ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 237 503
  • Obserwuję978
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 296 191

Liliana Fabisińska - Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 04 - Andrzejkowa

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :476.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Liliana Fabisińska - Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą 04 - Andrzejkowa.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK F Faisińska Lilianna
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 78 stron)

LILIANA FABISIŃSKA ANDRZEJKOWA PRZEPOWIEDNIA Bezsennik czyli O czym dziewczyny rozmawiają nocą

ROZDZIAŁ 1 AKCJA ZNICZ Emma nie pojawiła się w szkole przez cale dwa tygodnie po Wszystkich Świętych. Chciałyśmy ją odwiedzić, porozmawiać, przekazać jej wszystkie klasowe ploteczki... Ale ona nie chciała. Jej mama przyszła do szkoły trzeciego listopada, czyli w poniedziałek zaraz po weekendzie, który spędziłyśmy pod cmentarną bramą. - Emma jest chora, przeziębiła się - powiedziała pani Adams do wychowawczyni. A potem podała Zuzi złożoną na cztery części karteczkę. Zuzia szybko ją rozwinęła. „Strasznie jestem chora, nie przychodźcie, nie dzwońcie, mam wysoką gorączkę. Zadzwonię, gdy tylko poczuję się nieco lepiej”. Pismo było Emmy, ale język... Przede wszystkim ona naprawdę kiepsko pisze po polsku. Mówi coraz lepiej, ma już dobry akcent i błędów robi coraz mniej... Ale pisanie to jakaś tragedia. W Anglii nigdy nie napisała po polsku ani słowa, dopiero się uczy. Dlatego wszystkie Ż, Ź, RZ, H i CH, U i Ó to dla niej wciąż czarna magia. - Niemożliwe, żeby napisała bez błędu „przychodźcie” - powiedziała Zuzia, myśląc najwyraźniej o tym samym co ja. - I „dzwońcie”. Założę się, że napisałaby „cfoncie” albo nawet „cfoncje”. - Może sprawdziła w słowniku? - zastanawiała się Julka. - Ze słownikiem dałaby sobie radę... Chyba by dała. Żadna z nas nie była jednak przekonana, że tę kartkę naprawdę napisała Emma całkiem samodzielnie. - Język też jakby nie jej - kręciła głową Zuzia. - „Gdy tylko”? Napisałaby raczej „jak wyzdrowieję” albo Jak mi przejdzie”, a nie „gdy tylko poczuję się lepiej”. No i „nieco”! Kurczę, ona nigdy nie używa słowa „nieco”! - Myślicie, że wcale nie jest chora? - zapytałam. - Że udaje? Julka i Zuzia wzruszyły ramionami. Emma miała pełne prawo zachorować. W końcu sterczałyśmy pod cmentarzem całe dwa dni. Emma była tam najdłużej. W sobotę przyjechała już o szóstej rano, żeby rozłożyć stolik, ustawić znicze... W niedzielę, kiedy poszłyśmy się ogrzać i napić gorącej herbaty, Emma została sama ponad godzinę. Nie miała nawet czapki. - Pamiętasz, Żaba, namawiałaś ją, żeby chociaż na chwalę schowała się do sklepu albo do samochodu twojej mamy, która wtedy do nas przyjechała. A ona powiedziała, że jest zahartowana, że w Anglii zawsze jest zimno i mokro - westchnęła Julka. - I że tam nikt nie

nosi czapek i rękawiczek. - Ale polski klimat ją zaskoczył, jak widać - pokiwałam głową. - W niedzielę wieczorem, gdy zwijałyśmy stoisko, była cała zielona. Byłam pewna, że się rozłoży. Ale nic do niej nie docierało. Nie chciała herbaty, powtarzała tylko: „Sprzedałyśmy osiemset zniczy! To mnóstwo forsy!”. - Nie mówiła „osiemset zniczy”, tylko „ośmiuset zniczów” - poprawiła mnie Zuzia. Roześmiałyśmy się, a potem zapadła cisza. Nie wiedziałyśmy ani trochę więcej niż na początku rozmowy. Kartka budziła nasze podejrzenia. Mama pomogła jej napisać? No i co z tego wynika? Każdy ma prawo poprosić mamę o pomoc! Nawet jeśli pisze do swoich przyjaciółek. W końcu w tym liście nie było nic, czego nie powinna czytać jej mama, żadnej tajemnicy. Tylko tyle, że jest chora, źle się czuje i nie ma ochoty oglądać na razie ani nas, ani zeszytów. Jej mama przecież o tym wszystkim wiedziała! Musiała zauważyć, że Emma jest przeziębiona, w końcu pani Adams to nie pani Ździebełko, dobrze wie, co dzieje się z jej córką... Emma mogła ją więc poprosić o pomoc w pisaniu listu. - Niby nie ma w tym nic podejrzanego - powiedziała Zuzia. A my znowu wzruszyłyśmy ramionami. Niby nie ma... a jednak coś nam w tej sprawie nie grało. Im więcej dni mijało, tym bardziej dziwiło nas milczenie Emmy. Można się czuć źle dzień, dwa, trzy... Ale tydzień? Czy można przez tydzień być aż tak strasznie przeziębioną, żeby nie chcieć zobaczyć najbliższych przyjaciółek? Ile razy dzwoniłyśmy, tyle razy babcia albo mama Emmy mówiły nam, że śpi i nie może podejść. Czy naprawdę cały czas spała? Nie była ciekawa, co mamy jej do powiedzenia? W dodatku po TAKIM weekendzie! Czy nie chciała porozmawiać z nami o Akcji Znicz? - Przecież tak się przejmowała, tak się cieszyła - nie rozumiała Julka. - A teraz nawet nie zapyta, ile zarobiłyśmy? Nawet nie pójdzie z nami wpłacić tych pieniędzy do banku? - Poczekamy z wpłatą do czasu, aż wyzdrowieje - powiedziała Zuzia. - Należy się jej to, żeby wpłacać je z nami... W kolejny poniedziałek, po tygodniu, miejsce Emmy w ławce pod oknem wciąż było puste. Za to w szkole znowu pojawiła się pani Adams. - Emma ma jeszcze tydzień zwolnienia lekarskiego, bierze antybiotyki - powiedziała do Marty Mądrej. A potem bardzo głośno dodała: - I dziękuję pani bardzo za te notatki dla mojej córki. Zadała sobie pani tyle trudu, żeby się dowiedzieć od każdego nauczyciela, jaki materiał przerabia na lekcjach. Dziękuję bardzo, Emma wróci za tydzień dobrze przygotowana. A więc dzwoniła wcześniej do naszej wychowawczyni? Albo była u niej w pokoju

nauczycielskim? Umówiły się, że Mądra jej powie, co omawiamy na każdej lekcji? - To zupełnie bez sensu - szepnęła Julka, skulona pod ścianą, kiedy podeszłyśmy z Zuzią do jej ławki. Lekcja już się skończyła, toteż powinnyśmy wyjść z klasy, a nie udawać w nieskończoność, że pakujemy torby. - Mądra musiała specjalnie latać do nauczycieli, a my trzy wiemy doskonale, co jest zadane ze wszystkich przedmiotów. Dlaczego Emma nie chciała naszych zeszytów? Marcie Mądrej chyba przyszło do głowy to samo. Spojrzała szybko w naszą stronę i - zamiast krzyknąć, żebyśmy się skończyły pakować i zmykały do domu - powiedziała do pani Adams: - Oczywiście chętnie służę wszelką pomocą, ale Emma ma wspaniałe przyjaciółki. Na pewno pani o tym wie. Wspólnie organizowały Akcję Znicz. To dobre uczennice, na pewno najlepiej by wyjaśniły Emmie, co się dzieje na lekcjach, dałyby jej swoje notatki... - Dziękuję bardzo, Emma źle się czuje i nie chce przyjmować gości. Poza tym wciąż może zarażać. A nie chcemy, żeby ktokolwiek przez nią opuszczał lekcje. Do widzenia. Pani Adams wyszła z klasy, unikając naszego wzroku. Coś tu wyraźnie nie grało. Bardzo wyraźnie. - To co robimy? - zapytała Zuzia, kiedy Szłyśmy do niej po szkole. Ani ja, ani Julka nie umiałyśmy na to odpowiedzieć. Milczałyśmy właściwie całą drogę. Krótką drogę, to fakt. Mama Zuzi długo szukała mieszkania blisko pracy i ostatecznie znalazła idealne. Ze szkoły szło się tam najwyżej trzy minuty. Prawie codziennie trafiałyśmy tam po lekcjach, choćby na małą herbatkę. Albo na trochę większą... Albo na herbatkę z pizzą, zamawianą przez telefon. Dobrze się tam siedziało i dobrze myślało. Choćby nad referatem. Ale w sprawie Emmy nawet herbata z sokiem malinowym i pizza z podwójnym żółtym serem nic nam nie pomogły. - Ona nas unika - powtarzałyśmy wszystkie, wzdychając i wzruszając ramionami. - Unika, definitywnie, nie da się tego ukryć - kiwała energicznie jasnowłosą głową Julka. - Ale dlaczego? No właśnie: dlaczego? Na to pytanie nie umiałyśmy odpowiedzieć. Przecież Emma była członkinią naszego bractwa... pełnoprawną członkinią. Ze względu na nią zmieniłyśmy nazwę z Bractwa Zet na Bractwo Zeta. Bo jej nazwisko zaczyna się na A, a nie na Z. Byłyśmy przekonane, że dobrze się z nami czuje. Że może nam powiedzieć o wszystkim. Nawet o najtrudniejszych sprawach. Na przykład o tym, że ktoś pociął jej torbę i zabrał zdjęcia rodziców i braci. Wydawało nam się, że przejmuje się referatem o Zambii nie mniej niż my. Zwłaszcza że teraz to już było coś więcej niż referat. To była prawdziwa akcja.

