2
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Lipiec 1812 roku
Kolaska prawie nie zwolniła biegu, mimo e zjechała z
londyńskiego traktu na wąską drogę prowadzącą do Abbot
Quincey. Powo ący mę czyzna bezbłędnie pokonał ostry zakręt,
panował bowiem nad parą ognistych koni bardzo pewnie.
Chocia nie ulegało wątpliwości, e dobrze zna ten szlak, taki
popis zręczności i siły robił du e wra enie. Równie sam widok
odciskał się w pamięci: para idealnie dobranych gniadoszy,
młody, wysoki blondyn na koźle, za nim sługa siedzący sztywno,
jakby kij połknął, a to wszystko na tle bujnej zieleni, stykającej
się na horyzoncie z błękitem nieba. To Hugo Perceval, dziedzic
sir Jamesa z Perceval Hall, wracał do wsi Abbot Quincey po
porannej wizycie w Northampton.
Timothy Potts, słu ący, pozwolił sobie na nieznaczne
skinienie głową, wyra ając w ten sposób uznanie dla
umiejętności pana. Gdy zaś znaleźli się na prostym odcinku
drogi, pustej, jeśli nie liczyć pojedynczej sylwetki widocznej w
oddali, odprę ył się i zaczął rozmyślać. Miał wielkie szczęście, e
trafił do takiego chlebodawcy. Nie było dwóch zdań co do tego,
e to niezwykły człowiek.
Wszystko jedno, czy w Londynie, czy w swoim majątku na
wsi, zawsze zdawał się wiedzieć, czego chce. Naturalnie
niektórzy powiedzieliby, e szczęście traktuje go łaskawiej ni
innych. Był przystojny, mocno zbudowany, a udawało mu się
prawie wszystko. D entelmen w ka dym calu i wzorowy pan.
Nie robił nic na pokaz, nie miał wybryków, nie budził lęku
zmiennym usposobieniem ani napadami złego humoru. Zawsze
rozsądny, najbardziej nie znosił u innych trzpiotowatości.
Chocia nigdy nie podnosił głosu, to gdy przybierał pewien
określony ton, nikt nie wa ył mu się sprzeciwić.
3
Rozmyślania Timothy'ego Pottsa zostały raptownie
przerwane, Hugo wydał bowiem okrzyk i zatrzymał konie przy
smukłej młodej pannie, która stanęła na poboczu obok kamienia
milowego i czekała, a kolaska przejedzie. W jej bladej twarzy
najbardziej zwracały uwagę spiczasty podbródek i wielkie,
smutne oczy. Miała na sobie muślinową suknię, pomiętą i brudną,
oraz słomkowy kapelusik z jednej strony ałośnie wystrzępiony.
Ale najdziwniej wyglądały stojąca na ziemi wysoka klatka,
przykryta ciemną zasłoną, oraz du e zwierzę,
najprawdopodobniej pies, trzymane przez nią na lince.
Wydawszy energiczne polecenie słudze, by pilnował koni,
Hugo zeskoczył z kozła na ziemię.
- Debora? Debora Staunton? Co pani, u diabła, tu robi?! -
Pies, któremu wyraźnie nie spodobał się ton Hugona, gniewnie
zawarczał. -I có to za nieuło one stworzenie, na litość boską?
Panna Staunton spojrzała na niego z urazą. Doprawdy uwziął
się na nią los. Była zmęczona, brudna i spocona.
Pies zjadł kawałek jej najlepszego słomkowego kapelusika,
ramiona i palce miała obolałe od dźwigania klatki. Wyglądało
jednak na to, e po fatalnym ostatnim tygodniu nie nale y
spodziewać się odmiany na lepsze. Kiedy ostatnio widziała
Hugona Percevala, ten bardzo dobitnie wyraził nadzieję, e ich
drogi więcej się nie skrzy ują, i nic nie wskazywało na to, by
tymczasem zmienił zdanie. Idąc tu, liczyła na to, e natrafi po
drodze na jakąś yczliwą duszę, dzier awcę albo chłopa, by móc
poprosić o pomoc w dostaniu się do Abbot Quincey, ale, niestety,
do tej pory nie minął jej aden pojazd. Dlaczego ta kolaska
musiała nale eć właśnie do człowieka, którego za nic nie chciała
spotkać, a zwłaszcza w takich okolicznościach?
- No, więc jak? - przynaglił ją Hugo.
Panna Staunton wyprostowała ramiona i przygotowała się do
odparcia ataku. Upłynęły cztery lata, odkąd Hugo obszedł się z
nią tak obcesowo, cztery lata, podczas których dowiedziała się, e
ycie rzadko gra fair i zazwyczaj mści się na słabych. Ale nie
4
była ju wydelikaconą szesnastolatką i nie zamierzała pozwolić,
by Hugo Perceval traktował ją z tą swoją nieznośną wyniosłością.
- Niech pan nie kpi, Hugo! To jest, rzecz jasna, pies. Poza
tym Autolikus wcale nie jest źle uło ony, tylko nie spodobał mu
się sposób, w jaki pan się do mnie odezwał. Mnie zresztą te nie,
jeśli mam być szczera.
Słu ący zwrócił ku niej głowę z niejakim zaskoczeniem.
Niewielu ludzi odwa ało się stawić czoło jego panu, a ju na
pewno nie takie drobne istoty płci eńskiej.
Hugo zaczerpnął tchu i powiedział starannie kontrolowanym
tonem:
- Przepraszam, to skutek zaskoczenia. Nie wiedziałem, e
jest pani w okolicy.
- Nie było mnie. Właśnie przyjechałam.
- A to jest pani baga ? - Hugo zerknął wymownie na
klatkę i psa. - Cały baga ?
Panna Staunton przygryzła wargę.
- Nnnie, nie cały. Resztę musiałam zostawić w zajeździe
na rozstaju pod opieką niani Humble. Miałam nadzieję, e ciotka
Elizabeth pośle kogoś po te rzeczy.
- Co się stało?- spytał.
- Nie jestem pewna, czy chcę panu o tym opowiedzieć,
Hugonie. Zaraz straciłby pan cierpliwość, ale byłabym bardzo
zobowiązana, gdyby przekazał pan wiadomość na plebanię.
Pokręcił głową.
- Ma pani pecha. Nikogo tam nie ma. Cała rodzina spędza
dzisiejszy dzień u Vernonów w Stoke Park.
Panna Staunton dość niespodziewanie przysiadła na kamieniu
milowym.
- Ojej! - powiedziała.
- Czy nie spodziewano się pani przyjazdu?
- No... niezupełnie. Nie dzisiaj. Bo widzi pan,
przyjechałam dwa dni za wcześnie.
Hugo głośno westchnął,
5
- Lepiej niech mi pani opowie tę historię. - W jego głosie
pobrzmiewała rezygnacja. - Proszę jednak ograniczyć się do
faktów.
Pannie Staunton udało się na chwilę zapomnieć o urazie.
- Przyjechałam wcześniej z powodów, których nie będę
teraz roztrząsać - powiedziała z godnością. - W ka dym razie pan
Hobson nie zgodził się zawieźć nas dalej ni do rozstajów.
- Kim jest pan Hobson?
- Właścicielem bryczki. Opłaciłam go, eby przywiózł nas
tutaj z Maids Moreton.
- Bryczki? Czy to znaczy, e przejechała pani dwadzieścia
mil zwykłą bryczką? Pani chyba oszalała!
- Nie, Hugonie. Po prostu... po prostu nie jestem zbyt
zamo na. Ale chyba musiałam źle wyliczyć odległość, kiedy
układałam się z panem Hobsonem. W ka dym razie w Yardley
Gobion powiedział, e na tyle byliśmy umówieni, i za ądał
więcej pieniędzy, zanim ruszy w dalszą drogę. To było z jego
strony bardzo niemądre, bo co miałabym z sobą zrobić w Yardley
Gobion?
- Zaiste, te stawiam sobie to pytanie.
