ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Lindsey Johanna - Rodzina Malory 10 - Dla siebie stworzeni

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Lindsey Johanna - Rodzina Malory 10 - Dla siebie stworzeni.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 392 stron)

Johanna Lindsey Rodzina Malory 10 Dla Siebie Stworzeni Dziewięd lat wcześniej Richard Allen uciekł z Anglii spod kontroli swego dominującego ojca. Postanowił żyd własnym życiem, wypłynął w morze i osiedlił się na Karaibach, wstępując do gangu piratów łupiących skarby. Aby odciąd się od przeszłości, przybrał postad beztroskiego, uwodzicielskiego Francuza o imieniu Jean Paul. Wróciwszy na krótko do Anglii, by wykonad pewne pilne zadanie, Richard zakochuje się w mężatce, Georginie Malory. Lecz nierozważne próby zalecania się do Georginy na balu maskowym okazują się jego największym błędem życiowym, gdyż stawiają go twarzą w twarz z inną piękną kobietą. Dziedziczka fortuny Julia Miller, zachwycona tym, że prawnicy znaleźli wreszcie sposób na uwolnienie jej od kontraktu małżeoskiego z synem hrabiego Manforda, który zniknął wiele lat temu, gotowa jest na zawarcie nowego kontraktu małżeoskiego i ma na dzieję, że idealnego kandydata znajdzie na balu u swej przyjaciółki Georginy. Oczarowana zamaskowanym Francuzem, z którym wymienia swój pierwszy pocałunek, pozwala się uwodzid tajemniczemu mężczyźnie - aż do szokującego odkrycia. Aby nie wpaśd w bezlitosną pułapkę arystokratycznych konwencji, Julia musi podjąd ryzykowną, intymną grę pozorów z mężczyzną, którego jak sądziła, nigdy nie pokocha.

1. Traktowanie Hyde Parku jako prywatnego ogrodu na tyłach domu może wydawać się dziwne, ale Julia Miller tak właśnie go postrzegała. Dorastała w Londynie i odkąd sięgała pamięcią, codziennie jeździła tam wierzchem - najpierw jako dziecko na swoim pierwszym kucyku, a potem na rasowych klaczach. Ludzie pozdrawiali ją - czy ją znali, czy nie, tak przywykli do jej widoku w parku. Elita towarzyska, subiekci sklepowi spieszący do pracy przez park, ogrodnicy - wszyscy poznawali Julię i traktowali ją jak swoją znajomą. Wysoka, jasnowłosa, ubrana zgodnie z kanonami najnowszej mody, zawsze odwzajemniała im uśmiechy i pozdrowienia. Należała do osób o przyjaznym usposobieniu, więc inni odpłacali jej tym samym. Jeszcze dziwniejsze od traktowania przez Julię gigantycznego parku jako prywatnego terenu jeździeckiego było samo jej życie. Dorastała w arystokratycznej dzielnicy miasta, choć jej rodzina nie należała wcale do najwyższej klasy społecznej. Mieszkała w jednym z największych budynków przy Berkeley Square, gdyż nie tylko szlachtę stać było na takie domy. W rzeczywistości rodzina Julii, której nazwisko pochodzi z czasów średniowiecznych, gdy rzemieślnicy przybierali je od wykonywanego przez siebie zawodu, była jedną z pierwszych kupujących grunt i budujących się w tym miejscu. Miało to miejsce w połowie osiemnastego wieku, tuż po wytyczeniu placu, tak więc Millerowie mieszkali tam już od wielu pokoleń. Julia była w swoim otoczeniu dobrze znana i lubiana. Jej najbliższa przyjaciółka, Carol Roberts, pochodziła z rodziny szlacheckiej, a inne młode panny z towarzystwa, znające ją przez Carol lub z prywatnych szkół, do których uczęszczała, także ją lubiły i zapraszały na swoje przyjęcia. Nie czuły się zagrożone ani jej urodą, ani dostatkiem, gdyż

była zaręczona. Małżeństwo Julii zaaranżowano wkrótce po jej narodzinach. - Jak miło cię tu spotkać - usłyszała z tyłu kobiecy głos. Carol Roberts zrównała się z nią i jej klacz swobodnie kłusowała obok klaczy Julii. Julia zaśmiała się do drobnej, ciemnowłosej przyjaciółki. - To ja powinnam tak powiedzieć - stwierdziła. - Ostatnio rzadko tu jeździsz. Carol westchnęła. - No tak. Harry tego nie lubi, zwłaszcza że staramy się o nasze pierwsze dziecko. Nie chciałby, abym je straciła, zanim jeszcze się dowiemy, że zostało poczęte. Julia wiedziała, że jazda konna rzeczywiście może spowodować poronienie. - To dlaczego ryzykujesz? - spytała. - Bo w tym miesiącu nie poczęłam dziecka - odparła Carol, ściągając usta w zasmuconą podkówkę. Julia pokiwała głową ze współczuciem. - Poza tym - dodała Carol - tak mi brakowało naszych wspólnych przejażdżek, że mam zamiar nie słuchać Harry'ego przez te kilka dni miesiączki, kiedy i tak nie będziemy próbowali. - Nie było go w domu i nic nie wie? - zgadła Julia. Carol roześmiała się z przewrotnym błyskiem błękitnych oczu. - Rzeczywiście go nie ma - odparła - a ja wrócę do domu przed nim.

