byłoby pójście na łatwiznę. A skoro przeznaczenie kazało nam pisać o kraju na Z, postanowiłyśmy przyjąć ten wyrok losu z godnością. I stawić mu czoło. Ktoś z tyłu klasy zachichotał, wciąż nieprzyzwyczajony do słownictwa naszej poetki. - No dobrze, skoro jesteście przygotowane... - Marta Mądra jąkała się i czerwieniła. - Nie wiem, jakim cudem zgromadziłyście informacje o kraju, o którego istnieniu pół klasy pewnie nie ma nawet pojęcia... ale skoro macie coś do powiedzenia, to zaczynajcie swoją prezentację. Wyszłyśmy na środek, stając tuż przy biurku naszej wychowawczyni. Poczułam, że drżą mi łydki. Nigdy jeszcze nie przemawiałam przed tyloma osobami! Odpowiedź przy tablicy to zupełnie coś innego niż taka prezentacja. W dodatku, o czym nie wiedziała nasza klasa, od tego, jak wypadniemy, zależało przecież, czy będziemy miały szansę w konkursie.

Konkursie, w którym nagrodą jest wycieczka. Konkursie, o którym mówił Edwin Rożen, nasz dyrektor... Mówił do mamy Zuzi, w tajemnicy, i my wcale nie powinnyśmy tego słyszeć. Ale słyszałyśmy. I bardzo chciałyśmy wygrać ten konkurs, i wyjechać razem za granicę. A więc musiałyśmy sprawić, że wszyscy, łącznie z Martą Mądrą, pokochają egzotyczną, biedną Zambię, tak jak my. - Zambia leży w Afryce - zaczęła niepewnie Emma, a ja posłałam jej najbardziej krzepiący uśmiech, jaki potrafiłam przywołać na zestresowaną twarz. Byłam z niej naprawdę dumna. W ciągu miesiąca udało jej się niemal całko wicie, pozbyć tego dziwnego angielskiego akcentu! No i napracowała się przy referacie, czy raczej prezentacji, chyba najbardziej z nas wszystkich. Należało jej się to, żeby wystąpiła pierwsza. Zresztą ja - prawdę mówiąc - wcale nie miałam ochoty się odzywać, w tej całkowitej ciszy, na środku klasy. Gdybym stała tam sama, pewnie bym uciekła. No, ale byłyśmy we cztery. Bractwo Zeta w komplecie. Na pewno jakoś sobie poradzimy. Jak zawsze, kiedy jesteśmy razem. - Jak widzicie, to państwo nie ma dostępu do morza - Emma rozwinęła właśnie wielką mapę Afryki i wyciągnęła rękę, żeby pokazać kraje, z którymi sąsiaduje Zambia. Zanim jednak zdążyła dotknąć konturów Tanzanii czy Angoli, drzwi do klasy otworzyły się z hukiem i do środka wpadła wysoka, jasnowłosa kobieta, ubrana w prześliczną garsonkę, mieniącą się wszystkimi odcieniami czerwieni. Nigdy przedtem nie widziałam podobnego materiału! - Nazywam się Adams, jestem matką Emmy - powiedziała, wyraźnie zdenerwowana. - Chciałam ją zabrać do domu. - Emma akurat zaczęła prezentację referatu - wyjąkała Marta Mądra. Chyba ten dzień nie zaczął się dla niej zbyt dobrze, wciąż ktoś wyprowadzał ją z równowagi. Najpierw my - tym, że nie znalazłyśmy kraju na Z w Unii Europejskiej, teraz pani Adams - groźną miną i zdecydowanym tonem. - Zabieram Emmę - powtórzyła jeszcze bardziej stanowczo i zaczęła ciągnąć córkę w stronę drzwi, zrzucając przy tym mapę rozwieszoną kilka chwil wcześniej. - Czy coś się stało? - zapytała nasza wychowawczyni. - Emma ma jakąś wizytę lekarską? Jakieś sprawy rodzinne? Kiedy wróci? - Emma nie wróci - pani Adams otarła pot z czoła i zaczęła wyrzucać z siebie potok słów: - Zabieram ją z tej szkoły. To niemożliwe, do czego tu dochodzi. Tak się cieszyła, że znalazła nowe przyjaciółki, z takim zapałem zabrała się do nauki. A teraz co? Jakieś groźby, pocięty plecak... To mają być przyjaciółki? Przenoszę ją do innej szkoły. Byłam już w

