ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Narzeczona diabła - Stephanie Laurens

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Narzeczona diabła - Stephanie Laurens.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Laurens Stephanie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 2,341 osób, 1962 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 549 stron)

Rozdział 1 Somersham, Cambridgeshire sierpień 1818 roku – Księ na jest wielce... wielce... hm, jest doprawdy niezwykle czarującą osobą. Jest taka... - pan Postlethwaite, pastor z Somersham, gestykulował zamaszyście z anielskim uśmiechem - taka kontynentalna, jeśli wie pani, co mam na myśli. Honoria Wethąrby, stojąca przy furtce domu pastora w oczekiwaniu na sprowadzenie dwukółki, ałowała, e tego nie wie. Wyciąganie informacji z miejscowego duchownego stanowiło zawsze jedno z pierwszych działań, które podejmowała, obejmując nowa posadę. Niestety, chocia jej potrzeba informacji była teraz bardziej paląca ni zwykle, uwagi pana Postlethwaite'a wydawały się zbyt mgliste, by z nich skorzystać. Skinęła głową zachęcająco i podchwyciła słowa, w których coś mogło się kryć. – Czy księ na urodziła się za granicą? – Księ na-wdowa - rozpromienił się pastor Postlethwaite. - Woli, by tak ją teraz nazywano. Ale czy jest i uclzoziemką? - Przekrzywiwszy głowę na bok, zastanawiał się nad tym. - Sądzę, e mo na tak powiedzieć. Urodziła się i wychowała we Francji. Ale przebywa wśród nas od tak dawna, e wydaje się, i wrosła w krajobraz. W rzeczy samej - zalśniły mu oczy -jest czymś na kształt gwiazdy w naszym ograniczonym świecie. Honoria z trudem sumowała kolejne fakty. Istniał jednak powód, dla którego musiała zebrać ich więcej.

– Czy księ na-wdowa nale y do tutejszej kongregacji? Nie widziałam tu adnych ksią ęcych herbów. - Rzucając okiem na ładny kamienny kościół za domem pastora, przypomniała sobie liczne inskrypcje upamiętniające zmarłych z najró niejszych arystokratycznych rodów, w tym jakichś tam przodków rodziny Claypole, której domownikiem stała się w ubiegłą niedzielę. Jednak nigdzie nie natrafiła na adne ksią ęce tablice z pomocnymi inskrypcjami zdradzającymi nazwisko i tytuł. – Niekiedy uczestniczy w nabo eństwach - odparł pastor. - Ale w Somersham Place znajduje się prywatna kaplica, w doprawdy pięknym miejscu. Kapelanem jest tam pan Merryweather. Księ na to bardzo pobo na osoba. - Pastor pokręcił głową. - Nie jest to, niestety, typowa cecha tej rodziny. Honoria z trudem powstrzymała się od zazgrzytania zębami. Jakiej rodziny? Polowała na tę informację od trzech dni. Skoro jej nowa pracodawczyni, lady Claypole, wydawała się pewna, e przeznaczeniem jej córki Melissy - obecnej podopiecznej Honorii -jest zostać kolejną księ ną, byłoby rozsądnie dowiedzieć się ile się tylko da o księciu i jego rodzinie. Pomogłoby w tym poznanie jego nazwiska. Z wyboru Honoria spędzała niewiele czasu w towarzystwie osób z wy szych sfer, ale dzięki długim listom od swego brata Michaela miała wiarygodne informacje o tym, co się obecnie działo wśród rodów tworzących elitarny krąg - krąg, w którym sama przyszła na świat. Gdyby poznała nazwisko, od razu wiedziałaby o wiele więcej. Jednak choć w niedzielę lady Claypole przez całą koszmarną godzinę z najdrobniejszymi szczegółami wyjaśniała, dlaczego to właśnie Melissa miałaby

zostać księ ną, nie wymieniła nazwiska ksią ęcego szczęściarza. Zakładając, e dość łatwo się tego dowie, Honoria nie wypytywała o to jej lordowskiej mości. Dopiero co poznała tę kobietę; obwieszczanie jej swojej niewiedzy nie wydawało się rozsądne. Po zaznajomieniu się z Melissą i jej młodszą siostrą Anna-bel odrzuciła stanowczo wszelką myśl o pytaniu dziewcząt. Okazywanie ignorancji wobec podopiecznych byłoby ściąganiem na siebie kłopotów. Z tego samego powodu powstrzymała się przed wypytywaniem słu by w Claypole Hall. Przekonana, e dowie się, czego tylko dusza zapragnie, gdy zjawi się na spotkaniu miejscowego kółka parafialnego, tak zorganizowała sobie popołudniowe wychodne, by pokrywało się z tym najbardziej u ytecznym spośród wiejskich zgromadzeń. Zapomniała, e w tak małej społeczności ksią ę i księ na-wdowa zawsze będą określani wyłącznie ty-tułami. Sąsiedzi wiedzieli, o kim mowa - a Honoria nadal nie! Niestety, wyraźna pogarda, z jaką inne panie postrzegały ksią ęce aspiracje lady Claypole, sprawiała te , e zadanie prostego pytania wydawało lic zbyt niezręczne. Niezra ona Honoria wytrwała na przydługim spotkaniu dotyczącym zgromadzenia liinduszy na wymianę wiekowego dachu kościoła, po czym przeszukała sam kościół, odczytując wszystkie tablice, jakie tylko udało jej się wypatrzyć. Wszystko na pró no. Wzięła głęboki oddech, szykując się do wyznania swojej niewiedzy. – Do jakiej... – Tu jesteś, Ralph! - Pani Postlethwaite z hałasem pojawiła się na ście ce. - Przykro mi, e przerywam, moja droga. - Kobieta uśmiechnęła się do Honorii, po czym spojrzała na swego mał onka. - Przyszedł chłopak od pani Mickleham. Starsza

