Prolog
19 grudnia 1776
Klasztor des Jardineires de Marie, Pary
Północ minęła jak z bicza strzelił. Kiedy klasztorny dzwon wybił ponownie,
Helena stała w drzwiach infirmerii. Trzecia nad ranem. Ariele, jej młodsza
siostra, w końcu zasnęła, gorączka spadła i mo na było dziewczynkę zostawić w
rękach siostry Artemis. Helena ruszyła do swojej celi na zasłu ony wypoczynek.
Czuła ogromną ulgę.
Otuliła się wełnianym szalem. Noc była zimna, bezchmurna. Drewniane
chodaki stukały cicho po kamiennym dziedzińcu. Helena miała na sobie jedynie
koszulę nocną i szlafrok - siostra dy urna wyrwała ją ze snu, by pomogła przy
siostrze.
Zdrowy rozsądek kazał się śpieszyć; szal nie chronił przed zimnem. Mimo
to szła powoli, podziwiając skąpane w blasku księ yca ogrody klasztoru, który
był jej domem przez ostatnie dziewięć lat.
Wkrótce, jak tylko Ariele wydobrzeje i będzie mogła podró ować, Helena
wyjedzie stąd na zawsze. Trzy miesiące temu skończyła szesnaście lat, otwierała
się przed nią przyszłość - debiut na salonach, a potem aran owane mał eństwo z
bogatym arystokratą. Tak to właśnie wyglądało w wy szych sferach, a hrabina
d'Lisle, pani rozległych ziem w Camargue, w dodatku spokrewniona między in-
nymi z rodem de Mordaunt, była łakomym kąskiem.
Konary potę nej lipy rzucały złowrogie cienie, Helena minęła je pośpiesznie
i znów znalazła się w świetle księ yca. Przystanęła i podniosła głowę. Spojrzała
na bezkresne, rozgwie d one niebo. Czuła, e spływa na nią spokój. Zaledwie
kilka dni pozostało do Bo ego Narodzenia i klasztor był niemal pusty, bo córki
mo nych rozjechały się na święta. Zostały tylko ona i Ariele. Mała
rozchorowała się, a Helena nie chciała zostawiać siostry samej. Ariele miała tu
wrócić w lutym, by wraz z innymi dziewczynkami kontynuować naukę. Do tego
czasu...
Ogród wydawał się uśpiony, a rośliny skąpane w srebrzystej poświacie,
płynącej wprost z bezchmurnego nieba. Nad głową migotały gwiazdy, niczym
diamenty rozrzucone na aksamitnym całunie nocy. Tu przed oczami rysowały
się kamienne ściany klasztoru - znajomy, kojący widok.
Nie była pewna, co ją czeka na zewnątrz. Odetchnęła głęboko, nie zwa ając
na zimno, rozkoszując się słodyczą ostatnich dni dzieciństwa. Ostatnich dni
wolności.
Zaszeleściły suche liście. Spojrzała w lewo, na stary, wykrzywiony od
wiatru bluszcz, pnący się po ścianie dormitorium. Wytę yła wzrok. Nawet o tak
późnej godzinie nie bała się; klasztor miał opinię niezwykle bezpiecznego.
Wielu mo nych posyłało tu swoje córki.
Usłyszała stłumiony łomot, potem kolejny, potem całą ich serię. Po chwili
jej oczom ukazała się postać - spadła z muru, prosto do jej stóp.
Helena otworzyła szeroko oczy. Nie przyszło jej do)głowy, by krzyczeć.
Zresztą po co? Mę czyzna wyglądał na d entelmena. Nawet w bladym świetle
księ yca widać było, jak błyszczy jego jedwabna peleryna i klejnot spinający
koronkowy kołnierz. Jeszcze większy kamień znajdował się na palcu. Odgarnął
niesforne loki, okalające twarz o pięknych, wyrzeźbionych rysach.
Le ał w bezruchu, opierając się na łokciach. Widać było szeroką pierś,
wąskie biodra i długie nogi o umięśnionych udach, odzianych w satynowe bry-
czesy. Był szczupły, ale potę nie zbudowany. Nawet stopy miał du e, obute w
skórzane trzewiki ze złotymi sprzączkami. Miały niskie obcasy, co potwierdziło
jej wra enie, e właściciel nie potrzebuje dodawać sobie wzrostu.
Upadł na kamienną ście kę, ale wyglądało na to, e poza paroma siniakami
nic mu się nie stało. Nie wyglądał zresztą na poszkodowanego - na jego twarzy
malowało się rozdra nienie i rozczarowanie. I obawa.
Przyglądał jej się uwa nie. Bez wątpienia czekał, a zacznie krzyczeć.
Mo e poczekać. Jeszcze się nie napatrzyła.
Sebastian miał wra enie, e znalazł się w bajce i padł do stóp zaczarowanej
księ niczce. To była jej wina, e upadł - spojrzał w dół, szukając oparcia dla
stóp i zobaczył ją, wychodzącą z cienia. Podniosła głowę, a on zagapił się,
zapomniał o bo ym świecie i się poślizgnął.
Rozpiął pelerynę i sprawdził kieszenie. Po chwili znalazł to, czego szukał.
Złoty kolczyk, cel jego wizyty w klasztorze, le ał bezpiecznie w kieszeni.
Rodzinny skarb Fabiena de Mordaunt nale ał teraz do niego.
Kolejny szalony zakład, kolejna zwariowana przygoda i kolejne zwycięstwo.
I niespodziewane spotkanie.
Instynkt kazał mu docenić wagę tej chwili. Dziewczyna - nie mogła mieć
więcej ni szesnaście lat - przyglądała mu się uwa nie, a pewność siebie, która
biła z jej postaci mówiła więcej o jej pochodzeniu ni wspaniałe koronki
zdobiące kołnierz koszuli. Musiała być jedną z zamo nych wychowanek
klasztoru, która z jakiegoś powodu nie wyjechała na święta.
Z kocią gracją podniósł się na nogi. - Mille pardons, mademoiselle.
Uniesiona brew lekko drgnęła. Niczym nieskrępowane, czarne włosy
opadały falującymi kaskadami.
Nie chciałem cię przestraszyć.
Nie wyglądała na przestraszoną. Wyglądała jak księ niczka - pewna siebie i
nawet lekko rozbawiona. Wyprostował się. Była niewielkiego wzrostu, jej
głowa nie sięgała mu nawet do podbródka.
Podniosła wzrok, księ yc oświetlił jej twarz. W jasnych oczach nie było
śladu niepokoju, długie rzęsy rzucały cień na policzki. Miała prosty nos, a rysy
twarzy potwierdzały szlacheckie pochodzenie.
Wyglądała tak, jakby na coś czekała. Mo e powinien się przedstawić?
− Diable! Le fou...
Obrócił się na pięcie. W ciszę nocy wdarły się krzyki, a w drugiej części
klasztoru zapaliły się światła.
Zszedł ze ście ki i schował się w cieniu ogromnego krzewu. Wcią go
widziała, ale dla nadbiegającej gromady był niewidoczny. Wystarczy, e pod-
niesie palec i wska e na niego, oddając w ręce stra ników.
Helena patrzyła na zbli ające się zakonnice. Towarzyszyli im dwaj
ogrodnicy z widłami w rękach.
Zobaczyli ją.
− M’amzelle, widziałaś go? - Siostra Agatha przystanęła w biegu.
− Widziałaś mę czyznę? - Matka przeło ona z trudem łapała dech, ale za
wszelką cenę chciała zachować godność. - Hrabia Vichesse przysłał nam
wiadomość, e do klasztoru zakradł się szaleniec. Miał się spotkać z
mademoiselle Marchand... a ta niemądra trzpiotka... - Nawet w ciemności wi-
dać było gniewne błyski w jej oczach. - Ten mę czyzna tu był, jestem tego
pewna! Musiał przedostać się przez mur. Przechodził tędy? Widziałaś go?
Helena otworzyła szeroko oczy i odwróciła głowę od krzewu, za którym
ukrył się zbieg. Spojrzała na główną bramę i podniosła dłoń...
− Do bramy, tylko szybko! Jeśli się pośpieszymy, dostaniemy go!
Pobiegli z głośnym wrzaskiem, a potem znikli w klasztornych ogrodach.
Wyglądało na to, e szukają mitycznego szaleńca, a nie mę czyzny, który padł
Helenie do stóp.
Po chwili hałasy ucichły. Owinęła się szczelniej szalem, skrzy owała
ramiona i spojrzała na mę czyznę wyłaniającego się z zarośli.
− Wielkie dzięki, mademoiselle. Chyba nie muszę mówić, e nie jestem
szaleńcem.
Miał niski glos i staranną dykcję. Ciekawe, co tu robi? Collette Marchand
opuściła klasztor w ubiegłym roku, ale kilka dni temu przywieźli ją zagniewani
krewni. Miała czekać na brata, a potem jechać na wieś. Plotkowano, e jej
zachowanie na salonach Pary a wywołało... no có , poruszenie. Helena spoj-
rzała na mę czyznę. - Kim jesteś?
Długie, wąskie usta poruszyły się szybko. - Jestem Anglikiem. - Zatrzymał
się tu przed nią.
Nie zgadłaby, mówił po francusku bez śladu obcego akcentu. Wiele jej to
wyjaśniło. Słyszała, e mę czyźni tej nacji są solidnej postury i bywają nieco
szaleni, nawet jak na paryskie standardy.
Nigdy dotąd nie spotkała adnego Anglika.
Widział to w przenikliwych jasnych oczach. Nie był pewien, czy są błękitne,
szare czy te zielone i ju ałował, e nie zobaczy ich za dnia. Dotknął palcem
jej policzka. - Jeszcze raz, mademoiselle, bardzo dziękuję.
Odsunął się, powtarzając sobie w duchu, e tak trzeba.
Nagle za jej plecami zobaczył błysk. Promień księ yca oświetlił jemiołę
zwisającą z gałęzi starej lipy. Ju prawie święta.
Podą yła za jego wzrokiem. Spojrzała na jemiołę, potem na niego - na jego
oczy, usta.
Przypominała francuską madonnę, była cudownie delikatna i krucha.
Sebastian nie mógł się powstrzymać, pragnienie okazało się silniejsze. Pochylił
głowę.
Powoli. Postanowił dać jej wystarczająco du o czasu, by mogła się
rozmyślić.
Nie zrobiła tego.
Dotknął ustami jej ust. Był to najbardziej niewinny pocałunek w jego yciu.
Dziękuję. Tyle tylko mówił ten pocałunek.
Ich usta się rozłączyły, ale on nie ruszył się z miejsca. Nie potrafił. Ich
spojrzenia spotkały się, oddechy połączyły...
Tym razem wyszła mu naprzeciw, z wahaniem oddając swe słodkie,
cudowne usta. Pragnął czegoś więcej, ale powstrzymał się i brał tylko tyle, ile w
swej niewinności chciała mu dać. Pocałunek był obietnicą, przysięgą, chocia
oboje zdawali sobie sprawę, e jest niemo liwa do spełnienia.
Kiedy w końcu oderwał usta, kręciło mu się w głowie. Nie dotknął jej nawet,
a mimo to czuł ciepło jej ciała. Zmusił się, by się odsunąć, podnieść głowę,
nabrać tchu.
Spojrzał na jemiołę i kierując się impulsem, oderwał delikatną gałązkę.
Zasalutował i ukłonił się. -Wesołych Świąt.
Nie spuszczając z niej wzroku, ruszył w stronę głównej bramy.
− Nie tędy.
Serce waliło jej jak młotem, w głowie szumiało, ale zdołała pokazać mu
właściwą drogę, w przeciwnym kierunku. - Dojdziesz do muru, a potem zoba-
czysz drewnianą furtkę. Nie wiem, czy jest zamknięta... - Wzruszyła ramionami.
- Dziewczęta korzystają z niej, wymykając się do miasta. Wychodzi na drogę.
Anglik spojrzał na nią uwa nie, a potem pochylił głowę i schował gałązkę do
kieszeni peleryny. -Au revoir, mademoiselle.
Odwrócił się i rozpłynął w ciemnościach.
Minutę później nie było ju po nim śladu. Otuliła się szczelniej szalem,
zaczerpnęła głęboko tchu i próbując jeszcze przez chwilę zatrzymać tę magiczną
chwilę, poczłapała w stronę dormitorium.
Miała wra enie, e obudziła się z głębokiego snu. Poczuła zimno i
przyśpieszyła kroku. Dotknęła palcami ust. Wcią czuła ciepło jego warg,
zmysły budziły się do ycia.
Kim był ten człowiek? ałowała, e nie wystarczyło jej odwagi, by zapytać.
A zresztą mo e to i lepiej, e nie wie. Có mo e wyniknąć z takiego spotkania, z
nieuchwytnej obietnicy zawartej w pocałunku?