sekretariacie, zabrałam jej dokumenty. Nie pozwolę, by moje dziecko było tak poniżane. - Ale... - chciałam coś powiedzieć. Zaprotestować. Chciałam wyjaśnić. Pani Adams nie dała mi jednak dojść do słowa. - Okularnica, czyli Żaba, tak? - wycelowała we mnie pomalowany na purpurowo szpiczasty paznokieć. - Ty lepiej już nic nie mów, jeśli nie chcesz, żeby cię natychmiast wyrzucono z tej szkoły. Spryciary, udawałyście przyjaciółki, podstępnie zdobyłyście zaufanie mojej córki, a teraz okradłyście ją i pocięłyście jej plecak! Dyrektor Rożen dowie się o wszystkim jeszcze dzisiaj, wasze dni w tej klasie są policzone. Lepiej od razu zacznijcie się pakować! Małe kryminalistki, a nie przyjaciółki!!! - To nie one! Nie one!!! - Emma wyrwała się mamie już niemal w drzwiach i zaczęła jej coś szybko wyjaśniać. Oczywiście po angielsku, więc niewiele rozumiałyśmy. Stałyśmy na środku, niepewne, czy wracać na miejsce, czy może dalej opowiadać o Zambii, udając, że nic się nie stało i że nie słyszymy nerwowych szeptów Emmy i pani Adams. Marta Mądra też chyba nie wiedziała, czy powinna kontynuować lekcję. Siedziała przy biurku, bawiąc się bez słowa swoim długim końskim ogonem. O co chodzi? - napisała Zuzia na odwrocie kartki, którą położyła na samym brzegu biurka Mądrej. Kartki z notatkami na temat bogactw naturalnych Zambii. A raczej ubóstw naturalnych, bo za wiele minerałów, owoców i warzyw Zambijczycy nie mieli do dyspozycji. O co chodzi??? - Zuzka podkreśliła swoje słowa zamaszystą kreską, po czym dopisała jeszcze dwa znaki zapytania. Zbliżyłam się do biurka wychowawczyni i w odpowiedzi narysowałam na tej samej kartce znak zapytania. Pięć razy większy niż te Zuzi. Skąd miałam wiedzieć, o co chodzi w tej sprawie z Emmą? Jakaś kradzież, pocięty plecak... Czyżby nasza rudowłosa przyjaciółka coś przed nami ukrywała? Nagle otworzyła mi się w głowie malutka klapka. Znowu pochyliłam się nad biurkiem, złapałam długopis i napisałam na podsuniętej mi przez Zuzię kartce: Zauważyłaś, że ona wyszła po pierwszej lekcji? Po WF? I wróciła spóźniona, inaczej ubrana i bez torby! Coś musiało się stać, ale nie zdążyła nam powiedzieć. Może Julka coś wie? - dopisała Zuzia swoimi drobnymi, kanciastymi literkami. - Siedzą razem, może coś jej powiedziała? Podsunęłam kartkę Julce poprawiającej mapę zrzuconą przez mamę Emmy. Nic nie wiem - napisała nasza przyjaciółka poetka niedbałym, okrągłym pismem. A więc Emma nie powiedziała nikomu, co się stało. Nikomu... tylko mamie. I mama od razu przybiegła do szkoły. Ale dlaczego uznała, że to my skrzywdziłyśmy jej córkę?!

