ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Lindsey Johanna - Rodzina Malory 09 - Musisz ją uwieść

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Lindsey Johanna - Rodzina Malory 09 - Musisz ją uwieść.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 363 stron)

Lindsey Johanna Rodzina Malory 09 Musisz ją uwieść Katey Tyler, młoda Amerykanka z Ohio, po śmierci matki niespodziewanie staje się dziedziczką ogromnej fortuny. Postanawia zerwać z dotychczasowym nudnym życiem i ruszyć w świat. Najpierw zamierza odwiedzić mieszkających w Anglii krewnych, z którymi dotąd nie utrzymywała żadnych kontaktów. Na statku ""The Oceanus"" poznaje jego właściciela, Boyda Andersona, przez siostrę skoligaconego z klanem Malorych. Boyd od pierwszego wejrzenia zakochuje się w pięknej dziewczynie, ta jednak odrzuca jego zaloty. Wkrótce ich drogi znów się skrzyżują w niezwykłych i dramatycznych okolicznościach. "

PROLOG WYJEŻDŻAM Z DOMU, ŻEBY ODWIEDZIĆ RODZINĘ Boyd Anderson uważał, że jest w tym stwierdzeniu coś bardzo irytującego. A jednak była to prawda. Za każdym razem w ostatnich ośmiu latach, kiedy płynął swoim statkiem do Bridgeport w Connecticut z nadzieją na spotkanie w rodzinnym domu jednego z czterech starszych braci, nigdy nie udało mu się żadnego z nich zastać. Akurat zawsze musieli się udać w zupełnie różne strony świata. Wszyscy bracia Boy da byli kapitanami żeglującymi po całym świecie i kiedyś zawsze skwapliwie wykorzystywali każdą możliwość powrotu do domu, gdzie czekała na nich jedyna, ukochana siostra Georgina. Ale ta poślubiła Anglika, lorda Jamesa Malory'ego, i mieszkała teraz po drugiej stronie oceanu - i tam powinien się udać, jeśli chciałby ją zobaczyć. Z tego właśnie powodu Boyd zaczął myśleć o przeprowadzeniu się do Londynu. Nie podjął jeszcze ostatecznej decyzji, ale skłaniał się ku niej z kilku powodów - głównie dlatego, że chciał to załatwić przed powrotem Georginy z Londynu, gdzie obecnie przebywała z prawie całym klanem Andersonów. Spędzała tam zdecydowanie więcej czasu niż w rodzinnym domu, do którego raz na jakiś czas zawijali bracia. Georgina nie była jedy-

ną z Andersonów, która na zawsze połączyła swoje życie z kimś z Malorych. Starszy brat Boy da, Warren, zadziwił wszystkich krewnych, wybierając połowicę z tej samej rodziny i żeniąc się z lady Amy Malory. Warren zawsze przynajmniej na sześć miesięcy zabierał w rejs całą swoją rodzinę, pozostałą zaś część roku spędzał w Londynie, więc jego dzieci miały możliwość poznania wielu kuzynów, ciotek, wujów i pociotków, dziadków i pradziadków. Zapuszczenie korzeni spowodowałoby zasadniczą zmianę w życiu Boyda. Żeglował bez przerwy od osiemnastego roku życia, a to oznaczałoby pożegnanie się z morzem na dobre. Dla tego trzydziestoczterolatka statek „The Oceanus" był domem przez ostatnie piętnaście lat. Nikt nie wiedział lepiej od niego, jak bardzo pragnął mieć dom, który się nie kołysze. Rozważał porzucenie morza także z innych powodów. Obserwując Georginę i swojego brata Warrena - oboje w szczęśliwych związkach z członkami klanu Malorych - coraz bardziej pragnął tego samego i dla siebie. Nie oznaczało to oczywiście, że chciałby również związać się z kobietą z ich klanu, nawet gdyby się okazało, że któraś z nich jest teraz w odpowiednim wieku do zamążpójścia. Nie, do diabła! Oznaczałoby to konieczność zmierzenia się z uporem i odwiecznym oponowaniem Malorych, czego wolał uniknąć. Ale bardzo pragnął mieć już żonę. Był gotowy. Jeśli jego związki z klanem Malorych czegokolwiek go nauczyły, to bez wątpienia tego, że małżeństwo może być czymś wspaniałym. Ale on po prostu nie spotkał jeszcze właściwej kobiety. Miał serdecznie dość krótkotrwałych związków, o których zapominał szybciej, niż trwały. Jego bratu Drew wystarczały do szczęścia kochanki w każdym porcie. Ale brat był uroczym lekkoduchem, który szybko nawiązywał znajomości -i dzięki temu miał do kogo wracać, gdziekolwiek byłby na świecie. Boyd tak nie potrafił. Nie lubił rzucać obietnic na wiatr,

nie lubił podejmować szybkich, nieprzemyślanych decyzji, które dotyczyły rzeczy tak ważnej, jak wybór przyszłej pani Boydowej Anderson. A poza tym nie potrafił darzyć uczuciem kilku kobiet jednocześnie. Może był niepoprawnym romantykiem? Może... Wiedział tylko jedno - że romansowanie z wieloma kobietami w tym samym czasie nie sprawiałoby mu żadnej satysfakcji. Pragnął mieć do końca swoich dni u boku tę jedną jedyną. Wiedział, dlaczego do tej pory nie poczynił żadnych postępów w poszukiwaniach. Z powodu ustawicznych podróży mógł sobie pozwolić tylko na krótkie, przelotne znajomości. Żeby bliżej poznać kobietę, którą był zainteresowany, powinien spędzić z nią więcej czasu niż tylko kilka dni przeznaczonych na pobyt w porcie. Gdyby w końcu osiedlił się na stałe w Londynie, mógłby cały swój wolny czas spożytkować na poszukiwanie tej jedynej, wyjątkowej, tylko jemu przeznaczonej kobiety. Ona gdzieś tam była. Wiedział to. Musiał tylko pozostać w jednym miejscu odpowiednio długo, żeby móc ją odnaleźć i odpowiednio długo zabiegać ojej względy. Boyd patrzył na zatłoczoną przystań Bridgeportu i miasto za nią. Ogarnął go smutek. Niewykluczone, że był tu ostatni raz w życiu. Duży dom, który wybudowali Andersonowie, po wyjeździe Georginy stał całkiem pusty. Co prawda pozostali tu przyjaciele i sąsiedzi, których znał całe życie. Będzie mu ich brakować. Jednak rodzina jest zawsze tam, gdzie jej serce, a po śmierci rodziców tym sercem stała się właśnie Georgina. Tyrus Reynolds, kapitan na statku Boyda, stanął obok niego przy relingu. Boyd nigdy nie był kapitanem na własnym statku ani też nie zamierzał nim być. Rodzina uważała, że jest zbyt dużym lekkoduchem, by brać na siebie taką odpowiedzialność, i tylko dla świętego spokoju uczestniczy we wszystkich rejsach. Nie starał się w jakikolwiek sposób zmienić tych wyobrażeń, nawet jeśli nie do końca były prawdziwe.