Co robił w klasztorze? Z pewnością dowie się rano od Collette. Dlaczego
matka przeło ona nazwała go szaleńcem?
Uśmiechnęła się cynicznie. Nie ufała słowom hrabiego de Vichesse. Znała go
doskonale, był jej prawnym opiekunem. Jeśli Anglik zdołał utrzeć mu nosa,
mogła się tylko cieszyć, e mu pomogła.
Rozdział 1
Listopad 1783
Londyn
Collette nie zdradziła, kim jest tajemniczy Anglik, ale Helena rozpoznała go
natychmiast. Był tak samo przystojny, postawny i szczupły, chocia siedem lat
starszy. W eleganckim londyńskim salonie, krą ąc wśród wytwornych gości,
Helena patrzyła jak urzeczona.
Przyjęcie u lady Morpleth toczyło zwykłym trybem. Była ju połowa
listopada i Londyn myślał wyłącznie o zabawie. Wśród zapachu ostrokrzewu
królowała wesołość i beztroska. We Francji nadejście Bo ego Narodzenia
stanowiło doskonały pretekst do wszelkich ekstrawagancji i chocia więzy
między Pary em a Londynem ostatnio osłabły, ten ostatni wcią toczył bój o
pierwszeństwo - o to, gdzie więcej blichtru, bogactwa i rozrywek godnych
królewskiego dworu. Nie było przy tym obawy społecznych niepokojów ani
groźby, e gdzieś w ukryciu zbierają się spiskowcy.
W Londynie dobrze urodzone i bogate elity bawiły się beztrosko do samych
Świąt.
Pokój, w którym znalazła się Helena, był wypełniony ludźmi. W głowie
szumiało od głośnych rozmów. Przystanęła, spoglądając w stronę sali balowej.
Stał w sąsiednim przejściu i rozmawiał z jakąś damą. Wąskie usta
wykrzywiał lekki uśmiech. Helena pomyślała o tym, jak smakowały te usta.
Siedem lat.
Przyjrzała mu się uwa nie. W klasztornym ogrodzie było zbyt ciemno, by
mogła zapamiętać szczegóły, ale wcią poruszał się z taką samą gracją, co przy
jego wzroście ju wtedy wydało się niezwykłe. Pozbawiona pudru i ozdób twarz
sprawiała ascetyczne, surowe wra enie. Włosy miały brązowy kolor o
miodowym odcieniu; bujne fale przewiązane były z tyłu czarną wstą ką.
Prosty ubiór zdradzał zamo ność. W ka dym calu widać było arystokratę,
począwszy od kunsztownej koronki kołnierza i mankietów do wytwornego kroju
szarego surduta i grafitowych bryczesów. Inni ozdobiliby surdut koronką lub
ozdobną taśmą, u niego jedyną ozdobą byty srebrne guziki. Pod surdutem widać
było kamizelkę w tym samym kolorze co spodnie, bogato haftowaną srebrem.
Całość robiła wra enie wytwornego opakowania spowijającego jeszcze
doskonalszą zawartość.
W salonie pełnym koronek, piór i przeró nych klejnotów zdecydowanie się
wyró niał, i to nie tylko z powodu wzrostu.
Siedem lat, które upłynęły od ich spotkania, pozostawiło swój ślad - trudną
do opisania aurę otaczającą mę czyzn nawykłych do władzy. Widać było, e ma
jej teraz więcej, e stał się bardziej bezwzględny, arogancki. W tym samym
czasie ona stała się ekspertem - potrafiła rozpoznać władzę tak wprawnie, jak
kolor skóry swojego rozmówcy.
Ta sama aura otaczała Fabiena de Mordaunt, hrabiego de Vichesse.
Człowiek ten nie cofał się przed niczym, łącznie z wykorzystaniem rodzinnych
koneksji, by w końcu stać się jej prawnym opiekunem. Ostatnie siedem lat
sprawiło, e Helena nauczyła się uwa ać na takich mę czyzn.
− Eh, bien. Co słychać, ma cousine?
Odwróciła się na pięcie i chłodno skinęła głową. - Bon soir, Louis. - Nie był
jej kuzynem, nie było między nimi nawet cienia pokrewieństwa, ale tym razem
nie miała zamiaru mu tego wypominać. Był nikim, pilnował jej tylko na rozkaz
swojego wuja, Fabiena de Mordaunt.
Louisa mogła ignorować. Fabiena niestety nie.
Louis rozejrzał się. - Widzę tu kilka interesujących partii. - Nachylił
pudrowaną głowę, by szepnąć jej do ucha: - Słyszałem, e jest tu nawet angiel-
ski ksią ę. Kawaler. Nazywa się St. Ives. Zrób coś, eby cię przedstawiono.
Helena uniosła brew i rozejrzała się po salonie. Ksią ę? Louis potrafił się
czasem przydać. Był wiernym narzędziem Fabiena, a tym razem ona i jej
opiekun mieli podobny cel, choć zupełnie ró ne motywy.
Przez ostatnie siedem lat - niemal od tajemniczego pocałunku - była
pionkiem w rozgrywkach Fabiena. O jej rękę ubiegały się najznakomitsze rody
Francji, a ona sama była tyle razy bliska zaręczyn, e trudno zliczyć.
Niestabilność francuskiego rządu, zmienne losy arystokratycznych rodzin,
zale nych od najmniejszego kaprysu króla, zniechęcały Fabiena do
scementowania aliansu poprzez jej mał eństwo. Jej majątek i uroda były
przynętą, mającą przyciągnąć tych, którymi w danej chwili manipulował. Kiedy
ju dopiął celu, zrywał rozmowy, a Helena wracała na paryskie salony.
Bała się myśleć, jak długo potrwa ta gra. A będzie zbyt stara i brzydka, by
stanowić przynętę? Na jej szczęście we Francji zaczęły się zamieszki. Fabien za-
wsze kierował się instynktem, a ten mówił mu teraz, e w powietrzu wisi coś
niedobrego. Czuła, e rozwa a zmianę taktyki na długo przed próbą porwania.
To było straszne. Nawet teraz, w pełnym ludzi salonie, Helena poczuła na
plecach dreszcz. Spacerowała po ogrodach Le Roc, francuskiej posiadłości
Fabiena, kiedy nagle pojawili się trzej jeźdźcy.
Musieli czaić się w zaroślach, czekając na dogodny moment. Walczyła,
opierała się - bezskutecznie. Zabraliby ją ze sobą, ale Fabien usłyszał krzyki i
przyszedł jej z pomocą.
Intrygi Fabiena mogły jej się nie podobać, ale musiała przyznać, e troszczy
się o to, co uwa a za swoje. Miał wtedy trzydzieści dziewięć lat i był w kwiecie
wieku. Zabił jednego z napastników, dwóch pozostałych uciekło. Gonił ich
jeszcze, ale zdołali się wymknąć.
Tego wieczora rozmawiali o przyszłości, a ka de słowo zapadło jej głęboko
w pamięć. Powiedział, e porywacze byli najemnikami Rouchefouldów. Po-
dobnie jak on sam, wszyscy najpotę niejsi intryganci zdawali sobie sprawę, e
idą cię kie czasy. Sądzili, e dodatkowe ziemie, tytuły i alianse pozwolą im
przetrwać nadciągającą nawałnicę.
Stała się ywą tarczą. Fabien powiedział jej wtedy: - Otrzymałem
kategoryczną prośbę o twoją rękę od najwa niejszych rodów Francji. Niestety
wszystkich czterech. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Jak rozumiesz, nie jestem
zadowolony. Mamy problem.
Owszem, był to problem i znaczne ryzyko. Fabien nie chciał wybierać, nie
chciał wiązać jej fortuny i swojej przyszłości z którąś z czterech rodzin. Wy-
bierze jedną, a przy nadarzającej się okazji pozostałe rzucą mu się do gardła.
Być mo e nawet dosłownie. Helena rozumiała jego stanowisko, choć uwa ała,
e spotyka go zasłu ona kara.
− Nie znajdziemy ci mę a we Francji, a presja będzie coraz większa. - Fabien
spojrzał na nią z uwagą i dodał gładko: - Chyba musimy zacząć szukać gdzie
indziej.
Zamrugała. Uśmiechnął się, bardziej do siebie ni do niej.
− Idą cię kie czasy. Lepiej będzie, jeśli odnowimy kontakty z rodziną z drugiej
strony Kanału.
− Mam wyjść za emigranta? - Zaszokowała ją ta myśł. Emigranci generalnie
nie cieszyli się wysokim statusem społecznym, ani nie mieli majątku.
Fabien zmarszczył czoło. - Skąd e. Za to ślub z zamo nym angielskim
szlachcicem mógłby rozwiązać nasze obecne problemy.
Gapiła się na opiekuna w absolutnym zdumieniu.
Błędnie interpretując jej milczenie, wycedził: -Pamiętaj, moja droga, e
angielska szlachta w przewa ającej części pochodzi od króła Williama. Naj-
prawdopodobniej będziesz musiała nauczyć się tego ohydnego języka, ale
wszyscy, którzy się liczą, mówią po francusku i małpują nasze zwyczaje. Nic ci
nie będzie.
− Znam ten język. - Nic więcej nie mogła powiedzieć. Otwierały się przed nią
mo liwości, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wolność. Ucieczka.
Siedem lat w towarzystwie Fabiena czegoś ją nauczyło. Nie okazała radości.
- Chcesz powiedzieć, e mam jechać do Londynu i szukać mę a wśród
angielskiej szlachty?
− Oczywiście nie byle kogo. Tak jak mówiłem, musi mieć tytuł i majątek
przynajmniej równy twojemu. Innymi słowy, musi to być hrabia, markiz lub
ksią ę, a do tego bogaty. Chyba nie muszę ci przypominać, ile jesteś warta.
Całe ycie nie pozwalano jej o tym zapomnieć. Zmarszczyła czoło,
sprawiając wra enie, e nie jest zadowolona z obrotu spraw, ale w duchu knuła
plan. Widziała jedną zasadniczą przeszkodę. Zrobiła nieszczęśliwą minę. -
Załó my, e pojadę na londyńskie salony i znajdę kandydata spełniającego te
warunki, a ty mi powiesz, e ci się nie podoba. A jak znajdę innego, usłyszę to
samo. - Prychnęła lekcewa ąco, skrzy owała ramiona i odwróciła wzrok. -To
nie ma sensu. Zamiast do Londynu, wolę wracać do Cameralle.
Nie odwa yła się spojrzeć, jak Fabien zareagował na to małe przedstawienie,
ale czuła na sobie jego baczny wzrok.
Po dłu szej chwili, ku swemu zdumieniu, usłyszała śmiech. - Doskonale.
Dam ci deklarację na piśmie. - Usiadł przy biurku, wyciągnął z szuflady
pergamin i pióro. Pisząc, czyta! głośno:
Niniejszym oznajmiam, e ja, Fabien de Mordaunt, jako twój prawny opiekun
wyra am zgodę, ebyś poślubiła angielskiego szlachcica, który będzie miał tytuł
przynajmniej równy twojemu, bardziej rozległe ziemie i większe dochody.
Patrzyła, jak składa podpis i nie wierzyła własnemu szczęściu. Wysuszył
atrament i zwinął pergamin w rolkę. Omal nie wyrwała mu jej z dłoni, zdołała
jednak zachować zrezygnowaną minę.
Dokument schowała głęboko - zaszyła go w podszewce kufra. To miał być
jej paszport do wolności i prawdziwego ycia.
− Hrabia Witnersay to miły człowiek. - Ciemne oczy Louisa zatrzymały się na
korpulentnym szlachcicu. - Rozmawiałaś z nim?
− Mógłby być moim ojcem. - Nie był te w jej typie. Helena rozejrzała się. -
Pójdę poszukać Marjorie; mo e powie mi coś o tym księciu. Nie ma tu ni-
kogo interesującego.
Louis prychnął. - Od tygodnia bawisz wśród angielskiej szlachty. Nie robisz
się zbyt wybredna? Wiem, czego oczekuje wuj i widzę tu wielu odpowiednich
kandydatów.
− To sprawa między mną a Fabienem. Nie yczę sobie, ebyś wtrącał się w
moje plany - powiedziała oschle. - Wracam na Green Street z Marjorie. Nie
ma powodu, ebyś nam towarzyszył.
Obróciła się na pięcie. Ubrała usta w lekki uśmiech i z łatwością przebiła się
przez tłum. Marjorie Thierry, ona odległego krewnego Heleny, była jej
oficjalną przyzwoitką. Helena szła przez salon, świadoma męskich spojrzeń,
które towarzyszyły jej krokom. To dobrze, e przyjechała tu w szczycie sezonu,
kiedy angielska szlachta pogrą ona była w szalonej zabawie. W przeciwnym
razie wzbudziłaby du o większe zainteresowanie, a tego nie chciała. Salon był
pełen plotkujących kobiet i rozgadanych d entelmenów. Grzane wino i
przedświąteczne podniecenie sprawiły, e wszystkim dopisywały humory.