pani prosi, ebyś zaraz do niej przyszedł. – A, tu panienka jest. Honoria odwróciła się i zobaczyła kościelnego ogrodnika prowadzącego narowistego siwka, którego stajenny z Claypole Hall zaprzągł do dwukółki. Zaciskając usta, Honoria uprzejmie skinęła pani Postlethwaite i minęła furtkę, którą pastor przytrzymał dla niej otwartą. Z cierpkim uśmiechem chwyciła lejce i pozwoliła ogrodnikowi pomóc sobie wsiąść do powozu. Pastor Postlethwaite uśmiechnął się. - Spodziewam się zobaczyć panią w niedzielę, panno Wetherby. Honoria przytaknęła dumnie. - Nic nie zdoła mnie powstrzymać, pastorze. I je eli do tej pory nie dowiem się, pomyślała odje d ając, kim jest ten szczęśliwy ksią ę, to pana nie puszczę, dopóki wszystkiego nie usłyszę! Pogrą ona w niewesołych rozmyślaniach, Honoria przejechała przez wieś; kiedy tylko ostatnie domostwa zostały w tyle, zdała sobie sprawę, e zbiera się na burzę. Spojrzała w górę i zobaczyła ciemne chmury nadciągające z zachodu. Poczuła przygniatające napięcie, a cię ko jej było oddychać. Spojrzawszy szybko przed siebie, Honoria skupiła uwagę na skrzy owaniu dróg. Droga do Chatteris prowadziła prosto, potem skręcała na północ, prosto w paszczę burzy; długa aleja do Claypole Hall to kolejne trzy mile. Uderzył ją podmuch zawodzącego szyderczo wiatru. Chciała ruszyć naprzód, ale siwek się zaparł. Opanowując konia, Honoria zbeształa sama siebie, e została we wsi tak długo. Nazwisko księcia nie było sprawą ycia i śmierci. Za to burza - owszem.

Jej spojrzenie padło na dró kę odchodzącą od głównej drogi przy drogowskazie. Biegła między ścierniskami, po czym kryła się w gęstym lesie pora- stającym niedu e wzniesienie. Powiedziano jej, e ta ście ka to skrót, którym mo na dotrzeć do alei wiodącej do Claypole Hall niemal tu przy samej bramie. Wydawało się, e ście ka daje Honorii jedyną szansę dotarcia do dworu przed rozpętaniem się burzy. Jeden rzut oka na kłębiące się na prawo chmury, piętrzące się niczym fale przypływu na niebie, wystarczył, by Honoria podjęła decyzję. Wyprostowała się, potrząsnęła lejcami i skierowała siwka na lewo. Koń ruszył naprzód ochoczo, wioząc ją przez złote pola, ciemniejące w miarę gęstnienia chmur. W cię kim i dusznym powietrzu rozległ się stłumiony huk. Honoria wpatrywała się przed siebie, w zbli ającą się linię drzew. Kłusownicy? Czy wychodziliby w taką pogodę, kiedy zwierzyna chowa się jak najgłębiej, kryjąc się przed burzą? Gdy tu przed nią pojawił się las, nadal głowiła się nad dziwnym odgło- sem. Siwek kłusował raźno i wkrótce powóz toczył się wśród drzew. Honoria postanowiła zignorować burzę i własny niepokój. Zajęła się rozmyślaniem o swych najnowszych chlebodawcach. Wątpiła, czy warto im poświęcać swe zdolności. No có , ebracy nie mogą wybierać, tak powiedziałaby ka da guwernantka. Na szczęście Honoria nie była w takiej sytuacji, jak inne nauczycielki. Była dostatecznie zamo na, by yć beztrosko. To był jej własny ekscentryczny wybór, by spokojne i wygodne ycie zamienić na takie, które pozwalało jej wykorzystywać własne zdolności. A to oznaczało, e mogła wybierać sobie pracodawców i zwykle czyniła to jak najbardziej trafnie. Jednak tym razem

wtrąciło się przeznaczenie i posłało ją do Claypole'ów. A rodzina Clay-pole nie zrobiła na niej dobrego wra enia. Wiatr nasilał się, zmieniając się w ogłuszające wycie, potem przycichł do ałosnego łkania. Gałęzie unosiły się i kołysały; konary ocierały się o siebie i trzeszczały. Honoria rozprostowała ramiona i znowu skupiła myśli na rodzinie Claypole - na Melissie, najstarszej córce, przyszłej księ nej. Honoria skrzywiła się. Melissa była nijaka i nieco opóźniona w rozwoju; blada, eby nie powiedzieć wręcz, e wyblakła. Je eli chodzi o zachowanie, wzięła sobie głęboko do serca maksymę: „Niech cię widzą, nie słyszą" - nigdy nie wypowiedziała samodzielnie dwóch słów naraz. A przynajmniej nie inteligentnych słów. Jedyna rzecz z klasą, jaką Honoria na razie u niej odkryła, to był jej powóz, bezpretensjonalnie elegancki - nad całą resztą będzie trzeba cię ko popracować, eby Melis-sa spełniła stawiane jej wymogi. W dodatku wymogi ksią ęce. Czerpiąc otuchę z irytacji, która odwracała jej myśli od tego, czego nie mogła dojrzeć przez gęsty baldachim liści nad głową, odsunęła równie na bok nękające ją pytanie o to samość księcia, by zastanowić się nad cechami przypisywanymi przez lady Claypole temu tajemniczemu mę czyźnie. Był on rozwa nym i znakomicie prosperującym posiadaczem ziemskim; dojrzałym, lecz nie starym, gotowym - jak zapewniała jej lordowska mość -ustatkować się i zacząć zapełniać pokój dziecinny małymi lokatorami. Po prostu ideał bez najmniejszej skazy. Z obrazu, jaki stworzyła jej lordowska mość, wyłaniał się spokojny, powa ny, nieśmiały osobnik, niemal odludek. To ostatnie określenie