Julia nie martwiła się, czy jej przyjaciółka przypadkiem nie wpadnie w małżeńskie tarapaty. Harold Roberts uwielbiał swoją żonę. Poznali się i polubili jeszcze przed pierwszym sezonem Carol w towarzystwie, trzy lata temu, toteż nikogo nie zaskoczyło, że w ciągu kilku tygodni od jej pojawienia się na salonach zaręczyli się, a kilka miesięcy później wzięli ślub. Carol i Julia przez całe życie były sąsiadkami. Ich domy stały obok siebie przy placu Berkeley, oddzielone jedynie wąską alejką. Także okna ich sypialni znajdowały się naprzeciwko - same o to zadbały! - tak aby nawet nie odwiedzając się nawzajem, mogły swobodnie przez nie rozmawiać. Nic dziwnego, że zostały najlepszymi przyjaciółkami. Julia bardzo tęskniła za Carol. Choć często się odwiedzały, gdy Carol była w Londynie, nie mieszkały już po sąsiedzku. Po ślubie przyjaciółka wyprowadziła się do domu męża, wiele budynków dalej, a co kilka miesięcy wraz z Haroldem spędzała całe tygodnie w rodowym majątku jego rodziny na wsi. Miał on nadzieję, że kiedyś zamieszkają tam na stałe. Na szczęście Harold nie należał do mężów apodyktycznych, podejmujących wszystkie decyzje, bez oglądania się na życzenia małżonki. Jechały dalej obok siebie przez następne kilka minut, lecz Julia była już w parku od godziny, więc zaproponowała: - Może w drodze powrotnej do domu chcesz się zatrzymać w herbaciarni na lody? - Jeszcze zbyt wcześnie i nie dość ciepło na lody. Jednak jestem bardzo głodna i naprawdę stęskniłam się za porannymi wypiekami pani Cables. Czy nadal macie rano bufet śniadaniowy?

- Oczywiście. Czyż miałoby się to zmienić tylko dlatego, że ty wyszłaś za mąż? - Widzisz, Harold nie chce wykraść waszej kucharki. Ciągle go molestuję, żeby przynajmniej spróbował. Julia wybuchnęła śmiechem. - Wie, że go na nią nie stać - powiedziała. - Za każdym razem, gdy ktoś usiłuje ją podkupić, ona mi to mówi, a ja podnoszę jej pensję. Wie, jak dbać o swoją kieszeń. Takie decyzje podejmowała Julia, gdyż jej ojciec, Gerald, już nie był w stanie. Kiedy matka jeszcze żyła, nigdy o niczym nie decydowała. HeleneMiller nie kontrolowała w swoim życiu niczego - także i swego domostwa. Była kobietą nieśmiałą i obawiała się urazić kogokolwiek, nawet służących. Pięć lat temu zginęła w wypadku, jadąc powozem; Gerald Miller został po nim kaleką. - Jak się miewa ojciec? - zapytała Carol. - Tak jak zawsze. Carol zawsze ją pytała, a odpowiedź Julii rzadko bywała inna. Ma szczęście, że żyje - powiedzieli lekarze. Ku jej przerażeniu stwierdzili, że Gerald już nigdy nie będzie sobą, doznał bowiem w wypadku zbyt silnego urazu głowy. O ile jego siedem złamanych tamtego dnia kości się zrosło, mózg nigdy nie miał już odzyskać sprawności. Lekarze powiedzieli to wprost, nie dawali żadnej nadziei. Ojciec tak jak zawsze zasypiał i budził się, a nawet jadł, gdy się go karmiło, ale nigdy już nie mógł normalnie mówić, a jedynie coś bełkotał. Szczęście, że żyje? Julia często płakała, nie mogąc zasnąć, gdy o tym myślała.

A jednak Gerald nie podporządkował się werdyktom lekarzy. Pewnego razu w pierwszym roku po wypadku, a potem co kilka miesięcy na krótko, ale przypominał sobie, kim jest, gdzie się znajduje i co mu się przytrafiło. Początkowo, gdy wracała mu pamięć, ogarniała go taka wściekłość i ból, że trudno było nazwać te przebłyski błogosławieństwem. Ale pamiętał! Za każdym razem, gdy odzyskiwał świadomość, wracała mu pamięć z poprzedniego okresu jasności umysłu. Na kilka minut lub godzin stawał się znów sobą, choć nie trwało to długo. Nigdy jednak nie przypominał sobie nic z czasu, gdy jego umysł był uśpiony. Lekarze nie potrafili tego wyjaśnić. Nie spodziewali się, żeby kiedykolwiek mógł odzyskać spójność myśli. Nadal nie dawali Julii żadnej nadziei na to, że kiedyś może całkiem wyzdrowieć. Jego nawroty świadomości nazywali łutem szczęścia. Takie przypadki nie były udokumentowane, nigdy przedtem się z nimi nie zetknęli. Ostrzegali Julię, by nie oczekiwała, że to się zdarzy ponownie. Ale się zdarzało. Serce jej się rozdzierało, gdy za trzecim razem ojciec, odzyskawszy pamięć, zapytał: - Gdzie jest twoja matka? Uprzedzono ją, że gdyby się znów „obudził”, musi utrzymać go w spokoju, co oznaczało, że nie wolno mu powiedzieć o śmierci matki w wypadku. - Poszła dziś po zakupy - oznajmiła. - No... wiesz, jak lubi kupować. Ojciec roześmiał się. Była to jedna z niewielu rzeczy, przy których matka wykazywała się zdecydowaniem: kupowanie przedmiotów, których wcale nie potrzebowała. Ale Julia wciąż była zrozpaczona i z największym trudem mogła uśmiechnąć się w tym momencie, a potem