- Gdybyś tak się nie spieszył do tej Anglii - zrzędził Tyrus - moglibyśmy jeszcze zawinąć do jakiegoś portu na Południu po ładunek bawełny zamiast zabierać pasażerów w tej dziurze. Boyd, który miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, spojrzał w dół i uśmiechnął się szeroko do starego, gderliwego kapitana, który był jednocześnie jego najlepszym przyjacielem. - Czyżbyś uważał ładunek pasażerów za niegodny naszej łajby? - spytał. - To ja muszę ich zabawiać przez całą podróż - prychnął Tyrus. -1 wysłuchiwać ich ciągłych narzekań. Rum i bawełna przynajmniej się nie odzywają. - Przecież zysk mamy taki sam, jeśli tylko wszystkie kabiny pasażerskie są zajęte. Przewoziliśmy już ludzi. Nie podoba ci się ten rodzaj ładunku, bo pamiętasz tylko ostatni rejs, kiedy całą drogę próbował cię uwieść ten wielki stary babsztyl. - Lepiej mi tego nie przypominaj - jęknął Tyrus. - Nigdy ci nie mówiłem, ale ta stara jędza zakradła się do mojej kabiny i wlazła prosto do łóżka. Wyobraź sobie, jak się przeraziłem, kiedy znalazłem tego chrapiącego potwora rano u swego boku. Boyd wybuchnął śmiechem. - Mam nadzieję, że jej nie wykorzystałeś? Prychnięcie Tyrusa było tym razem bardziej znaczące. Boyd udał, że patrzy w drugą stronę, żeby stary kapitan nie dostrzegł, jak szczerzy zęby w uśmiechu. Do diabla! Chciałby to zobaczyć! Samo wyobrażenie sobie tej scenki spowodowało nowy atak tłumionego śmiechu. Popatrzył na przystań przed statkiem i nagle kątem oka dostrzegł tam plamę lawendy i różu. Jego wzrok zatrzymał się na wysokiej, młodej kobiecie w spódnicy koloru lawendy i różowej bluzce z podwiniętymi rękawami. Był środek lata

i bez wątpienia gorący dzień. Kobieta wytarła czoło wierzchem dłoni, strącając z głowy kapelusik. Odsłoniła lśniące czarne włosy. Zauważył, że były splecione na plecach w długi warkocz. Chciał, żeby się odwróciła zamiast prezentować mu atrakcyjne skądinąd plecy. Kapelusik zsunął się na ramiona, przytrzymywany przez związane pod brodą wstążki. Nawet nie próbowała go poprawić, zbyt pochłonięta tym, co robiła. Była jak w transie. Karmiła mewy i inne ptaki, które znalazły się w pobliżu i zauważyły, jak rzuca jedzenie z koszyka, trzymanego na przedramieniu. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że robiła to na zatłoczonej przystani. Otaczała ją chmara ptaków i wciąż nadlatywały kolejne. Stawało się to uciążliwe dla pasażerów. Wszyscy obchodzili z daleka jej stadko. Niektórzy przystawali na chwilę, na szczęście nie zasłaniając Boydowi jej widoku. Jakiś robotnik portowy próbował przepędzić ptaki ze swojej drogi, ale te jedynie skupiły się bliżej swojej dobrodziejki. Robotnik powiedział coś do dziewczyny, a ta odwróciła się do niego i uśmiechnęła. Boyda oszołomił widok jej twarzy. Nie była tylko po prostu ładna. Miała w oczach coś niezwykłego. Młoda, mniej więcej dwudziestoletnia. Skóra lekko muśnięta letnim słońcem, loczki grzywki wijące się wokół oczu, wąska, piękna twarz, dołeczki, gdy się uśmiechała. I co za biust! Boże! Co za talia! Jak w najpiękniejszych snach Boyda. - Zamknij usta, młodzieńcze, i przestań się ślinić. - Dotarł do niego głos Tyrusa. - Musimy nieco opóźnić wypłynięcie z portu. Kapitan podążył za jego spojrzeniem. - Do diabła, masz rację. Ona chyba jest naszą pasażerką. Wydaje mi się, że widziałem ją wcześniej na pokładzie. Jeśli chcesz, sprawdzę u Johnsona. On rejestrował pasażerów. - Zrób to, proszę - powiedział Boyd, nie odrywając od niej wzroku. - Ucałuję go, jeśli potwierdzi, że mają na liście.