- W końcu udało mi się go przekonać, eby zawiózł nas do
rozstajów, tam jednak oświadczył, e nie pojedzie ani jarda dalej,
jeśli nie dostanie więcej pieniędzy. A ja... ja nie mogłam mu
zapłacić.
- Czy to znaczy, e nie ma pani środków? Panna Staunton
skinęła głową.
- Wszystko przez kapelusz pani Dearborne. Hugo spojrzał
na nią zafascynowany.
- Nie zamierzam dopytywać się o kapelusz pani Dearborne
- powiedział po chwili. - Ta kwestia musi poczekać. Sytuacja, jak
rozumiem, przedstawia się obecnie w ten sposób, e pan Hobson
odjechał z powrotem do Maids Moreton...
- Do Buckingham. On jest z Buckingham.
- A więc do Buckingham, a panią, jej słu ącą i cały
dobytek pozostawił w zajeździe na rozstajach. I nic się nie zmieni
6
do czasu, a zdoła pani znaleźć sposób przewiezienia tego na
plebanię. Na razie była pani zmuszona pokonać pieszo w upale
trzy mile do Abbot Quincey, targając z sobą wielkie psisko i... no,
właśnie, co jest w tej klatce? - Odchylił zasłonę. Senna zielona
papuga z jaskrawym niebiesko- ółtym łbem zerknęła na niego z
irytacją i szpetnie zaklęła. Hugo cofnął się.
- Bo e wielki!
- Co pan zrobił najlepszego, Hugonie?! Ona spokojnie
spała, a pan ją zbudził! - Debora wyszarpnęła rąbek zasłonki z
dłoni Hugona i pieczołowicie okryła klatkę. Papuga skrzeczała
jeszcze przez chwilę, ale w końcu zamilkła.
- Deboro Staunton, czy mam rozumieć, e zamierzała pani
zawieźć tego ptaka - Hugo oskar ycielsko skierował palec ku
klatce - do ciotki Elizabeth? Na plebanię?! -Wskazał z kolei psa,
który tymczasem usiadł i zaczął wyskubywać sobie pchły z
sierści. - I jeszcze tego psa? Go pani sobie właściwie
wyobra ała?
- Chyba nie mogłam zostawić ich w Maids Moreton, jak
pan sądzi?
- Nie wiem. Ale z pewnością trzeba nie mieć rozumu, by
się spodziewać, e ciotka Elizabeth przyjmie tę mena erię pod
swój dach, a zwłaszcza papugę, która wygaduje takie rzeczy. I
czemu właściwie uznała pani za stosowne targać z sobą ten
zwierzyniec, zamiast zostawić go z nianią Humble w zajeździe?
- To było po prostu niemo liwe.
Hugo zerknął na stworzenia panny Staunton i skinął głową.
- Podejrzewam, e karczmarz nie chciał mieć z nimi nic
wspólnego.
Panna Staunton pochyliła głowę.
- ona karczmarza bardzo się zgorszyła tym, co
powiedziała do niej papuga. A poza tym złapała Autolikusa na
kradzie y... Och, on po prostu był bardzo głodny. Muszę
powiedzieć, e postąpiła doprawdy lekkomyślnie, zostawiając
barani udziec na stole.
Hugo zmierzył ją ponurym spojrzeniem.
7
- Widzę, e nie straciła pani talentu do wpadania w
tarapaty.
- Staram się tego unikać, Hugonie - westchnęła panna
Staunton. - Ale wypadki chodzą po ludziach. A ja miałam tyle na
głowie...
- W dodatku dzisiaj nie ma na plebanii nikogo, kto mógłby
pani pomóc... - Hugo przyglądał jej się przez chwilę, a potem
przybrawszy minę człowieka mę nie znoszącego przeciwności
losu, powiedział z ociąganiem: -Trudno, będę musiał panią
zawieźć do Perceval Hall. Dla zwierząt w kolasce nie ma miejsca,
ale psa po prostu przy-wią emy o, do tamtego drzewa, w cieniu
będzie mu dobrze. Papuga mo e zostać razem z nim. Po
przyjeździe do dworu niezwłocznie wyślemy kogoś po nianię i
resztę pani dobytku. Przy okazji słu ba weźmie i te zwierzęta.
- No, wie pan, Hugonie! W yciu nie zostawiłabym
Autolikusa przywiązanego do drzewa. Poza tym papugi te nie
zostawię. Biorę z sobą i jedno, i drugie.
- Niech pani nie będzie niemądra, Deboro. Nie mogę
wziąć pani z tymi stworzeniami. Nie ma tyle miejsca w kolasce.
- Ale ja ich nie zostawię! - oświadczyła z uporem panna
Staunton. Autolikus, usłyszawszy podniesione głosy, ułaskawił
pchły, ponownie wydał z siebie warknięcie i ruszył ku
Hugonowi.
-Siad!
Stanowcza komenda Hugona sprawiła, e pies stanął jak
wryty. Spojrzał niepewnie na pannę Staunton, która mocniej
zacisnęła dłoń na lince i powiedziała łagodnie:
- Usiądź, drogi Autolikusie.
Pies ponownie popatrzył na Hugona.
- Siad!
Autolikus usiadł. Hugo z zadowoleniem skinął głową i
zwrócił się do panny Staunton.
- Zostawi pani zwierzęta tutaj - powiedział całkiem
przyjaznym tonem. - Obiecuję, e zostaną zabrane w ciągu
godziny. I proszę nie stroić więcej fochów. Niech pani będzie
8
grzeczna. Moje konie nie zniosą dłu ej stania w takim skwarze.
Proszę wsiadać do kolaski, Deboro.
- Nie!
Timothy Potts jeszcze raz zerknął na osóbkę, która z taką
determinacją śmiała sprzeciwić się jego panu. Wyglądała tak,
jakby mógł ją przewrócić byle podmuch wiatru, ale zwracał u
niej uwagę wojowniczo wysunięty podbródek. Głos te brzmiał
bardzo stanowczo.
- Niech pan nie próbuje mnie zmuszać, Hugonie. Wiem,
czego chcę. Zwierzęta i ja zostaniemy razem. Proszę jechać
swoją drogą, a ja pójdę dalej swoją. - Z tymi słowami podniosła z
ziemi klatkę, delikatnie szarpnęła za linkę i ruszyła w stronę
Abbot Quincey.
- Stop! - Przystanęła, ale się nie odwróciła. Hugo nerwowo
przeczesał dłonią włosy. - Nie mogę pozwolić, eby szła pani w
taki upał. Proszę wykazać trochę rozsądku, Deboro. Przecie
zwierzętom naprawdę będzie dobrze tam, w cieniu, a wkrótce
ktoś po nie przyjedzie.
Panna Staunton zawahała się, więc Hugo postanowił kuć
elazo, póki gorące.
- Jeśli pani na tym zale y, przyjadę tu po nie osobiście -
dodał, przesyłając jej czarujący uśmiech.
- Dobrze, sprawdzę, czy zechcą zostać. – Zaczęła słodkim
głosem wabić Autolikusa, aby podszedł do drzewa. Hugo
pokręcił głową, zdumiony taką czułością.
Zwierzęta nie zamierzały zostać same pod drzewem ani
sekundy. Gdy tylko panna Staunton oddaliła się o kilka kroków, a
Autolikus przekonał się, e nie mo e jej towarzyszyć, usiadł i
wydał przeciągły, ałobny skowyt. Papuga rozdra niona tym
hałasem zaczęła podskakiwać na swojej erdce, na przemian
głośno skrzecząc i ordynarnie przeklinając. Ten duet robił du e
wra enie, bowiem w panującej dookoła ciszy jego głosy niosły
się naprawdę daleko.
- Na miły Bóg, tego nie zniosę! - z niesmakiem powiedział
Hugo. - Wygrała pani, Deboro. Papugę mo e pani wziąć na
9
kolana, a pies niech biegnie obok kolaski. Przytrzymaj konie,
Potts, a ja uwolnię tego przeklętego futrzaka. - Autolikus, który
potraktował jego ostatnią wypowiedź jako pochwałę, nienoszącą
adnych cech rozkazu, stanął wyczekująco, wymachując ogonem.