- To nie one, mówię ci! One by czegoś takiego nie zrobiły! - Emma przeszła z szeptu w nagły krzyk. I z angielskiego na polski. A jej mama roześmiała się nieprzyjemnie, po czym podała córce dużą, złożoną nierówno na kilka części kartkę. - Przecież masz tu czarno na białym, że to one. Nie możesz zaprzeczać faktom. Emma patrzyła bez słowa na pomięty papier. - Nie widziałaś tego liściku? - zapytała pani Adams. - Był na dnie torby... Chciałam ci ją pozszywać i go znalazłam. Myślałam, że widziałaś... - Nie widziałam - Emma przełknęła łzy i spuściła głowę. Nie wytrzymałam. Musiałam zobaczyć, co jest tam napisane. Musiałam, choćby pani Adams miała mnie uderzyć! Podeszłam do Emmy, a ona podała mi kartkę. - Po co jej to dałaś? - zdenerwowała się jej mama. - To dowód rzeczowy, zaraz go zniszczy. Te małe kryminalistki są zdolne do wszystkiego! - To nie jest pismo żadnej z nas - powiedziałam, czując, że cała się trzęsę. - Pozwoli pani, że przeczytam to na głos? Ktoś chciał wrobić mnie, Julkę i Zuzię. I napisał: „Przestań się stroić, angielska małpko. Zacznij się ubierać jak my i mówić jak my albo potniemy ci coś więcej niż tę śliczną torebeczkę i spodenki”. A pod spodem są trzy podpisy: Żaba, Zuza i Julka. Emma, przecież wiesz, że nigdy byśmy czegoś takiego nie napisały! - Wiem - powiedziała Emma, ale jej głos nie brzmiał zbyt pewnie. - Wiem... - Dokończycie prezentację kiedy indziej - Marta Mądra nareszcie odzyskała głos i postanowiła coś zrobić! - Właściwie jeszcze jej nie zaczęłyście, nie będzie problemu. .. Opowiecie nam o Zambii na następnej lekcji. A teraz wszyscy wyjdźcie na korytarz, muszę porozmawiać z panią Adams. Idźcie... Ty, Emma, też. Tylko bądźcie cicho, w innych klasach trwają lekcje... Albo nie, zostańcie tutaj, a my porozmawiamy w pokoju nauczycielskim... Nie, pokój jest zajęty, odbywa się przecież szkolenie BHP... a więc jednak zostaniemy w klasie. A wy idźcie na korytarz. No, idźcie już! Wszyscy!

ROZDZIAŁ 5 RÓŻOWE SŁONIE Kto mógł zrobić coś takiego? - powtarzałyśmy to pytanie przez całą, wyjątkowo długą przerwę i dwie następne lekcje. I przez całą drogę autobusem do domu Julki. Miałyśmy przygotować u niej prezent dla Marty Mądrej i kwiaty dla pozostałych nauczycieli. Uznałyśmy, że do robienia bukietów potrzebujemy dużo miejsca. A u Julki było go chyba najwięcej. - Nie będę z wami robić flowers... bukietów, idę do domu - Emma wciąż połykała łzy. - Nie wiem, czy w ogóle będę jeszcze chodzić do tej szkoły. Moja mama... - Twoja mama obiecała, że cię nie zabierze - przypomniałam jej. - Nie wiem, jak Marta Mądra ją przekonała, ale to zrobiła. Twoja mama obiecała, że zostaniesz w naszej klasie. Uwierzyła Mądrej. - Ale ona nie wie... nikt nie wie, kto to zrobił - westchnęła Emma, wsiadając jednak z nami do autobusu. A więc będziemy robiły bukiety we cztery! Całe szczęście! - Dlaczego nie powiedziałaś nam od razu, nie zawołałaś nas, tylko pobiegłaś do domu? - zapytała Zuzia. A potem odpowiedziała sobie sama: - Ja też bym pobiegła, zamiast chodzić po całej szkole zapłakana, w zniszczonych spodniach i z pociętą torbą. - Ale dlaczego potem, na lekcji, nic nie powiedziałaś? Ani słowa? - dopytywała się Julka. - Nie chciałam was denerwować... nie przed referatem... Chciałam powiedzieć potem, jak już opowiemy o Zambii. Chciałam, żebyśmy dobrze upadły. - Wypadły! - poprawiłyśmy ją chórem i roześmiałyśmy się, nareszcie! Ta ciężka atmosfera trochę nam wszystkim ciążyła przez ostatnie godziny. Najpierw napięcie przed prezentacja na środku klasy, potem sprawa ze spodniami i torbą Emmy... Dobrze było znowu się śmiać, beztrosko i radośnie, na środku autobusu. Niestety, śmiały się tylko trzy z nas. - Nigdy nie będę mówiła po polsku tak dobrze jak wy - powiedziała Emma, ciągle smutna. - Nigdy! Zawsze będę miała okropny akcent i będę zakręcać słowa. - Przekręcać - powiedziałam odruchowo, zanim zrozumiałam, że w tym akurat momencie powinnam to sobie darować. - No widzisz! - Emmie po policzkach znów zaczęły płynąć łzy. - Widzisz, nigdy nie będę taka jak wy. Taka polska.