- Idę sprawdzić, ale nie będę mu o tym wspominał - powiedział, śmiejąc się, Tyrus. Boyd pozostał sam w swoim punkcie obserwacyjnym, rozkoszując się widokiem młodej kobiety. To zakrawało na ironię, że przed chwilą rozmyślał o konieczności szukania żony, a idealną kandydatkę miał właśnie przed oczami. Czy to przeznaczenie? Do licha, co za ponętne kształty! Musiał ją poznać. W jednej chwili podjął decyzję. Jeśli nie jest pasażerką na jego statku, zejdzie na ląd i „The Oceanus" pożegluje bez niego. A jeśli jest, będzie to najpiękniejsza podróż w jego życiu. Nie zszedł jednak od razu na przystań. Wraz z podekscytowaniem zaczął odczuwać lekkie zdener- wowanie. A co będzie, jeśli za piękną powierzchownością kryje się paskudny charakter? Boże! To byłoby zbyt okrutne! Nie, to niemożliwe. Ktoś, kto znajduje czas na karmienie dzikich ptaków, nie może być zły. Jest na pewno litościwy. A litość idzie w parze z dobrocią i łagodnym charakterem. Oczywiście, że tak być musi - upewniał się w myślach. Nie może to być jedyny przypadek, kiedy ta reguła się nie sprawdzi. Przestała rzucać jedzenie ptakom. On też usłyszał dźwięk, który przykuł jej uwagę. Ze swojego miejsca na statku zobaczył zranionego ptaka, siedzącego na samym szczycie stosu drewnianych skrzynek. Zauważył go tam już wcześniej, ale nie zdawał sobie sprawy, że jest ranny. Gdyby tylko to spostrzegł, zabrałby go stamtąd i zaniósł do doktora Philipsa, lekarza okrętowego, który by go opatrzył przed wypłynięciem z portu. Boyd lubił zwierzęta i zawsze próbował pomóc potrzebującym. Ku wiecznemu utrapieniu matki jako dziecko przynosił do domu wszystkie bezpańskie stworzenia, które spotkał po drodze. Najwyraźniej kobieta miała podobny charakter, bo szukała teraz wzrokiem skrzeczącego żałośnie ptaka. Boyd zrozumiał, że ptaszysko bez powodzenia próbowało dostać się na dół do rzucanej szczodrze karmy. Wątpił, żeby kobie-

cie udało się dostrzec ptaka z miejsca, w którym stała. Spojrzała jednak na stos skrzynek i w końcu podniosła wzrok na ich szczyt. Boyd ruszył pospiesznie w kierunku przystani. Wiedział, że kobieta będzie próbowała się wdrapać na skrzynki do rannego ptaka, a to się może źle skończyć. Były one ułożone w pięciu rzędach w piramidę wysokości dwukrotnie przewyższającej wzrost dziewczyny. W dodatku nie zostały połączone ze sobą, jak to się zwykle robi, ale niedbale ustawione jedna na drugiej - największe na dole, mniejsze wyżej. Cała konstrukcja była niestabilna i w każdej chwili groziła rozsypaniem się. Boyd przybył za późno. Wdrapała się już na trzeci rząd skrzynek. Stała na samym brzegu, balansując na czubkach stóp, i udało się jej dosięgnąć ptaka. Próbowała go właśnie umieścić w koszyku. Przygryzł język, żeby nie krzyknąć i nie wystraszyć dziewczyny, która mogłaby wtedy spaść. Z tego samego powodu nie próbował nawet wspinać się na stos i ściągać jej stamtąd. Ale nie miał też najmniejszego zamiaru pozwolić, by poniosła jakikolwiek uszczerbek na zdrowiu. Postanowił nie odchodzić, dopóki bezpiecznie nie znajdzie się na ziemi. Ptak, znęcony jedzeniem w koszyku, w końcu się w nim usadowił. Młoda kobieta zdołała się wdrapać na szczyt sterty skrzynek z pustym koszykiem, ale z trzepoczącym w nim ptakiem nie dało się tak łatwo utrzymać równowagi. Zdała sobie z tego sprawę, bo bezradnie patrzyła w dół i nawet nie próbo- wała się ruszyć. - Stój spokojnie! - krzyknął Boyd. - Zaraz wezmę od ciebie koszyk i pomogę ci zejść! Odwróciła głowę w jego stronę. - Dzięki! - odpowiedziała, obdarzając go olśniewającym uśmiechem. - Nie zdawałam sobie sprawy, że zejście w dół będzie o wiele trudniejsze!

Użył jako stopnia małej, pustej beczułki. Wspiął się po niej na pierwszy rząd skrzyń. Stąd łatwo sięgnął po koszyk, który mu podała. Zszedł na dół i odstawił go na bok. Nie czekała, aż pomoże jej zejść. Zeskoczyła na drugi rząd skrzyń, ale nie udało jej się utrzymać równowagi i spadła wprost w ramiona Boyda. Jej oczy rozszerzyły się ze strachu, ale była już bezpieczna. Co za nieoczekiwany przypadek! Boyd zastygł w bezruchu z dziewczyną w ramionach. Patrzył w jej szmaragdowozielone oczy, patrzył na jej twarz... Boże! Jej oczy go urzekły. Z bliska okazała się o wiele piękniejsza. Trzymając ją w objęciach, jedną ręką podtrzymywał jej plecy i dotykał koniuszkami palców piersi, drugą trzymał swój skarb pod kolanami. Przyciskając do siebie jej ciało, myślał tylko o jednym - żeby trzymać ją tak zawsze i móc całować do utraty tchu. Zaniepokoiło go, że mógł tak bardzo pożądać kobiety, której w ogóle nie znał. Postawił ją błyskawicznie na ziemi i głęboko odetchnął. Byle jak najdalej od niej. Rozprostowała fałdy lawendowej spódnicy, zanim ponownie na niego spojrzała. - Bardzo panu dziękuję! To było... stresujące... - Polecam się na przyszłość... Przedstawiła się, lekko skłaniając ku niemu głowę. - Katey Tyler. - Boyd Anderson. Właściciel statku „The Oceanus". - Och, doprawdy? A ja jestem właścicielką jednej z kajut, przynajmniej dopóki nie dopłyniemy do Anglii. - Uśmiechnęła się. Boże! Znowu te cudowne dołeczki! Nie zdołał opanować wewnętrznego drżenia. Był zdziwiony, że mogła prowadzić normalną rozmowę - o ile można to nazwać rozmową. Ki diabeł podkusił go, żeby przedstawił się jako właściciel statku? Nigdy tak nie robił. To zakrawało na przechwałki - albo przynajmniej na próbę zrobienia wrażenia.