- No, dobrze! - Hugo odwiązał psa i podszedł do kolaski.
- Chodź tu! - Zwierzę wykonało polecenie z takim
entuzjazmem, e Hugo a się zachwiał. - Le eć! - zagrzmiał,
otrzepując surdut, który nagle przestał być nieskazitelny. Nie
ulegało wątpliwości, e pod tym samym drzewem niedawno
chroniło się przed słońcem bydło. Autolikus przypadł do ziemi i z
niepokojem popatrzył na swego nowego przyjaciela. Wziąwszy
linkę, Hugo przywiązał ją do burty kolaski. - Temu psu nale y się
kilka lekcji dobrego uło enia. Nie ufam mu i wątpię, czy będzie
się zachowywał jak nale y. Ale trudno, mo e w swoim
skomplikowanym rodowodzie ma równie psy, które biegały
przy powozach.
- Jest półkrwi dalmatyńczykiem - powiadomiła go Debora.
- Drugą połowę zawdzięcza chyba wilczarzowi, w ka dym razie
tak mi się zdaje.
- To by wyjaśniało jego, hm, niezwykły wygląd.
Debora natychmiast się zaperzyła.
- On jest śliczny! - zachłysnęła się. -I bardzo często biegał
przy gigu pani Dearborne.
- To dobrze, Potts, gdyby pies próbował się szarpać,
odwią go, rozumiesz? Nie chcę, eby nas wszystkich przewrócił
razem z kolaską.
Hugo wskoczył na kozioł.
- Jedziemy, Potts. - Kolaska powoli ruszyła. Mimo
zniecierpliwienia postojem konie truchtały dostojnie, wiedzione
pewną ręką Hugona.
Wszystko zdawało się układać jak najlepiej, chocia widok
był raczej kuriozalny. Powo ący pozostał wysokim, przystojnym
i dość schludnym blondynem, ale jego powo enie nie robiło ju
adnego wra enia. Pasa erki w zasadzie nie było widać, za burtę
wystawało jedynie wystrzępione rondo jej słomkowego
10
kapelusika, ona sama zaś była niemal całkowicie przygnieciona
przez osłoniętą klatkę. Słu ący na rozkładanym siedzeniu z tyłu
zamiast siedzieć w sztywnej pozie, nerwowo przytrzymywał
linkę obwiązaną wokół poręczy na burcie kolaski. Na drugim
końcu linki znajdował się pies, który ponad wszelką wątpliwość
świetnie się bawił, raz po raz zataczał bowiem koła przy
pojeździe i przez cały czas wymachiwał ogonem jak sztandarem.
Maść psa trudno było określić, sierść miał bowiem w połowie
zupełnie nijaką, w połowie zaś pstrą, na co składały się połacie
białego, burego z ciemnymi pręgami, rudawego, a tu i ówdzie
równie łaty czerni. Chocia zwierz był olbrzymi, budził
yczliwość, tym bardziej e du a czarna plama na oku nadawała
mu przezabawny wygląd pirata.
W pewnej chwili gdy cała ta kompania zbli ała się do Abbot
Quincey, zasłona zsunęła się z klatki i papuga przebudziła się
znowu. Podskoki kolaski potraktowała jak kołysanie statku,
wydała więc ochrypły okrzyk:
- Ster w lewo! Lewo, wy faje!
Następne okrzyki były podobne w charakterze, lecz znacznie
mniej eleganckie. Panna Staunton po dłu szej szamotaninie
zdołała ponownie opuścić zasłonę, ale zanim w końcu to się stało,
chyba połowa mieszkańców Abbot Quincey przyglądała się z
szerokim uśmiechem Hugonowi i jego niezwykłemu ładunkowi.
Hugo odczuł ogromną ulgę, gdy przemierzywszy wieś, dotarł do
podjazdu Perceval Hall.
- Znowu pani to zrobiła, Deboro - powiedział posępnie,
gdy zatrzymali się na dziedzińcu.
- Co takiego?
- Wystawiła mnie pani na pośmiewisko. Zupełnie tak samo
jak wtedy w Londynie.
- Och, nie, Hugonie. To w Londynie było przynajmniej
dwa razy gorsze. Miałam wra enie, e tutaj ludzie patrzyli na nas
i bardzo dobrze się bawili, ale... ale z sympatią. Oni pana lubią. -
Panna Staunton zadr ała. -W Londynie było zupełnie inaczej. -
Po krótkiej przerwie dodała w zadumie: - Prawdę mówiąc,
11
ywiłam nadzieję, e pan zapomniał o tamtym epizodzie. Wtedy
moglibyśmy zacząć wszystko od początku i znowu się
zaprzyjaźnić jak za dawnych lat, kiedy byliśmy dziećmi. W
swoim czasie zdawał się pan nie mieć nic przeciwko temu, e
czasem nara am go na ró ne kłopoty. Rozumiem jednak, e
cztery lata nie wystarczyły, i nadal się pan na mnie gniewa. -
Widząc jego zmarszczone czoło, przypomniała: - Byłam wtedy
bardzo młoda, Hugonie...
Spojrzał na nią i mimo woli wzrok mu złagodniał.
- Du o czasu potrzebowałem, aby odzyskać wiarygodność
u przyjaciół po tej kąpieli w jeziorze.
- Ja wcale nie wywróciłam tej łodzi umyślnie!
- Wiem, pani nigdy nie robi niczego umyślnie. Wygląda
jednak na to, e równie nie wyciąga pani wniosków ze swoich
doświadczeń. Brakuje mi ju palców u rąk, eby policzyć
sytuacje, w których stałem się ofiarą pani nieumyślnych
wybryków. Spędziła pani w Londynie zaledwie miesiąc, ale w
tym czasie zdą yłem wydać majątek na wydostawanie pani z
najrozmaitszych opresji. Przy okazji zostałem pogryziony przez
psa, pobity przez jakichś zbójów, oskar ony o uwiedzenie...
Więcej chwilowo nie pamiętam. Ta kąpiel w jeziorze była kroplą,
która przepełniła czarę. Naturalnie niczego nie zrobiła pani
umyślnie.
- Ostatnim razem bardzo pana rozgniewałam. Powiedział
pan, e nie chce mnie więcej widzieć.
- Naprawdę? Och, jeśli tak, to z pewnością podsunął mi te
słowa zwykły instynkt samozachowawczy. Wolałem nawet nie
myśleć, co mogłoby się zdarzyć następnym razem! - Przyjrzał się
jej skruszonej, smutnej minie. - Ale ma pani rację. To jest
przeszłość i nale y o niej zapomnieć. Ju nie jestem na panią zły,
Deboro.
- Od tamtego czasu dorosłam.
Hugo zerknął kątem oka na psa i papugę.
- Cieszę się, e to słyszę.
12
- Przysięgam, e w przyszłości będę ostro niejsza. Czy...
czy znowu jesteśmy przyjaciółmi?
Zeskoczył na ziemię, odwiązał Autolikusa i obszedł kolaskę,
eby wziąć od panny Staunton klatkę z papugą.
- Tak sądzę. Nie mogę drzeć kotów z kuzynką, czy nie? -
Uśmiechnął się do niej. Ich twarze znalazły się na tej samej
wysokości.
- Nie jestem pana kuzynką - bąknęła. - Jestem kuzynką
pańskich krewnych.
- Zawsze myślałem o pani jak o kuzynce. Poza tym będzie
pani przecie mieszkać u moich krewnych na plebanii, prawda?
A teraz do dzieła, musimy polecić komuś, eby pojechał po
nianię Humble. Czy nale y dać mu pieniądze? I czy ma pani
jakieś inne długi?
Panna Staunton, nieco oszołomiona, wysiadła z kolaski i
ruszyła za swoim wybawcą przez dziedziniec, starając się
dotrzymać mu kroku.
- Byłoby dobrze zapłacić co nieco karczmarce w zajeździe.