- Nie wystarczy mówić o tym, że ludzie w Zambii umierają na ulicach z głodu - tłumaczyła nam Julka w połowie października, a Emma słuchała z otwartymi ustami. - Chodzi o to, żeby im jakoś pomóc. I skoro trafiłyśmy na ten kraj, skoro mamy go przedstawić całej klasie, to nie opowiadajmy o nim jako o ciekawostce. Mówmy o tym, co można zrobić dla Zambijczyków. Bardzo nam się spodobał pomysł, żeby pomagać. Zwłaszcza że Julka miała gotowy plan, przynajmniej pierwszy krok: sprzedawanie zniczy. Zniczy, które zrobimy samodzielnie. Tak, jak mama Tomka robi świeczki do swojej kwiaciarni. Mama Tomka... musiałam szybko pomyśleć o czymś innym, żeby nie zakręciło mi się w głowie. Zwykle świat zaczyna wirować mi przed oczami na samo wspomnienie o mamie Tomka. A właściwie to o Tomku. I o bukieciku stokrotek, który mi dał w Dniu Nauczyciela. Zasuszony bukiecik wciąż wisi nad moim łóżkiem, a Tomek od tamtej pory unika mnie jak ognia... Ale przecież nie nad Tomkiem powinnam się zastanawiać, lecz nad Emmą. No i nad Akcją Znicz, którą wymyśliła Julka. - Akcja Znicz to chyba nazwa akcji policyjnej, prawda? - śmiała się z początku Marta Mądra, unosząc cieniutkie, starannie wyskubane brwi. - Policja patroluje ulice w dniu Wszystkich Świętych, bo jest straszny ruch i więcej wypadków niż zwykle. Czy wy też chcecie patrolować ulice? Julka wyjaśniła jej jednak szybko, że chodzi o prawdziwe znicze. Mamy je same zrobić, a potem sprzedawać. - A pieniądze przeznaczyć na jakiś charytatywny cel - mówiła, nie wdając się w szczegóły. I na szczęście o szczegóły nikt na razie nie pytał. Bo było za wiele do załatwienia. Zgoda na to, żebyśmy rozstawiły stolik bezpośrednio przy bramie cmentarza, i na to, żeby sprzedażą zniczy zajmowali się nieletni (oczywiście pod opieką dorosłych, czyli Marty Mądrej i rodziców moich i Zuzki, na zmianę), malowanie transparentu z napisem „Uczennice gimnazjum z ulicy Asnyka zbierają pieniądze na pomoc głodującym w Afryce”... Tego transparentu nikt przed rozpoczęciem akcji nie widział. Dopiero gdy go rozwinęłyśmy i rozwiesiłyśmy przy naszym stoliku, Marta Mądra, która przywiozła nam znicze samochodem, troszeczkę się zdziwiła. - Widzę, że macie konkretny cel - powiedziała. Ale zanim zdążyłyśmy cokolwiek wyjaśnić, podjechał pierwszy poranny autobus, z którego wysypał się tłum ludzi. Bardzo się bałyśmy, że nic nie kupią. Większość z nich miała wieńce i torby pełne zniczy. Pięknych, dużych, kolorowych... Nasze własnoręcznie robione krzywe znicze w starych słoikach i wyszczerbionych szklankach, które zbierałyśmy do pudła wystawionego na szkolnym

korytarzu, nie mogły się z nimi równać. Ale tego dnia chyba nie wygląd był najważniejszy. Jedna pani od razu kupiła dziesięć! A my przez całą noc z soboty na niedzielę robiłyśmy kolejne znicze, napełniając parafiną puste szklane pojemniczki po zniczach zebrane wieczorem przy cmentarnym śmietniku. Żeby nie zabrakło ich w niedzielę aż do wieczora. Ale i tak się skończyły, zanim zrobiło się ciemno. - Jednak to w niczym nie przeszkodziło! - opowiadałyśmy po powrocie z cmentarza rodzicom Zuzi, siedząc przy herbacie w ich niedużej, przytulnej, jasnej kuchni. - Ludzie wcale nie domagali się zniczy. Po prostu wrzucali pieniądze do naszej skarbonki! Bo chcieli pomóc głodującym. Pewien mężczyzna dał nawet dwadzieścia złotych! Akurat wtedy przyszedł Mateusz z naszej klasy, żeby nam pomóc... Nikt inny nie przyszedł, wszyscy mówili, że jadą na cmentarze do innych miast, że chcą odpocząć, że muszą się uczyć, że nie mają czasu. A Mateusz miał. Na jego widok dziewczyny wrzucały do puszki wszystkie drobne, które miały w kieszeniach! - Ciekawe, ile zebrałyśmy - zastanawiała się Emma, troszkę zzieleniała i bardzo, bardzo zmarznięta. - Jutro otworzymy puszkę na godzinie wychowawczej i wtedy się dowiemy - powiedziałam. A Emma zgodziła się poczekać jeszcze dwanaście godzin. A potem... potem nie pojawiła się na godzinie wychowawczej ani na żadnej innej lekcji i niczego się nie dowiedziała. Nie odpowiadała na nasze telefony, nie chciała, żebyśmy ją odwiedziły... Czyżby nagle przestała ją obchodzić akcja, w którą włożyła tyle serca? To wydawało się nieprawdopodobne. - Musiała mieć ważne powody - powiedziała Zuzia, gdy znowu siedziałyśmy w jej pełnej jesiennego słońca kuchni i piłyśmy gorącą herbatę. - Nie daje znaku życia od dwóch tygodni... Ważne powody, to jasne. Nikt nie znika bez ważnych powodów. Ale jakie to były powody? Tego właśnie chciałam się dowiedzieć!

ROZDZIAŁ 2 EMERYTOWANE STEWARDESSY Chciałabym zapytać, dlaczego przewodnicząca klasy nie przekazała mi pieniędzy za sprzedane znicze - odezwała się na godzinie wychowawczej Karolina. - Przecież jestem skarbniczką, pieniądze powinny trafić do mnie. Miałam ochotę ją udusić! Nie interesowała się naszą akcją, nie przyszła na cmentarz ani na sekundę, nie przyniosła nam ani pół starej świeczki, ani jednej szklanki czy słoika... Śmiała się z nas, że wymyśliłyśmy idiotyzm i nie zarobimy ani złotówki. A teraz domaga się pieniędzy! Czy naprawdę sądzi, że je wydamy na ciastka, jeśli się nimi w porę nie zaopiekuje? - I jeszcze jedno - Karolina nie dała nawet dojść do głosu Marcie Mądrej. - Myślę, że powinniśmy przegłosować, na jaki cel wydamy zgromadzoną sumę. Moja ciocia ma fundację, bardzo bym chciała, żebyśmy ją wsparli. Zajmuje się pomocą emerytowanym stewardessom. Spojrzałam na Zuzię, nie dowierzając własnym uszom. Emerytowane stewardessy? To dla nich stałyśmy przez dwa dni od świtu do nocy na zimnym wietrze i deszczu? - Nie sądzę, żeby to była najbardziej poszkodowana grupa społeczna - powiedziała Zuzka, dziwnie słabym jak na nią głosem. - Czy moglibyśmy odłożyć tę decyzję do jutra? - wtrąciła się Julka. - Mam ważne powody, żeby o to prosić. - Oczywiście - uśmiechnęła się Marta Mądra, która przecież widziała nasz transparent i doskonale wiedziała, na jaki cel zbieramy. - Jutro macie ze mną lekcję... zastępstwo za panią Krzemińską... Chciałam zrobić z wami powtórkę z angielskiego, przecież w piątek jest kla- sówka, ale chyba możemy poświęcić pięć minut na inne sprawy, prawda? Czyli odkładamy sprawę do jutra. - A pieniądze? Czy mogę je dostać dzisiaj? - nie ustępowała Karolina. - Jestem skarbniczką! - Nie mamy pieniędzy przy sobie - powiedziałam. - Nie nosimy ich codziennie do szkoły. - Może już je wydałyście?! - głos Karoliny stał się nagle piskliwy. Słychać było, że jest okropnie zdenerwowana. - Karolinko - nasza wychowawczyni nareszcie postanowiła interweniować. - To nie była akcja całej klasy. Z tego, co wiem, nikt dziewczynkom nie pomagał... Przygotowały wszystko same.