powstrzymywać napływające do oczu cały czas łzy, dopóki ojciec nie pogrążył się znów w otchłani niepamięci. Oczywiście zasięgała rady różnych lekarzy. Za każdym razem, gdy kolejny z nich mówił, że Gerald już nigdy nie wyzdrowieje, odsyłała go i szukała innego. Po jakimś czasie przestała ich zmieniać i powierzyła ojca opiece doktora Andrew, ponieważ ten przyznał uczciwie, że jego przypadek jest niezwykły. Nieco później, w pokoju śniadaniowym Millerów, Carol niosła do stołu pełen talerz oraz cały koszyk wypieków, gdy nagle zatrzymała się w pół drogi, widząc w pomieszczeniu coś nowego. - Dobry Boże, kiedy to zrobiłaś?! - wykrzyknęła, odwracając rozszerzone ze zdziwienia oczy w stronę Julii. Ta spojrzała na ozdobne pudełko stojące na szafce z porcelaną, które przykuło uwagę przyjaciółki. Wyłożone niebieską satyną i wysadzane szlachetnymi kamieniami, miało szklany wierzch, pod którym siedziała śliczna lalka. Julia usiadła przy stole, z trudem usiłując nie oblać się rumieńcem. - Kilka tygodni temu - odparła, wskazując Carol miejsce przy stole. - Znalazłam nowo otwarty sklep tuż obok jednego z naszych. Robią tam takie ładne pudełka na rzeczy, które chce się przechować, a ta lalka to coś, co wolałabym, aby nigdy nie rozsypało się ze starości. Zamówiłam więc dla niej to pudełko. Jeszcze się nie zdecydowałam, gdzie ją postawić, bo mój pokój jest taki zagracony. Ale przyzwyczajam już się do jej widoku tutaj. - Nie wiedziałam, że jeszcze masz tę starą lalkę ode mnie - rzekła Carol ze zdumieniem. - Naturalnie, że mam. Wciąż należy do moich skarbów.

Była to prawda; nie dlatego, że Julia tak lubiła lalkę, lecz że ceniła przyjaźń, którą ona symbolizowała. Carol nie oddała jej lalki od razu, gdy się poznały. Kiedy dostała nową, nie wyniosła starej na strych, aby więcej jej nie oglądać, lecz pamiętając, że Julii się podobała, nieśmiało zaproponowała ją przyjaciółce. Carol zaczerwieniła się na wspomnienie tamtego dnia i zaśmiała się figlarnie. - Ależ byłaś wtedy małym potworem. - Nie byłam taka zła - parsknęła Julia. - Byłaś! Krzyczałaś ze złości, tyranizowałaś, rozkazywałaś. Za wszystko się obrażałaś! Jak tylko się poznałyśmy, chciałaś mnie uderzyć w nos, i zrobiłabyś to, gdybym ja ciebie pierwsza nie kopnęła w siedzenie. - Byłam pod wielkim wrażeniem. - Julia się uśmiechnęła. - Ty pierwsza w życiu mi się sprzeciwiłaś. - No, nie miałam zamiaru oddać ci swojej ulubionej lalki - nie podczas naszej pierwszej wspólnej zabawy! Nawet nie powinnaś o to prosić. Ale naprawdę nigdy ci się nie sprzeciwiano? - spytała ze zdziwieniem. - Tak, to prawda. Moja mama była zbyt słaba i bezwolna, no cóż, sama pamiętasz. Zawsze mi ustępowała. A tata miał za miękkie serce. Nigdy nie mówił: „nie” nikomu, a cóż dopiero mnie. Nawet kucyka dostałam na długo przedtem, zanim dorosłam do jazdy na nim, tylko dlatego, że sobie tak zażyczyłam. - Ach, to pewnie dlatego byłaś takim małym potworem, gdy się spotkałyśmy. Zepsutym do granic możliwości. - No, nie aż tak, ale rzeczywiście mogłam być trochę rozpieszczona, bo moi rodzice nie potrafili być wobec mnie stanowczy, a moje guwernantki i służący też nie zamierzali uczyć mnie dyscypliny. Ale nie

byłam taką wrzeszczącą piekielnicą aż do dnia, w którym spotkałam mojego narzeczonego. Była to obopólna nienawiść od pierwszego wejrzenia. Nie chciałam go nigdy więcej oglądać. Wtedy po raz pierwszy moi rodzice postawili na swoim i można powiedzieć, że mój napad złości trwał wiele lat. Dopóki nie poznałam ciebie, nie miałam żadnych przyjaciół, którzy by mi powiedzieli, jakie to niemądre. Ty pozwoliłaś mi zapomnieć o nim, przynajmniej pomiędzy wzajemnymi odwiedzinami, które wymuszali na nas rodzice. - Gdy się poznałyśmy, dość szybko się zmieniłaś. Po ile miałyśmy wtedy lat? - Po sześć, ale ja się tak szybko nie zmieniłam, tylko nie chciałam, żebyś była świadkiem moich histerii, przynajmniej dopóki nie odwiedził mnie narzeczony. Nie umiałam dobrze ukrywać swojej niechęci do niego nawet w twojej obecności, prawda? Carol roześmiała się, ale tylko dlatego, że sama Julia uśmiechała się, mówiąc te słowa. Julia wiedziała przecież, że jej przyjaciółka zdaje sobie sprawę, jak mało zabawnie wyglądało to w tamtym czasie. Niektóre jej walki z narzeczonym były naprawdę brutalne. Raz prawie odgryzła mu ucho. Ale to była jego wina. Od pierwszego spotkania, gdy miała zaledwie pięć lat i wierzyła, że będzie jej najlepszym kolegą, on pogrzebał te nadzieje swoją arogancją i ciągłymi pretensjami, że to właśnie ją dla niego wybrano. Podczas każdej wizyty, jakie sobie składali, doprowadzał ją do takiej furii, że miała ochotę rzucić się na niego i wydrapać mu oczy. Nie miała wątpliwości, że specjalnie wywoływał wszystkie te bójki. Głupi chłopak myślał, że ona zdoła zerwać kontrakt małżeński, którego żadne z nich nie chciało. Niewątpliwie wyjechał z Anglii, kiedy w końcu zdał sobie sprawę, że w kwestii ich odgórnych zaręczyn ona nie ma dużo więcej do powiedzenia niż on sam. Wyjazdem tym ocalił ich oboje przed tym małżeństwem