Bardzo się rozeźliła tym, e Autolikus zjadł mięso. Proszę
starannie zapisać wydatki. Zwrócę panu wszystko co do pensa.
Hugo popatrzył na nią z niemałym współczuciem. Suma nie
była wielka, ale w jaki sposób Debora Staunton, która była
biedna jak mysz kościelna, zamierzała zwrócić mu jakiekolwiek
pieniądze?
- O tym porozmawiamy później - stwierdził. - Tymczasem
zostawię panią pod opieką gospodyni, a sam zajmę się
porządkowaniem reszty spraw. Proponuję, eby umieściła pani
swojego psiego przyjaciela w jednej z wolnych stajni. Po takim
biegu na pewno jest zmęczony i chce mu się pić. Czy równie
jeść?
- Autolikus zawsze chce jeść. Gdyby go pan nakarmił, na
pewno łatwiej byłoby mu potem zasnąć.
Hugo zaprowadził pannę Staunton do gospodyni, zostawił
klatkę z papugą, po czym znikł. Pani Banks, słu ąca u
Percevalów, zanim Hugon przyszedł na świat, przyjęła obecność
13
egzotycznego ptaka bez adnych uwag. Umieściła klatkę na stole
w saloniku, po czym skupiła uwagę na Deborze.
Zanim Hugo wrócił, panna Staunton wyglądała ju du o
lepiej. Zdą yła się umyć, poza tym wyczyszczono jej suknię i
uło ono włosy.
- Wszystko załatwione. Autolikus najadł się do syta i teraz
odsypia męczący dzień. Wysłałem powóz po pani nianię i
dobytek. Nie powinno to zająć więcej ni godzinę, więc kiedy
moi wrócą od Vernonów, mo emy wszyscy razem pojechać na
plebanię. Tymczasem obojgu nam nale y się w taki upał coś
odświe ającego. Czy chciałaby pani posiedzieć na dworze pod
cedrem?
Gdy Debora w milczeniu skinęła głową, Hugo wydał
stosowne polecenia. Wyszła zamyślona do ogrodu i usiadła w
cieniu. Ostatni raz widziała Hugona przed czterema laty, ale teraz
wydawał jej się taki sam jak zawsze: władczy, zdecydowany i
skuteczny. Poza tym, co nie rzucało się tak bardzo w oczy, był
bardzo yczliwy. Wszystkie dziewczęta mieszkające na plebanii
po prostu go uwielbiały, a ich uwielbienie graniczyło z czcią.
Jako najstarszy przedstawiciel młodego pokolenia Percevalów
traktował bardzo powa nie swoje obowiązki wobec młodszych
krewnych. Debora wiedziała, e i ona zalicza się do tego grona,
mimo e pokrewieństwo było naprawdę bardzo dalekie. Siostra
jej matki, Elizabeth, była oną Williama, stryja Hugona i zarazem
pastora w Abbot Quincey.
Mał eństwo rodziców Debory przechodziło burzliwe koleje,
dlatego jako dziecko Debora spędzała długie miesiące w Abbot
Quincey, gdzie bawiła się z kuzynkami z plebanii oraz trójką
młodych Percevalów z dworu. Było tam zupełnie inaczej ni w
domu, gdzie często doskwierała jej samotność. Miesiące
przemieszkane na plebanii uwa ała za najszczęśliwszy okres
swojego ycia, a Hugo, kilka lat starszy od pozostałych kuzynów,
stał się jej bohaterem i najwa niejszym powiernikiem.
Hugo nie przestał zaliczać jej do gromadki Percevalów i
chocia dopiero niedawno osiadł w rodzinnym domu po
14
spędzeniu dziesięciu łat w najelegantszym londyńskim
towarzystwie, wyglądało na to, e zachował dawne
przyzwyczajenia. Londyńska katastrofa przed czterema laty
mogła zachwiać jego sympatią do Debory, ale nie zniweczyła
poczucia rodzinnej wspólnoty.
Debora nie mogła się zdecydować, czy ją to cieszy, czy
wręcz przeciwnie. W ka dym razie dziś z pewnością
pokrewieństwo okazało się przydatne. Bez pomocy Hugona
zupełnie nie wiedziałaby, co zrobić. Chocia rzadko pozwalała
sobie na rozwa anie natury swoich uczuć do młodego Percevala,
miała świadomość, e nigdy nie darzyła go czcią tego samego
rodzaju, co jej kuzynki. Dziewczęta z plebanii były dobrze
wychowane, poczciwe i posłuszne, więc Debora bardzo je
wszystkie lubiła. adna z nich nie przeciwstawiłaby się jednak
opinii Hugona, Debora była z natury bardziej krytyczna, a
ostatnie wydarzenia nauczyły ją samodzielności. ycie
obchodziło się z nią du o surowiej ni z pannami Perceval. Od
śmierci ojca sama musiała decydować o sobie i swojej matce. Z
czasem przyzwyczaiła się do tego. Zastanawiała się nawet, czy
niewzruszona, władcza postawa Hugona nie wyda jej się
odrobinę przytłaczająca...
Byli z Hugonem tacy ró ni. On stawiał przed sobą i innymi
najwy sze wymagania pod ka dym względem: ubioru, manier,
poziomu konwersacji. W jego przekonaniu niczego nie nale ało
zostawiać przypadkowi. Tymczasem Debora wiodła ycie co
najmniej chaotyczne. Miała skłonność do ulegania wpływowi
ró nych impulsów, a o konsekwencje martwiła się dopiero
potem. Dlatego mimo e Hugo nie raz i nie dwa wybawił ją z
kłopotów, jego chłodna umiejętność przewidywania i pewność
siebie często ją dra niły. Równie często musiała walczyć z sobą,
eby nie wstrząsnąć tym jego samozadowoleniem.
Gdy spotkali się w Londynie, była całkowicie zagubiona. Z
wielką wdzięcznością powitała więc starania, mające ułatwić jej
wejście do towarzystwa. Tylko jak za nie odpłaciła? Przewróciła
15
uporządkowane ycie Hugona do góry nogami, a jego uczyniła
przedmiotem kpin przyjaciół i znajomych. Nic dziwnego, e tak
go zagniewała...
- Sytuacja opanowana. A teraz, panno Staunton, chcę
usłyszeć wszystko od początku do końca. - Podczas gdy siedziała
zadumana, Hugo wrócił i zajął miejsce po drugiej stronie stolika
pod drzewem.
- Od czego mam zacząć?
- Naturalnie od kapelusza pani Dearborne. Podejrzewam,
e maczał w tym palce, a właściwie pazury, Autolikus.
- Jak zwykle ma pan rację. Autolikus nie potrafi oprzeć się
pokusie pięknego słomkowego kapelusza.
- Rozumiem - powiedział, zerkając znacząco na
wystrzępione rondo kapelusika na jej głowie. - Czy pani
Dearborne za ądała pokrycia kosztów szkody?
- Musiałam jej to zaproponować. Kapelusz był, rzecz
jasna, nowy. Taki wielki ze wstą kami i mnóstwem piór. Bardzo
drogi, Hugonie. - Zachichotała. - Ale właściwie nie ałuję, bo
warto było zobaczyć Autolikusa uciekającego z piórami w pysku
i panią Dearborne w pełnym pędzie za nim. To jest dama przy
kości, więc szybko się zadyszała. Kiedy w końcu złapałam
Autolikusa, kapelusz był całkiem zniszczony. Mimo to muszę
powiedzieć, e pani Dearborne potraktowała mnie bardzo
surowo. Bądź co bądź, wzięłam od niej papugę! I...
- Zaraz, zaraz. Po co wzięła pani papugę?
- Bo ktoś musiał. Pani Dearborne ju jej nie chciała i nikt
inny te nie.
- A w jaki sposób pani Dearborne, której coraz bardziej nie
lubię, weszła w posiadanie papugi mającej tak oryginalny
słownik?
- Jej lokator, marynarz, zostawił u niej papugę przed
wyjazdem. Pani Dearborne chciała mieć ywe stworzenie w
domu. Ale potem odkryła, hm, towarzyskie wady tego ptaka.