- Mateusz przyszedł nam pomóc - wyjaśniłam zgodnie z prawdą. - Tylko na chwilę - zaczerwienił się Mateusz. - Nic właściwie nie zrobiłem... - Tak czy owak, to nie była akcja klasowa... Dziewczynki razem przygotowują referat i wpadły na pomysł sprzedawania zniczy trochę w związku z tym referatem - mówiła dalej Mądra. - Ale pani im załatwiała pozwolenie! A więc działały jako uczennice tej szkoły! I ja jako skarbniczka mam obowiązek... - Karolina z niezrozumiałych dla nas powodów nagle przestała nad sobą panować. - Jutro przyniesiemy pieniądze w zaplombowanej skarbonce, do której je zbierałyśmy - powiedziała Zuzia. I w tym momencie, ku naszej ogromnej uldze, rozległ się dzwonek na przerwę. Zakończyła się dyskusja, ale nie zakończyła się sprawa. - Emerytowane stewardessy! - powtarzałyśmy z niedowierzaniem przez kolejne godziny. A po ostatniej lekcji Zuzia postanowiła: - Idziemy do Emmy, czy sobie tego życzy, czy nie. Jest nam potrzebna. Żadna z nas nie była do tej pory w jej mieszkaniu. Nie wiedziałyśmy nawet dokładnie, który to blok. Ale bycie gospodynią klasy czasami coś ułatwia: Zuzia miała listę wszystkich uczniów I a, z adresami i telefonami. Przyszedł czas, żeby z niej skorzystać. - Może znowu Emmę spotkało coś okropnego? - zastanawiałyśmy się, szukając bloku z numerem siódmym. - Może ten ktoś, kto pociął jej plecak, zrobił jeszcze coś straszniejszego? Może ją napadł, jak wracała z cmentarza? I nie chce się nam pokazać pobita albo pocięta nożem - powiedziała Zuzia, a mnie aż przeszedł dreszcz. Nie chciałam tego słuchać! - Zaraz wszystkiego się dowiemy - Julka zaczęła stawiać dłuższe kroki. - Emma sama nam to wyjaśni. To chyba ten blok? Budynek właściwie nie był blokiem, lecz starą kamienicą. Niedużą, zieloną, dwupiętrową. Bawiło się przed nią mnóstwo dzieci. - Ciekawe, czy są wśród nich bracia Emmy - powiedziałam, usiłując znaleźć dwóch identycznych chłopców. Bez skutku. Może nie byłam dostatecznie spostrzegawcza? Jeśli byli inaczej ubrani... A może miałam za słabe szklą w okularach? Powinnam chyba iść na wizytę kontrolna do okulisty... Mieszkanie Emmy, czyli tak naprawdę jej babci, znajdowało się na parterze. Na drzwiach zamiast dzwonka wisiała śliczna mosiężna kołatka. Uniosłam ją i niepewnie zastukałam. Raz, potem drugi... Drzwi uchyliły się, skrzypiąc przeciągle, i na progu pojawiła się Emma. Blada i jakaś

taka wychudzona. Chyba naprawdę musiała być poważnie chora! - To wy? - bałam się, że nas skrzyczy, wyrzuci za drzwi... Nie chciała przecież, żebyśmy tu przychodziły. Ale ona chyba bardzo się ucieszyła. Zrobiła taki gest, jakby chciała przytulić, a może nawet ucałować Julkę, która stała najbliżej. Szybko jednak odsunęła się i opuściła rękę. Może przypomniała sobie o wirusach? Jej mama mówiła coś o zarażaniu chorobą... Chociaż jako wnuczka i prawnuczka lekarzy wiem, że przeziębieniem nie sposób się zarazić. A Emmę pod cmentarną bramą zaatakowało przecież zimno, a nie wirusy! - Możemy wejść? - zapytałam. Emma cofnęła się, robiąc nam miejsce. Nagle z jej twarzy znikła radość. Zagryzła zęby, jakby miała się rozpłakać. - Coś nie tak? Nie chcesz, żebyśmy wchodziły? - Julka też zauważyła, że coś się dzieje. - Wchodźcie, wchodźcie - Emmę wyraźnie coś gryzło. Ale skoro nie chciała mówić... - Wchodźcie, babcia na szczęście jest w pracy, a chłopcy w przecz... przedcz... przeszkolę. - W przedszkolu - domyśliłyśmy się. Wśród bawiących się na podwórku dzieci faktycznie ich więc nie było! Moja spostrzegawczość i okulary nie miały nic do rzeczy! - Yes, twins w przedszkolu, babcia w pracy, mama w library... w biblioteka... - W bibliotece? - zdziwiłam się. Ale przecież nie przyszłyśmy tu, wbrew woli Emmy, żeby rozmawiać o pasji czytelniczej pani Adams. Były ważniejsze sprawy! - Powiedz, jak się czujesz - Zuzia chyba czytała w moich myślach. - Powiedz! I kiedy wrócisz do szkoły? - Bardzo nam jest smutno i pusto, kiedy cię nie ma - dodała Julka. - Siedzenie w ławce z Tobiaszkiem w kwiecistej okładce to nie to samo, co siedzenie z tobą,.. - Naprawdę za mną tęsknicie? Nie zapomniałyście o mnie? - Emma rozpromieniła się zupełnie jak w drzwiach, gdy nas zobaczyła. Tym razem najwyraźniej nie myślała o zaraźliwych wirusach i po prostu rzuciła się nam na szyję. Każdej po kolei. - Pewnie, że tęsknimy - kiwałyśmy głowami, też ją ściskając i całując. - Było nam przykro, że nie chciałaś, żebyśmy cię odwiedziły... Emma znowu zacisnęła usta. I znowu wyglądała tak, jakby miała się rozpłakać. - Zobaczcie same, czy tu można mieć gości? Rozejrzałyśmy się po mieszkaniu. Było malutkie, to fakt. Dwa pokoiki, z których mniejszy to właściwie pół pokoiku, chyba wydzielono go z kuchni... albo z przedpokoju. Mieściła się tam tylko nieduża wersalka, rozkładany fotel i maluteńka szafka, stłoczone pod oknem. W drugim pokoju stała wersalka, trochę większa, stół i regał wypełniony książkami. Kuchnia również była miniaturowa...

Tylko jakie to miało znaczenie? - Mogłyśmy posiedzieć w przedpokoju - powiedziałam. - Albo wszystkie na wersalce, gdybyśmy ją rozłożyły... Jakoś byśmy się pomieściły. - U mnie też jest ciasno - dodała Zuzia. - I co? I wszystkie ciągle tam przesiadujemy. - U ciebie nie ma takich małych dzieci - westchnęła Emma. - Nawet nie wiesz, jaki tu bałagan... jaki tu jest bałagan, jak twins się bawią. Wszędzie bałagan. Przedpokój, kuchnia, łazienka, oba pokój... Wszędzie. Wy nie masz... wy nie macie... wy nie macie takie dzieci w domu, wy nie wiesz, nic nie wiesz, jak to jest... Teraz jest dobrze, babcia sprzątnie... sprzątnęła, rano, jak wychodzą... ale jak są, to wszędzie zabawka... Emma wyraźnie mówiła po polsku gorzej niż dwie minuty temu. A to oznaczało, że bardzo się denerwuje. Zawsze wtedy mylą się jej końcówki... - Ja mam starszą siostrę - roześmiała się Zuzia. - Nie mieszka ze mną dopiero od roku, nie zapomniałam jeszcze, jak to było dzielić z nią pokój. Masakra! Wszędzie jej kosmetyki, ciuchy, wszystko przesiąknięte zapachem jej perfum, łazienka zajęta godzinami, bo wciąż się szykowała na randki, muzyka, której nie znosiłam... - Dzieliłaś z Agatą pokój? - zdziwiłam się. - I gdzie ona spała? - Miałyśmy takie śmieszne łóżko, tata sam zrobił... Spod normalnego łóżka wysuwał się materac na kółkach. Potem, kiedy Agata się wyprowadziła, oddaliśmy je cioci, która ma dwoje dzieci. A tata zrobił mi nowe meble. - Te meble... te sosnowe meble w twoim pokoju zrobił twój tata? - nie mogłam w to uwierzyć. - Sam? - Wszystkie meble w naszym mieszkaniu tata zrobił sam. Całe weekendy spędza w piwnicy i majsterkuje. Ciągle coś ulepsza. Zrobił nawet umywalkę. - Umywalkę? - wszystkie uniosłyśmy brwi. Jak można samemu zrobić umywalkę?! W ogóle nie pamiętałam, jak ona wygląda... A przecież korzystałam z łazienki państwa Zawadzkich prawie codziennie! - Ze starej metalowej miski, nie zauważyłyście? - patrzyła na nas zdumiona Zuzka. - Znalazł ją na śmietniku, wyklepał, pomalował jej brzeg w taki śmieszny wzorek... Zrobił do niej specjalny stojak, połączył metal z drewnem... - Jest piękna! - Julka, w przeciwieństwie do mnie, chyba dokładnie pamiętała tę umywalkę. - Myślałam, że pochodzi z kolekcji jakiegoś niesamowitego nowoczesnego projektanta. Że była robiona na obstalunek. - No właśnie... u ciebie w domu, nawet jak coś jest tani... tanie, to jest ładne - Emma najwyraźniej wstydziła się mieszkania swojej babci. - A tu... tu jest okropnie!