dodała Honoria od siebie; nie potrafiła sobie wyobrazić adnego innego księcia, który chciałby ubiegać się, jak twierdziła lady Claypole, o rękę Melissy. Siwek szarpnął się. Honoria naprę yła lejce. Minęli rozwidlenie dwóch ście ek; obie szybko niknęły w gęstwinie drzew. Tymczasem leśna droga na wzniesieniu ostro skręcała w lewo, a za zakrętem nie było widać dosłownie nic. Potrząsając łbem, siwek pędził przed siebie co sił. Honoria przytrzymała lejce przed zakrętem i zobaczyła, e droga przestaje się wznosić. Na płaskim terenie siwek wyrwał się do przodu. Honoria poczuła, jak lejce prześlizgują się jej między palcami. Zaklęła, energicznie zamachnęła się i chwyciła mocno lejce; zapierając się, zmagała się ze zwierzęciem. Koń wydawał się spłoszony. Honoria nawrzeszczała na niego, przez chwilę nie zwa ając na wypowiadane słowa. Serce łomotało jej w piersi, ale zdołała opanować konia. Nagle stanął jak wryty i zar ał. Honoria zmarszczyła brew. Nie było jeszcze słychać grzmotów. Spojrzała na drogę. Dostrzegła ciało le ące bezwładnie na poboczu. Czas stanął w miejscu, zamarł nawet wiatr. Honoria wpatrywała się w ciało. – Wielki Bo e... Na jej szept westchnieniem odpowiedziały liście. Nad drogą unosiła się metaliczna woń świe ej krwi. Siwek zaczął się zbli ać do le ącej postaci, ale Honoria powstrzymała go, korzystając z okazji, by przełknąć ślinę i rozluźnić ściśnięte gardło. Nie musiała się wpatrywać, by widzieć powiększającą się ciemną, lśniącą kału ę obok ciała. Mę czyzna został raniony niedawno - mógł jeszcze yć. Honoria wydostała się z dwukółki. Siwek stał spokojnie z opuszczoną głową, ona tymczasem przeszła na pobocze, owinęła lejce wokół gałęzi i zawiązała mocny węzeł. Zdjęła

rękawiczki i wsunęła je do kieszeni. Potem odwróciła się i odetchnąwszy głęboko, ruszyła przed siebie. Mę czyzna nadal ył. Zauwa yła to, kiedy tylko przyklęknęła przy nim na trawie. Oddychał z trudem i chrapliwie. Le ał na boku, zgięty wpół. Ho-noria chwyciła go za prawe ramię i przewróciła na plecy. Jego oddech stał się swobodniejszy, ale ona ledwie to zauwa yła. Nie mogła oderwać wzroku od dziury o postrzępionych krawędziach, szpecącej lewy bok jego jego płaszcza. Wraz z ka dym urywanym oddechem mę czyzny z rany wypływała krew. Honoria musiała zatamować krwawienie. Spojrzała w dół i ju trzymała w ręku chusteczkę. Kolejne spojrzenie na ranę potwierdziło, e to nie wystarczy. W pośpiechu zdjęła z szyi mieniący się jedwabny szal, który nosiła na zielonkawobrązowej sukni, i zwinęła z niego tampon. Uniosła nasiąknięty krwią płaszcz mę czyzny, nie ruszając jednak rozdartej koszuli, i przycisnęła ten prowizoryczny opatrunek do ziejącej rany. Dopiero wtedy spojrzała na twarz tego człowieka. Był młody - na pewno zbyt młody, by umierać. Miał bladą twarz. Jego regularne rysy nadal nosiły ślady młodzieńczej delikatności. Gęste, zmierzwione brązowe włosy opadały na szerokie, brązowe brwi, okalające lukiem zamknięte oczy. Lepka wilgoć narastała pod palcami Honorii; chusteczka i szal nie mogły zatamować bezlitosnego upływu krwi. Spojrzała na krawat młodzieńca. Odpięła szpilkę, przytrzymującą fałdy płótna, rozwiązała węzeł, zwinęła tkaninę i przycisnęła ten gruby tampon do rany. Pochylała się właśnie nad swoim pacjentem, kiedy uderzył piorun.

Głęboki dźwięczny grzmot przeszył powietrze. Siwek zar ał i pędem ruszył przed siebie; wraz z tętentem kopyt rozległ się głośny trzask. Z łomoczącym sercem Honoria bezradnie patrzyła za pędzącym w dal powozem. Gałąź, nadal obwiązana lejcami, podrygiwała za nim w dzikich podskokach. Błyskawica przecięła niebo. Gruby baldachim z liści przyćmił błysk, ale i tak drogę zalało jaskrawe, białe światło. Honoria mocno zacisnęła powieki, całą siłą woli nie dopuszczając do siebie wspomnień. Dobiegł ją cichy jęk. Otworzyła oczy i popatrzyła w dół, ale jej podopieczny nadal był nieprzytomny. – Wspaniale. Rozejrzała się dokoła. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Była sama w lesie, wśród drzew, z dala od schronienia, bez środka transportu, w okolicy, którą po raz pierwszy w yciu zobaczyła cztery dni temu; do tego burza szarpała konarami drzew - a obok niej le ał cię ko ranny człowiek. Jak, na Boga, mogła mu pomóc? W głowie miała straszliwą pustkę. W tej pustce zadudnił odgłos końskich kopyt. Z początku Honoria pomyślała, e śni, ale dźwięk narastał, stawał się wy- raźniejszy i bli szy. Oszołomiona poczuciem ulgi, Honoria podniosła się. Przesunęła się na drogę, przytrzymując tampon koniuszkami palców i nasłuchując szybko zbli ającego się odgłosu kopyt. W ostatniej chwili wyprostowała się, odwróciła i śmiało stanęła na środku drogi. Ziemia zadr ała. Honorię otoczył grzmot. Spojrzawszy w górę, ujrzała śmierć. Potę ny czarny ogier zar ał i stanął dęba. Podkute elazem kopyta śmignęły tu koło jej głowy. Na grzbiecie tej bestii siedział mę czyzna, dla którego ten koń był