- Będziesz - powiedziałyśmy, ale chyba nam nie uwierzyła. Resztę drogi przejechałyśmy w milczeniu. Każdy temat mógł przecież wywołać kolejną fontannę łez. Emma naprawdę była w kiepskim nastroju. - Dlaczego ktoś mnie tak strasznie nie lubi? - wzdychała tylko co jakiś czas. - Dlaczego ktoś nie lubi nas wszystkich? - dodawała Zuzia, zamyślona. - Podpisał się za mnie, Żabę i Julkę pod tym okropnym listem. Chciał nas skłócić. Ale dlaczego? Powtarzałyśmy to pytanie, idąc od przystanku do domu Julki. I oczywiście nie umiałyśmy odpowiedzieć. Żadne wyjaśnienie nie wydawało się prawdopodobne. - Zaparzymy herbatę, może wtedy coś nam przyjdzie do głowy - powiedziała Julka, chcąc nas podnieść na duchu. - Przy herbacie zawsze lepiej się myśli. Jeżeli u mnie w domu jest jakaś normalna herbata... Nie miałam pojęcia, co ma na myśli. Jak to: normalnej nie ma, a nienormalna jest? Czyli jaka? Słona? Maślana? Jaka może być nienormalna herbata? I dlaczego pani Ździebełko miałaby kupować właśnie taką zamiast zwykłych czarnych, suszonych listków? Gdy jednak weszłyśmy do domu Julki, a nawet jeszcze wcześniej - gdy tylko weszłyśmy na osiedle, na którym mieszkała - wszystkie zapomniałyśmy o nienormalnej herbacie, Dniu Nauczyciela, pociętej torbie Emmy i liściku podpisanym naszymi imionami, znalezionym na dnie tej torby. Bo takiego osiedla nie widziała nigdy w życiu żadna z nas. Nawet Emma, która mieszkała przez czternaście lat w domu, do którego przychodził regularnie ogrodnik. - Kurczę, co to jest? - Zuzia stanęła jak wryta na widok biało - czerwonego szlabanu, który wyrósł nagle na naszej drodze. - Granica państwa? Takie szlabany są chyba na granicy? - Strzeżone osiedle - domyśliłam się. - Brama ze strażnikiem, tak? - Tak - Julka pokiwała głową, gotowa chyba zapaść się pod ziemię. Ona naprawdę nie lubiła swojego bogactwa i strasznie się go wstydziła. A my naprawdę nie mogłyśmy nic poradzić na to, że okropnie jej zazdrościłyśmy. Szlaban jak na granicy polsko - rosyjskiej, strażnik w niesamowitym uniformie, salutujący Julce uniżenie, a nawet to, że tuż za bramą rosło drzewo, które wyglądało jak baobab, nie zrobiło na mnie takiego wrażenia jak na Zuzce. Ale kiedy zobaczyłam, że wśród trawników między domami szemrzą strumyki, w których pływają wielkie, czerwone ryby, po prostu mnie zatkało. Co to za osiedle?! Czy zbudowano je wyłącznie dla ludzi z listy stu najbogatszych Polaków, o której mówiła Emma? Rodzice Julki byli na tej liście mniej więcej w połowie... Ich sąsiedzi pewnie też nie spadali poniżej sześćdziesiątego miejsca. Inaczej chyba nie byłoby ich stać na mieszkanie wśród czerwonych ryb.