- Wcale nie jest okropnie - powiedziałyśmy zgodnym chórem, chociaż wciąż stałyśmy w przedpokoju i niewiele jeszcze widziałyśmy. Ale to, co zobaczyłyśmy przez uchylone drzwi kuchni i dwóch pokoików, zupełnie nam wystarczało. - Jakie śliczne stare kafle, chyba przedwojenne! - Julka odważyła się ruszyć z miejsca i weszła do kuchni. - I te szafki, cudowne! Nigdy takich nie widziałam. I jaka piękna serwetka! Jak z wyspy Burano. Tam są chyba najlepsze koronczarki na świecie. Nie miałyśmy pojęcia o tym, gdzie jest wyspa Burano. I nie zdążyłyśmy o to zapytać. Bo Emma nie wytrzymała i wybuchnęła płaczem. - Wszędzie mamy takie serwetki! Wszędzie! Patrz! Tu, w pokoju... i tu... i tu... nawet w łazience, na pralku leży serwetka! Wszędzie! I poduszki robione na drucie... - Na drutach - poprawiłam ją odruchowo i natychmiast ugryzłam się w język. - Na jednym drucie, takim małym - upierała się Emma. - Na szydełku - zgadła Zuzia. - Bardzo ładne poduszki. Prześliczne. Chciałabym mieć taką jak ta w kwiatki... Ale mój tata niestety nie szydełkuje. Ani nie robi na drutach. A mama w ogóle ma dwie lewe ręce. - Możesz sobie wziąć dziesięciu poduszków - Emma płakała coraz bardziej. - I stu serwetki. Mam ich dosyć. Nie chciałam, żebyście ich widziały. - Wstydziłaś się nas zaprosić? - roześmiałam się. - Myślałaś, że przestaniemy się z tobą przyjaźnić, bo twoja babcia lubi robótki ręczne? - Żadna z was nie ma w domu takich robótki - łkała Emma, a jej polszczyzna pogarszała się z minuty na minutę. - To wygląda dziko... Dziwnie. Jakoś staro. Jak u starych ludziów. Myślałam, że wam się nie spodoba. - Nie przyjaźnimy się z tobą ze względu na to, czy masz w mieszkaniu ładnie, czy brzydko! - Zuzia chyba się zdenerwowała. - Nawet gdybyś mieszkała w piwnicy, nie miałoby to dla nas żadnego znaczenia. Żadnego! Bo nie o to chodzi w przyjaźni, musisz to zrozumieć. - Oddałabym wszystko, żeby mieć takie normalne mieszkanie jak ty - powiedziała Julka. - I babcię, która robi takie śliczne serwetki. I stare, cudowne meble. Myślisz, że ja się nie wstydziłam pokazać wam marmurowych słoni? I przyznać się, że nie mam normalnej herbaty, tylko wodorosty i pancerzyki chitynowe maczane w wanilii? - Jak mogłaś pomyśleć, że będziemy się śmiały? - westchnęłam. - Przecież jesteśmy Bractwem Zeta. Na dobre i złe! - Wiecie, jak człowiek choryje... choruje, tak? Jak człowiek choruje, to ma głupich myśli. Dużo głupich myśli - Emma powoli dochodziła do siebie, po jej policzkach nie płynęły już łzy. - Ja miałam fever...

- Gorączkę - podpowiedziałam. - Właśnie. Dużą gorączkę, nie wiedziałam, co mówię. - Majaczyłaś? - byłam przerażona. Emma była umierająca, a my nic nie wiedziałyśmy! - Majaczyłam, tak... I mama potem mówi... mówiła mi, że krzyczałam, że nie chcę, żebyście przychodziły. Żeby was nie wpuszczała. - A co na to twoja mama? Nie wytłumaczyła ci, że to głupie? - zapytała Zuzia. A Emma znów zagryzła wargi. - To mama... mama zrobiła tak, że myślałam, że lepiej was nie zapraszać. Jak jej powiedziałam, gdzie mieszka Julka i jaki są jej rodzice... to znaczy, kto są... kim są... że mają te pralnie, dużo pralni... I że Żaba ma duży stary dom i ogród, i mamę weterynarza, i tatę projektanta... I że u Zuzi jest tak śliczno... nie... ślicznie. .. To mama powiedziała, że wstyd was zapraszać, powiedziała, że ciasnota, bałagan i te serwetki... że to okropne. A ja pomyślałam, że ma rację. Że będziecie się śmiały. - Serwetki są przecudne - Julka przytuliła ją do siebie. - I ta kamienica, uwielbiam stare domy, z murami, które wiele widziały. Od razu się czuje, że to mieszkanie naprawdę żyje. Że tu bije serce, że są emocje, miłość, smutek... Że ktoś tu płacze, śmieje się, marzy. Tak powinien wyglądać każdy dom. Mój tak nie wygląda. Mogę ci tylko zazdrościć. I tu pachnie zupą. Ogórkowa? Naprawdę? Od wieków nie jadłam zupy ogórkowej! U mnie w domu je się tylko wykwintne dania... - Chcecie zupy? - Emma chyba nareszcie zapomniała o smutkach. - Babcia nagotowała na trzy dni, wystarczy dla wszystkich. Siadajcie...

ROZDZIAŁ 3 BZYK W ZAGRODZIE Po zjedzeniu zupy i wygłoszeniu jeszcze stu lub stu dwudziestu zachwytów nad robionymi przez babcię Emmy serwetkami i poduszkami przeszłyśmy do sprawy, która nas sprowadziła. - Karolina uparła się, żeby wpłacić pieniądze na fundację, którą prowadzi jej ciotka - referowała Emmie Zuzia. - I trzymaj się mocno, powiemy ci, czym zajmuje się ta fundacja. Trzymasz się? No więc słuchaj. Emerytowane stewardessy! - Stewardessy? - Emma chyba znów miała wrażenie, ze z jej polskim nie jest najlepiej. - Takie stewardessy z samolotu? One są takie biedne? - Właśnie chyba nie są - wzruszyłam ramionami. - Ale Karolinie to nie przeszkadza. Ona po prostu chce nas zdenerwować. Wkurzyć. Zrobić nam na złość. Zrobić coś, czego nie chcemy... - Jeśli dojdzie do głosowania, pewnie przegramy - westchnęła Zuzka. - Pewnie już namówiła pół klasy, żeby było za tymi jej stewardessami. - Ludzie u nas w klasie nie są tacy głupi! - zdenerwowałam się. - Przecież wiedzą, że Zambijczycy bardziej potrzebują pomocy niż jakieś stewardessy. Nawet te emerytowane. Ludzie w Zambii umierają z głodu na ulicach, a stewardessy nie! - A skąd oni mają to wiedzieć? - zapytała Emma. - Miałyście referat? Jak poszło? - Nie miałyśmy - pokręciłyśmy we trzy głowami. - Mądra zgodziła się poczekać na twój powrót. To przecież nasza wspólna prezentacja - dodała Julka. - Kiedy mamy z nią lekcję? - zapytała Emma. - Nie pamiętam już planu przez tę chorobę. - Normalnie w czwartek, ale jutro ma z nami zastępstwo na historii - wyjaśniłam. - I Karolina chce, żebyśmy właśnie jutro głosowali w sprawie tych stewardess. I oddały jej pieniądze. - Nie wpłaciłyście ich? - zdziwiła się Emma. - Przecież miałyście wybrać fundację i wpłacić! - Czekamy na ciebie - powiedziałyśmy zgodnie. A Zuzka dodała: - Napracowałaś się przy tych zniczach jak nikt, nic nie wydarzy się bez ciebie. Gdy wrócisz, otworzymy skarbonkę. Nawet nie sprawdziłyśmy, ile tam jest pieniędzy.