godnym tłem - ze zmierzchu wyłoniły się ramiona okryte czernią; do tego grzywa ciemnych włosów, ostre rysy twarzy. Szatan. Kopyta ogiera zadudniły na ziemi, mijając Honorię ledwie o parę centymetrów. Rozwścieczone, dyszące zwierzę szarpało wodze, błyskając białkami oczu. Próbowało obrócić w jej stronę swój wielki łeb; powstrzymane, znów usiłowało stanąć dęba. Muskuły w ramionach jeźdźca i w jego smukłych udach, przyciśniętych do boków ogiera, napięły się. Przez moment, który wydawał się wiecznością, człowiek i zwierzę toczyli bój. Potem zapadła cisza, ogier potwierdził swoją pora kę długim, przejmującym, chrapnięciem. Z sercem w gardle Honoria podniosła wzrok na twarz jeźdźca - i napotkała jego oczy. Nawet w ciemności była pewna ich barwy. Blada, przejrzysta zieleń. Wydawały się stare jak sam świat i wszystkowidzące. Du e, osadzone głęboko pod mocno wygiętymi czarnymi brwiami, dominowały w całej impoującej twarzy. Ich spojrzenie było przejmujące, hipnotyzujące - nieziemskie. W tamtej chwili Honoria była pewna, e to sam diabeł przybył, by upomnieć się o jednego ze swoich. I o nią. Potem powietrze wokół niej stało się niebieskie. Rozdział 2 – Do kroćset diabłów, co ty wyczyniasz, kobieto?

Pytanie, kończące wiązankę wyjątkowo pomysłowych przekleństw, wypowiedziane z mocą dostateczną, by powstrzymać nawet burzę, otrzeźwiło Honorię. Skupiła uwagę na władczej postaci spoglądającej na nią z grzbietu niespokojnego ogiera, po czym z godnością przesunęła się na bok, wskazując ręką na ciało na poboczu. – Natknęłam się na niego kilka minut temu. Został postrzelony, a ja nie mogę zatrzymać krwawienia. Wzrok jeźdźca spoczął na nieruchomej postaci. Usatysfakcjonowana Honoria odwróciła się i pospieszyła znów do rannego, ale zdała sobie sprawę, e jeździec się nie poruszył. Spojrzała do tyłu i zobaczyła, jak jego szeroka pierś okryta czymś, co teraz rozpoznała jako ciemny surdut do konnej jazdy, nadyma się w niesamowicie głębokim westchnieniu. Mę czyzna przeniósł wzrok na nią. – Proszę przycisnąć ten tampon, mocno! Nie sprawdzając, czy rozkaz został spełniony, zsunął się z konia ruchem zdradzającym tyle siły, e Honoria znów zadr ała. Szybko wróciła do pacjenta. – Tak właśnie cały czas robię - mruknęła, opadając na kolana i przyciskając obie dłonie do opatrunku. Jeździec, zajęty uwiązywaniem konia do drzewa, zerknął na nią. – Proszę się nad nim pochylić i uciskać ze wszystkich sił. Honoria zmarszczyła brew, ale przysunęła się bli ej i posłusznie wykonała polecenie. W jego głosie pobrzmiewał ton nieznoszący sprzeciwu. Honoria liczyła na pomoc przy rannym, stwierdziła więc, e nie czas teraz na okazywanie urazy.

Usłyszała, jak mę czyzna podchodzi; kroki twardo zadudniły na ubitej ziemi. Potem zwolniły, jakby się wahał, wreszcie ucichły. Ju miała się obejrzeć, kiedy mę czyzna znowu ruszył. Podszedł do rannego od drugiej strony, omijając wielką kału ę krwi. Przykucnął i popatrzył na młodzieńca. Honoria spojrzała na niego spod spuszczonych rzęs. Z bliska jego twarz nie wyglądała ani trochę inaczej. Je eli ju , to tylko tyle, e teraz jego surowe, kanciaste rysy, patrycjuszowski nos oraz usta - długie, wąskie, prowokacyjnie ruchliwe - były jeszcze bardziej wyraziste. Włosy miał naprawdę czarne jak bezksię ycowa noc, gęste i falujące; oczy, utkwione w ich wspólnym podopiecznym, przesłaniały opada- jące cię ko powieki. Co do reszty jego postaci, Honoria stwierdziła, e rozsądniej się nie przyglądać -musiała skupić całą uwagę na rannym. – Chcę zobaczyć tę ranę. Czy by dosłyszała dr enie w jego mrocznym głosie, tak głębokim, e odbił się w niej echem? Honoria zerknęła przelotnie na swojego wybawcę. Wyraz jego twarzy nie zdradzał uczuć, nie ukazywał ani śladu emocji... Nie, musiała sobie tylko wyobrazić to dr enie głosu. Uniosła nasiąknięty tampon; mę czyzna pochyli! się ni ej, przechylając ramię, by na ranę padło nieco światła. Chrząknął, potem skinął głową i przysiadł na piętach, kiedy na powrót układała opatrunek. Spojrzawszy w górę, Honoria zobaczyła, jak mę czyzna marszczy brwi. Potem jego cię kie powieki uniosły się i ich spojrzenia się spotkały. Raz jeszcze uderzył ją widok jego dziwnych oczu, zdumiała ich głęboka mądrość. Przetoczył się grzmot. Echo jeszcze nie wybrzmiało, kiedy kolejna błyskawica