- A ogrodzenia? - Zuzka zwróciła uwagę na fakt, o którym ja w ogóle nie pomyślałam. - Tu nie ma ogrodzeń między domami? - Ogrodzenia szpecą - westchnęła Julka, chyba nie podzielając tego zdania. - Szpecą, ale jednak się przydają... chyba... - Zuzia była naprawdę zdziwiona. - Pewnie, że się przydają - Julka najwyraźniej miała dość. - Nawet nie wiesz, jak chciałabym mieć ogrodzenie! No, ale nie wolno! Żyjemy wśród ludzi na poziomie i nie musimy nic ukrywać przed sąsiadami, tak twierdzi administrator osiedla. Wszyscy podpisali zobowiązanie, że się nie ogrodzą. Więc siedzę z książką na tarasie, a na moim trawniku szaleją psy sąsiadki. Psy na poziomie, oczywiście! Ich kupy też są na poziomie, tylko rozmazują się całkiem jak normalne. Żadnej różnicy... - Chcesz, żebyśmy ci współczuły? - roześmiała się Zuzia. - Mogłabym sprzątać kupy od rana do nocy, żeby tylko tu mieszkać. - Ja też - powiedziałam. - I ja! - dołączyła się Emma, nareszcie chociaż odrobinkę rozpogodzona. - Nie wiecie, co mówicie - Julka naprawdę była przekonana, że ma pecha! - Jak ja wam zazdroszczę... Ech, nie ma co mówić. Gdy wejdziecie do środka, same zrozumiecie. I zrozumiałyśmy. Wie do końca, ale trochę na pewno... To był dom, w którym można spokojnie przyjąć George'a Busha. Co tam Busha, Bush to nieokrzesany kowboj... W tym domu czułaby się świetnie sama królowa angielska! Chociaż angielska może nie, ona chyba woli antyki... Ale hiszpańska i szwedzka... Wszystkie królowe świata! A do tego kilku królów, szejk arabski... i Bill Gates! Prawie wszyscy bogacze i arystokraci świata czuliby się tu jak u siebie w domu. Zwłaszcza ci z oryginalnym gustem. Ale żadna trzynasto - ani czternastolatka nie mogła być w takim miejscu szczęśliwa. Zrozumiałyśmy to od razu. Przedpokój lśnił lustrami - widziałam siebie w siedmiu czy ośmiu osobach naraz. Szok! Nawet na suficie było lustro, w którym - gdy tylko spojrzałam w górę - odbijały się moje okulary. Myślałam, że już nic więcej nas w tym domu nie zaskoczy, ale przede mną był jeszcze salon. Ze stołem chyba na dwadzieścia osób. Blat zrobiono też z lustra, czyżby jakaś obsesja? Ale nie blat mnie zszokował, tylko nogi. Jeśli tak to można nazwać. Monstrualne lustro wspierało się na czterech równie monstrualnych różowych słoniach. - Marmur sprowadzany z końca świata za jakieś kosmiczne pieniądze - westchnęła Julka, widząc, że wszystkie trzy wpatrujemy się w gigantyczne słonie z mieszanką zachwytu i przerażenia. - Wiecie, ilu ludzi można by nakarmić za te słonie? Pewnie z pół Zambii. Ale moi rodzice powtarzają, że po to się męczą i harują od świtu do nocy, żeby spełniać swoje zachcianki. Tylko dlaczego mają zachciankę, żeby postawić na środku pokoju te ohydztwa,

zamiast wesprzeć ubogich? - Pewnie myślą, że ubodzy są sobie sami winni - powiedziała Emma. - Mój tata zawsze to powtarzał. - Mój też - Julka machnęła ręką i zmieniła temat: - Obiecywałam herbatę, no to poszukajmy... I zaprowadziła nas do kuchni. Lustra na suficie i różowe słonie monstrualnych rozmiarów były niczym w porównaniu z kuchnią! Dopiero tu przekonałam się, czym są zachcianki bogatych ludzi. Sama lodówka wyglądała tak, jakby przechowywano w niej zapasy dla całej ludności Zambii. Była gigantyczna. Nie miałam pojęcia, że ktoś w ogóle produkuje takie lodówki! - Jak wy sięgacie do najwyższych półek? - zapytała Zuzia. Nawet szok na widok tych niezwykłych sprzętów nie pozbawił jej praktycznego podejścia do wszystkiego, na co patrzy. - Mamy specjalne schodki... Robione na obstalunek - wyjaśniła Julka. - Na obstalunek? - zapytała Emma niepewnie. Byłam jej wdzięczna! Ja też nie znałam tego słowa, a przecież wychowywałam się w Polsce. I pewnie powinnam je znać. - Na