- Jutro wracam! - postanowiła Emma. I zamyśliła się na chwilę. - Wiecie co... Musimy jutro zrobić tę prezentację. Żeby wszyscy wiedzieli, co to jest bieda. I głód. Żeby mogli... compare, jak to będzie po polsku? - Porównać - podpowiedziałyśmy chórem. Porównać głód w Zambii z problemami byłych stewardess. Tak, to brzmiało sensownie. - A Mądra nic Karolinie nie mówiła? - spytała jeszcze Emma. - Ona widziała nasz napis, ten na prześcieradło. Ten, że zbieramy na głodnych. - My jej chyba, szczerze mówiąc, nie dałyśmy dojść do głosu - powiedziała Julka. - Ja poprosiłam, żeby poczekała z tą sprawą do jutra. Bo chciałam, żebyś była na tej lekcji. Żebyśmy były wszystkie. Żebyśmy stanęły, zjednoczone przed małostkową Karoliną. Żebyśmy były razem. - I będziemy - uśmiechnęła się Emma. - Jestem zdrowa, przyjdę do szkoły. I wygramy. Nie po to tam zamarzłyśmy, by teraz oddać pieniądze stewardessom! - Zmarzłyśmy, a nie zamarzłyśmy, na szczęście - poprawiłam ją. I wszystkie roześmiałyśmy się, przekonane, że następnego dnia jakoś sobie poradzimy z Karoliną, skoro Bractwo Zeta znów będzie w komplecie... - Chodźmy do mnie do domu! - poderwała się nagle z krzesła Julka. - Albo do Zuzki... Nie wiem, gdzie będzie bliżej? Chodźmy, muszę wam coś pokazać w Internecie! To bardzo ważne, to może jutro wszystko zmienić! Może sprawić, że nawet nieczułe serce Karoliny zapłacze rzewnymi łzami! - Do mnie chyba jednak jest bliżej niż do ciebie - powiedziała Zuzia. A ja i Emma szybko wymieniłyśmy porozumiewawcze spojrzenia: jak to dobrze, że idziemy do niej, a nie do Julki! U Zuzi jest co prawda ciasno, a monitor komputera czasami miga lub nagle się wyłącza ze starości, tam jednak nie ma przynajmniej pana Ździebełko. Wielkiego i przerażającego krzykacza... Zdecydowanie wolałyśmy siedzieć przy komputerze Zuzi. Jej tata na pewno nie powie, że żałuje, że nie oddał jej do domu dziecka, kiedy była mała. Usmaży nam jajecznicę i opowie siedemnaście dowcipów, przy których popłaczemy się ze śmiechu. Może nawet da się namówić na udawanie kangura, tak jak ostatnio? Nie mogłam uwierzyć, że nie znalazł pracy w swoim zawodzie. Nie znam się na teatrze, ale - moim zdaniem - to świetny aktor. Julka i Emma także tak myślą, nieraz przecież o tym rozmawiałyśmy. A on, biedny, musi sprzedawać ubezpieczenia... Nigdy nie narzeka, mówi, że to lubi, ale ja wiem, że wolałby być aktorem niż brokerem. Każdy by chyba wolał, nawet ja. Oczywiście, gdybym nie mogła zostać lekkoatletką... Spędziłyśmy u Zuzi całą noc. Jej tata zamiast jajecznicy zrobił nam co prawda omlet,

ale reszta zgadzała się z moimi przewidywaniami: opowiedział nam co najmniej dziesięć bardzo, bardzo śmiesznych dowcipów, z czego jeden był po czesku, a dwa po angielsku. Ten człowiek po prostu nie zna słabych dowcipów! Przy każdym tarzamy się ze śmiechu. Zaparzył nam też herbatę, do której dolał syropu lipowego. - Strasznie dziś zimno, to profilaktyka, żebyście się nie poprzeziębiały - powiedział. - Zwłaszcza ty, Emma, taka jesteś bladziutka po tej chorobie... Mama Zuzi też użalała się nad Emmą. - Kochanie, ty chyba jeszcze schudłaś? - oglądała ją uważnie, podnosząc głowę znad klasówek, które sprawdzała do północy albo i dłużej. Zajrzałam jej przez ramię: wszystko pokreślone na czerwono, widziałam co najmniej trzy jedynki i dwie dwóje. Jak to dobrze, że pani Zawadzka nie uczy w naszej klasie! Na szczęście i pani Zawadzka, i jej mąż byli zbyt zajęci, by dotrzymywać nam towarzystwa przez cały wieczór. - Będziecie siedzieć przy komputerze? - zainteresował się tym, co robimy, tata Zuzki. - Tylko nie idźcie spać za późno! Jutro macie lekcje! - Nie pójdziemy spać za późno - obiecała Zuzia. No i dotrzymałyśmy słowa... Właściwie dotrzymałyśmy. Po prostu nie położyłyśmy się wcale. Prosto od komputera wyruszyłyśmy do szkoły. Trochę nieprzytomne, z lekko bolącymi głowami, ubrane znowu, jak drugiego września, w ciuchy Zuzi, na wszystkie z nas ciut za szerokie i trochę bardziej niż ciut za krótkie... Miałyśmy jednak poczucie, że zrobiłyśmy wszystko, co w naszej mocy, dla biednych, głodujących Zambijczyków. Miałyśmy plan i chciałyśmy przekonać do niego całą klasę. Nawet Karolinę. Przez pierwsze cztery lekcje siedziałyśmy jak na szpilkach. Dlaczego to zastępstwo z Mądrą na historii było tak późno? Dlaczego nie mogłyśmy mieć już tego za sobą? Coraz bardziej chce mi się spać! - napisała Zuzia na kartce wyrwanej z zeszytu do chemii. A ja zaczynam widzieć podwójnie! - odpisałam równie dramatycznie. - Dwóch Bzyków z dwoma menzurkami i dwoma dziennikami z ręku! To gorsze niż horror w telewizji! Może oceny też zobaczysz podwójnie? I będą się sumowały? Dwie dwóje to czwórka, nie byłoby źle - pismo Zuzi było jakieś rozedrgane, sama nie wiedziałam, czy z nerwów, czy ze zmęczenia. - Nic nie umiem, jak mnie zapyta, to koniec! Oczywiście Bzyk, nasz chemik, poprosił Zuzię, by mu asystowała przy przeprowadzaniu doświadczenia. Słowo „asystowanie” brzmiało niewinnie, ale okazało się, że trzeba mu podawać potrzebne składniki... a jakie, należało zgadnąć na podstawie materiału

z poprzedniej lekcji. Żadna z nas jednak nic nie pamiętała z poprzedniej lekcji. Nie zajrzałyśmy do zeszytów... Tylko Emma była usprawiedliwiona, leżała wtedy w domu i leczyła się z przeziębienia. Emmy jednak Bzyk nie pytał. Nad Zuzią za to pastwił się przez dziesięć minut i w końcu odesłał ją na miejsce z jedynką. Jej niestety nie widziałam podwójnie, nie dała się zsumować choćby w dwóję... - Twoja mama chyba się rozpłacze, kiedy usłyszy, jak dalece nie przejmujesz się jej ukochanym przedmiotem - kręcił głową Bzyk, gdy Zuzia już siedziała w ławce, walcząc nie tyle z poczuciem winy, ile z kolejnym atakiem ziewania. - Zacznij się uczyć, moja panno, miej litość dla matki! To wybitny umysł! - Poprawię się na następnej lekcji, jeśli pan się zgodzi - usiłowała powiedzieć Zuzka. Usiłowała, bo słowa ,jeśli pan się zgodzi” zostały stłumione przez potężne ziewnięcie i zabrzmiały raczej jak jeśli pan w zagrodzie”. A przecież niezupełnie o to jej chodziło... Bzyka w zagrodzie wyobrazić sobie było raczej trudno. On chyba w ogóle nie wychodzi z pracowni chemicznej! Karolina od rana łypała na nas bez przerwy, a w jej wzroku mieszał się triumf z odrobinką niepewności. Tylko z odrobinką. Była pewna, że klasa stanie po jej stronie. Nie patrz na nią - napisała Zuzia, widząc, że zaciskam dłonie ze złości. - Nie patrz! Po lekcji z Mądrą to my będziemy triumfować. Miałam nadzieję, że się nie myli. Zrobiłyśmy wszystko, żeby tak było.