rozjaśniła mrok. Honoria wzdrygnęła się, starając się zapanować nad oddechem. Ponownie skupiła uwagę na swym wybawcy, który nie spuszczał z niej spojrzenia. Krople deszczu zaszeleściły wśród liści i zaczęły rozpryskiwać się na zakurzonej drodze. Mę czyzna spojrzał w górę. – Będziemy musieli znaleźć jemu i sobie dach nad głową. Burza ju prawie tu dotarła. Podniósł się, rozprostowując długie nogi. Honoria, nadal na kolanach, musiała prześlizgnąć się wzrokiem po cholewach jego butów i długich, muskularnych udach, smukłych biodrach i wąskiej talii, a potem po szerokiej piersi, by dotrzeć do jego twarzy. Mę czyzna był wysoki, potę ny, szczupły, gibki, choć mocno umięśniony - wywierał niezwykle silne wra enie. Nagle zaschło jej w ustach i poczuła, e opanowanie ją opuszcza. – A dokładnie, gdzie? Całe mile dzielą nas od czegokolwiek. Jej wybawca spojrzał w dól, skupiając przeszywający wzrok na jej twarzy. Pewność siebie Honorii osłabia. – Czy nie mam racji? Mę czyzna spojrzał pomiędzy drzewa. - Tu niedaleko jest chata gajowego. Prowadzi tam ście ka. A więc to miejscowy. Honoria odetchnęła z ulgą. – Jak go przeniesiemy? – Ja go zaniosę. - Nie dodał słowa „oczywiście", ale ona je usłyszała. Potem mę czyzna skrzywił się. -Ale powinniśmy lepiej opatrzyć tę ranę, zanim się go podniesie.

Zdjął surdut, narzucił go na najbli szą gałąź i zaczął zdzierać z siebie koszulę. Honoria natychmiast przeniosła wzrok na rannego. Po chwili przed jej nosem pokazały się długie, opalone palce, trzymające koszulę z delikatnego płótna. – Niech pani zwinie koszulę i go nią obwią e. Honoria zmarszczyła brwi. Wzięła koszulę w dłoń, po czym spojrzała w górę, prosto w twarz mę czyzny, celowo ignorując jego potę ną, opaloną, nagą pierś i zdobiące ją czarne, kręcone owłosienie. – Je eli zastąpi mnie pan tutaj i będzie patrzył tylko na ranę, oferuję moją halkę. Będziemy potrzebowali więcej materiału na opatrunki. Jego kruczoczarne brwi uniosły się, po czym skinął głową i przykucnął, przyciskając tampon silnymi palcami. Honoria cofnęła dłoń i wstała. W pośpiechu, starając się nie myśleć, co robi, przeszła na drugą stronę drogi. Odwróciła się w stronę drzew, zadarła spódnicę i pociągnęła tasiemki mocujące jej cieniutką płócienną halkę. – Sądzę, e nie ma pani w zwyczaju nosić pantalonów. Tłumiąc okrzyk, Honoria zerknęła przez ramię, ale jej demoniczny wybawca nadal spoglądał w przeciwną stronę. Kiedy nie odpowiedziała, dodał: – Mielibyśmy więcej materiału. Halka zjechała w dół po nagich nogach Honorii. – Niestety, nie mam - odparła cicho. Uwolniła się z halki, podała mu ją zamaszystym ruchem i odsunęła się na drugą stronę drogi. Wzruszył ramionami. – No có , nie mogę powiedzieć, ebym sam był ich wielbicielem.

Sam pomysł wydał się jej komiczny. Po chwili Honoria odzyskała zimną krew i klękając, posłała mu piorunujące spojrzenie; na pró no jednak, bo jego wzrok utkwiony był w twarzy rannego młodzieńca. Z ymając się w duchu, Honoria przypisała nieprzystojny komentarz jakiemuś głęboko zakorzenionemu przyzwyczajeniu. Zwinęła halkę razem z koszulą; mę czyzna odsunął rękę, a Honoria doło yła gruby zwitek na wierzch poprzedniego, który ju zdecydowanie nie wystarczał. – Proszę zostawić rękawy zwisające luźno. Ja go podniosę, a pani sięgnie w dół i mocno je zwią e. Honoria zastanawiała się, jak mę czyzna poradzi sobie z dźwiganiem wysokiego i cię kiego podopiecznego. Odpowiedź okazała się niezwykle prosta: podniósł ciało i wyprostował się jednym płynnym ruchem. Ona tak e wstała. Mę czyzna przyciskał młodzieńca do piersi. Honoria trzymała ju jeden rękaw i szukała drugiego. Jej palce musnęły przy tym rozgrzaną skórę; mięśnie mę czyzny napięły się w odpowiedzi. Udała, e nic nie zauwa a. Znalazła oporny rękaw i przyciągnęła go, zawiązując mocny, plaski węzeł. Jej wybawca powoli wypuścił powietrze. Przez moment jego dziwne oczy zabłysły. - Idziemy. Pani musi poprowadzić Sulejmana. - Ruchem głowy wskazał czarną bestię skubiącą trawę przy dró ce. Honoria spojrzała na ogiera. - Sulejman był zdradzieckim Turkiem. – Rzeczywiście. Przeniosła wzrok na mę czyznę. - Pan mówi powa nie, prawda? Nie mo emy go tutaj zostawić. Je eli się zerwie, spłoszony przez burzę, mo e