Łatwo było się wymknąć, wystarczyło lekkie skinienie głowy i uśmiech.
Fabien wynajął dla Heleny dom w najlepszej części miasta. W takich
sprawach nigdy nie skąpił gotówki. Państwo Thierry nie byli zamo ni, stąd z
ogromną wdzięcznością przyjęli ofertę bogatego krewniaka. Dostali mieszkanie,
jedzenie, słu bę i pieniądze na wydatki, co pozwalało im przyjmować przyjaciół
i znajomych, których poznali podczas swego jedynego, niezwykle kosztownego
roku w Londynie.
Państwo Thierry doskonale zdawali sobie sprawę, jak daleko sięga władza
Fabiena de Mordaunt, nawet w Anglii. Opiekun Heleny był znany z niezwykle
długich rąk. Byli gotowi zrobić wszystko, czego sobie yczył - wprowadzili
Helenę do towarzystwa i pomagali w szukaniu odpowiedniego kandydata na
mę a.
Helena ostro nie korzystała z wdzięczności państwa Thierry. Marjorie,
szczupła blondynka około trzydziestki, miała tendencję do ulegania Louisowi,
ale była kopalnią wiedzy na temat angielskiej arystokracji.
Na pewno znajdzie się ktoś odpowiedni.
Zastała Marjorie na o ywionej dyskusji z pewną damą i d entelmenem.
Dołączyła do rozmowy, a kiedy tematy się wyczerpały, odciągnęła Marjorie na
bok.
− Withersay?
Helena potrząsnęła głową. - Za stary. Zbyt surowy, zbyt wymagający. Louis
wspominał, e jest tu jakiś ksią ę. Nazywa się St. Ives, czy jakoś tak. Wiesz coś
o nim?
− St. Ives? O nie, nie. - Marjorie potrząsnęła gwałtownie głową, rozejrzała się i
zni yła głos do szeptu. - Nie, St. Ives to nie jest dobry kandydat, ma petite.
Nie dla ciebie ani dla adnej dobrze urodzonej panny.
Helena podniosła brwi w oczekiwaniu na dalsze szczegóły.
Marjorie owinęła się szalem i przysunęła bli ej.
− To człowiek o fatalnej reputacji. Owszem, ma tytuł księcia i ogromny
majątek, ale przysiąg! kiedyś, e się nie o eni. - Gesty Marjorie zdradzały
brak zrozumienia dla takiej postawy. - Mówią, e ma trzech braci, a
najstarszy niedawno doczekał się syna. - Wzruszyła ramionami. - Nie, ksią ę
nie jest właściwym kandydatem. Jest zbyt... - zamilkła, szukając właściwego
słowa – dangereux.
Zanim Helena zdą yła coś powiedzieć, Marjorie spojrzała w bok i zacisnęła
dłoń na nadgarstku dziewczyny. - Popatrz!
Helena podą yła za wzrokiem Marjorie i spojrzała na d entelmena, który
właśnie pojawił się w salonie.
− Monsieur le duc de St. Ives.
Szalony Anglik, ten sam, który pocałował ją w klasztornym ogrodzie.
Spokojnie rozglądał się po salonie, istne wcielenie elegancji, arogancji i
władzy. Zanim zdą ył je zobaczyć, Marjorie złapała Helenę za ramię i po-
ciągnęła w przeciwnym kierunku.
− Sama widzisz. Dangerewc.
Helena widziała, a jednak... wcią pamiętała pocałunek i związaną z nim
obietnicę. Poczucie, e gdyby oddała się w jego ręce, otoczyłby ją opieką na
zawsze. Wyglądał na uwodziciela. Była pewna, e przez lata doskonalił
umiejętności w tym kierunku. No i był niebezpieczny, jak powiedziała Marjorie.
Lepiej będzie, jeśli zostawi go w spokoju.
Nie jest na tyle głupia, by uciekając przed jednym silnym mę czyzną wpaść
prosto w ramiona drugiego. Wolność to zbyt drogocenny dar.
Na szczęście monsieur le duc otwarcie deklarował swą niechęć do
mał eństwa.
Jest jeszcze ktoś, kogo powinnam wziąć pod uwagę?
Poznałaś markiza?
− Markiza Tanqueray? Owszem. Nie sądzę, by był w stanie sprostać
wymaganiom hrabiego de Vichesse. Sugerował, e ma długi.
− Mo liwe. To dumny człowiek i mo e dlatego o tym nie słyszałam.
Zobaczmy... - Znalazły się w następnym pokoju. Marjorie przystanęła i ro-
zejrzała się wokół. - Nikogo ciekawego tu nie widzę, ale za wcześnie, eby
się egnać. Urazilibyśmy gospodarzy. Musimy zostać co najmniej pół
godziny.
− Dobrze. Pół godziny, ale nie więcej. - Podeszły do rozgadanej gromadki.
Rozmowa była interesująca, ale Helena wolała obserwować ni mówić. Nikt
nie znał jej na tyle, by się temu dziwić. Choć zwykle nie była małomówna,
dzisiejszego wieczoru wolała milczeć, swobodnie oddając się rozmyślaniom.
Miała ju dosyć władzy Fabiena, ale prawo i tradycja nie dawały jej wyboru.
Podró do Londynu była najlepszą i pewnie jedyną szansą ucieczki -szansą,
którą podrzucił los, a którą miała zamiar umiejętnie wykorzystać. Zgodnie z
deklaracją Fabiena mogła poślubić ka dego Anglika, który spełniał kryteria
tytułu, majątku i dochodów. Zasady wydawały się rozsądne, sądziła, e wielu
Anglików będzie w stanie im sprostać.
Przyszły mą Heleny musiał mieć odpowiedni tytuł, być zamo ny i
szanowany oraz być pantoflarzem. To był czwarty warunek, jej własny. Nie bę-
dzie przez resztę ycia marionetką w rękach jakiegoś mę czyzny. Jeśli ktoś
będzie pociągał za sznurki, to tylko ona sama.
Nie chce być ozdobą, cennym przedmiotem, z którym nikt się nie liczy.
Fabiena nie obchodziły cudze uczucia, chyba e wchodziły mu w drogę. Był
despotą, tyranem gotowym zmia d yć ka dego, kto mu się oprze. Wiedziała o
tym od samego początku. Udało jej się przetrwać i zachować niezale ność tylko
dlatego, e rozumiała jego motywy i nauczyła się odpowiednio maskować.
Nie była nigdy na tyle głupia, by stawać do walki, której nie miała szansy
wygrać. Tym razem los się do niej uśmiechnął. Wolność była w zasięgu ręki.
− Witam, droga hrabino.
Z szerokim uśmiechem na twarzy Gaston Thierry ukłonił się nisko. - Jeśli
jesteś wolna, wiele osób chciałoby cię poznać.
Błysk w jego oku kazał jej się uśmiechnąć. Gaston Thierry był utracjuszem,
ale bardzo sympatycznym człowiekiem. Podała mu dłoń. - Jeśli twoja ona nie
ma nic przeciwko...
Z wdzięcznym ukłonem w stronę Marjorie Helena pozwoliła się poprowadzić.
Tak jak podejrzewała, prośby o przedstawienie pochodziły od d entelmenów,
ale jeśli ma zamiar bawić na salonach lady Morpleth, nic nie stoi na
przeszkodzie, by miło spędzała czas. Panowie wychodzili ze skóry, by ją
zainteresować, opowiadali najnowsze anegdotki, opisywali zbli ające się
przyjęcia.
Pytali ją o plany.
Tutaj była dosyć tajemnicza, co dodatkowo wzbudzało ich zainteresowanie.
Doskonale o tym wiedziała.
− O, Thierry... przedstaw mnie, proszę.
Głos dobiegał zza jej pleców. Nie rozpoznała go, ale od razu wiedziała, kto to
taki. Opanowała pragnienie, by odwrócić się na pięcie i spojrzeć mu w twarz.
Spokojnie, łagodnie zwróciła się ku nieznajomemu, zachowując uprzejmy
dystans.
Sebastian spojrzał na francuską madonnę, której nie zapomniał mimo upływu
siedmiu długich lat. Wyraz jej twarzy był opanowany i lekko rozbawiony,
dokładnie taki jak pamiętał. Był wyzwaniem, chocia ona nie miała o tym
pewnie pojęcia. Jej oczy... A wstrzymał dech, gdy podniosła powieki i
spojrzała mu prosto w twarz.
Zielone. Krystalicznie zielone oczy, przejrzyste jak górskie jezioro. Oczy,
które kusiły, zachęcały, by spojrzeć prosto w jej duszę.
O ile tylko by na to przystała.
Czekał siedem lat, by zobaczyć te oczy. Nie zdradzały, e go rozpoznała. Na
twarzy nie było widać adnych emocji. Uśmiechnął się lekko, wiedząc, e się
mu przygląda. Był pewien, e go pamięta. Tak samo jak on pamiętał ją.
Zwrócił uwagę na jej włosy. Czarne jak noc, błyszczące, bujne loki okalające
twarz i opadające na ramiona. Spojrzenie powędrowało ni ej, ogarnęło jej
figurę, prowokacyjnie opiętą zielonym jedwabiem i otuloną brokatową peleryną.
Przyglądał jej się, oceniał... A potem spojrzał jej w twarz.
Zapadła krępująca cisza. St. Ives spojrzał na pana Thierry i uniósł nieznacznie
brew, zauwa ając dziwną opieszałość kawalera. Ten przestępował z nogi na
nogę, jakby stał na roz arzonych węglach.
Helena rzuciła Gastonowi władcze spojrzenie, unosząc brew du o bardziej
zdecydowanie.
− Hm... - Thierry zreflektował się. - Monsieur le duc de St. Ives. Mademoiselle
la comtesse d'Lisie
Sebastian wyciągnął dłoń, ona podała mu swoją, dygając głęboko.
− Monsieur le duc.
− Comtesse. - Ukłonił się i podniósł ją, powstrzymując się, by nie przytrzymać
jej ręki. - Dawno przyjechałaś z Pary a?
− Ponad tydzień temu. - Rozejrzała się wokół z pewnością siebie, którą
doskonale zapamiętał. -To moja pierwsza wizyta na tym brzegu. - Spojrzała
na niego szybko. - W Londynie.
Helena była pewna, e ją pamięta, chocia nic w jego twarzy nie zdawało się
na to wskazywać. Ostre, jakby wyrzeźbione rysy były niczym kamienna maska,
oczy swą niewinnością przypominały błękit nieba, choć otaczające je długie,
zmysłowe rzęsy zdawały się przeczyć tej niewinności. Usta zawierały podobny
kontrast: były długie i wąskie, ale ich wyraz zdradzał poczucie humoru i
skłonność do artów.
Nie był młody. Wśród otaczających ją mę czyzn był z pewnością najstarszy,
najbardziej dojrzały. A mimo to roztaczał męską, silną aurę, która sprawiała, e
inni przy nim bledli i wtapiali się w krajobraz.
Dominował nad otoczeniem. Towarzystwo takiego mę czyzny nie było
nowością, przyzwyczaiła się do tego w domu. Podniosła podbródek i powiedzia-
ła spokojnie: - Byłeś ostatnio w Pary u, Wasza Wysokość?
Oczy i usta go zdradziły, ale to dlatego, e tak uwa nie się mu przyglądała.
Błysk, lekki grymas, to było wszystko.
− Nie ostatnio. Kiedyś spędzałem tam kilka tygodni w roku.
Powiedział to wystarczająco dobitnie. Była pewna, e ją rozpoznał. Poczuła
lekkie mrowienie, a on, jakby się domyślił, spojrzał na jej ramiona. - Dziwne, e
się dotąd nie spotkaliśmy.
Poczekała, a ponownie spojrzy jej w oczy. -Rzadko odwiedzam Pary . Moje
ziemie le ą na południu Francji.
Kąciki ust uniosły się; spojrzenie ogarnęło włosy, zatrzymało się na oczach, a
potem skierowało się w dół. - Tak sądziłem.
Uwaga była dosyć niewinna; jej karnacja rzeczywiście zdradzała południowe
pochodzenie. Ale ton, głęboki i niski, zdawał się odbijać echem po najdalszych
zakamarkach jej duszy.
Spojrzała na Gastona, nerwowo przestępującego z nogi na nogę. - Wybacz,
Wasza Wysokość, ale na nas ju pora. Czy nie tak, monsieur Thierry?
− Istotnie, istotnie. - Thierry uśmiechnął się nerwowo. - Jeśli ksią ę nam
wybaczy.