sprokurowanym przez piekielne moce. Dziwne, ale czuła za to do niego wdzięczność. I skoro wyjechał na dobre, była w stanie opowiadać z humorem o swoim niegdyś koszmarnym zachowaniu, które on prowokował. Wskazała głową na stygnące jedzenie, lecz Carol skierowała rozmowę na nowy temat. - Julie, w najbliższą sobotę urządzam małe przyjęcie. Przyjdziesz, prawda? - spytała. To zdrobnienie przylgnęło do niej od czasów dzieciństwa, używał go nawet ojciec Julii. Zawsze uważała, że to niemądre mieć zdrobnienie tej samej długości co właściwe imię, lecz wymawiało się je nieco krócej, więc nie protestowała. Spojrzała na przyjaciółkę znad ciastka, które właśnie zamierzała ugryźć. - Czyżbyś zapomniała, że w tym dniu jest bal u Edenów? - zagadnęła. - Nie, tylko myślałam, że postąpisz rozsądnie i wymówisz się od tego zaproszenia - rzuciła posępnie Carol. - A ja myślałam, że to ty zmienisz zdanie i przyjmiesz zaproszenie. - Nie ma takiej możliwości. - No, zastanów się, Carol - namawiała Julia. - Nie cierpię ciągnąć na takie imprezy tego nicponia mojego kuzyna, i on też tego nie znosi. Ledwo wejdziemy głównym wejściem, już rozgląda się za bocznym wyjściem. Nigdy długo nie posiedzi. Ale ty... - On wcale nie musi z tobą chodzić - przerwała jej Carol. - Wszystkich tam znasz. Na przyjęciach nigdy nie jesteś sama dłużej niż przez minutę. Poza tym ten pilnie strzeżony przez hrabiego Manforda kontrakt małżeński oznacza, że wcale nie potrzebujesz opiekuna, bo jakbyś już

była mężatką. O mój Boże, nie chciałam tego znów przypominać! Przepraszam! - Nie przepraszaj. - Julia zmusiła się do uśmiechu. - Wiesz przecież, że nie musisz ze mną dyskretnie omijać tego tematu. Przed chwilą się z tego śmiałyśmy. Tak się wzajemnie nienawidzimy, że ten głupek, z którym jestem zaręczona, nie mógł wyświadczyć mi większej przysługi niż wyfrunąć z klatki, tak jak to zrobił. - Tak to czułaś, zanim osiągnęłaś odpowiedni wiek do małżeństwa, ale to było trzy lata temu. Nie powiesz, że nie jesteś wściekła, gdy nazywają cię starą panną. Julia wybuchnęła śmiechem. - Tak właśnie myślisz, Carol? Zapomniałaś, że nie jestem tak jak ty arystokratką. Tego rodzaju etykietki nie mają dla mnie znaczenia. Najważniejsze, że nikomu nie muszę się tłumaczyć. Nie wyobrażasz sobie, jakie to wspaniałe. I to już oficjalnie. Majątek rodzinny i wszystkie akcje są teraz moje - o ile ten łobuz nie wróci.

2 Julia żachnęła się na widok przerażonej miny Carol po jej obcesowej uwadze. - Nie, nie to miałam na myśli! - powiedziała. - Mówiłam ci, że stan mojego ojca się nie zmienił. - No to jakim cudem cały ten majątek i aktywa są twoje, jeśli on nie... odszedł? - zauważyła delikatnie Carol. - Ponieważ kilka miesięcy temu, kiedy przez jakiś czas był świadomy, wezwał swoich prawników i bankierów do domu, po czym przepisał zarząd całym majątkiem na mnie. Zresztą i tak go sprawowałam od czasu wypadku, ale teraz już prawnicy nie będą mi patrzeć na ręce. Nadal mogą mi doradzać, ale nie muszę już ich słuchać. Tamtego dnia, wcześniej niż tego chciałam, ojciec uczynił mnie swoją spadkobierczynią. Jednak prawnicy nie byli w stanie rozwiązać jej małżeńskiego kontraktu, co zresztą wiedziano od dawna. Ojciec próbował bezskutecznie zerwać go wiele lat wcześniej, gdy się okazało, że jej narzeczony zniknął. Kontrakt można było unieważnić jedynie za obopólną zgodą obu ojców, którzy go podpisali, a ten okropny człowiek, hrabia Manford, nie chciał na to przystać. Wciąż miał nadzieję na zagarnięcie - za pośrednictwem Julii - majątku Millerów. Taki miał plan od samego początku i z tego powodu zaraz po przyjściu Julii na świat zwrócił się do jej rodziców z propozycją związku małżeńskiego pomiędzy ich dziećmi. Helen, zachwycona perspektywą posiadania w rodzinie lorda, pragnęła wykorzystać szansę wydania córki za przedstawiciela szlachty. Gerald, który był arystokracją mniej zauroczony, zgodził się na zaręczyny, żeby zrobić przyjemność żonie. Mogło się to zakończyć szczęśliwie dla