coś uszkodzić. Albo kogoś. Nie do końca przekonana, Honoria zdjęła jego surdut z gałęzi. Przyjrzała się ogierowi. - Jest pan pewien, e on nie ugryzie? - Kiedy odpowiedź nie padła, odwróciła się i spojrzała na swego wybawcę ze zdumieniem. - I pan oczekuje, e ja...? – Proszę tylko wziąć wodze, on będzie posłuszny. - W jego głosie dało się wyczuć tyle męskiej irytacji i zniecierpliwienia, e Honoria przeszła na drugą stronę drogi... choć niepewnym krokiem. Spojrzała na ogiera, a on zadziornie spojrzał na nią. Nie pozwalając, by onieśmielił ją... koń, Honoria wetknęła surdut pod siodło i chwyciła wodze. Trzymając je mocno, powoli ruszyła drogą. Nagle musiała stanąć, bo ogier nie ruszył się z miejsca. – Sulejman, idź. Na ten rozkaz olbrzymi koń ruszył naprzód. Honoria popędziła przodem, starając się znajdować poza zasięgiem zębów bestii. Mę czyzna, ogarnąwszy tę scenę jednym spojrzeniem, odwrócił się i pomaszerował naprzód. Weszli głęboko w najbardziej zwartą część lasu; nad ich głowami gęste listowie splatało się w baldachim. Wiatr, jak gdyby ćwicząc przed nawałnicą, po- trząsał liśćmi i strącał im na głowy kaskady kropel. Honoria obserwowała, jak jej wybawca manewruje swym osobliwy brzemieniem na wąskim zakręcie ście ki. Kiedy się wyprostował, muskuły na jego grzbiecie napięły się, prę ąc się pod gładką skórą. Pojedyncza kropla deszczu spadła na opalone ramię, zalśniła na nim i powoli spłynęła w dół, po plecach mę czyzny. Honoria śledziła ją wzrokiem przez cały czas;

kiedy kropla znikła pod paskiem, przełknęła ślinę. Dlaczego ten widok tak na nią zadziałał, nie rozumiała. Nagie męskie torsy, oglądane od dzieciństwa na polach czy w kuźni, nigdy przedtem nie wywoływały u niej kłopotów z oddechem. Przyznała jednak w duchu, e nie pamięta widoku piersi takiej, jak ta. Mę czyzna obejrzał się. Skąd się pani wzięła sama na tej drodze? - Zatrzymał się na moment, poprawił ciało młodzieńca w ramionach i ruszył dalej. – Właściwie nie byłam tutaj pieszo - wyjaśniła Honoria jego plecom. - Wracałam powozem z wioski. Zobaczyłam, e nadciąga burza i wolałam pojechać na skróty. – Powozem? – Kiedy zobaczyłam ciało, zeszłam, eby się zorientować. Przy pierwszym uderzeniu pioruna koń się spłoszył. – Ach, tak... Honoria zmru yła oczy. Nie widziała, e mę czyzna Wzniósł wzrok do nieba, ale wiedziała, e tak zrobił. – Węzeł się nie rozwiązał. Złamała się gałąź, do której przywiązałam lejce. Mę czyzna spojrzał w jej stronę; choć jego twarz nadal nie zdradzała adnych emocji, jego usta nie były nie ju tak idealnie proste. – Rozumiem. Najbardziej nic nieznaczące słowo, jakie kiedykolwiek słyszała. Honoria wykrzywiła się do jego irytujących pleców i wlokła się za nim w nieznośnej ciszy. Pomimo niesionego cię aru szybko posuwał się na-przód; zaś ona, w swoich cienkich trzewiczkach koźlej skórki, nieprzeznaczonych do marszu po nierównym terenie,

ślizgała się i potykała, starając się dotrzymać mu kroku. Niestety, choć burza nasilała się z ka dą chwilą, Honoria nie była w stanie utrzymać tempa, jakie narzucił. Chwila goryczy ostudziła ją. Od pierwszej chwili, kiedy spotkała swego wybawcę, odczuwała irytację i urazę. On był obcesowy, wyraźnie arogancki - w pewien trudny do opisania sposób był po prostu nie do zniesienia. Jednak robił to, co nale ało zrobić, szybko i skutecznie. Powinna być wdzięczna. Lawirując między wystającymi korzeniami drzew, doszła do wniosku, e najbardziej dra ni ją jego władcza postawa. Nie spotkała wcześniej nikogo obdarzonego taką charyzmą - jak gdyby jego niekwestionowanym prawem było przewodzić, rozkazywać i być słuchanym. Oczywiście, będąc tym, kim była -sama przyzwyczajona, by to jej słuchano - Honoria nie lubiła takiej postawy. Przyłapała się na tym, e jej wzrok ponownie przykleił się do jego pleców i e zauroczyła ją kocia prę ność jego mięśni. Irytacja znów w niej zawrzała i Honoria uchwyciła się jej dla własnego bezpieczeństwa. Ten mę czyzna był nie do zniesienia - pod ka dym względem. Obejrzał się i dostrzegł jej chmurny wyraz twarzy, zanim zdą yła go ukryć. Uniósł brew; ich oczy spotkały się, po czym on spojrzał przed siebie. – Jesteśmy prawie na miejscu. Honoria, której brakowało tchu, odetchnęła spokojniej. Z ulgą zrobiła wściekły grymas. Kim on jest, u diabła? Z pewnością d entelmenem - świadczyły o tym koń, ubiór, maniery. Mimo to jednak, kto wie? Honoria przemyślała swoje odczucia, potem przemyślała je jeszcze raz, ale nie dostrzegła u siebie nawet śladu skrywanej obawy; była całkowicie pewna,