- Czy Katey to zdrobnienie od Catherine? - próbował wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji. - Nie. Moja mama lubiła wszystko upraszczać. Skoro i tak miała nazywać mnie Katey, stwierdziła, że będzie prościej zamiast Catherine dać mi na imię po prostu Katey. Uśmiechnął się. Pasowało do niej to imię. Mankiety koszulowej bluzki odwinęły się, zwichrzone włosy były w totalnym nieładzie zamiast układać się w nienaganną fryzurę. No i to skakanie po stercie skrzynek. Boyd czuł, że oto stoi przed nim przyszła żona. - Zabiorę ptaka - zaofiarował się. - Nasz lekarz pokładowy się nim zajmie. - Doskonały pomysł. Chyba ma złamane prawe skrzydło. Podczas podróży będę się opiekować dzieckiem, które na pewno zajmie się ptakiem. Boyd uśmiechnął się jeszcze szerzej. Była piękna i miała jeszcze piękniejsze serce. - Nie umiem tego wyrazić, Katey Tyler, jak bardzo się cieszę, że płyniesz na moim statku! Spojrzała na niego niepewnie. - Och! Dziękuję! Nie wyobraża sobie pan nawet... jak bardzo nie mogę się już doczekać... I nagle uciekła. Boyd odwrócił się za nią i zobaczył, że podbiegła do kilkuletniego dziecka, które stało na samym brzegu przystani. Malec pochylał się coraz bardziej nad lustrem wody i niewiele brakowało, żeby do niej wpadł. Katey w ostatniej chwili złapała dziecko za rękę i zaczęła się za kimś rozglądać. Potem pomaszerowała wprost w tłum ludzi. Boyd zaczął iść za nią, ale wkrótce zrezygnował. Jeszcze by sobie pomyślała, że jest za szybki. Wydawała się nieco wystraszona, kiedy z takim entuzjazmem wyraził radość z powodu wspólnej podróży. Czy był zbyt prostolinijny? Może niepotrzebnie? Cóż, adorowanie kobiet nie było jego mocną stroną. Ale uważał, że mógłby być równie czarujący jak jego

brat Drew, gdyby tylko głębiej się zastanowił, jak podejść do tematu. Boyd zaczął się nabijać z Philipsa, że marnuje talenty lekarskie na badanie smacznych przekąsek przed obiadem, po czym wrócił na pokład. Trap jeszcze nie został podniesiony. Ładowano ostatnie paczki z zaopatrzeniem. Katey Tyler też już tu była. Jego wzrok powędrował w jej kierunku, a za nim ruszyły stopy. Stała przy relingu nieopodal trapu, obserwując miasto, dokładnie tak jak on przedtem. Zatrzymał się tuż za jej plecami. - Znowu się spotykamy. Wystraszył ją, być może ochrypłym tonem głosu. Błyskawicznie się odwróciła, ocierając się o niego bokiem. Och! Tego było za wiele! Stała tak blisko! Za blisko! Wdychał zapach jej włosów. Nie mogła uniknąć zetknięcia się z nim. Zaczerwieniła się z konsternacji i spróbowała się cofnąć, ale za plecami miała reling. On z kolei nie chciał stracić kontaktu, więc nieco zbyt wolno zrobił krok do tyłu, żeby zostawić jej więcej miejsca. - Nie pochodzi pani z Bridgeport, prawda? - bardziej stwierdził, niż spytał. - Skąd pan wie? - Mieszkałem tu wiele lat. I proszę mi wierzyć: gdyby pani też tu mieszkała, o wiele częściej wracałbym do domu. Te słowa i wyraz twarzy były być może nieco zbyt śmiałe, bo nagle się zawstydziła. Spuściła oczy, potem spróbowała się odwrócić, ale nagle coś przykuło jej uwagę. - Któż mógłby przypuszczać, że będzie przez nie tyle kłopotów! - mówiła rudowłosa kobieta, idąc w ich kierunku i trzymając za ręce dwa szkraby. - Jeśli jeszcze raz wyprowadzimy je na pokład, będziemy chyba musiały nad nimi fruwać, żeby nie stracić ich z oczu. Katey schyliła się, podniosła jedno z dzieci i posadziła so-

bie na biodrze, mierzwiąc mu włosy wolną ręką. Boyd na pierwszy rzut oka nie mógł się zorientować, czy malec był chłopcem, czy dziewczynką. - To niezły pomysł, Grace. Są zbyt wścibskie jak na swój wiek - powiedziała Katey. - Daj mi ją. Zaprowadzę dzieciaki pod pokład, dopóki nie wypłyniemy. - To pani? - spytał Boyd, patrząc na oddalającą się kobietę z dwójką dzieci. Żartował, ale przez ładną twarz Katey przebiegł grymas niezadowolenia. Zmarszczyła brwi. Jej oczy nagle się zwęziły. - Moje - odpowiedziała. - Właściwie to nie zdążyłam się przedstawić. Jestem mężatką i wyruszyłam w podróż, żeby dołączyć do męża, który obecnie przebywa w Anglii. Muszę teraz pomóc mojej opiekunce do dzieci. Te dwa maleństwa to straszne urwisy. Szybko oddaliła się w kierunku, gdzie zniknęła kobieta z dziećmi. Boyd został sam, czując się tak, jakby dostał obuchem w głowę. Podszedł Tyrus i poklepał go po ramieniu. - Zawsze to samo. Jak już znajdziesz kogoś odpowiedniego, okazuje się, że jest zajęty. Boyd potrząsnął głową i jęknął. To będzie wyjątkowo długa podróż.

1 Londyn, Anglia 1826 Liścik dostarczył mały obdartus, który nie miał pojęcia, że przyniósł go pod zły adres. Dzieciak w niczym nie zawinił. Nikt mu nie powiedział, że w Londynie jest kilka rezydencji Malorych. Przyszedł do tej, którą wskazano mu jako pierwszą, zadowolony, że za krótki spacer zarobił garść miedziaków. I tak jak mu polecono, uciekł, zanim Henry zdążył mu zadać jakieś pytanie. Henry i Artie, dwóch starych, twardych wilków morskich, dzierżyli na zmianę posadę kamerdynera w domu Jamesa Malory'ego, odkąd ten przeszedł na emeryturę po spędzeniu połowy życia na morzu. Zabrał ze sobą dwóch starych druhów, dając im u siebie ciepłą posadkę na koniec życia. Ostatnio jednak James znów wybrał się w rejs - prawdę mówiąc, tylko po to, żeby ratować swojego szwagra, Drew Andersona, który znalazł się w potrzasku. Według zeznań jednego z marynarzy, któremu udało się wyjść cało z opresji, piraci uprowadzili jego statek wprost z londyńskiego portu! I to z nim na pokładzie! Henry i Artie rzucili monetą, kto płynie z Jamesem, a kto zostaje pilnować domu. Henry przegrał. Cisnął liścik na pokaźny stos innych listów, kartek i zaproszeń, jakie nadeszły po wyjeździe pana domu od osób, które nie miały pojęcia o szczególnych zwyczajach panujących w rezydencji Malorych. Henry nie był zwyczajnym