wszystkich, gdyby para narzeczonych nie czuła do siebie takiej nienawiści. - Wyobrażam sobie, jak to dobrze mieć tego rodzaju swobodę, ale czy to również oznacza, że zrezygnowałaś z wyjścia kiedykolwiek za mąż i urodzenia dzieci? - spytała Carol nieśmiało. Nic dziwnego, że przyjaciółka pomyślała o dzieciach, skoro sama tak pragnęła je mieć. - Nie, wcale nie. Chcę mieć dzieci - odparła Julia. - Zrozumiałam to, gdy po raz pierwszy wspomniałaś, że ty i Harry planujecie mieć dziecko. I na pewno w końcu wyjdę za mąż. - W jaki sposób? - zdziwiła się Carol. - Myślałam, że ten kontrakt związuje cię na zawsze. - Tak, ale tylko dopóki syn hrabiego żyje. A minęło już dziewięć lat, odkąd wyjechał i słuch po nim zaginął. Niewykluczone, że już zginął i leży gdzieś w rowie; mógł paść ofiarą napadu czy innej zbrodni. - O dobry Boże! - zawołała Carol z ogromnym zdziwieniem w swoich niebieskich oczach. - No właśnie, mogło tak się zdarzyć. Po tak długim czasie możesz się ubiegać o uznanie go za zmarłego! Nie do wiary, że wcześniej o tym nie pomyślałam! - Ja też nie, ale to właśnie doradził mi jeden z moich prawników trzy miesiące temu, gdy zostałam spadkobierczynią - potwierdziła Julia, skinąwszy głową. - Hrabia będzie się przeciwstawiał, lecz okoliczności przemawiają same za siebie, i to na moją korzyść. Muszę przyznać, że będzie mi brakowało tej swobody, jaką mi daje stan narzeczeństwa - dodała. - Pomyśl. Sama powiedziałaś, że wcale nie potrzebuję opiekuna, ponieważ jestem zaręczona. Właściwie każdy patrzy na mnie jak na

kobietę zamężną. Jak myślisz, na ile przyjęć będę zapraszana, gdy ludzie się dowiedzą, że jestem dziedziczką szukającą męża? - Nie opowiadaj bzdur! - oburzyła się Carol. - Jesteś bardzo lubiana i wiesz o tym. - A ty jesteś zbyt lojalna, żeby spojrzeć na to szerzej. W tej chwili nie stanowię dla nikogo zagrożenia, dlatego towarzystwo traktuje mnie jako możliwy do przyjęcia dodatek do ich listy gości. Nie patrzą na mnie z obawą, że mogłabym ściągnąć ich synów w dół drabiny społecznej. Nie czują się zagrożeni, że mogłabym wykraść jakąś cenną zdobycz ich córkom. - Bzdura, bzdura i jeszcze raz bzdura - orzekła Carol jeszcze bardziej zdecydowanie. - Ty, moja kochana, nie doceniasz się. Ludzie cię lubią dla ciebie samej, a nie z powodu twojego bogactwa czy dlatego, że - jak to tłumaczysz - „nie jesteś do wzięcia”. Jej słowa były podyktowane lojalnością wobec przyjaciółki, ale Julia wiedziała, że arystokracja często traktowała kupców z góry. Dziwnym trafem jej samej nigdy nie dotknęło to piętno. Może dlatego, że przez całe życie była narzeczoną arystokraty i wszyscy o tym wiedzieli. A może z tego powodu, że jej rodzina była tak potwornie, wręcz niewiarygodnie bogata. Patrząc na liczbę arystokratów przychodzących od lat do jej ojca po pożyczki, można by go uznać za bank. Ponadto ojciec Carol na prośby córki wywierał naciski, aby Julię posłano do ekskluzywnej prywatnej szkoły dla panien, do której i ona chodziła. Tam Julia zaprzyjaźniła się z wieloma innymi arystokratkami. Wszystko to otworzyło przed nią drzwi do salonów, które jednak zamkną się bardzo szybko, gdy tylko świat się dowie, że szuka męża.

- Nie mogę uwierzyć, że wcześniej nie wpadłyśmy na taki pomysł - ponownie zauważyła Carol. - A więc teraz, gdy możesz już uwolnić się z tych pęt, zaczęłaś się rozglądać za prawdziwym mężem? Julia się uśmiechnęła. - Zaczęłam szukać - oznajmiła. - Ale jeszcze nie znalazłam mężczyzny, którego chciałabym poślubić. - Och, nie bądź tak strasznie drobiazgowa - rzuciła Carol, chyba nie zdając sobie sprawy, że mówi zupełne jak jej mąż, Harry. - Mogę ci wymienić dowolną liczbę odpowiednich... - Widząc, że przyjaciółka się śmieje, przerwała i zapytała: - Co w tym śmiesznego? - Ty masz na myśli swoje kręgi towarzyskie, ale ja nie muszę szukać na męża kolejnego hrabiego tylko dlatego, że akurat zostałam z jednym zaręczona. Jestem jak najdalej od tego. Mam o wiele większy wybór. Co prawda nie wykluczam arystokraty, a nawet już czekam na ten bal w weekend, który rozpocznie nowy sezon towarzyski. - To przez ostatnie kilka miesięcy nikim się nie zainteresowałaś? - ofuknęła ją Carol. Julia się spłoniła. No dobrze, ja rzeczywiście jestem trochę dziwna - orzekła - ale powiedzmy to wprost: ty miałaś bardzo wielkie szczęście, że znalazłaś Harry'ego. Ale ilu jest takich Harrych, co? A ja chcę mieć mężczyznę, który będzie stał przy mnie tak jak twój mąż, a nie ustawi mnie z tyłu za sobą. Muszę także chronić mój spadek przed kimś, kto mógłby go roztrwonić. Muszę mieć pewność, że zachowa się on dla moich dzieci, które mam nadzieję kiedyś mieć. Oczy Carol nagle rozszerzyły się z przerażenia.