e jest przy nim bezpieczna. Sześć lat pracy w charakterze guwernantki doskonale wyostrzyło jej instynkt - nie wątpiła w to, co jej podpowiadał. Kiedy znajdą schronienie, nastąpi prezentacja. Jako dobrze wychowana dama nie powinna domagać się poznania jego nazwiska, to do niego nale y obowiązek przedstawienia się. Nagle zalegające pod drzewami ciemności przejaśniły się; jeszcze dziesięć kroków i znaleźli się na du ej polanie. Przed nimi, na tle drzew, stała drewniana CHAtka kryta strzechą. Honoria zauwa yła, e przy niej łącza się dwie ście ki do konnych przeja d ek. Jej wybawca, wydłu ając krok, skierował się do drzwi chatki. – Z boku jest coś w rodzaju stajni. Niech pani uwią e tam Sulejmana. - Rzucił przelotne spojrzenie w jej stronę. - Do czegoś, co się nie złamie. Spojrzenie, którym mu odpowiedziała, odbiło się od jego pleców. Przyspieszyła kroku, poganiana nasilającymi się podmuchami wiatru. Liście wirowały jak tańczący derwisze, czepiając się jej spódnicy; czarna bestia kroczyła tu za nią. Stajnia była zaledwie prymitywną szopą dobudowaną do chaty. Honoria usilnie szukała wystającego kawałka drewna, który nadawałby się na palik do przywiązani i konia. – Nie jest to zapewne to, do czego przywykłeś -powiedziała do swojego czworono nego podopiecznego - ale musisz się tym zadowolić. - Udało jej się znaleźć elazny pierścień przymocowany do ściany chaty. - O, proszę! Przewinęła przez niego wodze i z całej siły zacisnęła węzeł. Chwyciła surdut i ju miała się odwrócić, kiedy potę ny czarny łeb przysunął się do niej, łypiąc ogromnym okiem z wyrazem przedziwnej wra liwości. Honoria raźno poklepała

czarne chrapy. – Stój spokojnie. Po tej mądrej radzie uniosła rąbek spódnicy i pospieszyła do drzwi chaty. Burza wybrała akurat ten moment, by rozedrzeć niebo na dwoje - huknął gwałtowny grzmot, uderzyła błyskawica, rozległ się piskliwy krzyk wiatru... i Honorii. Wpadła do środka przez otwarte drzwi, okręciła się, zatrzasnęła je i z zamkniętymi oczyma oparła się o nie całym cię arem; dr ącymi dłońmi przyciskała do piersi surdut. Deszcz bębnił o dach i rozpryskiwał się na deskach za jej plecami. Wiatr szarpał okiennicami, skrzypiały krokwie. Serce Honorii łomotało. Pod powiekami wcią widziała białe światło, które -jak wiedziała - niosło śmierć. Chwytając z trudem oddech, zmusiła się do otworzenia oczu. Zobaczyła swojego wybawcę stojącego z młodzieńcem w ramionach nad pryczą zbitą z surowych desek. W chacie było ciemno, rozświetlało ją tylko mdłe światło wpadające przez listewki okiennic. – Niech pani zapali świecę, a potem tu przyjdzie i przygotuje posłanie. To proste polecenie popchnęło Honorię do działania. Minęła stół, który dominował w jednoizbowej chacie. Świeca tkwiła w prostym świeczniku, obok niej le ała podpałka. Odło ywszy na bok surdut, skrzesała iskrę i zapaliła świecę. Łagodne światło zalało izbę. Zadowolona Honoria podeszła do pryczy. Maleńką chatkę wypełniał osobliwy zestaw mebli -przy kamiennym kominku stał stary fotel, naprzeciwko niego wielkie rzeźbione krzesło z wyblakłym obiciem. Krzesła, proste łó ko i stół zajmowały większość miejsca; kufer i dwie proste komody zasłaniały ściany. Łó ko stało wezgłowiem do ściany. Honoria sięgnęła po schludnie zło one

koce. – Kto tutaj mieszka? – Gajowy. Ale w sierpniu przebywa w lasach koło Earith. To jego zimowa siedziba. Mę czyzna pochylił się, by poło yć swój cię ar, kiedy tylko Honoria zaścieliła łó ko kocem. – Chwileczkę! Będzie mu wygodniej, je eli zdejmiemy mu płaszcz. Nieziemskie oczy skierowały się na nią, potem na ciało młodzieńca. – Niech pani spróbuje zdjąć rękaw. Honoria uwa ała, eby nie przywiązać płaszcza, kiedy mocowała prowizoryczny opatrunek. Teraz pociągnęła delikatnie; rękaw zsuwał się cal po calu. – Proszę ciągnąć mocniej, on w tej chwili nic nie poczuje. Tak zrobiła; wspólnymi siłami, szarpiąc i ciągnąc, zdolali uwolnić jedno ramię. Z westchnieniem ulgi mę czyzna poło ył ciało na posłaniu, ściągając z młodzieńca płaszcz, kiedy tylko miał ju wolne ręce. Oboje stali przez chwilę, wpatrując się w śmierlelnie bladą twarz otuloną wyblakłym kocem. Rozległ się trzask błyskawicy. Honoria drgnęła i spojrzała na swojego wybawcę. – Czy nie powinniśmy sprowadzić doktora? Przetoczył się grom, a huk odbijał się echem. Mę czyzna odwrócił głowę; cię kie powieki uniosły się i jego dziwne oczy spoczęły na niej. W ich czystej zieleni - ponadczasowej, niezdradzającej wieku, przesłoniętej bezbrze nym smutkiem - Honoria wyczytała odpowiedź. – On nie wydobrzeje, prawda?