− Oczywiście. - W błękitnych oczach Sebastiana pojawiło się rozbawienie.
Helena postanowiła je zignorować. Ujął jej dłoń i ukłonił się, a zanim zdołała
zabrać rękę, szepnął: - Mam nadzieję, e zabawisz chwilę w Londynie,
hrabianko.
Zawahała się, a potem skinęła głową. - Na to wygląda.
− A więc będziemy mieli czas, by się lepiej poznać. - Uniósł jej palce do ust i
nie spuszczając z niej wzroku, zło ył na jej dłoni lekki pocałunek. Puścił ją i
pochylił głowę. - Do kolejnego spotkania, made-moiselle.
Ku wielkiej uldze Heleny Gaston nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa księcia.
Razem z Marjorie wydawali się tak przejęci faktem, e St. Ives chciał
ją poznać, i nie zauwa yli jej poruszenia. Nie zauwa yli, e wcią dotyka
palcami miejsca, gdzie odcisnęły się jego usta. Opanowała się dopiero, kiedy
ponownie znaleźli się na Green Street.
− Minął kolejny wieczór. - Westchnęła, gdy słu ąca ruszyła w jej kierunku, by
zabrać płaszcz. -Mo e jutro będziemy mieli więcej szczęścia.
Marjorie spojrzała jej w oczy. - Jutro idziemy na bal do hrabiny Montgomery.
Będą tam wszyscy, którzy się liczą.
− -Bon. - Helena ruszyła w stronę schodów. - Dobre miejsce na łowy.
yczyła Gastonowi dobrej nocy. Marjorie dogoniła ją na schodach.
− Moja droga... monsieur le duc nie jest mę czyzną dla ciebie. Na twoim
miejscu nie zachęcałabym go, by spędzał z tobą czas. Jestem pewna, e rozu-
miesz.
− Monsieur le duc de St. Ives? - Marjorie przytaknęła, a Helena machnęła ręką
lekcewa ąco. - On tylko artował. Wydaje mi się, e zrobił to tylko po to, by
zirytować Gastona.
− Eh, bien... To mo liwe, przyznaję. Taki człowiek. No có , ostrzegałam cię.
− Owszem. - Helena zatrzymała się przy drzwiach. - Nie masz powodu do
niepokoju. Nie jestem tak głupia, by marnować czas na uwodzenie kogoś
takiego jak ksią ę St. Ives.
− W końcu się spotkali! - Louis zdjął krawat i rzucił go kamerdynerowi, a
potem rozpiął kołnierzyk. - Zacząłem się obawiać, e sam będę musiał ich
przedstawić, ale w końcu znalazła się na jego drodze. Stało się tak, jak
przewidywał wuj Fabien. St. Ives sam do niej przyszedł.
− Doprawdy, milordzie. Pański wuj jest niezwykle przenikliwy w takich
sprawach. - Vilłard pomógł Louisowi ściągnąć surdut.
− Napiszę do niego jutro. Z pewnością ucieszy się z dobrych wiadomości.
− Dopilnuję, panie, by ta wiadomość dotarła do niego jak najszybciej.
− Przypomnij mi z samego rana. - Louis rozpiął kamizelkę i dodał: - A teraz
pora na kolejny krok.
Helena spotkała księcia St. Ives na balu u hrabiny Montgomery, raucie lady
Furness i wieczorku u rodziny Rawleigh. Kiedy poszła na spacer do parku,
równie się na niego natknęła. Spacerował tam, zupełnie przypadkiem, z dwoma
przyjaciółmi.
Gdziekolwiek poszła, zawsze musiała go spotkać.
Nie zdziwiło jej zatem, kiedy podszedł do niej na balu u księ nej Richmond.
Stanął po jej prawej stronie, a otaczający ją d entelmeni usunęli się bez słowa,
jak gdyby miał do niej jakieś prawa. Ukrywając swą irytację, Helena
uśmiechnęła się łagodnie i podała mu rękę. I uzbroiła się na wypadek kolejnego
pocałunku w dłoń.
− Bon soir, moja droga.
Jak to mo liwe, e takie proste, niewinne słowa mogą brzmieć tak
dwuznacznie? Czy sprawił to blask niebieskich oczu, tembr głosu, a mo e
władczy dotyk? Helena nie miała pojęcia, ale nie podobało jej się, e z taką
łatwością dociera do jej zmysłów.
Uśmiechała się nadal, przyzwalając na jego towarzystwo. Kiedy grupa się
rozeszła, Helena zwlekała chwilę. Wiedziała, e jej się przygląda, e jest czujny.
Kiedy po chwili wahania zaoferował jej ramię, uśmiechnęła się i oddała mu
dłoń.
Przeszli zaledwie kilka metrów. - Chciałabym z tobą porozmawiać.
Nie widziała jego twarzy, ale była pewna, e się uśmiecha.
− Tak sądziłem.
− Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie będzie nas widać, ale nie słychać?
− Po drugiej stronie jest wnęka. Poprowadził ją i posadził w fotelu z widokiem
na cały salon, a sam zajął miejsce naprzeciwko.
− Zamieniam się w słuch, mignonne.
Helena zmierzyła go wzrokiem. - Co ty knujesz? Brwi uniosły się. - Co
takiego?
− Powiedz, dlaczego za mną chodzisz?
Patrzył jej prosto w oczy, ale usta nie mogły powstrzymać się od śmiechu.
Podniósł dłoń i poło ył ją sobie na sercu. - Mignonne, zadajesz mi wielki ból.
− Wolne arty! - Helena wcią panowała nad sobą. - Poza tym, nie jestem
twoją mignonne!
Jego ukochaną, skarbem.
Uśmiechnął się protekcjonalnie, jakby wiedział coś, czego ona nie wie.
Helena zacisnęła palce na wachlarzu i zwalczyła ochotę, by go nim uderzyć.
Spodziewała się takiej odpowiedzi - lub raczej jej braku - i dlatego przygotowała
się do tej rozmowy. Zdumiało ją tylko jedno. e tak łatwo traci głowę, e on tak
łatwo wytrąca ją z równowagi. Zwykle była bardziej opanowana.
− Jak zapewne zgadłeś, bo przecie wiesz wszystko, przyjechałam tutaj, by
znaleźć mę a. Nie po to, by szukać kochanka. Chcę, ebyśmy się jasno rozu-
mieli, Wasza Wysokość. Niewa ne, jak bardzo będziesz się starał, jak
wielkie jest twoje doświadczenie w uwodzeniu, nie mam zamiaru poddać się
twoim legendarnym urokom.
Słyszała wystarczająco du o od przera onej Marjorie, a wywnioskowała
jeszcze więcej ze spojrzeń i szeptów. Gdyby nie jej pochodzenie i wiek, to na-
wet taka rozmowa mogłaby jej przypiąć etykietkę.
Spojrzała mu w oczy, czekając na odpowiedź, jakąś uszczypliwą uwagę,
potyczkę słowną. On przyglądał jej się z zadumą, przeciągając chwilę, kiedy się
odezwie. - Tak sądzisz?
− Jestem pewna. - Co za ulga. Wreszcie piłeczka była po jej stronie. - Nic tu po
tobie. Nie masz szans, więc niepotrzebnie trzymasz się mojej spódnicy.
Uśmiechnął się szeroko. - Trzymam się twojej spódnicy, mignonne, bo mnie
bawisz. - Opuścił wzrok i poprawi! koronkę mankietu. - Nie znam tu nikogo,
komu się to udaje.
Helena z trudem powstrzymała prychnięcie. -Wiele pań chętnie spróbuje.
− Niestety, nie mają szans.
− Mo e za wysoko stawiasz poprzeczkę? Podniósł głowę i spojrzał jej w twarz.
– Chyba nie. Jak się okazuje, mo na znaleźć osobę, która do niej dorasta.
Oczy Heleny zamieniły się w wąskie szparki. - Jesteś potworem!
Uśmiechnął się. - Nie robię tego celowo, mignonne.
Zacisnęła zęby. Miała ochotę krzyczeć. Nie jest i nie będzie jego mignonne!
Ale przecie spodziewała się oporu. Zaczerpnęła tchu i opanowała się. -
Doskonale. - Pokiwała głową. - Skoro masz zamiar trzymać się mojej spódnicy,
to przynajmniej bądź u yteczny. Masz wielu przyjaciół w Londynie i wiesz
więcej ni inni na temat majątków i tytułów. Pomo esz mi wybrać mę a.
Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Potwierdzało to jego tezę, e ona i
tylko ona posiada rzadką umiejętność zadziwiania go i jednocześnie
rozśmieszania. Impuls był silny, ale Sebastian poszedł za ciosem.
Swoją reputację Sebastian zawdzięczał między innymi szybkiemu refleksowi.
Zawsze potrafił dostrzec i w porę pochwycić szansę, która materializowała się
przed oczyma. - Z ogromną przyjemnością, mignonne.
Spojrzała na niego podejrzliwie, ale on poło ył dłoń na sercu i się skłonił. -
Będzie to dla mnie zaszczyt, móc ci towarzyszyć w wyborze.
− Zgoda?
− Zgoda. - Uśmiechnął się, gotów jej obiecać wszystko, o co poprosi. Nie ma
lepszego sposobu, by dopilnować, eby nikt nie wszedł mu w drogę. A jeśli
jeszcze będzie mógł być blisko...
Wyciągnął dłoń. - Wstań. Zatańczymy.
Podniósł się, ciągnąc ją za sobą. Nie była to prośba, tylko rozkaz, ale Helena
nie miała nic przeciwko temu. Dotychczas unikała tańca z nim w obawie, e nie
będzie w stanie opanować emocji towarzyszących jego dotykowi.
Tu obok tworzył się korowód; dołączyli do niego. Kiedy zabrzmiał pierwszy
akord, dygnęła. Ukłonił się. Złączyli ręce.
Było gorzej, ni się spodziewała. Nie mogła oderwać od niego wzroku.
Wiedziała, e to niemądre, ale rozum nie potrafił się oprzeć magnetyzmowi.
Otaczała ich zmysłowa mgiełka, zapomnieli, e wokół są inni ludzie.
Poruszał się z niezwykłą gracją, pewny siebie, opanowany. Przysięgłaby, e
ledwo słyszał muzykę, ale był na tyle doświadczony, na tyle wprawny, e
muzyka wcale nie była potrzebna. Helena tańczyła menueta ju w wieku
dwunastu lat, ale nigdy nie było tak jak teraz. Teraz tańczyła jak we śnie, a
ka dy ruch, ka dy gest, ka de spotkanie błękitnych oczu było jak ra enie
piorunem. Nigdy nie czuła takiej siły, takiej energii.
Jakby zarzucił na nią sieć. Wiedziała, co się święci, jakie są jego zamiary.
Gdzieś w odległym zakątku mózgu tkwiła świadomość, e gdy taniec się
skończy, ona będzie wolna. Ale dopóki obracali się wokół siebie, wykonując
skomplikowane figury, była jak uwięziona, oczarowana.
Zafascynowana.
Zdawała sobie sprawę, e oddycha głośniej, e czuje mrowienie na skórze.
Wszelkimi zmysłami czuła, e jej ciało budzi się do ycia - jej piersi, ramiona,
biodra, nogi. Czuła te , e fascynacja jest obustronna.
Kiedy zamilkła muzyka, Helenie kręciło się w głowie. Podniosła się z
głębokiego ukłonu i odwróciła twarz. - Chcę wracać do madame Thierry.
Kątem oka zauwa yła, e jego usta się poruszyły. Spotkała jego spojrzenie i
zdała sobie sprawę, e w niebieskich oczach nie ma triumfu, a raczej łagodne
zrozumienie.
Dangereux.
To słowo nie opuszczało jej myśli. Zadr ała.
− Chodź - podał jej dłoń. - Odprowadzę cię.
Oddała mu rękę. Odprowadził ją do Marjorie, wymieniając ukłon z Louisem,
który stał u jej boku, a następnie ukłonił się i znikł.
− -Mon dieu! Heleno...
Podniosła dłoń, powstrzymując Marjorie od dalszych słów. - Wiem, wiem, ale
my się dogadaliśmy. Nie zostanę jego kochanką, a on obiecał, e pomo e mi
znaleźć mę a. Twierdzi, e go bawię.
Marjorie gapiła się na nią. - Co takiego? -Po chwili potrząsnęła głową. - Ech,
ci Anglicy. Są szaleni.
Louis się wyprostował. - Szaleni czy nie, jego propozycja mo e być bardzo
cenna. Mo e być doskonałym źródłem informacji, a e jest du o starszy...
Marjorie prychnęła. - Ma tylko trzydzieści siedem lat, a jeśli połowa z tego, co
słyszałam to prawda, mógłby zadziwić niejednego dwudziestosiedmiolatka.