- Popatrz, ile czasu się zmarnowało! - wykrzyknęła. - Masz dwadzieścia jeden lat i jeszcze nie wyszłaś za mąż! - Carol! - zawołała ze śmiechem Julia. - Od ilu miesięcy mam już dwadzieścia jeden lat? Mój wiek nic się nie zmienił. - Ale byłaś dwudziestojednoletnią kobietą zaręczoną. To zupełnie co innego niż być dwudziestojednolatką bez narzeczonego. A to będzie w twoich papierach, gdy uzyskasz orzeczenie o uznaniu syna hrabiego za zmarłego. Wszyscy się dowiedzą... och, nie przeszywaj mnie wzrokiem. Nie nazywam cię przecież starą panną... - Już to zrobiłaś, niespełna kwadrans temu, tu, przy tym stole. - Nie to miałam na myśli. Chciałam tylko podkreślić i... o, do licha, to wielka różnica! Ty bez narzeczonego! - Znów oceniasz przez własny pryzmat zamiast spojrzeć na to moimi oczami. - Julia pokręciła głową. - Ty i inne dziewczęta, z którymi chodziłyśmy do szkoły, uważałyście, że musicie wyjść za mąż od razu w swoim pierwszym sezonie w towarzystwie, bo inaczej świat się zawali. To takie niemądre, i już wtedy ci tak mówiłam. Dla mnie nie ma różnicy, czy wyjdę za mąż w tym roku, za pięć lat czy dziesięć, jeśli tylko nie będzie to mój obecny narzeczony i okażę się jeszcze na tyle młoda, by mieć dzieci. - To luksus myśleć w ten sposób - stwierdziła Carol z irytacją. - A więc są pewne korzyści, że się nie należy do arystokracji. Uszczypliwy ton wypowiedzi Julii rozśmieszył Carol. - Przekonałaś mnie - stwierdziła. - Ale chyba wiesz, co to oznacza. Zamierzam teraz urządzić dla ciebie kilka przyjęć. - Nie, nie zrobisz tego.

- Zrobię. Tak więc wymigaj się od pójścia na ten weekendowy bal u Malorych. Tam nie spotkasz zbyt wielu młodych mężczyzn, a ja rozszerzę listę swoich gości o... - Carol, robisz bardzo niemądrze! Dobrze wiesz, że ten bal ma być gwoździem sezonu. Już teraz zaproszenia są na wagę złota. Za moje oferowano mi aż trzysta funtów. Oczy Carol zapłonęły. - Chyba sobie żartujesz! - wykrzyknęła. - Tak, żartuję, tylko dwieście. Julia chciała rozbawić przyjaciółkę, ale ta spojrzała na nią surowo. - Wiem, dla kogo jest ten bal - rzekła - nawet jeśli to miała być tajemnica. Zaprzyjaźniłaś się z Georginą Malory i byłaś nawet kilka razy u niej w domu... - Dobry Boże, przecież to nasi sąsiedzi... już od ilu?... siedmiu czy ośmiu lat. Mieszkają na tej samej ulicy! - ...ale mnie nie namówisz, żebym tam postawiła nogę - dokończyła Carol, jakby nikt jej nie przerywał. - Bal nie odbędzie się w domu Georginy. Wydaje go jej siostrzenica, lady Eden. - Nieważne. Będzie tam jej mąż, a mnie przez te wszystkie lata udawało się uniknąć spotkania z Jamesem Malorym. Słyszałam o nim niejedno. Mam zamiar dalej go unikać, bardzo ci dziękuję. - On nie jest wcale takim potworem, jak ci się wydaje, Carol. - Julia przewróciła oczami. - Mówiłam ci to już tyle razy. Nie ma w nim nic groźnego ani niebezpiecznego.

- Oczywiście, tę swoją stronę ukrywa przed żoną i przyjaciółmi! - Nigdy nie będziesz tego wiedziała, dopóki go nie poznasz, Carol. Poza tym on tak nienawidzi imprez towarzyskich, że może w ogóle nie przyjść. - Naprawdę? Julia ugryzła się w język. Oczywiście, że przyjdzie, przecież to bal na cześć jego żony. Ale zaszczepiona Carol myśl o maleńkiej szansie na to, że może go nie być, dała oczekiwany rezultat. - No dobrze, więc pójdę z tobą. - Jednak Carol nie była aż tak naiwna, bo dodała: - Ale jeśli on tam będzie, nic mi nie mów, wolałabym nie wiedzieć.