ROZDZIAŁ 4 BĘDZIEMY MIEĆ DZIECKO Dzień dobry - powiedziała Marta Mądra, wchodząc do klasy. Wyglądała tak, jakby miała zdawać jakiś ważny egzamin. Biała bluzka, włosy nie związane jak zwykle w koński ogon, lecz upięte starannie w kok... Chyba chce wyglądać poważniej niż zwykle - napisała Zuzia. Raczej jej nie wyszło, wygląda jak dzieciak na rozpoczęciu roku - odpisałam błyskawicznie. A potem podniosłam się z miejsca. - Chciałybyśmy prosić o zgodę na przeprowadzenie naszej prezentacji o Zambii dzisiaj, na tej lekcji - powiedziałam. - To może mieć ogromny wpływ na sprawę skarbonki i głosowanie, którego domaga się Karolina. - Nie będzie glosowania - powiedziała Mądra strasznie poważnie. I strasznie zdenerwowana. - Przemyślałam wszystko, to była wasza inicjatywa, to wy cztery zrobiłyście znicze i wy stałyście pod cmentarzem przez całą sobotę i niedzielę. Emma przypłaciła to cho- robą. Wybrałyście cel, na który zbieracie pieniądze. Nie robiłyście tego tak sobie, żeby po prostu się rozerwać i postać trochę pod cmentarzem... Miałyście cel już wtedy, kiedy zaczynałyście tę akcję. Wypisałyście go farbą na białym prześcieradle, zrobiłyście z niego ogromny transparent... I ludzie właśnie dlatego dawali wam pieniądze, często znacznie więcej niż chciałyście za znicze. Bo byli wzruszeni. - Nic nie wiem o żadnym transparencie! Na pewno zrobiono go za pieniądze ze składek uczniowskich! - zapiszczała Karolina. - Bez uzgodnienia ze skarbnikiem! To defraudacja! - Karolino, uspokój się natychmiast i daj mi skończyć! - nasza wychowawczyni naprawdę zachowywała się zupełnie inaczej niż zwykle. - Mamy zdjęcia, Zuzia dokumentowała całą Akcję Znicz. Mogę pokazać tym, którzy jeszcze nie widzieli. Karolinko, jesteś zainteresowana? Proszę, oto zdjęcie. Transparent to, jak już mówiłam, prześcieradło. Stare prześcieradło, które przyniosła z domu Kasia Żabniak. Farby i pędzle też należały do dziewczynek. Zapewniam cię, że nie wydały ani złotówki z funduszy klasowych. Proszę, podejdź i przeczytaj głośno, co jest napisane na transparencie. - ”Uczennice gimnazjum z ulicy Asnyka zbierają pieniądze na pomoc głodującym w Afryce”... - przeczytała Karolina cicho i bardzo powoli. - No właśnie, to był cel - powiedziała Mądra, też bardzo powoli, ale o wiele głośniej. -

I na ten konkretny cel ludzie dawali pieniądze. Nie kupowali zniczy dlatego, że były śliczne, ale dlatego, że chcieli pomóc głodującym w Afryce. Musimy przeznaczyć całą zebraną kwotę właśnie na ten cel. Inaczej oszukalibyśmy wszystkie osoby, które kupiły znicze. I te, które wrzuciły monety i banknoty do puszki, nawet nie kupując znicza. Po prostu po to, żeby pomóc. To już nie jest sprawa naszej klasy ani nawet szkoły. To sprawa wszystkich, którzy byli wtedy na cmentarzu. Nawet tych, którzy nie dali ani grosza. Oni też widzieli napis. Myślą, że ktoś z naszej szkoły pomaga głodującym. Jeśli nie wpłacimy pieniędzy na ten cel, oszukamy ich. Nie przyszło mi to do głowy! Żadnej z nas nie przyszło! Ależ ta nasza Mądra jest jednak mądra. Przecież to był najważniejszy, niezbity argument! Nie wolno wydać pieniędzy na inny cel niż ten, na który były zbierane. To byłoby oszustwo wobec ofiarodawców! - Mam nadzieję, że dyskusja jest już zamknięta, prawda? - nasza wychowawczyni powiodła wzrokiem po całej klasie. - Ale przecież... - Karolina chyba jednak miała jeszcze coś do powiedzenia. - Karolinko, pomyśl, zanim coś powiesz, tylko o to cię proszę - Mądra była chyba bardzo zdenerwowana. - Pomyśl, zanim powiesz, że emerytowane stewardessy potrzebują tych pieniędzy bardziej niż głodujący w Afryce. Bo jeśli to powiesz, będzie ci potem strasznie wstyd. Potem, kiedy zrozumiesz swój błąd. Karolina zrobiła się czerwona jak burak, spuściła głowę i nie odezwała się ani słowem. Odezwała się za to jej przyjaciółka, Monika Frankowska. - Popieram Karolinę - zapiszczała. - Te stewardessy są Polkami, a o tamtych ludziach właściwie nic nie wiemy. - Dowiecie się, właśnie w tym celu każda grupa przygotowuje prezentację o jakimś kraju - powiedziała nasza wychowawczyni. - Gdy wysłuchacie Kasi, Zuzi, Julii i Emmy, będziecie wiedzieć o Zambii i jej mieszkańcach bardzo dużo. Ale nawet teraz, kiedy nie wiecie, powinno wam wystarczyć słowo „głodujący”. Tam ludzie umierają, bo nie mają jedzenia. Czy naprawdę myślisz, że emerytowane stewardessy masowo umierają z głodu? - One mają inne problemy, równie poważne - Monisia w ogóle się nie speszyła! - Mają żylaki, są całe dnie na nogach. Mają problemy ze słuchem z powodu ciągłych zmian ciśnienia. Mają chore kręgosłupy. Wiele z nich musi mieć operacje nóg, przez te żylaki właśnie. Wie pani, jakie to okropne? - Domyślam się - Marta Mądra wyglądała, jakby nie była pewna, czy ją ta cała sytuacja bardzo bawi, czy bardzo wkurza. - Moja przyjaciółka też ma żylaki i też wybiera się na operację. Opłacaną z ubezpieczenia. Ale tak naprawdę to nie ma żadnego znaczenia.

Zastanów się, Moniczko, zastanówcie się wszyscy: czy wolelibyście mieć żylaki, nawet najokropniejsze, czy umierać z głodu i nie mieć możliwości zjedzenia choćby kawałka chleba. Dla mnie wybór jest prosty. - To co, będziemy glosować? - zapytała Monika. A Mądra chyba nagle zdecydowała, że jednak jest znacznie bardziej wkurzona niż rozbawiona. - Nie będziemy glosować, już to wyjaśniłam. Cel został wyznaczony i pieniądze przeznaczone są dla głodujących w Afryce. To zamyka sprawę. - A jak my przekażemy te pieniądze głodującym? - Karolina złapała drugi oddech. - Może Zuza albo Emma wybiorą się wręczyć je osobiście? Nie czekając, co powie Marta Mądra, Zuzka podniosła się z krzesła. - Mamy już plan - powiedziała. - Wszystko sprawdziłyśmy, jest wiele organizacji mających kontakt z misjonarzami w Zambii i w innych krajach w Afryce. Wybrałyśmy ruch Maitri. Istnieje od wielu lat, jest świetnie zorganizowany... ma kontakt z misjonarzami i zakonnicami w wielu krajach. Byłyśmy na stronie internetowej tego ruchu, działającego przy parafii w Gdańsku, dzwoniłyśmy tam... Jesteśmy pewne, że nasze pieniądze trafią do najbardziej potrzebujących. Oni działają przede wszystkim w Rwandzie, ale pewien miły pan, a może ksiądz, z którym rozmawiałyśmy przez telefon, powiedział, że skoro zależy nam na Zambii, postara się jakoś to załatwić... Ale nawet jeśli pieniądze trafią jednak do Rwandy albo Sudanu, a nie do Zambii, to przecież to jest wciąż Afryka i wciąż głodujący, więc cel, na który zbierałyśmy, zostanie ten sam... - Można wybrać, na co się chce przeznaczyć pieniądze. Na dożywianie najbiedniejszych dzieci, na szkołę dla dziewcząt, których sytuacja jest często gorsza niż chłopców... - wtrąciła się Julka. - A my zdecydowałyśmy, że adoptujemy dziecko. Po klasie przeszedł szmer. - Jesteście niepełnoletnie, chyba nie możecie... - Marta Mądra była wyraźnie zaskoczona. Roześmiałyśmy się, wszystkie cztery. - To nie jest prawdziwe adoptowanie - usiłowała wyjaśnić Emma. - Nie takie, że dziecko tu przyjedzie i będziecie mieszkanie... mieszkało z nami w domu. Nie takie. - To adopcja serca - przyszłam jej z pomocą. - Wspiera się konkretne dziecko w Afryce. Dzięki nam będzie miało jedzenie i ubrania. A może nawet pewnego dnia misjonarze kupią mu kozę... Podobno w najbiedniejszych wsiach w Afryce kto ma kozę, ten jest prawdziwym burżujem. - I można z tym dzieckiem pisać listów! - Emma była zachwycona tym pomysłem. - To może być sierotek, po wojnie bez rodziców, może my będziemy jego jedyna rodzina.