Damy z Maids Moreton były mocno zgorszone niektórymi
wypowiedziami papugi.
16
- Wyobra am sobie. Niech pani mówi dalej.
- Mimo e pomogłam pani Dearborne pozbyć się papugi, i
tak była bardzo zła na Autolikusa.... No, więc zapłaciłam za
kapelusz. A to oznaczało, e nie starczy mi pieniędzy na podró .
- Gdzie była pani ciotka w trakcie tego zamieszania? Mam
na myśli siostrę pani ojca. Przecie powinna sprawować nad
panią opiekę.
Debora przez chwilę milczała. Potem powiedziała
zakłopotana:
- Wyjechała. Przedwczoraj wróciła do Irlandii.
- Go takiego? I zostawiła panią na łasce losu?! - Hugo był
wstrząśnięty. - Nie wierzę własnym uszom!
- Wyjechała nagle. Naturalnie i tak musiałaby wkrótce
wrócić do Irlandii. Zawsze wiedziała, e po śmierci matki w
końcu zamieszkam z ciotką Elizabeth. Dlaczego jednak opuściła
Maids Moreton tak nagle? Nie mam pojęcia. Bardzo to było
kłopotliwe. Nie zostawiła mi praktycznie adnych pieniędzy, a ja
nie byłam pewna, czy ciotka Elizabeth wróciła ju z Londynu po
debiucie Robiny. - Nagle nastrój zupełnie jej się zmienił, co
zresztą było dla niej całkiem typowe. - Och, Hugonie. Niech mi
pan powie, jak wypadł sezon Robiny. Całkiem zapomniałam o
nią spytać. Czy jej się udało?
- Sądzę, e tak. O ile wiem, kuzynka Robina znalazła sobie
bardzo dobrego kandydata na mę a. Obecnie przebywa w
Brighton na zaproszenie starszej pani Exmouth.
- Czy chce pan powiedzieć, e mo e poślubić lorda
Exmoutha? To wspaniale. Jest taka ładna i dobra. I na pewno
będzie umiała się zachować... - Przez chwilę De-bora wydawała
się nieco zafrasowana. Potem jednak roześmiała się i
powiedziała: - Ciotka Elizabeth będzie zachwycona. Najstarsza
córka zaręczona z arystokratą. Mo e dzięki temu pozwoli mi
zatrzymać Autolikusa na plebanii?
Hugo uśmiechnął się.
- Mo e, ale na jej tolerancję dla papugi nie postawiłbym
złamanego pensa. - Zerknął rozbawiony na Deborę, poniewa
17
wyraz zafrasowania na jej twarzy nagle ustąpił miejsca
błagalnemu spojrzeniu pełnemu nadziei. - No, dobrze. Mo e będę
w stanie pani pomóc. W gruncie rzeczy znam osobę, której
towarzystwo tej papugi mogłoby sprawić przyjemność. Ale tylko
mogłoby, więc niczego nie obiecuję.
- To byłaby dla mnie wielka ulga. Naturalnie nie chodzi o
to, e nie lubię tego ptaka. Dobrze rozumiem, e nie mo e
mieszkać na plebanii. Nie przywiozłabym go przecie , gdybym
miała z nim co zrobić. Czy pan naprawdę zna kogoś
odpowiedniego, Hugonie?
- Tak mi się zdaje, ale nie wiem, co z tego wyjdzie.
Tymczasem niech pani zostawi papugę u mnie, Deboro, Obiecuję
znaleźć jej dom.
- Och, dziękuję panu!
Hugo ju zdą ył zapomnieć, jak ładnie mo e rozpromienić
się twarz Debory Staunton. Takiego wyrazu radości nie widział u
nikogo innego. Naturalnie Debora nie była klasyczną pięknością i
nawet nieszczególnie mu się podobała, Osobiście wolał drobne
blondynki o regularnych rysach i eleganckich manierach. Nawet
gdy Debora wyglądała najlepiej, jak mogła, czego z pewnością
nie powiedziałby o niej w tej chwili, zestawienie bujnej grzywy
czarnych włosów, bladych policzków i bardzo ciemnych, prawie
czarnych oczu wydawało mu się zbyt teatralne. Miał znacznie
bardziej konwencjonalny gust. Wśród panien Perceval Debora
była jak młody sokół mieszkający w gołębniku, a i
niespodziewane konsekwencje tego faktu mogły być podobne. Na
podstawie dotychczasowych doświadczeń Hugo był skłonny
przypuszczać, e ycie z Debora byłoby nieustannym pasmem
kryzysów i w niczym nie przypominałoby jego spokojnej,
zrównowa onej egzystencji. Nie czuł się więc w najmniejszym
stopniu zagro ony jej promiennym wyrazem twarzy, aczkolwiek
musiał przyznać, e wydaje mu się bardzo atrakcyjny.
Siedzieli plecami do domu i rozkoszowali się pięknym
widokiem, odwrócili się jednak jak na komendę, słysząc głosy.
18
- Deboro! Có za niespodzianka! Gdzie ją znalazłeś,
Hugonie?
Kompania wróciła ze Stoke Park. Lady Perceval dziarskim
krokiem przemierzała trawnik, by powitać nieoczekiwanego
gościa, za nią szła lady Elizabeth i reszta rodziny. Nastąpiły
uściski, pocałunki i okrzyki radości, a De-borę przekazywano
sobie z rąk do rąk. Zwłaszcza panny Perceval powitały kuzynkę z
największą czułością. Debora miała zapewnione wyjątkowe
miejsce w ich sercach, a chocia wcale nie była najmłodsza,
powszechnie uwa ano, e nale y otoczyć ją szczególną opieką i
ochroną. Poniewa dawno jej tu nie widziano, niejeden okrzyk
podkreślał zmiany, jakie zaszły w jej wyglądzie.
- Dziewczęta, dziewczęta, ciszej, proszę! - poleciła lady
Elizabeth. - Jestem pewna, e macie jak najlepsze chęci, ale
zapominacie o manierach. Debora prze yła trudne lata, więc
wasze nietaktowne uwagi na pewno nie są dla niej miłe.
- Ale ona jest taka blada i chuda, mamo! - zawołała
Henrietta, najmłodsza i naj ywsza z córek pastora.
- Dość tego, Henrietto! - Lady Elizabeth ujęła Deborę za
ręce. - Moja droga, jak widzisz, wszyscy jesteśmy zachwyceni, e
w końcu do nas przyjechałaś. O ile jednak pamiętam, planowałaś
to zrobić dopiero za dwa dni. W adnym wypadku nie
przyjęłabym zaproszenia Vernonów, gdybym się ciebie
spodziewała. Musiałaś sobie bardzo źle o nas pomyśleć, gdy
nikogo nie zastałaś. Jak przyjechałaś? I co zrobiłaś ze swoimi
baga ami?
- Przepraszam, ciociu, ale...
Z pomocą pośpieszył jej Hugo.
- Debora znalazła się pod dobrą opieką, stryjenko
Elizabeth, mogę cię zapewnić. A dobytku pilnuje niania Humble,
której spodziewamy się tutaj w ka dej chwili.
Jakby na potwierdzenie tych słów nadszedł słu ący i
oznajmił, e na dziedziniec zajechał powóz, który przywiózł
panią Humble i sakwoja e. Debora przeprosiła towarzystwo i
pierwsza pośpieszyła w tamtą stronę. Chciała dopilnować, eby
19
niania nie zdradziła zbyt szybko powodów ich przedwczesnego
przyjazdu do Abbot Quincey. Ciotkę nale ało najpierw na to
przygotować. Hugo niewątpliwie odgadł jej zamiar i zatrzymał
matkę oraz stryjenkę pytaniami o pobyt u Vernonów. Debora
była mu za to serdecznie wdzięczna.