3 Gabrielle Anderson stała za sterem żaglowca „The Triton”. Ocean był dziś spokojny. Utrzymanie koła sterowego w stabilnej pozycji nie wymagało wielkiego wysiłku. Jej mąż, Drew, nie obawiał się, że żona zatopi ich ukochany jacht. Wiedział, że w ciągu tych trzech lat, gdy żeglowała po Karaibach ze swoim ojcem, Nathanem Brooksem, i jego piracką załogą, została wprowadzona we wszelkie tajniki obsługi statku. Naprawdę lubiła stać za sterem. Nie mogła tylko robić tego zbyt długo, gdyż ręce zaczynały jej się trząść z wysilku. Drew przejął ster bez słowa, tylko pocałował żonę w policzek. Jednak nie pozwolił jej odejść. Była teraz uwięziona w jego ramionach - nie mając zresztą nic przeciwko temu. Gabrielle oparła się o jego szeroki tors i westchnęła z zadowoleniem. Matka często ją ostrzegała, żeby nigdy nie zakochała się w mężczyźnie kochającym morze. Gdy dorastała, ojciec był daleko na oceanie, więc brała te matczyne rady poważnie - dopóki nie uświadomiła sobie, jak bardzo sama kocha morze. A więc mąż, wypływając w świat, nie będzie musiał zostawiać jej w domu, bo ona wyruszy razem z nim. Rok temu się pobrali i był to ich pierwszy długi rejs. Wypływali też na krótsze, pomiędzy wyspami, i kilka razy do rodzinnego miasta Drew, Bridgeport w Connecticut, żeby kupić meble. Ten rejs miał zawieść ich aż do Anglii, gdzie się poznali i gdzie obecnie mieszkała połowa rodziny Drew. Na początku tego roku otrzymali list od jego brata Boyda z radosną wieścią, że i on się ożenił, i to wkrótce po tym, jak Drew złożył swoją przysięgę małżeńską. Małżeństwo Boyda, choć niespodziewane, nie stanowiło jednak kompletnego zaskoczenia, gdyż nie był on takim zdeklarowanym kawalerem jak Drew. Niespodzianką okazał się fakt, że

Boyd był już trzecim z rodzeństwa Andersonów, który wżenił się w wielki ród Malorych w Anglii. A już całkowicie zdumiało ich, że Boyd zakochał się w pannie Malory, o której nikt nic nie wiedział, nawet żona Drew i jej ojciec! I niedobry Boyd zaledwie zdawkowo im opisał, jak do tego doszło. Drew bardzo chciał poznać całą historię i popłynąłby do Anglii zaraz po przyjściu listu od brata, gdyby nie to, że właśnie budowali swój dom na ślicznej, małej wyspie, którą Gabrielle otrzymała w prezencie ślubnym. Ale budowa domu została już wreszcie skończona i teraz płynęli do Anglii. Boyd sugerował też w swoim liście, żeby cały klan zebrał się w tym roku w Anglii w urodziny ich siostry Georginy, które stanowiły dobrą okazję do rodzinnego zjazdu. Gabrielle i Drew przybędą akurat w samą porę na te uroczystości. Jako jedynaczka Gabrielle była zachwycona, że weszła do dużej rodziny. Mąż miał pięciu braci i siostrę. Gabrielle poznała dopiero troje najmłodszego rodzeństwa i chciała poznać trzech najstarszych braci. Nie mogła się nawet tego doczekać. Trochę już zmarzła, ale teraz Drew ogrzał ją swoim ciałem. Było już prawie lato i gdyby wiatr wiał jednostajnie, jutro dopłynęliby do Anglii, ale jak tu w ogóle porównywać zimny Atlantyk z ciepłymi wodami Morza Karaibskiego, do których przywykła? - Wygląda na to, że powinniście się odmeldować do kajuty - zauważył z szelmowskim uśmiechem Richard Allen, podchodząc do nich. - Mam przejąć ster? - Bzdura, my już nie jesteśmy nowożeńcami - zaczął Drew, lecz Gabby odwróciła się i mocno się do niego przytuliła. - Doprawdy... - jęknął.

Zaśmiała się i próbowała przerwać mu łaskotkami. Ona też umiała się przekomarzać, ale nie musiała się do tego często uciekać, bo zwykle przepełniała ją namiętność, gdy tylko znalazła się tak blisko męża. - Zawołaj mnie, jeśli zmienisz zdanie. - Richard potwierdził propozycję, a zanim zszedł pod pokład, dodał z chichotem: - Ja bym zmienił! Gabrielle popatrzyła za nim. Jej drogi przyjaciel niemal połowę życia spędził na Karaibach - przynajmniej tę, o której wiedziała - i najwyraźniej czuł ten sam chłód w powietrzu co ona. A miał na sobie płaszcz! Gdzie, u licha, zdobył tak angielskie w kroju okrycie? Wysoki młody mężczyzna, nadzwyczaj przystojny i odważny - może trochę za odważny - ale tak czarująco dowcipny... Zadziwiające, że Gabrielle nigdy się w nim nie zadurzyła i zostali tylko bliskimi przyjaciółmi. Jego czarne włosy były tak długie, że musiał je z tyłu związywać. Cienki wąsik nadawał mu zawadiacki wygląd, a w zielonych oczach zwykle skrzyła się radość. Kiedy poznała Richarda cztery lata temu, był o wiele szczuplejszy. Ale teraz, w wieku dwudziestu sześciu lat, nabrał więcej ciała i muskulatury. Skrupulatnie dbał o higienę. Wyróżniał się spośród innych piratów czystością, począwszy od włosów po odzież i wysokie buty. Przyłączył się do pirackiej załogi jej ojca wkrótce po swoim przybyciu na Karaiby z... nikt nie wiedział skąd. Piraci na ogół nigdy nie mówili, skąd pochodzą, a większość z nich używała przybranych imion, które często zmieniali. Richard najczęściej przedstawiał się jako Jean Paul. Poświęcał bardzo dużo czasu na ćwiczenie wymowy z francuskim akcentem, żeby pasowała do tego imienia, a i tak zawsze brzmiało to w jego wydaniu bardzo zabawnie. Bardzo długo opanowywał ten akcent, a gdy to mu się wreszcie udało, przestał używać i francuskiego imienia, i akcentu. Nie poddawał się nigdy, dopóki czegoś nie zrobił dobrze, a