- To kosztuje piętnaście dolarów miesięcznie - powiedziała praktyczna jak zwykle Zuzia. Emma o miłości, ona o pieniądzach. No, ale przecież właśnie o pieniądze była ta cała awantura. - Mamy nadzieję, że tego, co mamy w skarbonce, wystarczy na kilka miesięcy. Oczywiście w przeliczeniu na złotówki. - Myślimy, że lepiej pomagać konkretnej osobie, choćby jednej, i mieć świadomość, że zmieniamy jej życie... - Julka oczywiście całkowicie pominęła wątek finansowy. - I dać tej osobie, temu dzieciakowi, pewnie młodszemu od nas, poczucie bezpieczeństwa. To cudowne. Dzięki nam będzie wiedział, że nigdy nie zabraknie mu jedzenia, i będzie mógł chodzić do szkoły, i będzie miał ubrania. Będzie wiedział, że ktoś tutaj o nim myśli, że nosimy go w sercach. Ta świadomość może być dla niego nawet ważniejsza niż miseczka ryżu. Kiedy o tym mówiła, prawie miałam łzy w oczach. I Marta Mądra chyba też! Byłam niemal pewna, że tak. A Julka mówiła dalej. - Dostaniemy zdjęcie tego dziecka, już dziś czuję, jak po kręgosłupie przebiegają mi dreszcze na myśl o małym... nie, nie synku, raczej braciszku czy siostrzyczce z Afryki. O tym, że gdzieś tam jest małe Murzyniątko, którego życie zmienimy. Opłacało się stać pod cmentarzem choćby i cały tydzień, żeby tego dokonać. - To wspaniały pomysł - powiedziała Mądra. - Wspaniały. Mam nadzieję, że pieniędzy ze skarbonki wystarczy co najmniej na roczną pomoc. Ale co potem? Bierzecie na siebie ogromną odpowiedzialność. Nie możecie sprawić temu dziecku zawodu i przestać płacić, kiedy skończą się pieniądze z tej zbiórki. - Urządzimy następną zbiórkę, dziesiątki zbiórek - obiecała Zuzia, unosząc dwa palce jak mała harcerka do ślubowania. - To dziecko nigdy się na nas nie zawiedzie. - To może policzymy pieniądze? - zaproponowała Mądra. Wyglądała, jakby chciała uściskać Zuzię, ale szybko się opanowała i po prostu wzięła skarbonkę z jej rąk. Zerwała obie plomby i wysypała zawartość na biurko. Byłam zaskoczona, że jest tam aż tyle banknotów! - Sama sobie nie poradzę z liczeniem - uśmiechnęła się nasza wychowawczyni. - Zuziu, Kasiu, Emmo, Julciu, chodźcie mi pomóc. Gdyby nie wy, nie byłoby tu ani złotówki. - I nie byłoby kłopotu - syknęła Karolina. Na szczęście Marta Mądra tego nie słyszała. A może tylko udawała, że nie słyszy? - Dwa tysiące trzysta siedemnaście złotych i dwadzieścia osiem groszy! - oznajmiła Mądra, gdy przeliczono pieniądze po raz trzeci. A mnie po plecach przebiegł dreszcz, dokładnie taki, o jakim mówiła Julka. Mnóstwo pieniędzy! Usiłowałam szybko policzyć, ile to będzie dolarów. Tak mniej więcej, chociaż mniej więcej... Gdyby to było sto pięćdziesiąt dolarów, wystarczyłoby na dziesięć miesięcy. Czyli prawie cały rok! Ale czy to możliwe,

żeby było aż tyle? - Nie znam dzisiejszego kursu dolara - powiedziała Zuzia głośno, kreśląc coś na kartce. - Ale według kursu z wczoraj to będzie ponad pięćset siedemdziesiąt dziewięć dolarów. Prawie pięćset osiemdziesiąt. Gdybyśmy chcieli przeznaczyć to dla jednego dziecka, wystarczyłoby prawie na cztery lata. Jak ona to policzyła? W okamgnieniu, bez kalkulatora? Nawet jeśli nie chciała być umysłem ścisłym, to jednak, mimo wszystko, nim była. - Chyba nie ma sensu wpłacać pieniędzy z góry, na taki długi czas - mówiła dalej Zuzka. My jeszcze nie zdążyłyśmy złapać oddechu, jeszcze nie zdążyłyśmy uwierzyć, że zebrałyśmy aż tyle... A Zuzka ma już wszystko przeliczone i przemyślane. Ona jest jednak niesamowita! - Może więc, zamiast jednego dziecka, weźmiemy pod opiekę dwoje? Co wy na to? Jakieś rodzeństwo? Przecież nie wolno rozdzielać rodzeństwa w czasie adopcji... nawet jeśli to tylko adopcja serca. Skoro jedno będzie miało co jeść, drugie też powinno, prawda? Wpłacimy trzysta sześćdziesiąt dolarów, za cały rok, za dwójkę dzieci. Zostanie jeszcze dwieście, i to możemy przeznaczyć na dożywianie innych, anonimowych, najbardziej potrzebujących dzieciaków. Myślicie, że to byłoby dobre rozwiązanie? - Świetne - pokiwałyśmy głowami. A Marta Mądra tym razem już się nie powstrzymała i ucałowała w policzek każdą z nas. - Jesteście bardzo dzielne! - powiedziała, a z jej oczu popłynęły dwie wielkie łzy. - Dzielne, też coś! - prychnęła Karolina. - Co to za suma, dwa tysiące?! Myślałam, że zebrałyście z dziesięć. To, co zebrałyście, byłoby wstyd dać emerytowanym stewardesom. Każda z nich ma pewnie większą emeryturę! Tylko by nas wyśmiały! - No to dobrze, Karolinko, że jesteś zadowolona - powiedziała lodowatym głosem Marta Mądra. - Nie wygłupiłaś się, z takimi grosikami... A w Afryce uratują one życie kilku osobom. - Brawo, dziewczyny, dobra robota! - zaczął klaskać Mateusz. Kilka osób zawtórowało mu, ale nawet nie wiem kto... Mnie też po policzkach spływały łzy, trochę ze wzruszenia, że pomożemy tym dzieciakom w dalekiej Afryce, a trochę z ulgi, że Karolina nareszcie przestanie się nas czepiać. Nie doceniłam jej jednak. - Ale czy pani dobrze sprawdziła plomby na puszce? - zapytała z niewinną minką. - Bo skoro tam jest tak mało pieniędzy, to może one coś zabrały? W końcu nigdy nic nie wiadomo... Z naszych składek na Dzień Nauczyciela do dziś się nie rozliczyły. A przecież wszyscy wiemy, że schowały te pieniądze do kieszeni, a dały pani jakieś rupiecie, które miały w domu, jakieś niepotrzebne starocie. Aż wstyd tak potraktować wychowawcę! Ale nikogo

nie chciały słuchać, zrobiły po swojemu... I co, nie wstyd wam? Powiedzcie przynajmniej, co sobie za to kupiłyście! Prawie cała klasa zaczęła protestować i uciszać Karolinę. Ja, Julka i Emma siedziałyśmy bez ruchu. Po prostu nas zatkało. Jak ona mogła posunąć się aż do tego?! Jak mogła być aż tak niesprawiedliwa?! - Proszę, oto paragony - Zuzia na szczęście była odporniejsza i nie zatkało jej tak jak nas. Wyjęła z torby starannie złożone kwitki ze sklepu i z kwiaciarni i podała Karolinie. - Możesz przeliczyć. Nie została ani złotówka. - Ty jesteś chyba chora psychicznie - powiedział Rafał do Karoliny, patrząc z niedowierzaniem. - Idź do lekarza dla własnego dobra. - Ty nawet nie wiesz, jak dziewczyny się napracowały - wtrącił Mateusz. - I na Dzień Nauczyciela, i teraz... Nie wydały na te znicze ani grosza, zebrały szklanki i stare świece, dostały od mamy któregoś z chłopaków z trzeciej klasy trochę sznurka, od czyjejś cioci trochę parafiny... Chodziły po wszystkich klasach, malowały plakaty i ten napis na prześcieradle... Napracowały się, a ty im ubliżasz. To jakaś paranoja! Rafał ma rację, powinnaś się leczyć. - Karolino, zostań po lekcji, musimy porozmawiać - zdecydowała Marta Mądra. - A wy, dziewczynki, idźcie jeszcze dziś do banku wpłacić pieniądze. Przy ratowaniu czyjegoś życia liczy się każda minuta. Im szybciej, tym lepiej. Jeśli chcecie, pójdę z wami po siódmej lekcji. - A nasza prezentacja? - Julka spojrzała niepewnie na zegarek. - Chyba już nie zdążymy... - Wasza prezentacja musi jeszcze trochę poczekać - westchnęła Mądra. - Dziś całą lekcję zajęły nam, niestety, wątpliwości Karoliny. Mam przynajmniej nadzieję, że rozwialiśmy wszystkie...