− Czy to wa ne? - Louis szarpał nerwowo za kieszeń kamizelki; sam miał
dwadzieścia siedem lat. -Skoro Helena twierdzi, e nie potraktuje jej jak swój
kolejny podbój, a mimo to chce nam pomóc, głupotą byłoby odrzucać jego
ofertę. Jestem przekonany, e mój wuj, hrabia de Vichesse, zachęcałby do
skorzystania z tego pomysłu. Helena pochyliła głowę. - Masz rację. - Fabien
korzystał z ka dego narzędzia, które wpadło mu w ręce.
Marjorie westchnęła z niepewną miną. - Jeśli jesteś pewna, e hrabia... - Bien,
zróbmy, jak uwa asz.
Prolog 19 grudnia 1776 Klasztor des Jardineires de Marie, Pary Północ minęła jak z bicza strzelił. Kiedy klasztorny dzwon wybił ponownie, Helena stała w drzwiach infirmerii. Trzecia nad ranem. Ariele, jej młodsza siostra, w końcu zasnęła, gorączka spadła i mo na było dziewczynkę zostawić w rękach siostry Artemis. Helena ruszyła do swojej celi na zasłu ony wypoczynek. Czuła ogromną ulgę. Otuliła się wełnianym szalem. Noc była zimna, bezchmurna. Drewniane chodaki stukały cicho po kamiennym dziedzińcu. Helena miała na sobie jedynie koszulę nocną i szlafrok - siostra dy urna wyrwała ją ze snu, by pomogła przy siostrze. Zdrowy rozsądek kazał się śpieszyć; szal nie chronił przed zimnem. Mimo to szła powoli, podziwiając skąpane w blasku księ yca ogrody klasztoru, który był jej domem przez ostatnie dziewięć lat. Wkrótce, jak tylko Ariele wydobrzeje i będzie mogła podró ować, Helena wyjedzie stąd na zawsze. Trzy miesiące temu skończyła szesnaście lat, otwierała się przed nią przyszłość - debiut na salonach, a potem aran owane mał eństwo z bogatym arystokratą. Tak to właśnie wyglądało w wy szych sferach, a hrabina d'Lisle, pani rozległych ziem w Camargue, w dodatku spokrewniona między in- nymi z rodem de Mordaunt, była łakomym kąskiem. Konary potę nej lipy rzucały złowrogie cienie, Helena minęła je pośpiesznie i znów znalazła się w świetle księ yca. Przystanęła i podniosła głowę. Spojrzała na bezkresne, rozgwie d one niebo. Czuła, e spływa na nią spokój. Zaledwie kilka dni pozostało do Bo ego Narodzenia i klasztor był niemal pusty, bo córki mo nych rozjechały się na święta. Zostały tylko ona i Ariele. Mała
rozchorowała się, a Helena nie chciała zostawiać siostry samej. Ariele miała tu wrócić w lutym, by wraz z innymi dziewczynkami kontynuować naukę. Do tego czasu... Ogród wydawał się uśpiony, a rośliny skąpane w srebrzystej poświacie, płynącej wprost z bezchmurnego nieba. Nad głową migotały gwiazdy, niczym diamenty rozrzucone na aksamitnym całunie nocy. Tu przed oczami rysowały się kamienne ściany klasztoru - znajomy, kojący widok. Nie była pewna, co ją czeka na zewnątrz. Odetchnęła głęboko, nie zwa ając na zimno, rozkoszując się słodyczą ostatnich dni dzieciństwa. Ostatnich dni wolności. Zaszeleściły suche liście. Spojrzała w lewo, na stary, wykrzywiony od wiatru bluszcz, pnący się po ścianie dormitorium. Wytę yła wzrok. Nawet o tak późnej godzinie nie bała się; klasztor miał opinię niezwykle bezpiecznego. Wielu mo nych posyłało tu swoje córki. Usłyszała stłumiony łomot, potem kolejny, potem całą ich serię. Po chwili jej oczom ukazała się postać - spadła z muru, prosto do jej stóp. Helena otworzyła szeroko oczy. Nie przyszło jej do)głowy, by krzyczeć. Zresztą po co? Mę czyzna wyglądał na d entelmena. Nawet w bladym świetle księ yca widać było, jak błyszczy jego jedwabna peleryna i klejnot spinający koronkowy kołnierz. Jeszcze większy kamień znajdował się na palcu. Odgarnął niesforne loki, okalające twarz o pięknych, wyrzeźbionych rysach. Le ał w bezruchu, opierając się na łokciach. Widać było szeroką pierś, wąskie biodra i długie nogi o umięśnionych udach, odzianych w satynowe bry- czesy. Był szczupły, ale potę nie zbudowany. Nawet stopy miał du e, obute w skórzane trzewiki ze złotymi sprzączkami. Miały niskie obcasy, co potwierdziło jej wra enie, e właściciel nie potrzebuje dodawać sobie wzrostu. Upadł na kamienną ście kę, ale wyglądało na to, e poza paroma siniakami nic mu się nie stało. Nie wyglądał zresztą na poszkodowanego - na jego twarzy malowało się rozdra nienie i rozczarowanie. I obawa.
Przyglądał jej się uwa nie. Bez wątpienia czekał, a zacznie krzyczeć. Mo e poczekać. Jeszcze się nie napatrzyła. Sebastian miał wra enie, e znalazł się w bajce i padł do stóp zaczarowanej księ niczce. To była jej wina, e upadł - spojrzał w dół, szukając oparcia dla stóp i zobaczył ją, wychodzącą z cienia. Podniosła głowę, a on zagapił się, zapomniał o bo ym świecie i się poślizgnął. Rozpiął pelerynę i sprawdził kieszenie. Po chwili znalazł to, czego szukał. Złoty kolczyk, cel jego wizyty w klasztorze, le ał bezpiecznie w kieszeni. Rodzinny skarb Fabiena de Mordaunt nale ał teraz do niego. Kolejny szalony zakład, kolejna zwariowana przygoda i kolejne zwycięstwo. I niespodziewane spotkanie. Instynkt kazał mu docenić wagę tej chwili. Dziewczyna - nie mogła mieć więcej ni szesnaście lat - przyglądała mu się uwa nie, a pewność siebie, która biła z jej postaci mówiła więcej o jej pochodzeniu ni wspaniałe koronki zdobiące kołnierz koszuli. Musiała być jedną z zamo nych wychowanek klasztoru, która z jakiegoś powodu nie wyjechała na święta. Z kocią gracją podniósł się na nogi. - Mille pardons, mademoiselle. Uniesiona brew lekko drgnęła. Niczym nieskrępowane, czarne włosy opadały falującymi kaskadami. Nie chciałem cię przestraszyć. Nie wyglądała na przestraszoną. Wyglądała jak księ niczka - pewna siebie i nawet lekko rozbawiona. Wyprostował się. Była niewielkiego wzrostu, jej głowa nie sięgała mu nawet do podbródka. Podniosła wzrok, księ yc oświetlił jej twarz. W jasnych oczach nie było śladu niepokoju, długie rzęsy rzucały cień na policzki. Miała prosty nos, a rysy twarzy potwierdzały szlacheckie pochodzenie. Wyglądała tak, jakby na coś czekała. Mo e powinien się przedstawić? − Diable! Le fou...
Obrócił się na pięcie. W ciszę nocy wdarły się krzyki, a w drugiej części klasztoru zapaliły się światła. Zszedł ze ście ki i schował się w cieniu ogromnego krzewu. Wcią go widziała, ale dla nadbiegającej gromady był niewidoczny. Wystarczy, e pod- niesie palec i wska e na niego, oddając w ręce stra ników. Helena patrzyła na zbli ające się zakonnice. Towarzyszyli im dwaj ogrodnicy z widłami w rękach. Zobaczyli ją. − M’amzelle, widziałaś go? - Siostra Agatha przystanęła w biegu. − Widziałaś mę czyznę? - Matka przeło ona z trudem łapała dech, ale za wszelką cenę chciała zachować godność. - Hrabia Vichesse przysłał nam wiadomość, e do klasztoru zakradł się szaleniec. Miał się spotkać z mademoiselle Marchand... a ta niemądra trzpiotka... - Nawet w ciemności wi- dać było gniewne błyski w jej oczach. - Ten mę czyzna tu był, jestem tego pewna! Musiał przedostać się przez mur. Przechodził tędy? Widziałaś go? Helena otworzyła szeroko oczy i odwróciła głowę od krzewu, za którym ukrył się zbieg. Spojrzała na główną bramę i podniosła dłoń... − Do bramy, tylko szybko! Jeśli się pośpieszymy, dostaniemy go! Pobiegli z głośnym wrzaskiem, a potem znikli w klasztornych ogrodach. Wyglądało na to, e szukają mitycznego szaleńca, a nie mę czyzny, który padł Helenie do stóp. Po chwili hałasy ucichły. Owinęła się szczelniej szalem, skrzy owała ramiona i spojrzała na mę czyznę wyłaniającego się z zarośli. − Wielkie dzięki, mademoiselle. Chyba nie muszę mówić, e nie jestem szaleńcem. Miał niski glos i staranną dykcję. Ciekawe, co tu robi? Collette Marchand opuściła klasztor w ubiegłym roku, ale kilka dni temu przywieźli ją zagniewani krewni. Miała czekać na brata, a potem jechać na wieś. Plotkowano, e jej
zachowanie na salonach Pary a wywołało... no có , poruszenie. Helena spoj- rzała na mę czyznę. - Kim jesteś? Długie, wąskie usta poruszyły się szybko. - Jestem Anglikiem. - Zatrzymał się tu przed nią. Nie zgadłaby, mówił po francusku bez śladu obcego akcentu. Wiele jej to wyjaśniło. Słyszała, e mę czyźni tej nacji są solidnej postury i bywają nieco szaleni, nawet jak na paryskie standardy. Nigdy dotąd nie spotkała adnego Anglika. Widział to w przenikliwych jasnych oczach. Nie był pewien, czy są błękitne, szare czy te zielone i ju ałował, e nie zobaczy ich za dnia. Dotknął palcem jej policzka. - Jeszcze raz, mademoiselle, bardzo dziękuję. Odsunął się, powtarzając sobie w duchu, e tak trzeba. Nagle za jej plecami zobaczył błysk. Promień księ yca oświetlił jemiołę zwisającą z gałęzi starej lipy. Ju prawie święta. Podą yła za jego wzrokiem. Spojrzała na jemiołę, potem na niego - na jego oczy, usta. Przypominała francuską madonnę, była cudownie delikatna i krucha. Sebastian nie mógł się powstrzymać, pragnienie okazało się silniejsze. Pochylił głowę. Powoli. Postanowił dać jej wystarczająco du o czasu, by mogła się rozmyślić. Nie zrobiła tego. Dotknął ustami jej ust. Był to najbardziej niewinny pocałunek w jego yciu. Dziękuję. Tyle tylko mówił ten pocałunek. Ich usta się rozłączyły, ale on nie ruszył się z miejsca. Nie potrafił. Ich spojrzenia spotkały się, oddechy połączyły... Tym razem wyszła mu naprzeciw, z wahaniem oddając swe słodkie, cudowne usta. Pragnął czegoś więcej, ale powstrzymał się i brał tylko tyle, ile w
swej niewinności chciała mu dać. Pocałunek był obietnicą, przysięgą, chocia oboje zdawali sobie sprawę, e jest niemo liwa do spełnienia. Kiedy w końcu oderwał usta, kręciło mu się w głowie. Nie dotknął jej nawet, a mimo to czuł ciepło jej ciała. Zmusił się, by się odsunąć, podnieść głowę, nabrać tchu. Spojrzał na jemiołę i kierując się impulsem, oderwał delikatną gałązkę. Zasalutował i ukłonił się. -Wesołych Świąt. Nie spuszczając z niej wzroku, ruszył w stronę głównej bramy. − Nie tędy. Serce waliło jej jak młotem, w głowie szumiało, ale zdołała pokazać mu właściwą drogę, w przeciwnym kierunku. - Dojdziesz do muru, a potem zoba- czysz drewnianą furtkę. Nie wiem, czy jest zamknięta... - Wzruszyła ramionami. - Dziewczęta korzystają z niej, wymykając się do miasta. Wychodzi na drogę. Anglik spojrzał na nią uwa nie, a potem pochylił głowę i schował gałązkę do kieszeni peleryny. -Au revoir, mademoiselle. Odwrócił się i rozpłynął w ciemnościach. Minutę później nie było ju po nim śladu. Otuliła się szczelniej szalem, zaczerpnęła głęboko tchu i próbując jeszcze przez chwilę zatrzymać tę magiczną chwilę, poczłapała w stronę dormitorium. Miała wra enie, e obudziła się z głębokiego snu. Poczuła zimno i przyśpieszyła kroku. Dotknęła palcami ust. Wcią czuła ciepło jego warg, zmysły budziły się do ycia. Kim był ten człowiek? ałowała, e nie wystarczyło jej odwagi, by zapytać. A zresztą mo e to i lepiej, e nie wie. Có mo e wyniknąć z takiego spotkania, z nieuchwytnej obietnicy zawartej w pocałunku? Co robił w klasztorze? Z pewnością dowie się rano od Collette. Dlaczego matka przeło ona nazwała go szaleńcem?