potem mógł z zadowoleniem odłożyć to na bok jako swoje kolejne osiągnięcie. Ale ojciec Gabrielle nie był typowym piratem - raczej pośrednikiem przejmującym zakładników od innych piratów i zwalniającym ich rodzinom za okupem. Zakładników, których rodzin nie stać było na okup, po prostu wypuszczał. W wolnym czasie poszukiwał skarbów! Jednak po spędzeniu w zeszłym roku kilku miesięcy w lochach jednego z piratów Nathan przestał się identyfikować ze starymi druhami. Na tę decyzję mogło również wpłynąć małżeństwo Gabrielle z członkiem rodziny legalnej kompanii handlowej, dla której piraci byli wrogami. Nadal zajmował się polowaniem na skarby, a okazjonalnie przewoził towary na zlecenie firmy Skylark - linii okrętowych rodziny Drew, ale tylko wtedy, gdy ich miejsce przeznaczenia znajdowało się na trasie poszukiwania kolejnego skarbu. Pogrążona w myślach, nie zauważyła, kiedy Richard podszedł do barierki na dolnym pokładzie. Ale teraz go tam zobaczyła - patrzył w kierunku Anglii. Gdy przestał mówić z tym bezsensownym francuskim akcentem, stało się oczywiste, że był Anglikiem. Co prawda domyślała siętego już od dawna, słysząc tyle razy, jak wyrywało mu się przekleństwo bloody hell lub inne typowo angielskie wyrażenia. Choć mówił teraz jak rodowity Anglik, nigdy nie przyznał, że nim jest, a Gabrielle nigdy się o to specjalnie nie dopytywała z jednego istotnego powodu: piratami zostawali mężczyźni, którzy chcieli ukryć coś ze swojej przeszłości, a czasem uciekali przed prawem. Richard w zeszłym roku nie bardzo chciał płynąć z nią do Anglii. Nadrabiał miną, jak zwykle beztroski i kpiarski, ale kiedy nie wiedział, że ona go obserwuje, dostrzegała na jego twarzy coś w rodzaju obawy czy lęku. Czy bał się, że trafi do najbliższego więzienia za jakieś czyny z przeszłości? Nie

miała pojęcia. A potem poznał Georginę Malory, i to Gabrielle zaczęła mieć obawy. Ale patrząc na Richarda, nie mogła nie spostrzec nagłej zmiany w jego zachowaniu, jakiejś melancholijnej aury, która go teraz otaczała. Pewnie znów myślał o Georginie, i wszystkie wątpliwości, jakie nią targały od czasu, gdy wypłynęli w rejs, powróciły z wielokrotną siłą. - Jak mu się udało nas namówić, żebyśmy go zabrali do Anglii? Powiedziała to do siebie, ale Drew powędrował za jej wzrokiem i mruknął: - Bo jest twoim najlepszym przyjacielem. Odwróciła się. - Teraz ty jesteś moim najlepszym przyjacielem - zapewniła Drew. - Jestem twoim mężem, a on jest nadal przyjacielem. I to ty dałaś się przekonać innemu swojemu przyjacielowi, Ohrowi, że Richard naprawdę nie jest zakochany w mojej siostrze. Widzisz, Gabby - dodał pospiesznie Drew, przymrużywszy ciemne oczy - masz za dużo przyjaciół wśród mężczyzn. Roześmiała się z tego sygnału zazdrości męża, zapominając o Richardzie i związanym z jego osobą dylemacie. Pomimo groźnego wejrzenia Drew - udawanego czy też nie - nie mogła się powstrzymać, żeby się nie unieść i nie pocałować go. Tak bardzo go kochała, że naprawdę trudno jej było na długo oderwać od niego ręce, a on czuł to samo do niej. - Przestań - ostrzegł chrapliwym głosem - bo skorzystam z oferty Richarda, żeby przejął ster.

Uśmiechnęła się. To całkiem niezły pomysł. Trochę pieszczot z Drew w kajucie było zdecydowanie lepsze niż rozmyślanie o śmiertelnej pułapce czyhającej w Anglii na Richarda. Ale to zagrożenie wciąż tkwiło w jej myślach, bo Drew powiedział: - Lepiej byłoby zapytać, jak udało ci się mnie namówić na zabranie ich obu w tę podróż. Odwróciła się, żeby nie zauważył, jak się skrzywiła. Choć kochała Ohra i Richarda jak własną rodzinę, żałowała, że pozwoliła im płynąć razem z nimi. - To była spontaniczna decyzja, wiesz przecież - przypomniała jednak mężowi. - Kilka miesięcy temu, kiedy zaczynaliśmy planować tę podróż i Richard zapytał, czy może pojechać, odmówiłam. Ale potem, tuż przed naszym wypłynięciem, ojciec złamał nogę, co zatrzyma go w domu jeszcze przez miesiąc lub dwa. Zatrzymałoby także jego załogę, a sam wiesz, jakie kłopoty mogą sprawiać marynarze zbyt długo przytrzymani na lądzie i niemający nic do roboty. - No tak, ale tych dwóch mogłoby sobie znaleźć coś do roboty... przyznaj, że twój ojciec chciał ich znowu wysłać jako twoich strażników. On mi jeszcze nie ufa jako twojemu opiekunowi. - Chyba nie myślisz tak naprawdę. Przecież widzisz, jaki jest zachwycony swoim zięciem. Poza tym wcale mnie nie prosił, żeby ich zabrać, choć pewnie by to zrobił, gdyby taka myśl przyszła mu do głowy. Wiesz, że się o nich troszczy. Oni traktują mojego ojca jak kogoś z rodziny, i on w stosunku do nich czuje to samo. - Wiem, to jedna wielka i szczęśliwa rodzina. - Drew zaśmiał się cicho. - Wżeniłem się w nią, prawda?