ROZDZIAŁ DRUGI
Niani Humble niejedno się nie podobało. Powiedziała, e jest
za stara, aby tłuc się po świecie w byle bryczce, a potem tkwić
Bóg wie jak długo w podejrzanym zajeździe, którego właściciel
tylko czeka, eby się jej pozbyć, podczas gdy panna Debora znika
jak kamfora z tym swoim przeklętym psiskiem i ptaszyskiem
wykrzykującym sprośności, a ona nic tylko siedzi i rozmyśla, czy
jeszcze w ogóle kiedykolwiek panienkę zobaczy... Gdyby panna
Debora wiedziała, ile... Debora zrozumiała, e za potokiem
gniewnych słów kryje się niepokój, zaczęła więc uspokajać starą
słu ącą. Udało jej się przerwać tyradę, nie pogłębiając urazy, i
ubłagać piastunkę, by ta przestała narzekać, a na wyjaśnienia
trochę poczekała.
- Przykro mi, e podró była taka męcząca, droga nianiu,
ale jesteśmy ju prawie na plebanii i wkrótce dostaniemy nasze
dawne pokoje.
- Lady Elizabeth jest wielkoduszna, panno Deboro. Ale nie
będzie ju tak jak kiedyś. Nie wiem, co się z nami stanie... - Głos
niani się załamał, więc Debora otoczyła staruszkę ramieniem.
- W Abbot Quincey nic nam nie grozi. Postaraj się, nianiu,
nie martwić. Popatrz, nadchodzi lady Elizabeth. Pamiętaj, ani
słowa o naszych ostatnich kłopotach. Musisz mi zaufać, sama
opowiem jej o tym później. Nie teraz.
Lady Elizabeth powitała starą słu ącą i zapytała ją o zdrowie.
Potem zaś zwróciła się do lady Perceval i zaproponowała, eby
niania Humble poczekała w pokojach dla słu by, a zakończą
rozmowę z Debora.
20
- Sądzę, e w taki upał chłodny napój byłby nie od rzeczy,
prawda, pani Humble? Gospodyni zajmie się panią do czasu, a
panna Debora będzie mogła jechać na plebanię. To potrwa około
godziny. Chodź, moje dziecko. Nie mogę się doczekać, eby
posłuchać, co ci się przydarzyło.
Doniesiono krzesła i poduchy, po czym obie rodziny
rozsiadły się w cieniu cedru. Frederica z Edwina wzięły Deborę
za ręce i uroczyście zaprowadziły ją na ławkę, same usiadły po
bokach i przyciszonymi głosami zaczęły wyra ać radość z
ponownego spotkania. Było w tym mnóstwo ciepła i troski, więc
Debora stopniowo się odprę ała. Tu, w Abbot Quincey, czuła się
jak w domu. Popatrzyła na zebranych. Percevalowie byli na ogół
wysocy i jasnowłosi, widać te było u nich rodzinne
podobieństwo. Sir James z oną, właściciele Perceval Hall,
siedzieli naprzeciwko niej na ławeczce w cieniu drzewa. Hugo,
najstarszy syn, stał za nimi oparty o pień. Hester, ich jedyna
córka, bardzo podobna do Hugona, przysiadła na oparciu
ławeczki rodziców. To, e Hester najczęściej milczy w
towarzystwie, było całkiem normalne, tego dnia wydawała się
jednak czymś zaaferowana, bo raz po raz rzucała niespokojne
spojrzenia w kierunku podjazdu. Deborę bardzo zainteresowało,
co ją dręczy, dlatego postanowiła zapytać o to później Hugona.
Na drugiej ławeczce siedział brat sir Jamesa, wielebny William
Perceval z oną, lady Elizabeth, ciotką Debory. Ciotka Elizabeth,
najstarsza córka księcia Inglesham, zawsze wydawała się taka
sama - miała wąską twarz, arystokratyczne rysy i sztywno
wyprostowaną sylwetkę. Nosiła się skromnie i do przesady dbała
o schludność. Tego dnia jednak wyjątkowo wydawała się mniej
surowa ni zwykle. Wprawdzie była bardzo zasadniczą matką i
oczekiwała od wszystkich nieskazitelnych manier, lecz miała te
czułe, yczliwe serce. Ju dość dawno sama zaprosiła Deborę i
zaofiarowała jej dom na plebanii, a teraz widok siostrzenicy
wyraźnie ją ucieszył. Debora uśmiechnęła się. Pierwszy raz od
wielu miesięcy poczuła się bezpieczna.
21
Zastanawiała się, jak przedstawić historię swojego przyjazdu
do Abbot Quincey. Okazało się jednak, e ma jeszcze czas do
namysłu, bowiem właśnie w tej chwili wszyscy ujrzeli
zmierzającego ku nim pędem przez trawnik Lowella Percevala, a
za nim najmłodszą z mieszkanek plebanii, kuzynkę Debory,
Henriettę.
- Czyja to papuga? I gdzie jest pies?
Debora nie pierwszy raz próbowała zrozumieć, dlaczego
młodszy brat jest tak bardzo niepodobny do Hugona. Lowell
znacznie bardziej przypominał Autolikusa. Spontaniczny,
lekkomyślny, sprawiał takie wra enie, jakby nigdy nie
zastanawiał się nad konsekwencjami swojego postępowania. Po
prostu zdawał się na ywioł - niech się dzieje, co chce. Gdy
wreszcie uspokoiło się wywołane przezeń zamieszanie, Debora
nadal nie wiedziała, co ma powiedzieć, na szczęście i tym razem
wybawił ją z opresji Hugo.
- Papuga jest moja. A pies śpi w stajni i nie nale y mu
przeszkadzać. - Wobec takiego tonu Hugona nawet Lowell
kapitulował. Usiadł na trawniku i zerknął na brata z du ym
zaciekawieniem. Deborze znów skojarzył się z Autolikusem.
- Masz papugę, Hugonie? - zainteresowała się lady
Perceval, mierząc syna zdziwionym spojrzeniem. - Czy byś kupił
ją sobie w Northampton? Niewątpliwie musiałeś ulec jakiemuś
kaprysowi. Przed wyjazdem nie wspominałeś, e zamierzasz
dokonać takiego zakupu.
Debora przesłała błagalne spojrzenie Hugonowi, po czym
wyjaśniła:
- Papugę... papugę ja przywiozłam, lady Perceval. I... i
dałam ją Hugonowi.
- Jak to miło - powiedziała słabnącym głosem lady
Perceval.
- Piękny ptak - stwierdził z uznaniem Lowell. - I gada.
Ale...
- Właśnie! - Hugo przesłał bratu kolejne mia d ące
spojrzenie. - W ka dym razie nie zamierzam zostawić papugi
22
tam, gdzie obecnie się znajduje, mamo. To jest dla niej tylko
przystanek w drodze do kogoś, kto naprawdę doceni taki dar.
Chyba powinniśmy wytłumaczyć, Deboro, e niefortunny
wypadek uniemo liwił woźnicy bezpieczne odwiezienie pani do
samego Abbot Quincey. -Zwrócił się do ciotki. - Debora byłaby
w nie lada kłopocie, gdybym przypadkiem nie spotkał jej po
drodze.
- Wypadek? Czy nikomu nic się nie stało?
- Nie, ale musiałam zostawić w zajeździe na rozstaju
nianię Humble z większością baga y - odrzekła Debora,
podchwytując wątek. Do rozmowy znów włączył się Hugo.
- Wysłałem tam powóz niezwłocznie po powrocie do
Abbot Quincey.
- Ale jak tu trafiły zwierzęta? Ta... papuga, no i pies? -
zainteresowała się lady Perceval. - Jak widzę, nie zostały z nianią
Humble.
- Nie chciałam sprawiać niani dodatkowego kłopotu, więc
skorzystałam z uprzejmości Hugona i przywiozłam je tu kolaską -
odparła Debora, unikając wzrokiem swojego dobroczyńcy.
- Psa i papugę? Kolaską? - spytał z niedowierzaniem
Lowell.
- Naturalnie.
- Szkoda, e tego nie widziałem. - Lowell uśmiechnął się
od ucha do ucha.
- Połowa Abbot Quincey miała tę przyjemność -stwierdził
posępnie Hugo.