Uśmiechnęła się cynicznie. Nie ufała słowom hrabiego de Vichesse. Znała go doskonale, był jej prawnym opiekunem. Jeśli Anglik zdołał utrzeć mu nosa, mogła się tylko cieszyć, e mu pomogła. Rozdział 1 Listopad 1783 Londyn Collette nie zdradziła, kim jest tajemniczy Anglik, ale Helena rozpoznała go natychmiast. Był tak samo przystojny, postawny i szczupły, chocia siedem lat starszy. W eleganckim londyńskim salonie, krą ąc wśród wytwornych gości, Helena patrzyła jak urzeczona. Przyjęcie u lady Morpleth toczyło zwykłym trybem. Była ju połowa listopada i Londyn myślał wyłącznie o zabawie. Wśród zapachu ostrokrzewu królowała wesołość i beztroska. We Francji nadejście Bo ego Narodzenia stanowiło doskonały pretekst do wszelkich ekstrawagancji i chocia więzy między Pary em a Londynem ostatnio osłabły, ten ostatni wcią toczył bój o pierwszeństwo - o to, gdzie więcej blichtru, bogactwa i rozrywek godnych królewskiego dworu. Nie było przy tym obawy społecznych niepokojów ani groźby, e gdzieś w ukryciu zbierają się spiskowcy. W Londynie dobrze urodzone i bogate elity bawiły się beztrosko do samych Świąt. Pokój, w którym znalazła się Helena, był wypełniony ludźmi. W głowie szumiało od głośnych rozmów. Przystanęła, spoglądając w stronę sali balowej.
Stał w sąsiednim przejściu i rozmawiał z jakąś damą. Wąskie usta wykrzywiał lekki uśmiech. Helena pomyślała o tym, jak smakowały te usta. Siedem lat. Przyjrzała mu się uwa nie. W klasztornym ogrodzie było zbyt ciemno, by mogła zapamiętać szczegóły, ale wcią poruszał się z taką samą gracją, co przy jego wzroście ju wtedy wydało się niezwykłe. Pozbawiona pudru i ozdób twarz sprawiała ascetyczne, surowe wra enie. Włosy miały brązowy kolor o miodowym odcieniu; bujne fale przewiązane były z tyłu czarną wstą ką. Prosty ubiór zdradzał zamo ność. W ka dym calu widać było arystokratę, począwszy od kunsztownej koronki kołnierza i mankietów do wytwornego kroju szarego surduta i grafitowych bryczesów. Inni ozdobiliby surdut koronką lub ozdobną taśmą, u niego jedyną ozdobą byty srebrne guziki. Pod surdutem widać było kamizelkę w tym samym kolorze co spodnie, bogato haftowaną srebrem. Całość robiła wra enie wytwornego opakowania spowijającego jeszcze doskonalszą zawartość. W salonie pełnym koronek, piór i przeró nych klejnotów zdecydowanie się wyró niał, i to nie tylko z powodu wzrostu. Siedem lat, które upłynęły od ich spotkania, pozostawiło swój ślad - trudną do opisania aurę otaczającą mę czyzn nawykłych do władzy. Widać było, e ma jej teraz więcej, e stał się bardziej bezwzględny, arogancki. W tym samym czasie ona stała się ekspertem - potrafiła rozpoznać władzę tak wprawnie, jak kolor skóry swojego rozmówcy. Ta sama aura otaczała Fabiena de Mordaunt, hrabiego de Vichesse. Człowiek ten nie cofał się przed niczym, łącznie z wykorzystaniem rodzinnych koneksji, by w końcu stać się jej prawnym opiekunem. Ostatnie siedem lat sprawiło, e Helena nauczyła się uwa ać na takich mę czyzn. − Eh, bien. Co słychać, ma cousine? Odwróciła się na pięcie i chłodno skinęła głową. - Bon soir, Louis. - Nie był jej kuzynem, nie było między nimi nawet cienia pokrewieństwa, ale tym razem
nie miała zamiaru mu tego wypominać. Był nikim, pilnował jej tylko na rozkaz swojego wuja, Fabiena de Mordaunt. Louisa mogła ignorować. Fabiena niestety nie. Louis rozejrzał się. - Widzę tu kilka interesujących partii. - Nachylił pudrowaną głowę, by szepnąć jej do ucha: - Słyszałem, e jest tu nawet angiel- ski ksią ę. Kawaler. Nazywa się St. Ives. Zrób coś, eby cię przedstawiono. Helena uniosła brew i rozejrzała się po salonie. Ksią ę? Louis potrafił się czasem przydać. Był wiernym narzędziem Fabiena, a tym razem ona i jej opiekun mieli podobny cel, choć zupełnie ró ne motywy. Przez ostatnie siedem lat - niemal od tajemniczego pocałunku - była pionkiem w rozgrywkach Fabiena. O jej rękę ubiegały się najznakomitsze rody Francji, a ona sama była tyle razy bliska zaręczyn, e trudno zliczyć. Niestabilność francuskiego rządu, zmienne losy arystokratycznych rodzin, zale nych od najmniejszego kaprysu króla, zniechęcały Fabiena do scementowania aliansu poprzez jej mał eństwo. Jej majątek i uroda były przynętą, mającą przyciągnąć tych, którymi w danej chwili manipulował. Kiedy ju dopiął celu, zrywał rozmowy, a Helena wracała na paryskie salony. Bała się myśleć, jak długo potrwa ta gra. A będzie zbyt stara i brzydka, by stanowić przynętę? Na jej szczęście we Francji zaczęły się zamieszki. Fabien za- wsze kierował się instynktem, a ten mówił mu teraz, e w powietrzu wisi coś niedobrego. Czuła, e rozwa a zmianę taktyki na długo przed próbą porwania. To było straszne. Nawet teraz, w pełnym ludzi salonie, Helena poczuła na plecach dreszcz. Spacerowała po ogrodach Le Roc, francuskiej posiadłości Fabiena, kiedy nagle pojawili się trzej jeźdźcy. Musieli czaić się w zaroślach, czekając na dogodny moment. Walczyła, opierała się - bezskutecznie. Zabraliby ją ze sobą, ale Fabien usłyszał krzyki i przyszedł jej z pomocą. Intrygi Fabiena mogły jej się nie podobać, ale musiała przyznać, e troszczy się o to, co uwa a za swoje. Miał wtedy trzydzieści dziewięć lat i był w kwiecie
wieku. Zabił jednego z napastników, dwóch pozostałych uciekło. Gonił ich jeszcze, ale zdołali się wymknąć. Tego wieczora rozmawiali o przyszłości, a ka de słowo zapadło jej głęboko w pamięć. Powiedział, e porywacze byli najemnikami Rouchefouldów. Po- dobnie jak on sam, wszyscy najpotę niejsi intryganci zdawali sobie sprawę, e idą cię kie czasy. Sądzili, e dodatkowe ziemie, tytuły i alianse pozwolą im przetrwać nadciągającą nawałnicę. Stała się ywą tarczą. Fabien powiedział jej wtedy: - Otrzymałem kategoryczną prośbę o twoją rękę od najwa niejszych rodów Francji. Niestety wszystkich czterech. - Spojrzał jej prosto w oczy. - Jak rozumiesz, nie jestem zadowolony. Mamy problem. Owszem, był to problem i znaczne ryzyko. Fabien nie chciał wybierać, nie chciał wiązać jej fortuny i swojej przyszłości z którąś z czterech rodzin. Wy- bierze jedną, a przy nadarzającej się okazji pozostałe rzucą mu się do gardła. Być mo e nawet dosłownie. Helena rozumiała jego stanowisko, choć uwa ała, e spotyka go zasłu ona kara. − Nie znajdziemy ci mę a we Francji, a presja będzie coraz większa. - Fabien spojrzał na nią z uwagą i dodał gładko: - Chyba musimy zacząć szukać gdzie indziej. Zamrugała. Uśmiechnął się, bardziej do siebie ni do niej. − Idą cię kie czasy. Lepiej będzie, jeśli odnowimy kontakty z rodziną z drugiej strony Kanału. − Mam wyjść za emigranta? - Zaszokowała ją ta myśł. Emigranci generalnie nie cieszyli się wysokim statusem społecznym, ani nie mieli majątku. Fabien zmarszczył czoło. - Skąd e. Za to ślub z zamo nym angielskim szlachcicem mógłby rozwiązać nasze obecne problemy. Gapiła się na opiekuna w absolutnym zdumieniu. Błędnie interpretując jej milczenie, wycedził: -Pamiętaj, moja droga, e angielska szlachta w przewa ającej części pochodzi od króła Williama. Naj-
prawdopodobniej będziesz musiała nauczyć się tego ohydnego języka, ale wszyscy, którzy się liczą, mówią po francusku i małpują nasze zwyczaje. Nic ci nie będzie. − Znam ten język. - Nic więcej nie mogła powiedzieć. Otwierały się przed nią mo liwości, o których istnieniu nie miała pojęcia. Wolność. Ucieczka. Siedem lat w towarzystwie Fabiena czegoś ją nauczyło. Nie okazała radości. - Chcesz powiedzieć, e mam jechać do Londynu i szukać mę a wśród angielskiej szlachty? − Oczywiście nie byle kogo. Tak jak mówiłem, musi mieć tytuł i majątek przynajmniej równy twojemu. Innymi słowy, musi to być hrabia, markiz lub ksią ę, a do tego bogaty. Chyba nie muszę ci przypominać, ile jesteś warta. Całe ycie nie pozwalano jej o tym zapomnieć. Zmarszczyła czoło, sprawiając wra enie, e nie jest zadowolona z obrotu spraw, ale w duchu knuła plan. Widziała jedną zasadniczą przeszkodę. Zrobiła nieszczęśliwą minę. - Załó my, e pojadę na londyńskie salony i znajdę kandydata spełniającego te warunki, a ty mi powiesz, e ci się nie podoba. A jak znajdę innego, usłyszę to samo. - Prychnęła lekcewa ąco, skrzy owała ramiona i odwróciła wzrok. -To nie ma sensu. Zamiast do Londynu, wolę wracać do Cameralle. Nie odwa yła się spojrzeć, jak Fabien zareagował na to małe przedstawienie, ale czuła na sobie jego baczny wzrok. Po dłu szej chwili, ku swemu zdumieniu, usłyszała śmiech. - Doskonale. Dam ci deklarację na piśmie. - Usiadł przy biurku, wyciągnął z szuflady pergamin i pióro. Pisząc, czyta! głośno: Niniejszym oznajmiam, e ja, Fabien de Mordaunt, jako twój prawny opiekun wyra am zgodę, ebyś poślubiła angielskiego szlachcica, który będzie miał tytuł przynajmniej równy twojemu, bardziej rozległe ziemie i większe dochody.