kamerdynerem, który odesłałby czym prędzej korespondencję do miejsca wskazanego przez Jamesa. Nie przejmował się zbytnio swoimi obowiązkami. Tacka na listy w holu była już pełna, a kolejne kartki zsuwały się na boki. Od ośmiu lat, kiedy to Henry i Artie zostali kamerdynerami, jakoś nikomu nie udało się ich nauczyć, jak powinni wykonywać swoje obowiązki. Tego dnia, kiedy Boyd Anderson wrócił do rezydencji Malorych na Berkeley Square, znalazł na swojej tacce liścik i kilka wizytówek, które zsunęły się ze stosu obok. Zwykle nie miewał oddzielnej tacki na swoją korespondencję podczas wcześniejszych pobytów w domu Georginy, ale wtedy zatrzy- mywał się u siostry na tydzień lub najwyżej dwa. Nigdy na kilka miesięcy - a tak właśnie zapowiadał się ten pobyt. No i nie po raz pierwszy korespondencja siostry zmieszała się z listami do niego. Boyd miał na głowie wiele problemów, więc wciąż nie podjął ostatecznej decyzji o osiedleniu się w Anglii. Z tego samego powodu ciągle mieszkał u siostry. Jednocześnie robił jej uprzejmość, zajmując się gospodarstwem podczas dłuższej nieobecności domowników. Wychodząc za mąż za członka rodu Malorych, Georgina stała się też ich krewną. Każdy z nich z największą przyjemnością zaopiekowałby się jej dziećmi podczas dłuższych wyjazdów. Jednak tym razem córka, siedmioletnia Jacqueline, gorąco zaprotestowała przeciwko wyjazdowi do podmiejskiego domu kuzynki, lady Reginy Eden, gdzie przebywało już jej młodsze rodzeństwo, bliźniaki Judy i Jack. Chciała być blisko swojej najlepszej przyjaciółki, kuzynki Judith. Wprawdzie mogli się nią zająć inni krewni z Londynu, ale skoro już Boyd był na miejscu, Georgina poprosiła go, żeby zaopiekował się Jacqueline, zanim znów wypłynie w kolejny rejs. Oczywiście wolałby wyruszyć na pomoc bratu Drew. Potem mógłby się z niego nieźle ponabijać. Ale zrobił siostrze

kolejną przysługę, nie nalegając na wyjazd. Jej mąż nie przepadał za wszystkimi braćmi Georginy, łącznie z nim. Nie był w zbyt dobrych stosunkach nawet z własnymi braćmi. A Boyd miał stuprocentową pewność, że gdyby znaleźli się razem na pokładzie statku, na pewno by się pokłócili. Zresztą wyraz twarzy Jamesa, gdy zaproponował mu swoje towarzystwo, upewnił go w przekonaniu, że zrobił dobrze, rezygnując z udziału w wyprawie. Ucieszył się nawet, mając wymówkę, żeby pozostać z dala od całej afery. - Wszyscy wiemy, gdzie Jacqueline wolałaby zostać -mówiła Georgina. - Roslynn sugerowała, że może znowu być w ciąży, więc potrzebuje spokoju i ciszy we własnym domu. Jeśli będą tam Judy i Jack, może o tym zapomnieć. Gdybyś zapragnął znów wyruszyć w rejs, będziesz musiał ją tam od- stawić. Okazało się, że Roslynn nie jest w ciąży, a Boyd nie zamierza wracać na morze. A Jack, jak nazwał ją ojciec zaraz po urodzeniu, była szczęśliwa tam, gdzie akurat się znajdowała, jeśli tylko mogła spotykać się z kuzynką Judith tak często, jak tylko miała na to ochotę. Boyd nie martwił się też zbytnio o Drew. Wystarczało, że Georgina kłopotała się za wszystkich. Dobrze znał swojego brata i nie miał żadnych wątpliwości, że uda mu się wyplątać z kłopotów, jakiekolwiek by one były, zanim Georgina z mężem dotrą z pomocą. Do diabła! Biorąc pod uwagę, jak długo ich już nie było, zaczynał przypuszczać, że nie udało im się nawet dogonić statku Drew. Georgina nie miała pojęcia, że Boyd tym razem zostanie tak długo w Londynie. W zasadzie nikt się tego nie spodziewał, nawet on sam. Ale kiedy jego statek „The Oceanus" powrócił z krótkiego rejsu, wysłał go w kolejny, pozostając na lądzie - wraz z myślami o tym, żeby rozstać się z morzem już na dobre. Rodzinne przedsiębiorstwo Andersonów, firma Skylark

Shipping, miało obecnie siedzibę również w Londynie. Przez wiele lat unikali Europy z powodu wojen i ich negatywnego wpływu na interesy. Ale handel z Anglią powoli się rozwijał, wykonywali tam coraz więcej rejsów, aż w końcu stała się centralnym punktem ich wypraw po świecie. Biuro w Londynie w ostatnich ośmiu latach znacznie się rozrosło. Boyd myślał nawet, żeby zająć się zarządzaniem firmą na miejscu. Ale być na stałe związanym z lądem? Boże! Dlaczego do tej pory tego nie uczynił? Bo najzwyczajniej w świecie kochał morze. A jednocześnie nienawidził tego, co z nim zrobiło. Georgina wprowadziła go do londyńskiej śmietanki towarzyskiej. Trzymał nawet u niej w domu specjalną garderobę dla dżentelmena, godną spotkań towarzyskich w londyńskiej socjecie. Ubierano się tu zdecydowanie szykowniej niż na pokładzie statku. Nie był miłośnikiem fantazyjnie wiązanych pod szyją kokard lub - co gorsza - koronkowych mankietów, eksponowanych niekiedy z nadmierną gorliwością. Właściwie brał przykład ze swojego szwagra - zawsze nienagannie ubranego w dopasowany, stonowany strój, bez guzików zapinanych pod samą szyję. Miał też kilka eleganckich aksamitnych marynarek na wieczorne spotkania towarzyskie. Podczas swojej coraz bardziej przeciągającej się wizyty dostawał wiele zaproszeń na bale i wieczorki towarzyskie od znajomych Georginy, którzy wiedzieli, że jest jeszcze w mieście. Czasem je przyjmował. Nie szukał zbyt intensywnie żony, ale gdyby nagle znalazła się odpowiednia kandydatka, gotów był osiedlić się na stałe na lądzie. Wciąż zastanawiał się, czy ją odnajdzie. Katey Tyler. Nie mógł o niej zapomnieć. Gdyby tylko była wolna... Boże! Jak mógł pozwolić na to, żeby znów wkradła się w jego myśli! Raz tylko powrócił do niej w rozmyślaniach i potem wiele dni i wiele drinków kosztowało go wyrzucenie jej z pamięci. Ale tylko na krótko. Wciąż była w jakiś sposób obecna w jego głowie. Wydawało się nawet, że Boyd jesz-