- Czyli przywiozłaś psa, Deboro. Ja te kiedyś miałam
mopsika. Był uroczy i taki do mnie przywiązany - powiedziała
lady Elizabeth. - Chyba wcią mam po nim koszyk. Muszę
poszukać.
- Hm, nie sądzę, eby Autolikus mógł zająć koszyk po
mopsiku - powiedział Hugo.
- Autolikus? Co za dziwne imię dla psa! Deboro, dlaczego
tak go nazwałaś? - Pytanie Henrietty znakomicie odwróciło
23
uwagę od niebezpiecznych kwestii, więc Debora chętnie
odpowiedziała.
- To jest postać z Szekspira.
- Łajdak i złodziej - dodał Hugo. - Przykro mi, ale to imię
niewątpliwie pasuje do charakteru zwierzęcia. W oryginale
Autolikus miał skłonność do „brania ukradkiem pod opiekę
ró nych niepilnowanych drobiazgów”* Dla psa to całkiem
odpowiednia charakterystyka. Henrietta wybuchnęła śmiechem.
- Zupełnie jakby pies był człowiekiem. Kto mu wybrał
takie imię? Czy to ty, Deboro?
- Mój ojciec - odparła z rezerwą Debora. - Niedługo przed
śmiercią.
Zapadło kłopotliwe milczenie. Kilkoro członków rodziny
spojrzało z niepokojem na lady Elizabeth. Ciotka Debory nie
lubiła nawet wzmianek o Edmundzie Stauntonie. Jej ojciec,
niedawno zmarły ksią ę Inglesham, wydziedziczył Frances,
siostrę Elizabeth, poniewa wbrew jego woli poślubiła pana
Stauntona. Potem a do śmierci zachowywał się tak, jakby
Frances nigdy nie istniała, i reszcie rodziny zalecił to samo. Lady
Elizabeth nie zastosowała się do jego yczenia. Wbrew ojcu
utrzymywała kontakty ze Stauntonami, a teraz wzięła pod swój
dach ich córkę. Nigdy jednak nie zaakceptowała człowieka, dla
którego jej siostra tyle poświęciła. Lady Frances i jej mą ju nie
yli, ale Elizabeth Perceval wcią miała wątpliwości, czy mo na
wybaczyć człowiekowi, który uciekł z jej siostrą i skazał ją na
ubóstwo.
- No, to musimy obejrzeć twojego psa, Deboro -
powiedziała z wymuszoną pogodą.
Hugo przesłał bratu znaczące spojrzenie. Wyłącznie Lowell
ponosił odpowiedzialność za to, e Autolikus miał zostać
przedstawiony rodzinie zupełnie nieprzygotowanej na taki cios.
- Myślę, e Hugo ma rację, on teraz śpi - nieśmiało
sprzeciwiła się Debora.
* Cytat z „Zimowej opowieści”, przekład Stanisława Barańczaka
24
- Wobec tego pójdziemy go odwiedzić w stajni - oznajmiła
uśmiechnięta lady Perceval. - Chyba się go nie wstydzisz,
Deboro?
- Och, nie. Bardzo go lubię. Tylko e...
- Chodźmy więc.- Wszyscy wstali z miejsc i udali się ku
stajniom.
Autolikus le ał dokładnie tam, gdzie zostawił go Hugo, i
cicho pochrapywał. Miał minę psa uszczęśliwionego długą
przebie ką, smacznym posiłkiem i zasłu onym odpoczynkiem.
Gdy usłyszał głos Debory, podniósł łeb, sennie zamerdał ogonem
i znów uło ył się do snu,
- Jest bardzo du y - powiedziała wolno lady Elizabeth.
- To nie jest pies domowy, ciociu Elizabeth! Zawsze
mieszkał w stajni albo w szopie. - Debora nawet nie zdawała
sobie sprawy z tego, ile desperacji jest w jej głosie. Hugo
zauwa ył to natychmiast.
- Przyda ci się nowy pies do pilnowania obejścia, stryjenko
- wtrącił. - Przecie tymczasem nie masz adnego na miejsce
starego Beavisa, prawda?
- Ale... - zaczęła Debora, Hugo nie pozwolił jej jednak
dokończyć. Mars na jego czole niedwuznacznie dawał do
zrozumienia, e nie czas teraz na powątpiewanie w kwalifikacje
Autolikusa jako psa stró ującego.
- Pies jest całkiem przyjacielski - dodał stanowczo -ale
potrafi warknąć tak, e człowieka ciarki przechodzą. Poza tym
odstrasza sama jego wielkość.
- Mo e i masz rację - przyznała z wahaniem lady
Elizabeth.
Napięcie wyraźnie zel ało. Wszyscy wiedzieli, e pies
znalazł wreszcie swoje miejsce.
- Có , musimy chyba zbierać się do domu. Mamy za sobą
dzień bogaty w wydarzenia - powiedziała lady Elizabeth. -
Najpierw wizyta u Vernonów, potem spotkanie z oczekującą nas
Deborą, wreszcie ten pies... – Zawiesiła głos i powątpiewająco
spojrzała ku stajni.
25
Wielebny William z oną odjechali na plebanię powozem, za
nimi zaś toczył się gig wiozący nianię Humble z dobytkiem
Debory. Z wyjątkiem Hester, która schroniła się na swoim
ukochanym strychu, reszta młodzie y postanowiła przejść cały
dystans piechotą i wziąć z sobą Autolikusa. Przy okazji Debora
spytała Hugona o Hester.
- Czy ona jest chora?
- Nie, zakochała się.
- Hester?! Ale...
- Wiem, wiem. Moja siostra zawsze przysięgała, e nigdy
nie wyjdzie za mą . A teraz zakochała się i nie wie, co robić.
Zupełnie niedorzeczna sytuacja.
- Biedna Hester! Jeśli darzy kogoś uczuciem bez
wzajemności, to co jej pozostaje?
- Och, to jest znacznie bardziej niedorzeczne. Zakochała
się w Robercie Dungarranie, jednym z moich najlepszych
przyjaciół, wyjątkowo rozsądnym i zrównowa onym człowieku,
którego na pewno chętnie poznasz. Znam go wiele lat i nigdy nie
objawił najmniejszej skłonności do nierozwagi. A teraz nagle stał
się zupełnie nieuleczalnym przypadkiem, tak samo jak Hester.
Uwielbia ją! Pisze do niej listy, które Hester drze bez czytania,
odwiedza ją codziennie, mimo e ona nigdy nie chce go przyjąć.
Właśnie dlatego uciekła teraz na strych. Na wszelki wypadek, bo
mo e przyjść Robert.
Debora popatrzyła na niego zdezorientowana.
- Ale jeśli on ją kocha, a ona jest w nim zakochana...
- No, właśnie. Oboje oszaleli! Mówię pani, Deboro,
namiętna miłość to zaraza, której nale y strzec się jak ognia. Nie
ma w niej ani krzty sensu. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony i
odrobinę rozczarowany postawą Dungarrana. Powiedziałbym, e
to, co robi ostatnia, zupełnie nie jest w jego stylu. Przysięgam, e
kiedy będę wybierał sobie onę, obejdzie się bez takich
teatralnych scen. Znajdę sobie ładną, dobrze wychowaną pannę,
która, podobnie jak ja, nie gustuje w takich ekstrawagancjach.