zamówienie - wyjaśniła Julka. - Moi rodzice wszystko robią na obstalunek, to ich ulubione słowo. Lodówkę też zamówili... To chyba jedyni ludzie na świecie, którym nie odpowiadała żadna lodówka ze sklepu. Ani jedna! Wyprodukowano więc w Niemczech jedyny egzemplarz, dokładnie taki, jak chcieli. Sterowany pilotem, z zamrażalnikiem w połowie wysokości, ani za wysoko, ani za nisko, tak by nie trzeba się było schylać ani wspinać na palce. Bo tata lubi lody, ale nie znosi ruchu. I ze specjalną szufladą na pięćdziesiąt jajek, bo tata je codziennie trzy na śniadanie i pięć na kolację. - Cholesterol! - westchnęłam. Wyszła ze mnie wnuczka i prawnuczka lekarzy. Wyobraziłam sobie jego żyły, posklejane i pełne przewężeń. Aż zrobiło mi się słabo. - Właśnie nie... Cholesterol ma świetny - powiedziała Julka, sama wyraźnie zadziwiona. - Nikt nie wie, jak on to robi. Je najbardziej niezdrowe potrawy świata. Tłuste, ciężkostrawne, bez witamin... A wyniki badań ma znakomite. Nie umiałyśmy nic na to odpowiedzieć. Widać szczęście sprzyja bogatym... Moja babcia, która żywi się przede wszystkim pomidorami, twarożkiem i ziołami uprawianymi na parapecie, całe życie walczy z wysokim poziomem cholesterolu we krwi. A taki pan Ździebełko nie ma najmniejszego problemu! - Mówiłam, że nie będzie żadnej normalnej herbaty - westchnęła Julka, otwierając szafkę równie szokującą jak lodówka. Całkiem okrągłą i zrobioną ze stali, w której można się było przejrzeć. W tym domu wyraźnie panowała lustrzana mania!

- Tu jest mnóstwo herbaty - powiedziała Zuzia, wsuwając się pod ramię Julce i zaglądając do szafki. - Jak w sklepie... - To spróbuj znaleźć coś normalnego - nasza poetka odeszła, zostawiając Zuzię sam na sam z pudełeczkami i woreczkami wypełniającymi trzy półki. Przynajmniej chwilowo sam na sam, bo już po kilku sekundach i ja, i Emma pojawiłyśmy się obok, pomagając jej w poszuki- waniach. - Kwiat Indii - przeczytała Zuzka z etykietki. - I co, to niesmaczne? - Powąchaj - podpowiedziała Julka. Wyraźnie zaczynała się dobrze bawić! I powąchałyśmy. Wszystkie oprócz Zuzki. - Śmierdzi! - złapała się za nos Emma. - Fu! - powtórzyłam jej ruch, odsuwając się od szafki. - Pachnie zgniłymi wodorostami - uściśliła Zuzia, szybko zamykając puszkę. - A to? - Emma wyjęła woreczek z różowego materiału, wyglądający bardzo zachęcająco. Przyczepiona do niego złotym sznureczkiem karteczka informowała, że w środku jest „Noc nad Sewillą”. - Hiszpańska herbata? - zdziwiła się Zuzia. - Nie słyszałam, żeby tam uprawiano herbatę. - To nie jest herbata, tylko jakieś wielkie, prawie białe liście - powiedziała Julka. - Podobno wyglądają jak gwiazdy, gdy rozwijają się w dzbanku albo szklance, zalane Wrzątkiem. Podobno... bo ich zapach sprawia, że nie mam ochoty próbować. My nie miałyśmy ochoty nawet poznać tego zapachu. Po zgniłych wodorostach z Indii... Wyciągałyśmy kolejne paczuszki. Był tam „Krokodyli przysmak”, „Dom uciech”, „Pożar w namiocie Beduinów” i „Filiżanka fakira”. - Nie? próbuj - ostrzegła Julka Emmę, która chciała wziąć na palec odrobinkę herbaty fakira. - To ozdoba kolekcji mamy. W tej herbacie jest siedemnaście najostrzejszych przypraw świata, dlatego kłuje w język jak szpilki na posłaniu fakira. No tak, zdecydowanie nie chciałyśmy sprawdzić, jak smakują szpilki w języku! - To nie może być złe - Zuzka zdecydowanym ruchem wyjęła z szafki malutki woreczek. - „Waniliowe serce”. Kurczę, musimy się czegoś napić! Zaparzamy to i już. - Naprawdę tego chcesz? - po twarzy Julki błąkał się dziwaczny uśmiech. - W środku są serca wycinane z pancerzyków chitynowych jakichś afrykańskich żuków, maczane w wanilii. - Nie mówisz serio? - Emma wyglądała, jakby miała zwymiotować. Zresztą mnie i