cze bardziej jej pragnął dlatego, iż była mężatką. Właściwie sam nie wiedział, co takiego w niej było, że w jej obecności zupełnie tracił głowę. Przez cały rejs, od pierwszego dnia. A nawet nie była w jego typie. Przede wszystkim za wysoka, tylko kilka centymetrów niższa od niego. Lubił znacznie górować nad kobietą, którą był zainteresowany. A pani Tyler nie dawała mu tego poczucia władzy, gdy stali naprzeciw siebie oko w oko. Ale to w końcu nie było takie istotne. Jedno spojrzenie na jej bujne, wijące się loki i nic już nie miało znaczenia. Lubiła mówić dużo o niczym. Było to niemałe osiągnięcie, tym bardziej że nigdy nikogo to nie irytowało. Rozkoszne dołeczki na twarzy sprawiały wrażenie, że bez przerwy się uśmiecha. W rozmowie wciąż sobie zaprzeczała, co było denerwujące, ale jednocześnie w jakiś przedziwny sposób ujmujące. Sprawiała wrażenie uroczo roztrzepanej trzpiotki. Miała prosty, wąski, niemal patrycjuszowski nos, cienkie brwi i usta, o których nie mógł myśleć bez dreszczu podniecenia. Żadna kobieta nigdy tak na niego nie działała i żadna nie pozostała w myślach na tak długo. Po pewnym czasie zainteresował się Gabrielle Brooks. Cóż to była za ulga przekonać się, że nie uodpornił się na wdzięki innych kobiet! Udało mu się wyrzucić z głowy Katey - przynajmniej miał taką nadzieję. Gabby przyjechała do Londynu mniej więcej w tym samym czasie co on i zatrzymała się w domu Georginy i Jamesa. Jej ojciec był starym przyjacielem rodziny i poprosił Jamesa, żeby zajął się nią przez pewien czas. Było nawet przyjemnie, bo Gabby wydawała się zainteresowana małżeństwem, ale okazało się w końcu, że jej wy-brankiem został Drew. Co prawda jego beztroski braciszek nie nabrał nagle chęci na małżeńskie kajdany, ale oboje przeżywali wzajemną fascynację, więc Boyd się wycofał i przestał

brać ją pod uwagę jako potencjalną kandydatkę na żonę. Chodziły też słuchy, że jej ojciec ostatnio został piratem. A to już całkowicie zniechęciło do niej Boyda, uczciwego marynarza, dla którego piraci będą zawsze prawdziwym przekleństwem. Boyd stał w holu rezydencji siostry i patrzył na swoją tackę z korespondencją. Wziął dwa zaproszenia adresowane do siebie, a cztery odłożył ostrożnie na stos listów skierowanych do Georginy. Otworzył kopertę bez adresu nadawcy i spojrzał na krótki tekst. Musiał przeczytać dwukrotnie, zanim treść do niego dotarła. Rzucił się biegiem na górę, do pokoju swej siostrzenicy, krzycząc jej imię. Kiedy znalazł ją w pokoju na górze, krew dopłynęła z powrotem do jego twarzy, policzki odzyskały właściwy kolor, a serce powoli wróciło do normalnego rytmu. Przeczytał jeszcze raz wiadomość, napisaną koślawymi literami i z błędami. Mam twoją curke. Zacznij zbierać swoją fortunę, jeśli chcesz ją odzyskać. Poinformuję potem, gdzie ją przynieść. Wcisnął kartkę do kieszeni, stwierdzając z ulgą, że list przyniesiono pod zły adres. Zastanawiał się, czy któryś z sąsiadów Georginy nie ma przypadkiem córki. Tak czy siak będzie musiał pójść z tym do magistratu. - Co się stało, wujku? Patrząc na wystraszoną minę Jack, odpowiedział: - Mógłbym ciebie zapytać o to samo. Wzruszyła ramionami i westchnęła. - Judy dzisiaj pierwszy raz będzie jeździć po Hyde Parku na prawdziwym koniu, nie na kucyku. Wujek Tony jej kupił. - A ciebie nie zaprosiła, żebyś mogła chociaż popatrzeć, tak? - domyślił się. - Zaprosiła, ale tak sobie pomyślałam, że powinni tylko we dwójkę cieszyć się tym wydarzeniem. Wujek z taką niecierpliwością czekał na ten dzień! Boyd stłumił uśmiech. Jego siostrzenica miała dopiero siedem lat, a często zadziwiała go wyjątkowo dojrzałymi spo-