Patrzyła, jak składa podpis i nie wierzyła własnemu szczęściu. Wysuszył atrament i zwinął pergamin w rolkę. Omal nie wyrwała mu jej z dłoni, zdołała jednak zachować zrezygnowaną minę. Dokument schowała głęboko - zaszyła go w podszewce kufra. To miał być jej paszport do wolności i prawdziwego ycia. − Hrabia Witnersay to miły człowiek. - Ciemne oczy Louisa zatrzymały się na korpulentnym szlachcicu. - Rozmawiałaś z nim? − Mógłby być moim ojcem. - Nie był te w jej typie. Helena rozejrzała się. - Pójdę poszukać Marjorie; mo e powie mi coś o tym księciu. Nie ma tu ni- kogo interesującego. Louis prychnął. - Od tygodnia bawisz wśród angielskiej szlachty. Nie robisz się zbyt wybredna? Wiem, czego oczekuje wuj i widzę tu wielu odpowiednich kandydatów. − To sprawa między mną a Fabienem. Nie yczę sobie, ebyś wtrącał się w moje plany - powiedziała oschle. - Wracam na Green Street z Marjorie. Nie ma powodu, ebyś nam towarzyszył. Obróciła się na pięcie. Ubrała usta w lekki uśmiech i z łatwością przebiła się przez tłum. Marjorie Thierry, ona odległego krewnego Heleny, była jej oficjalną przyzwoitką. Helena szła przez salon, świadoma męskich spojrzeń, które towarzyszyły jej krokom. To dobrze, e przyjechała tu w szczycie sezonu, kiedy angielska szlachta pogrą ona była w szalonej zabawie. W przeciwnym razie wzbudziłaby du o większe zainteresowanie, a tego nie chciała. Salon był pełen plotkujących kobiet i rozgadanych d entelmenów. Grzane wino i przedświąteczne podniecenie sprawiły, e wszystkim dopisywały humory. Łatwo było się wymknąć, wystarczyło lekkie skinienie głowy i uśmiech. Fabien wynajął dla Heleny dom w najlepszej części miasta. W takich sprawach nigdy nie skąpił gotówki. Państwo Thierry nie byli zamo ni, stąd z ogromną wdzięcznością przyjęli ofertę bogatego krewniaka. Dostali mieszkanie, jedzenie, słu bę i pieniądze na wydatki, co pozwalało im przyjmować przyjaciół
i znajomych, których poznali podczas swego jedynego, niezwykle kosztownego roku w Londynie. Państwo Thierry doskonale zdawali sobie sprawę, jak daleko sięga władza Fabiena de Mordaunt, nawet w Anglii. Opiekun Heleny był znany z niezwykle długich rąk. Byli gotowi zrobić wszystko, czego sobie yczył - wprowadzili Helenę do towarzystwa i pomagali w szukaniu odpowiedniego kandydata na mę a. Helena ostro nie korzystała z wdzięczności państwa Thierry. Marjorie, szczupła blondynka około trzydziestki, miała tendencję do ulegania Louisowi, ale była kopalnią wiedzy na temat angielskiej arystokracji. Na pewno znajdzie się ktoś odpowiedni. Zastała Marjorie na o ywionej dyskusji z pewną damą i d entelmenem. Dołączyła do rozmowy, a kiedy tematy się wyczerpały, odciągnęła Marjorie na bok. − Withersay? Helena potrząsnęła głową. - Za stary. Zbyt surowy, zbyt wymagający. Louis wspominał, e jest tu jakiś ksią ę. Nazywa się St. Ives, czy jakoś tak. Wiesz coś o nim? − St. Ives? O nie, nie. - Marjorie potrząsnęła gwałtownie głową, rozejrzała się i zni yła głos do szeptu. - Nie, St. Ives to nie jest dobry kandydat, ma petite. Nie dla ciebie ani dla adnej dobrze urodzonej panny. Helena podniosła brwi w oczekiwaniu na dalsze szczegóły. Marjorie owinęła się szalem i przysunęła bli ej. − To człowiek o fatalnej reputacji. Owszem, ma tytuł księcia i ogromny majątek, ale przysiąg! kiedyś, e się nie o eni. - Gesty Marjorie zdradzały brak zrozumienia dla takiej postawy. - Mówią, e ma trzech braci, a najstarszy niedawno doczekał się syna. - Wzruszyła ramionami. - Nie, ksią ę nie jest właściwym kandydatem. Jest zbyt... - zamilkła, szukając właściwego słowa – dangereux.
Zanim Helena zdą yła coś powiedzieć, Marjorie spojrzała w bok i zacisnęła dłoń na nadgarstku dziewczyny. - Popatrz! Helena podą yła za wzrokiem Marjorie i spojrzała na d entelmena, który właśnie pojawił się w salonie. − Monsieur le duc de St. Ives. Szalony Anglik, ten sam, który pocałował ją w klasztornym ogrodzie. Spokojnie rozglądał się po salonie, istne wcielenie elegancji, arogancji i władzy. Zanim zdą ył je zobaczyć, Marjorie złapała Helenę za ramię i po- ciągnęła w przeciwnym kierunku. − Sama widzisz. Dangerewc. Helena widziała, a jednak... wcią pamiętała pocałunek i związaną z nim obietnicę. Poczucie, e gdyby oddała się w jego ręce, otoczyłby ją opieką na zawsze. Wyglądał na uwodziciela. Była pewna, e przez lata doskonalił umiejętności w tym kierunku. No i był niebezpieczny, jak powiedziała Marjorie. Lepiej będzie, jeśli zostawi go w spokoju. Nie jest na tyle głupia, by uciekając przed jednym silnym mę czyzną wpaść prosto w ramiona drugiego. Wolność to zbyt drogocenny dar. Na szczęście monsieur le duc otwarcie deklarował swą niechęć do mał eństwa. Jest jeszcze ktoś, kogo powinnam wziąć pod uwagę? Poznałaś markiza? − Markiza Tanqueray? Owszem. Nie sądzę, by był w stanie sprostać wymaganiom hrabiego de Vichesse. Sugerował, e ma długi. − Mo liwe. To dumny człowiek i mo e dlatego o tym nie słyszałam. Zobaczmy... - Znalazły się w następnym pokoju. Marjorie przystanęła i ro- zejrzała się wokół. - Nikogo ciekawego tu nie widzę, ale za wcześnie, eby się egnać. Urazilibyśmy gospodarzy. Musimy zostać co najmniej pół godziny.
− Dobrze. Pół godziny, ale nie więcej. - Podeszły do rozgadanej gromadki. Rozmowa była interesująca, ale Helena wolała obserwować ni mówić. Nikt nie znał jej na tyle, by się temu dziwić. Choć zwykle nie była małomówna, dzisiejszego wieczoru wolała milczeć, swobodnie oddając się rozmyślaniom. Miała ju dosyć władzy Fabiena, ale prawo i tradycja nie dawały jej wyboru. Podró do Londynu była najlepszą i pewnie jedyną szansą ucieczki -szansą, którą podrzucił los, a którą miała zamiar umiejętnie wykorzystać. Zgodnie z deklaracją Fabiena mogła poślubić ka dego Anglika, który spełniał kryteria tytułu, majątku i dochodów. Zasady wydawały się rozsądne, sądziła, e wielu Anglików będzie w stanie im sprostać. Przyszły mą Heleny musiał mieć odpowiedni tytuł, być zamo ny i szanowany oraz być pantoflarzem. To był czwarty warunek, jej własny. Nie bę- dzie przez resztę ycia marionetką w rękach jakiegoś mę czyzny. Jeśli ktoś będzie pociągał za sznurki, to tylko ona sama. Nie chce być ozdobą, cennym przedmiotem, z którym nikt się nie liczy. Fabiena nie obchodziły cudze uczucia, chyba e wchodziły mu w drogę. Był despotą, tyranem gotowym zmia d yć ka dego, kto mu się oprze. Wiedziała o tym od samego początku. Udało jej się przetrwać i zachować niezale ność tylko dlatego, e rozumiała jego motywy i nauczyła się odpowiednio maskować. Nie była nigdy na tyle głupia, by stawać do walki, której nie miała szansy wygrać. Tym razem los się do niej uśmiechnął. Wolność była w zasięgu ręki. − Witam, droga hrabino. Z szerokim uśmiechem na twarzy Gaston Thierry ukłonił się nisko. - Jeśli jesteś wolna, wiele osób chciałoby cię poznać. Błysk w jego oku kazał jej się uśmiechnąć. Gaston Thierry był utracjuszem, ale bardzo sympatycznym człowiekiem. Podała mu dłoń. - Jeśli twoja ona nie ma nic przeciwko... Z wdzięcznym ukłonem w stronę Marjorie Helena pozwoliła się poprowadzić.
Tak jak podejrzewała, prośby o przedstawienie pochodziły od d entelmenów, ale jeśli ma zamiar bawić na salonach lady Morpleth, nic nie stoi na przeszkodzie, by miło spędzała czas. Panowie wychodzili ze skóry, by ją zainteresować, opowiadali najnowsze anegdotki, opisywali zbli ające się przyjęcia. Pytali ją o plany. Tutaj była dosyć tajemnicza, co dodatkowo wzbudzało ich zainteresowanie. Doskonale o tym wiedziała. − O, Thierry... przedstaw mnie, proszę. Głos dobiegał zza jej pleców. Nie rozpoznała go, ale od razu wiedziała, kto to taki. Opanowała pragnienie, by odwrócić się na pięcie i spojrzeć mu w twarz. Spokojnie, łagodnie zwróciła się ku nieznajomemu, zachowując uprzejmy dystans. Sebastian spojrzał na francuską madonnę, której nie zapomniał mimo upływu siedmiu długich lat. Wyraz jej twarzy był opanowany i lekko rozbawiony, dokładnie taki jak pamiętał. Był wyzwaniem, chocia ona nie miała o tym pewnie pojęcia. Jej oczy... A wstrzymał dech, gdy podniosła powieki i spojrzała mu prosto w twarz. Zielone. Krystalicznie zielone oczy, przejrzyste jak górskie jezioro. Oczy, które kusiły, zachęcały, by spojrzeć prosto w jej duszę. O ile tylko by na to przystała. Czekał siedem lat, by zobaczyć te oczy. Nie zdradzały, e go rozpoznała. Na twarzy nie było widać adnych emocji. Uśmiechnął się lekko, wiedząc, e się mu przygląda. Był pewien, e go pamięta. Tak samo jak on pamiętał ją. Zwrócił uwagę na jej włosy. Czarne jak noc, błyszczące, bujne loki okalające twarz i opadające na ramiona. Spojrzenie powędrowało ni ej, ogarnęło jej figurę, prowokacyjnie opiętą zielonym jedwabiem i otuloną brokatową peleryną. Przyglądał jej się, oceniał... A potem spojrzał jej w twarz.
Zapadła krępująca cisza. St. Ives spojrzał na pana Thierry i uniósł nieznacznie brew, zauwa ając dziwną opieszałość kawalera. Ten przestępował z nogi na nogę, jakby stał na roz arzonych węglach. Helena rzuciła Gastonowi władcze spojrzenie, unosząc brew du o bardziej zdecydowanie. − Hm... - Thierry zreflektował się. - Monsieur le duc de St. Ives. Mademoiselle la comtesse d'Lisie Sebastian wyciągnął dłoń, ona podała mu swoją, dygając głęboko. − Monsieur le duc. − Comtesse. - Ukłonił się i podniósł ją, powstrzymując się, by nie przytrzymać jej ręki. - Dawno przyjechałaś z Pary a? − Ponad tydzień temu. - Rozejrzała się wokół z pewnością siebie, którą doskonale zapamiętał. -To moja pierwsza wizyta na tym brzegu. - Spojrzała na niego szybko. - W Londynie. Helena była pewna, e ją pamięta, chocia nic w jego twarzy nie zdawało się na to wskazywać. Ostre, jakby wyrzeźbione rysy były niczym kamienna maska, oczy swą niewinnością przypominały błękit nieba, choć otaczające je długie, zmysłowe rzęsy zdawały się przeczyć tej niewinności. Usta zawierały podobny kontrast: były długie i wąskie, ale ich wyraz zdradzał poczucie humoru i skłonność do artów. Nie był młody. Wśród otaczających ją mę czyzn był z pewnością najstarszy, najbardziej dojrzały. A mimo to roztaczał męską, silną aurę, która sprawiała, e inni przy nim bledli i wtapiali się w krajobraz. Dominował nad otoczeniem. Towarzystwo takiego mę czyzny nie było nowością, przyzwyczaiła się do tego w domu. Podniosła podbródek i powiedzia- ła spokojnie: - Byłeś ostatnio w Pary u, Wasza Wysokość? Oczy i usta go zdradziły, ale to dlatego, e tak uwa nie się mu przyglądała. Błysk, lekki grymas, to było wszystko. − Nie ostatnio. Kiedyś spędzałem tam kilka tygodni w roku.