Intensywne spojrzenie ześlizgnęło się z niej. Czarna czupryna mę czyzny zakołysała się, gdy zdecydowanie pokręcił głową. – Jest pan pewien? - zapytała, chocia domyślała się, e to prawda. Jego długie wargi wygiął grymas. – Śmierć i ja dobrze się znamy. - Te słowa zawisły w nagle zmro onym powietrzu. Honoria była wdzięczna, kiedy wyjaśnił: - To było pod Waterloo. Wielkie zwycięstwo, jak nam potem powiedziano. Piekło na ziemi dla tych, którzy przez to przeszli. Jednego dnia zobaczyłem więcej umierających ludzi ni jakikolwiek zdrowy na umyśle człowiek widzi przez całe ycie. Jestem pewien. - Grzmot niemal zagłuszył jego słowa - On nie przetrzyma tej nocy. Odpowiedziała mu cisza. Honoria wierzyła mu; jego przygnębiony ton nie pozostawiał cienia wątpliwości. – Widziała pani ranę i wcią tryskającą krew? Kula naruszyła serce, a mo e którąś z wa nych tętnic w pobli u. To dlatego nie mo emy zatamować krwawienia. – Wskazał ręką na opatrunek przesiąknięty krwią. -Z ka dym uderzeniem serca jest bli szy śmierci. Spoglądając na niewinną twarz młodzieńca, Honoria powoli wciągnęła powietrze w płuca. Potem obejrzała się na swojego wybawcę. Nie była pewna, czy wierzyć jego beznamiętnemu wyrazowi twarzy. Jego stoicyzm podsycał tylko jej podejrzenia... rozniecał współczucie. Mę czyzna pochylił się, czarne brwi ściągnęły się, kiedy chwycił płaszcz młodzieńca. Honoria patrzyła, jak przygląda się guzikowi obok krwawej dziury po kuli.

– Co to takiego? – Kula ześlizgnęła się po guziku, widzi pani? -Podniósł guzik do światła, tak eby mogła zobaczyć jego wgniecioną krawędź. Zmierzywszy wzrokiem odległości na płaszczu i na ciele młodzieńca, dodał: - Gdyby nie ten guzik, byłby to strzał prosto w serce. Honoria skrzywiła się. – Być mo e szkoda. - Kiedy mę czyzna spojrzał na nią dziwnie pustymi zielonymi oczyma, zaczęła bezradnie gestykulować. - Mam na myśli to, e w tych okolicznościach... Powolna śmierć, zamiast szybkiej. Mę czyzna nic nie odpowiedział, ale nadal pochylał się nad guzikiem. Honoria zacisnęła wargi, próbując poskromić impuls, ale na pró no. – I có ? – I có ... - Zawahał się, po czym zaczął mówić: - Precyzyjny strzał w samo serce z pistoletu o długiej lufie. Mały otwór, nie była to więc śrutówka ani nawet pistolet kawalerzysty. Z bezpiecznej odległości... Gdyby bardziej z bliska, zostałoby więcej prochu. To niemały wyczyn. Oddanie takiego strzału wymaga nie lada umiejętności. – I nie lada bezwzględności, jak sądzę. Tego tak e. Deszcz bębnił o ściany i okiennice. Honoria wyprostowała się. – Je eli rozpali pan ogień, zagrzeję trochę wody i obmyję go nieco z krwi. - Ta propozycja ściągnęła M,i nią zdumione spojrzenie. Wzrok Honorii pozoslał niewzruszony. - Je eli ma umrzeć, niech przynajmniej umiera czysty. Przez chwilę myślała, e mę czyzna jest wstrząśnięty jej słowami. Miała

wra enie, e nie mo e oderwać od niej oczu. Potem skinął głową, tak wyraźnie udzielając jej zgody, e nie miała wątpliwości, i uwa ał się za opiekuna rannego młodzieńca. Honoria podeszła do paleniska, a on ruszył za nią, stąpając wyjątkowo cicho jak na tak wysokiego człowieka. Zatrzymawszy się, Honoria zerknęła przez ramię - i omal serce nie wyskoczyło jej z gardła, kiedy zobaczyła, e stanął tu obok niej. Był potę nym mę czyzną, wy szym, ni jej się przedtem wydawało. Ona była wysoką kobietą, ale len człowiek przewy szał ją przynajmniej o głowę, zasłaniając jej całe światło świecy; jego skrytą w cieniu wyrazistą twarz, niczym mroczna korona, wieńczyły kruczoczarne włosy. Wyglądał jak Ksią ę Ciemności we własnej osobie; po raz pierwszy w yciu Honoria poczuła się mała, krucha, niesłychanie bezbronna. – Przy stajni jest pompa. Sięgnął, omijając ją; światło świecy zatańczyło na wspaniale rzeźbionych muskułach jego ramienia, kiedy zdejmował imbryk z haczyka. – Lepiej sprawdzę te , co z Sulejmanem, ale najpierw rozpalę ogień. Honoria pospiesznie usunęła się na bok. Dopiero kiedy mę czyzna przykucnął koło piecyka, układając polana, zaczęła znów oddychać normalnie. Słyszany z bliskiej odległości jego głos wibrował jej w głowie; było to zdecydowanie niepokojące doznanie. Dopóki nie rozpalił w piecu, Honoria konsekwentnie przyglądała się komodom, odkrywając przy okazji czyste ręczniki i puszkę z herbatą. Usłyszała, jak mę czyzna przechodzi obok; sięgnął wysoko i zdjął wiadro wiszące na haku. Rozległ