strzeżeniami i szacunkiem dla innych. Oczywiście, że pragnęła być w parku i podziwiać przyjaciółkę jeżdżącą pierwszy raz w życiu na prawdziwym koniu. Ważniejsze okazały się jednak uczucia jej ojca. Boyd wiedział o planowanej przejażdżce i bał się trochę, że Jack poczuje się odrzucona. Zaczął się nawet zastanawiać, czy też nie kupić jej konia, ale potem pomyślał, że siostra mogłaby się bardzo zdenerwować, gdyby to zrobił. Prawdę mówiąc, podejmując taką decyzję, postawił się na miejscu Jamesa. Jeśli sir Anthony czekał z taką niecierpliwością na pierwszą konną przejażdżkę córki, James pewnie też chciałby sam sprawić Jack podobną radość. - A poza tym - dodała Jacqueline - Judy przyjeżdża dzisiaj do mnie na weekend, więc na pewno mi opowie... Nie skończyła, bo do pokoju wpadł jak burza zasapany Henry - jak przed chwilą Boyd. Nie powiedział, dlaczego w takim pośpiechu wbiegł na górę. Rzucił okiem na córkę właściciela domu i kiwnął na Boyda, żeby wyszedł z nim na korytarz. Wiedział, że małe dzieci mają długie uszy, a to, co chciał powiedzieć, absolutnie nie mogło dotrzeć do uszu Jack. - Właśnie był posłaniec od sir Anthony'ego - wyszeptał niewyraźnie wprost do ucha Boyda. - Prosił, by wszyscy mężczyźni, którzy są w domu, szybko szli szukać jego córki. Zginęła w parku. - Do licha! - powiedział tylko Boyd i pociągnął starego wilka morskiego za sobą w dół po schodach, zanim jeszcze pokazał mu zmięty list. Nagle wszystko nabrało sensu. List, owszem, dotarł pod zły adres. Jednak dostarczono go nie pod zły numer na ich ulicy, a do niewłaściwej rezydencji Malorych, których w Londynie było osiem. - Poszukiwania nie będą konieczne - stwierdził ponuro Boyd. - Muszę natychmiast dostarczyć ten list sir Anthony'emu.

- A niech to ognie piekielne! Kapitan się wścieknie, że akurat go nie ma, kiedy jego pomoc by się przydała! Boyd nie sądził, żeby Henry miał na myśli kapitana Jamesa Malory'ego. Dwóch młodszych braci Malorych trzymało się rodziny, tak jak Boyd był blisko związany z Georginą i Drew. Stanowili trójkę najmłodszego rodzeństwa Andersonów. - No cóż, będę ich wszystkich reprezentował - westchnął Boyd, pospiesznie opuszczając dom. 2 Podróż tym powozem to był jakiś koszmar. Wyjątkowo stary i odrapany, z siedzeniami bez tapicerki. Może kiedyś były czymś pokryte, ale ile wieków temu? Oba okna nie miały szyb. Otwory obito materiałem, który nieco chronił od wiatru, ale za to zabierał prawie całkowicie światło dzienne. Przynajmniej nie groziło jej przemarznięcie, ponieważ była dopiero połowa października. To jedyna rzecz, której Judith nie musiała się obawiać. Nie płakała. Powtarzała sobie w myślach, że pochodzi z rodu Malorych, a oni muszą być twardzi. Ale mimo to oczy same się szkliły i kręciły się w nich łzy. Miała związane ręce, więc nie mogła ich otrzeć. W końcu nie dały się powstrzymać. Ekscytujący dzień przekształcił się w nocny koszmar, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Jeszcze tego samego dnia rano popisywała się w parku umiejętnościami jeździeckimi. Nie chciała, by tata odniósł wrażenie, że kupił jej za dużego wierzchowca, nad którym nie umie zapanować. Była to śliczna, zgrabna klacz, niewiele wyższa od jej poprzedniego wierzchowca, bardzo dobrze ujeżdżona. Ojciec kupił dla niej zwyczajne męskie siodło, nie boczne, damskie.

Stwierdził, że dopiero za kilka lat zacznie jeździć jak prawdziwa dama, a teraz wygodniej jej będzie w męskim. Chciała tylko sprawdzić, jak szybko klacz może galopować, i upewnić ojca, że nie musi się o nią martwić. Cwałując po ścieżce wyznaczonej do jazdy, nie zorientowała się w pierwszej chwili, że znika z oczu ojca. Znalazła się za zakrętem, daleko od miejsca, gdzie stał. Zwolniła, aby zawrócić na wąskim trakcie, kiedy nagle poczuła, że ktoś ściągają z siodła. Człowiek ten klepnął jednocześnie kobyłkę w zad i ta pogalopowała z powrotem. Judith została zaciągnięta w krzaki po grubej warstwie liści obok ścieżki. Usta miała zakryte dłonią, żeby nie mogła krzyczeć. Jakiś cichy głos groził: - Piśnij tylko, a poderżnę ci gardło i rzucę zwłoki w krzaki. Nie pisnęła. Zemdlała. Kiedy się ocknęła, miała zakneblowane usta, a ręce i nogi związane. Spadła z twardej ławki powozu na podłogę i to przywróciło jej świadomość. Nawet nie próbowała wdrapać się z powrotem na ławkę. Ze związanymi rękami i nogami było to raczej niewykonalne. Poczuła strach. Powóz pędził z szaleńczą wręcz prędkością. Jej drobne ciało podskakiwało na brudnej podłodze. Miała wrażenie, że nie dotrą na miejsce - gdziekolwiek by jechali. Stary powóz zgrzytał i trzeszczał, jakby miał się za chwilę rozpaść. Jednak dojechał na miejsce w całości. Ktoś otworzył drzwi i zarzucił na nią pelerynę albo koc. Nie zdążyła dostrzec osoby, która to zrobiła. Została szczelnie zawinięta w zwoje materiału. Przeszła popychana kilka kroków na własnych nogach, a kiedy zachwiała się i straciła równowagę, poczuła, że ktoś przerzucają przez ramię jak worek i gdzieś niesie. Nie udało jej się dostrzec porywacza, ale głos, który szeptał do ucha groźby, mimo że szorstki, chyba należał do kobiety. To zresztą wcale nie zmniejszało strachu Judith. Słyszała teraz wiele różnorodnych dźwięków, jakieś gło-