ROZDZIAŁ 5 MOJA MAMA PISZE KLASÓWKĘ Karolina od tamtego dnia wyraźnie nas unikała. Od kilku osób słyszałyśmy, że szykuje jakąś szałową andrzejkową imprezę u siebie w domu. Były podobno zaproszone wszystkie dziewczyny z naszej klasy. Wszystkie oprócz naszej czwórki. Ale nas akurat wcale to nie martwiło. Miałyśmy własne plany. - Dziś od razu po lekcjach idziemy do mnie - przypomniałam Julce, Zuzce i Emmie w sobotę z samego rana. 29 listopada wypadł w tym roku właśnie w sobotę, a więc andrzejkowa noc, w przededniu imienin Andrzeja, była nocą weekendową. Niestety, w naszej szkole była to sobota robocza. Chyba jedyna w tym roku. Odrabialiśmy 10 listopada, który był wolny... Poniedziałek przed Dniem Niepodległości. No, ale i tak miło się złożyło, że andrzejki nie wypadały w środę, czwartek albo poniedziałek. Przynajmniej nie miałyśmy wyrzutów sumienia, że się nie wyśpimy i znów coś zawalimy, jak Zuzka odpowiedź u Bzyka. Poprawiła ją, oczywiście, ale i tak miała ciężką przeprawę z mamą. Nie chciałyśmy mieć więcej takich przeżyć. Bardzo nas więc cieszyło to, że po andrzejkowych szaleństwach będziemy miały całą niedzielę na sen, odpoczynek - no i na naukę, niestety. - Pewnie, że idziemy do ciebie! - uśmiechnęła się Julka - Najpierw musimy tylko wpaść do Emmy po świeczki, które zostały z Akcji Znicz. Z czegoś przecież musimy ten wosk zrobić... Ale impreza musi być u ciebie! Nie wyobrażam sobie lania wosku nigdzie indziej. U ciebie jest taka magiczna atmosfera. Na strychu jest po prostu niesamowicie, tak jakby tam wróżyły sobie przed nami całe pokolenia panien... Definitywnie jest to wymarzone miejsce na taką czarodziejską noc. Może nawet odwiedzi nas jakiś duch? Brr! Wcale nie chciałam, żeby jej życzenie się spełniło! Już raz spotkałam na tym strychu ducha, a przynajmniej tak mi się wydawało, i wolałam, żeby to się nie powtórzyło. - Ja nie mogę nigdy iść po lekcjach. Do Żaby ani nigdy - powiedziała Emma. A ja poprawiłam ją odruchowo: - Ja nie mogę nigdzie iść po lekcjach, do Żaby ani nigdzie - i dopiero, gdy to powiedziałam, dotarł do mnie sens jej słów. - Jak to: nie możesz? Przecież jesteśmy umówione? - Andrzejki są raz w roku, nie da się tego przełożyć i lać wosku za tydzień! Ani nawet jutro! - zdenerwowała się Zuzia. - Nie chcesz zobaczyć, co szykuje ci przeznaczenie, jakie ma wobec ciebie plany? -

zdziwiła się Julka. - Czy czeka na ciebie książę z bajki, czy tylko Krzysiek Więcek? - Ja lubię Krzyśka - zaczerwieniła się Emma. - Wolę go niż książę Wiliama. Albo książę Harry'ego... - Księcia, mówi się księcia - poprawiła ją Julka. - Mnie nie chodzi o takiego byle jakiego księcia z Anglii. Mówię o prawdziwym romantycznym kochanku, człowieku, który będzie cię nosił na rękach, który będzie pisał dla ciebie wiersze i czytał je w blasku świec albo wśród jesiennych liści przy pełni księżyca. - Jesienią siedzenie na trawniku wśród liści może się skończyć przeziębieniem, już we wrześniu zdarzają się nocne przymrozki - sprowadziła nas na ziemię Zuzka i przeszła do sedna sprawy. - Kurczę, Emma, jak to nie możesz iść? Dlaczego? - Moja mama ma klasówkę - wyjaśniła Emma. I sprawiła, że wszystkie trzy dokładnie zbaraniałyśmy. Jak to: klasówkę? - Pani Adams poszła do szkoły? - domyśliła się Julka. - Chce zrobić maturę? No to super! Przyjęli ją w połowie semestru, w listopadzie? - Poszła do szkoły w październiku, tuż przed zniczami... - Przed Wszystkimi Świętymi - pokiwałyśmy głowami. No tak, wtedy byłyśmy wszystkie cztery, a zwłaszcza Emma, tak przejęte zbieraniem szklanek, słoików i starych świeczek, że nie rozmawiałyśmy o niczym innym. A potem Emma się rozchorowała i nie widziałyśmy się przez dwa tygodnie. A gdy w końcu się spotkałyśmy, zaczęła się sprawa Karoliny i emerytowanych stewardess. A jeszcze później zajęłyśmy się planowaniem andrzejkowej imprezy. Nic dziwnego, że nie rozmawiałyśmy o rodzicach. Emma nawet coś wspominała, gdy u niej byłyśmy, że mama jest w bibliotece. Ale miałyśmy wtedy ważniejsze sprawy do omówienia, żadna z nas nie zapytała, po co pani Adams tam poszła. - Mama nie chodzi do szkoły codziennie, tylko czasami, w weekend... to taka szkoła... takie dziwne słowo... eksternistyczna! - wyjaśniła Emma. A my wzruszyłyśmy ramionami. To nie mogło być to słowo! Żadna z nas nigdy go nie słyszała. - Musiałaś coś pokręcić - powiedziała Julka. - Eksternistyczna, pamiętam dobrze - upierała się Emma. Nie było sposobu, żeby ją przekonać. - Chodźmy do biblioteki, sprawdzimy w słowniku - zaproponowała nasza praktyczna i rozsądna Zuzka. To był zdecydowanie najlepszy pomysł. Zwłaszcza że stałyśmy na pierwszym piętrze, dosłownie pod drzwiami biblioteki. - To chyba słowo obcego pochodzenia? - zastanawiała się Julka, wpatrując się w długą półkę pełną słowników i leksykonów.

- Angielskiego pochodzenia - przytaknęła Emma. - Od external, dlatego zapamiętałam. - External to zewnętrzny, tak? - zapytała Zuzka, najlepsza z nas trzech z angielskiego. - Zewnętrzna szkoła? Nie, to bez sensu. Emma, musiałaś coś pokręcić! - Jest! - Julka uśmiechnęła się triumfalnie znad „Słownika wyrazów obcych”. - „Eksternistyczny: odnoszący się do eksternisty”. Czyli trzeba szukać hasła „eksternista”. O, jest! Co? „Eksternista: patrz ekstern”. Ten słownik ma chyba jakąś konstrukcję schodkową, żadnego słowa nie wyjaśniają wprost, tylko każą szukać i szukać... - Gdybyś zaczęła od „ekstern”, to znalazłabyś od razu, bez żadnych schodków! - roześmiałam się. - Mam, jest wyjaśnienie, nareszcie - Julka pochyliła się nad słownikiem i zaczęła powoli czytać. - Pochodzi od łacińskiego słowa externus, czyli zewnętrzny. No tak, miałaś, Emma, rację. Angielskie external oznacza dokładnie to samo, i na pewno pochodzi właśnie z łaciny. No, a teraz wyjaśnienie: „osoba, która zdaje egzamin w jakiejś szkole, nie ucząc się w niej”. Czyli twoja mama nie chodzi na zajęcia, tylko zalicza egzaminy, tak? - Tak! - Emma wyraźnie była zadowolona. Udowodniła, że nic jej się nie pomyliło. - Nie ma lekcji, tylko konsultacje, tak to nazywają, zawsze w soboty i niedziele. A potem zdaje takie całe duże... takie moduły. Po pół semestru. No i dziś pisze taką klasówkę... czyli egzamin, z fizyki. I ja muszę odebrać twins z dyżurne przedszkole, takie czynne w weekendy, i zostać z nimi, aż mama wróci. - A babcia? - zapytałam. - Przecież zawsze zostają z babcią? - Babcia jest na wiesia - wyjaśniła Emma. I po naszych minach natychmiast zorientowała się, że coś jest nie tak. - Na wiesia, taka z krowami... - Na wsi! - domyśliłyśmy się. - Pojechała na wieś, czyli jest na wsi. - Na wsi - zgodziła się Emma. - Na wsi u cioci. Ciocia zachorowała, jest w szpitalu, i babcia ogląda gospodarka. - Dogląda gospodarstwa - powiedziała Zuzka automatycznie. - I co, doi krowy? - Nie ma krowy... krów... ani jednej krowy - Emma była dumna, że odmiana „krów” idzie jej lepiej niż odmiana „wsi”. - Są kaczki i kury. I świnka z małymi. I psy, i koty... dwa koty... - Para osób zoologicznych - roześmiała się Julka. - A osoby botaniczne? Jakieś uprawy? Szklarnie? - Osoby botaniczne? - Zuzka uniosła brwi. - Co to za określenie? - Nie czytałaś „Przygód Pędrka Wyrzutka” Themersona? - zdziwiła się Julka. -