Powiedział to wystarczająco dobitnie. Była pewna, e ją rozpoznał. Poczuła lekkie mrowienie, a on, jakby się domyślił, spojrzał na jej ramiona. - Dziwne, e się dotąd nie spotkaliśmy. Poczekała, a ponownie spojrzy jej w oczy. -Rzadko odwiedzam Pary . Moje ziemie le ą na południu Francji. Kąciki ust uniosły się; spojrzenie ogarnęło włosy, zatrzymało się na oczach, a potem skierowało się w dół. - Tak sądziłem. Uwaga była dosyć niewinna; jej karnacja rzeczywiście zdradzała południowe pochodzenie. Ale ton, głęboki i niski, zdawał się odbijać echem po najdalszych zakamarkach jej duszy. Spojrzała na Gastona, nerwowo przestępującego z nogi na nogę. - Wybacz, Wasza Wysokość, ale na nas ju pora. Czy nie tak, monsieur Thierry? − Istotnie, istotnie. - Thierry uśmiechnął się nerwowo. - Jeśli ksią ę nam wybaczy. − Oczywiście. - W błękitnych oczach Sebastiana pojawiło się rozbawienie. Helena postanowiła je zignorować. Ujął jej dłoń i ukłonił się, a zanim zdołała zabrać rękę, szepnął: - Mam nadzieję, e zabawisz chwilę w Londynie, hrabianko. Zawahała się, a potem skinęła głową. - Na to wygląda. − A więc będziemy mieli czas, by się lepiej poznać. - Uniósł jej palce do ust i nie spuszczając z niej wzroku, zło ył na jej dłoni lekki pocałunek. Puścił ją i pochylił głowę. - Do kolejnego spotkania, made-moiselle. Ku wielkiej uldze Heleny Gaston nie zwrócił uwagi na ostatnie słowa księcia. Razem z Marjorie wydawali się tak przejęci faktem, e St. Ives chciał
ją poznać, i nie zauwa yli jej poruszenia. Nie zauwa yli, e wcią dotyka palcami miejsca, gdzie odcisnęły się jego usta. Opanowała się dopiero, kiedy ponownie znaleźli się na Green Street. − Minął kolejny wieczór. - Westchnęła, gdy słu ąca ruszyła w jej kierunku, by zabrać płaszcz. -Mo e jutro będziemy mieli więcej szczęścia. Marjorie spojrzała jej w oczy. - Jutro idziemy na bal do hrabiny Montgomery. Będą tam wszyscy, którzy się liczą. − -Bon. - Helena ruszyła w stronę schodów. - Dobre miejsce na łowy. yczyła Gastonowi dobrej nocy. Marjorie dogoniła ją na schodach. − Moja droga... monsieur le duc nie jest mę czyzną dla ciebie. Na twoim miejscu nie zachęcałabym go, by spędzał z tobą czas. Jestem pewna, e rozu- miesz. − Monsieur le duc de St. Ives? - Marjorie przytaknęła, a Helena machnęła ręką lekcewa ąco. - On tylko artował. Wydaje mi się, e zrobił to tylko po to, by zirytować Gastona. − Eh, bien... To mo liwe, przyznaję. Taki człowiek. No có , ostrzegałam cię. − Owszem. - Helena zatrzymała się przy drzwiach. - Nie masz powodu do niepokoju. Nie jestem tak głupia, by marnować czas na uwodzenie kogoś takiego jak ksią ę St. Ives. − W końcu się spotkali! - Louis zdjął krawat i rzucił go kamerdynerowi, a potem rozpiął kołnierzyk. - Zacząłem się obawiać, e sam będę musiał ich przedstawić, ale w końcu znalazła się na jego drodze. Stało się tak, jak przewidywał wuj Fabien. St. Ives sam do niej przyszedł. − Doprawdy, milordzie. Pański wuj jest niezwykle przenikliwy w takich sprawach. - Vilłard pomógł Louisowi ściągnąć surdut.
− Napiszę do niego jutro. Z pewnością ucieszy się z dobrych wiadomości. − Dopilnuję, panie, by ta wiadomość dotarła do niego jak najszybciej. − Przypomnij mi z samego rana. - Louis rozpiął kamizelkę i dodał: - A teraz pora na kolejny krok. Helena spotkała księcia St. Ives na balu u hrabiny Montgomery, raucie lady Furness i wieczorku u rodziny Rawleigh. Kiedy poszła na spacer do parku, równie się na niego natknęła. Spacerował tam, zupełnie przypadkiem, z dwoma przyjaciółmi. Gdziekolwiek poszła, zawsze musiała go spotkać. Nie zdziwiło jej zatem, kiedy podszedł do niej na balu u księ nej Richmond. Stanął po jej prawej stronie, a otaczający ją d entelmeni usunęli się bez słowa, jak gdyby miał do niej jakieś prawa. Ukrywając swą irytację, Helena uśmiechnęła się łagodnie i podała mu rękę. I uzbroiła się na wypadek kolejnego pocałunku w dłoń. − Bon soir, moja droga. Jak to mo liwe, e takie proste, niewinne słowa mogą brzmieć tak dwuznacznie? Czy sprawił to blask niebieskich oczu, tembr głosu, a mo e władczy dotyk? Helena nie miała pojęcia, ale nie podobało jej się, e z taką łatwością dociera do jej zmysłów. Uśmiechała się nadal, przyzwalając na jego towarzystwo. Kiedy grupa się rozeszła, Helena zwlekała chwilę. Wiedziała, e jej się przygląda, e jest czujny. Kiedy po chwili wahania zaoferował jej ramię, uśmiechnęła się i oddała mu dłoń. Przeszli zaledwie kilka metrów. - Chciałabym z tobą porozmawiać. Nie widziała jego twarzy, ale była pewna, e się uśmiecha. − Tak sądziłem.
− Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie będzie nas widać, ale nie słychać? − Po drugiej stronie jest wnęka. Poprowadził ją i posadził w fotelu z widokiem na cały salon, a sam zajął miejsce naprzeciwko. − Zamieniam się w słuch, mignonne. Helena zmierzyła go wzrokiem. - Co ty knujesz? Brwi uniosły się. - Co takiego? − Powiedz, dlaczego za mną chodzisz? Patrzył jej prosto w oczy, ale usta nie mogły powstrzymać się od śmiechu. Podniósł dłoń i poło ył ją sobie na sercu. - Mignonne, zadajesz mi wielki ból. − Wolne arty! - Helena wcią panowała nad sobą. - Poza tym, nie jestem twoją mignonne! Jego ukochaną, skarbem. Uśmiechnął się protekcjonalnie, jakby wiedział coś, czego ona nie wie. Helena zacisnęła palce na wachlarzu i zwalczyła ochotę, by go nim uderzyć. Spodziewała się takiej odpowiedzi - lub raczej jej braku - i dlatego przygotowała się do tej rozmowy. Zdumiało ją tylko jedno. e tak łatwo traci głowę, e on tak łatwo wytrąca ją z równowagi. Zwykle była bardziej opanowana. − Jak zapewne zgadłeś, bo przecie wiesz wszystko, przyjechałam tutaj, by znaleźć mę a. Nie po to, by szukać kochanka. Chcę, ebyśmy się jasno rozu- mieli, Wasza Wysokość. Niewa ne, jak bardzo będziesz się starał, jak wielkie jest twoje doświadczenie w uwodzeniu, nie mam zamiaru poddać się twoim legendarnym urokom. Słyszała wystarczająco du o od przera onej Marjorie, a wywnioskowała jeszcze więcej ze spojrzeń i szeptów. Gdyby nie jej pochodzenie i wiek, to na- wet taka rozmowa mogłaby jej przypiąć etykietkę. Spojrzała mu w oczy, czekając na odpowiedź, jakąś uszczypliwą uwagę, potyczkę słowną. On przyglądał jej się z zadumą, przeciągając chwilę, kiedy się odezwie. - Tak sądzisz?
− Jestem pewna. - Co za ulga. Wreszcie piłeczka była po jej stronie. - Nic tu po tobie. Nie masz szans, więc niepotrzebnie trzymasz się mojej spódnicy. Uśmiechnął się szeroko. - Trzymam się twojej spódnicy, mignonne, bo mnie bawisz. - Opuścił wzrok i poprawi! koronkę mankietu. - Nie znam tu nikogo, komu się to udaje. Helena z trudem powstrzymała prychnięcie. -Wiele pań chętnie spróbuje. − Niestety, nie mają szans. − Mo e za wysoko stawiasz poprzeczkę? Podniósł głowę i spojrzał jej w twarz. – Chyba nie. Jak się okazuje, mo na znaleźć osobę, która do niej dorasta. Oczy Heleny zamieniły się w wąskie szparki. - Jesteś potworem! Uśmiechnął się. - Nie robię tego celowo, mignonne. Zacisnęła zęby. Miała ochotę krzyczeć. Nie jest i nie będzie jego mignonne! Ale przecie spodziewała się oporu. Zaczerpnęła tchu i opanowała się. - Doskonale. - Pokiwała głową. - Skoro masz zamiar trzymać się mojej spódnicy, to przynajmniej bądź u yteczny. Masz wielu przyjaciół w Londynie i wiesz więcej ni inni na temat majątków i tytułów. Pomo esz mi wybrać mę a. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć. Potwierdzało to jego tezę, e ona i tylko ona posiada rzadką umiejętność zadziwiania go i jednocześnie rozśmieszania. Impuls był silny, ale Sebastian poszedł za ciosem. Swoją reputację Sebastian zawdzięczał między innymi szybkiemu refleksowi. Zawsze potrafił dostrzec i w porę pochwycić szansę, która materializowała się przed oczyma. - Z ogromną przyjemnością, mignonne. Spojrzała na niego podejrzliwie, ale on poło ył dłoń na sercu i się skłonił. - Będzie to dla mnie zaszczyt, móc ci towarzyszyć w wyborze. − Zgoda? − Zgoda. - Uśmiechnął się, gotów jej obiecać wszystko, o co poprosi. Nie ma lepszego sposobu, by dopilnować, eby nikt nie wszedł mu w drogę. A jeśli jeszcze będzie mógł być blisko... Wyciągnął dłoń. - Wstań. Zatańczymy.
Podniósł się, ciągnąc ją za sobą. Nie była to prośba, tylko rozkaz, ale Helena nie miała nic przeciwko temu. Dotychczas unikała tańca z nim w obawie, e nie będzie w stanie opanować emocji towarzyszących jego dotykowi. Tu obok tworzył się korowód; dołączyli do niego. Kiedy zabrzmiał pierwszy akord, dygnęła. Ukłonił się. Złączyli ręce. Było gorzej, ni się spodziewała. Nie mogła oderwać od niego wzroku. Wiedziała, e to niemądre, ale rozum nie potrafił się oprzeć magnetyzmowi. Otaczała ich zmysłowa mgiełka, zapomnieli, e wokół są inni ludzie. Poruszał się z niezwykłą gracją, pewny siebie, opanowany. Przysięgłaby, e ledwo słyszał muzykę, ale był na tyle doświadczony, na tyle wprawny, e muzyka wcale nie była potrzebna. Helena tańczyła menueta ju w wieku dwunastu lat, ale nigdy nie było tak jak teraz. Teraz tańczyła jak we śnie, a ka dy ruch, ka dy gest, ka de spotkanie błękitnych oczu było jak ra enie piorunem. Nigdy nie czuła takiej siły, takiej energii. Jakby zarzucił na nią sieć. Wiedziała, co się święci, jakie są jego zamiary. Gdzieś w odległym zakątku mózgu tkwiła świadomość, e gdy taniec się skończy, ona będzie wolna. Ale dopóki obracali się wokół siebie, wykonując skomplikowane figury, była jak uwięziona, oczarowana. Zafascynowana. Zdawała sobie sprawę, e oddycha głośniej, e czuje mrowienie na skórze. Wszelkimi zmysłami czuła, e jej ciało budzi się do ycia - jej piersi, ramiona, biodra, nogi. Czuła te , e fascynacja jest obustronna. Kiedy zamilkła muzyka, Helenie kręciło się w głowie. Podniosła się z głębokiego ukłonu i odwróciła twarz. - Chcę wracać do madame Thierry. Kątem oka zauwa yła, e jego usta się poruszyły. Spotkała jego spojrzenie i zdała sobie sprawę, e w niebieskich oczach nie ma triumfu, a raczej łagodne zrozumienie. Dangereux. To słowo nie opuszczało jej myśli. Zadr ała.
− Chodź - podał jej dłoń. - Odprowadzę cię. Oddała mu rękę. Odprowadził ją do Marjorie, wymieniając ukłon z Louisem, który stał u jej boku, a następnie ukłonił się i znikł. − -Mon dieu! Heleno... Podniosła dłoń, powstrzymując Marjorie od dalszych słów. - Wiem, wiem, ale my się dogadaliśmy. Nie zostanę jego kochanką, a on obiecał, e pomo e mi znaleźć mę a. Twierdzi, e go bawię. Marjorie gapiła się na nią. - Co takiego? -Po chwili potrząsnęła głową. - Ech, ci Anglicy. Są szaleni. Louis się wyprostował. - Szaleni czy nie, jego propozycja mo e być bardzo cenna. Mo e być doskonałym źródłem informacji, a e jest du o starszy... Marjorie prychnęła. - Ma tylko trzydzieści siedem lat, a jeśli połowa z tego, co słyszałam to prawda, mógłby zadziwić niejednego dwudziestosiedmiolatka. − Czy to wa ne? - Louis szarpał nerwowo za kieszeń kamizelki; sam miał dwadzieścia siedem lat. -Skoro Helena twierdzi, e nie potraktuje jej jak swój kolejny podbój, a mimo to chce nam pomóc, głupotą byłoby odrzucać jego ofertę. Jestem przekonany, e mój wuj, hrabia de Vichesse, zachęcałby do skorzystania z tego pomysłu. Helena pochyliła głowę. - Masz rację. - Fabien korzystał z ka dego narzędzia, które wpadło mu w ręce. Marjorie westchnęła z niepewną miną. - Jeśli jesteś pewna, e hrabia... - Bien, zróbmy, jak uwa asz.