sy, nawet śmiechy. Docierał do niej mocny zapach jedzenia. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo jest głodna. Wszystko to jednak, zanim dotarło na dobre do jej zmysłów, zaczęło się powoli oddalać. Szybko przeszli obok otwartych drzwi do kuchni czy może jadalni. Zapachy i dźwięki zostały daleko w tyle. Nic nie widziała spoza zwojów materiału, ale czuła, że idą do góry po schodach. Osoba, która ją niosła, zaczęła ciężko dyszeć ze zmęczenia. Usłyszała dźwięk otwieranych drzwi. Zaskrzypiały zawiasy i za chwilę poczuła, że rzucono ją na coś miękkiego. Łóżko? Nie zdjęto z niej zwojów tkaniny, więc spróbowała się z niej uwolnić, żeby cokolwiek zobaczyć. - Spokój! - usłyszała warknięcie tuż przy uchu. - Żadnych ruchów i cisza, bo łeb ukręcę. Zamarła. Starała się oddychać jak najciszej. Usłyszała, że znowu otwierają się drzwi i wchodzi kolejna osoba. Jej prześladowcy mówili ze szkockim akcentem, wtrącając gwarowe określenia. - Tak myślałem, że to ty! Widziałem, jak żeś się przemykała pod drzwiami gospody - powiedział męski głos oskarży-cielskim tonem. - Gdzieś się, u diabła, podziewała, kobieto? Kiedyś mnie tu przywlokła do swojej ciotuchny, nie mówiłaś, że znikniesz na cały dzień. Obudziłem się, a po tobie ani śladu. I co niby miałem sobie myśleć, hę? Mówiąc to, podszedł do łóżka, ale nagle odskoczył jak oparzony. - A to niby co?! - krzyknął. - Nasza przyszła fortuna - zarechotała. Ściągnięto z niej przykrycie. Światło lampy oślepiło na chwilę Judith, ale kiedy jej wzrok się przyzwyczaił, szeroko otwartymi ze strachu oczami dostrzegła tuż przed sobą wysokiego, rudowłosego mężczyznę z jasnoniebieskimi oczami. Nie był ani specjalnie odrażający, ani brzydki. Był ubrany

porządnie, jak ktoś ze szlacheckiego stanu. Judith zauważyła, że im dłużej na nią patrzył, tym bardziej bladł. Bała się okropnie, ale w jakiś sposób wyczuła, że stojący przed nią osobnik jest jeszcze bardziej wystraszony. Skierował przerażony wzrok na kobietę. - Jej włosy? Jego oczy? - Aż go zatykało. - Myślisz, że nie wiem, czyja ona? - Przecież tego nie ukrywam. - No to cię chyba całkiem pokręciło, kobieto! Jak amen w pacierzu! - wrzasnął. - Patrz na ten krzywy nochal! Myślisz, żem się taki urodził? A te szramy na mojej gębie? A ile kości mi pogruchotał! Mam szczęście, żem się wylizał po łomocie, jaki mi spuścił! A ty ukradłaś jego córkę?! Ożeż ty! Po diabła?! - Za każdym razem, kiedy żeś wlał w siebie parę kufli, słyszałam to samo: o fortunie, która powinna być nasza. Hej, no! Powinieneś się cieszyć, żem w końcu uwierzyła. Toć to już lata minęły, a ona nigdy nie powinna była trafić w ręce tego głupiego smarkacza, który wcale jej wtedy nie potrzebował i nie potrzebuje teraz, po tym, jak się wżenił w bogatą rodzinkę. Więc wróci do domku, gdzie powinna być zawsze. Do nas. Geordie Cameron potrząsnął głową z niedowierzaniem. Nigdy nie żałował, że się ożenił z tą kobietą - aż do tej chwili. Powierzył jej prowadzenie swojego pierwszego sklepu w Edynburgu, kiedy sam jeszcze nie miał pojęcia, jak się to robi. Uległ w końcu jej wdziękom i poprosił o rękę. Pochodziła z nizin społecznych, ale na tamtym etapie jego życia nie miało to najmniejszego znaczenia. Mógł to zrobić tylko wtedy, dawno temu, kiedy dała mu kosza matka leżącego teraz przed nim dziecka. Próbował ją zmusić wszelkimi sposobami do małżeństwa. Skończyło się na tym, że Roslynn wspania- łomyślnie zmieniła zdanie. - Żaden facet na trzeźwo nie powie, co mu leży na wątro-

bie. Przestałem myśleć o tej fortunie lata temu. Brat dziadka miał święte prawo zapisać ją, komu tylko chciał. A moja kuzynka była najbliżej z nim spokrewniona. No to dał jej. Nie dałby mi nawet ogryzka, tak bardzo mnie nienawidził. - Teraz też nie... - Zamknij się, kobieto, i słuchaj! Powiem ci, dlaczego zwariowałaś. Moja kuzynka Roslynn dała mi środki na otwarcie wszystkich sklepów. Dała mi dziesięć tysięcy funtów. Podrzuciła mi do bagażu bez mojej wiedzy i nawet nie chciała słowa podziękowania. Dzięki nim otworzyli my trzy sklepy, które dają niezły dochód. Bardzo bogaci nie jesteśmy, ale biedni też nie. I tak jej odpłacamy? - Mówisz, że zwariowałam, a sam żeś właśnie powiedział przy dziecku, kim jesteśmy. - To akurat ty zrobiłaś, kiedy wspomniałaś o tej całej fortunie, i mówiłaś, że jej matki. Cmoknęła z niezadowoleniem i zaczęła gderać. - To ja się tak starałam, żeby się nie dowiedziała, kim jesteśmy! Nawet żem ukradła stary powóz dzisiaj z rana na obrzeżach Londynu i się narażałam, że ktoś zauważy. Ale nikt nie widział. To była pestka. Miałam plan, żeby się dostać do ich domu, ale kiedy tam stałam i myślałam, co robić, wyszła akurat z ojcem. Więc poszłam za nimi do wielkiego parku. A to znacznie lepsze miejsce, jak się chce kogoś porwać. Siedziałam w krzakach i patrzyłam, jak jeździ wokół ojca. Już chciałam sobie iść, kiedy pogalopowała w moim kierunku i sama wpadła mi w ręce. - Mam gdzieś to, jak to zrobiłaś! Teraz chcę usłyszeć, jak to odkręcisz. Masz ją oddać! - Mowy nie ma! - odpowiedziała zdecydowanie. - Za późno na to. Zanim opuściłam Londyn, wysłałam obdartusa z listem do jej domu. Miał go dostarczyć po południu. Napisałam, że mają oddać swoją fortunę za dziecko. Powinni już go odebrać. - Uśmiechnęła się do siebie. - To najlepsze, co