Mam nadzieję, e będziemy yli w przykładnej zgodzie i
Sylvia Andrew Nie przyniosę ci pecha
2 ROZDZIAŁ PIERWSZY Lipiec 1812 roku Kolaska prawie nie zwolniła biegu, mimo e zjechała z londyńskiego traktu na wąską drogę prowadzącą do Abbot Quincey. Powo ący mę czyzna bezbłędnie pokonał ostry zakręt, panował bowiem nad parą ognistych koni bardzo pewnie. Chocia nie ulegało wątpliwości, e dobrze zna ten szlak, taki popis zręczności i siły robił du e wra enie. Równie sam widok odciskał się w pamięci: para idealnie dobranych gniadoszy, młody, wysoki blondyn na koźle, za nim sługa siedzący sztywno, jakby kij połknął, a to wszystko na tle bujnej zieleni, stykającej się na horyzoncie z błękitem nieba. To Hugo Perceval, dziedzic sir Jamesa z Perceval Hall, wracał do wsi Abbot Quincey po porannej wizycie w Northampton. Timothy Potts, słu ący, pozwolił sobie na nieznaczne skinienie głową, wyra ając w ten sposób uznanie dla umiejętności pana. Gdy zaś znaleźli się na prostym odcinku drogi, pustej, jeśli nie liczyć pojedynczej sylwetki widocznej w oddali, odprę ył się i zaczął rozmyślać. Miał wielkie szczęście, e trafił do takiego chlebodawcy. Nie było dwóch zdań co do tego, e to niezwykły człowiek. Wszystko jedno, czy w Londynie, czy w swoim majątku na wsi, zawsze zdawał się wiedzieć, czego chce. Naturalnie niektórzy powiedzieliby, e szczęście traktuje go łaskawiej ni innych. Był przystojny, mocno zbudowany, a udawało mu się prawie wszystko. D entelmen w ka dym calu i wzorowy pan. Nie robił nic na pokaz, nie miał wybryków, nie budził lęku zmiennym usposobieniem ani napadami złego humoru. Zawsze rozsądny, najbardziej nie znosił u innych trzpiotowatości. Chocia nigdy nie podnosił głosu, to gdy przybierał pewien określony ton, nikt nie wa ył mu się sprzeciwić.
3 Rozmyślania Timothy'ego Pottsa zostały raptownie przerwane, Hugo wydał bowiem okrzyk i zatrzymał konie przy smukłej młodej pannie, która stanęła na poboczu obok kamienia milowego i czekała, a kolaska przejedzie. W jej bladej twarzy najbardziej zwracały uwagę spiczasty podbródek i wielkie, smutne oczy. Miała na sobie muślinową suknię, pomiętą i brudną, oraz słomkowy kapelusik z jednej strony ałośnie wystrzępiony. Ale najdziwniej wyglądały stojąca na ziemi wysoka klatka, przykryta ciemną zasłoną, oraz du e zwierzę, najprawdopodobniej pies, trzymane przez nią na lince. Wydawszy energiczne polecenie słudze, by pilnował koni, Hugo zeskoczył z kozła na ziemię. - Debora? Debora Staunton? Co pani, u diabła, tu robi?! - Pies, któremu wyraźnie nie spodobał się ton Hugona, gniewnie zawarczał. -I có to za nieuło one stworzenie, na litość boską? Panna Staunton spojrzała na niego z urazą. Doprawdy uwziął się na nią los. Była zmęczona, brudna i spocona. Pies zjadł kawałek jej najlepszego słomkowego kapelusika, ramiona i palce miała obolałe od dźwigania klatki. Wyglądało jednak na to, e po fatalnym ostatnim tygodniu nie nale y spodziewać się odmiany na lepsze. Kiedy ostatnio widziała Hugona Percevala, ten bardzo dobitnie wyraził nadzieję, e ich drogi więcej się nie skrzy ują, i nic nie wskazywało na to, by tymczasem zmienił zdanie. Idąc tu, liczyła na to, e natrafi po drodze na jakąś yczliwą duszę, dzier awcę albo chłopa, by móc poprosić o pomoc w dostaniu się do Abbot Quincey, ale, niestety, do tej pory nie minął jej aden pojazd. Dlaczego ta kolaska musiała nale eć właśnie do człowieka, którego za nic nie chciała spotkać, a zwłaszcza w takich okolicznościach? - No, więc jak? - przynaglił ją Hugo. Panna Staunton wyprostowała ramiona i przygotowała się do odparcia ataku. Upłynęły cztery lata, odkąd Hugo obszedł się z nią tak obcesowo, cztery lata, podczas których dowiedziała się, e ycie rzadko gra fair i zazwyczaj mści się na słabych. Ale nie
4 była ju wydelikaconą szesnastolatką i nie zamierzała pozwolić, by Hugo Perceval traktował ją z tą swoją nieznośną wyniosłością. - Niech pan nie kpi, Hugo! To jest, rzecz jasna, pies. Poza tym Autolikus wcale nie jest źle uło ony, tylko nie spodobał mu się sposób, w jaki pan się do mnie odezwał. Mnie zresztą te nie, jeśli mam być szczera. Słu ący zwrócił ku niej głowę z niejakim zaskoczeniem. Niewielu ludzi odwa ało się stawić czoło jego panu, a ju na pewno nie takie drobne istoty płci eńskiej. Hugo zaczerpnął tchu i powiedział starannie kontrolowanym tonem: - Przepraszam, to skutek zaskoczenia. Nie wiedziałem, e jest pani w okolicy. - Nie było mnie. Właśnie przyjechałam. - A to jest pani baga ? - Hugo zerknął wymownie na klatkę i psa. - Cały baga ? Panna Staunton przygryzła wargę. - Nnnie, nie cały. Resztę musiałam zostawić w zajeździe na rozstaju pod opieką niani Humble. Miałam nadzieję, e ciotka Elizabeth pośle kogoś po te rzeczy. - Co się stało?- spytał. - Nie jestem pewna, czy chcę panu o tym opowiedzieć, Hugonie. Zaraz straciłby pan cierpliwość, ale byłabym bardzo zobowiązana, gdyby przekazał pan wiadomość na plebanię. Pokręcił głową. - Ma pani pecha. Nikogo tam nie ma. Cała rodzina spędza dzisiejszy dzień u Vernonów w Stoke Park. Panna Staunton dość niespodziewanie przysiadła na kamieniu milowym. - Ojej! - powiedziała. - Czy nie spodziewano się pani przyjazdu? - No... niezupełnie. Nie dzisiaj. Bo widzi pan, przyjechałam dwa dni za wcześnie. Hugo głośno westchnął,
5 - Lepiej niech mi pani opowie tę historię. - W jego głosie pobrzmiewała rezygnacja. - Proszę jednak ograniczyć się do faktów. Pannie Staunton udało się na chwilę zapomnieć o urazie. - Przyjechałam wcześniej z powodów, których nie będę teraz roztrząsać - powiedziała z godnością. - W ka dym razie pan Hobson nie zgodził się zawieźć nas dalej ni do rozstajów. - Kim jest pan Hobson? - Właścicielem bryczki. Opłaciłam go, eby przywiózł nas tutaj z Maids Moreton. - Bryczki? Czy to znaczy, e przejechała pani dwadzieścia mil zwykłą bryczką? Pani chyba oszalała! - Nie, Hugonie. Po prostu... po prostu nie jestem zbyt zamo na. Ale chyba musiałam źle wyliczyć odległość, kiedy układałam się z panem Hobsonem. W ka dym razie w Yardley Gobion powiedział, e na tyle byliśmy umówieni, i za ądał więcej pieniędzy, zanim ruszy w dalszą drogę. To było z jego strony bardzo niemądre, bo co miałabym z sobą zrobić w Yardley Gobion? - Zaiste, te stawiam sobie to pytanie. - W końcu udało mi się go przekonać, eby zawiózł nas do rozstajów, tam jednak oświadczył, e nie pojedzie ani jarda dalej, jeśli nie dostanie więcej pieniędzy. A ja... ja nie mogłam mu zapłacić. - Czy to znaczy, e nie ma pani środków? Panna Staunton skinęła głową. - Wszystko przez kapelusz pani Dearborne. Hugo spojrzał na nią zafascynowany. - Nie zamierzam dopytywać się o kapelusz pani Dearborne - powiedział po chwili. - Ta kwestia musi poczekać. Sytuacja, jak rozumiem, przedstawia się obecnie w ten sposób, e pan Hobson odjechał z powrotem do Maids Moreton... - Do Buckingham. On jest z Buckingham. - A więc do Buckingham, a panią, jej słu ącą i cały dobytek pozostawił w zajeździe na rozstajach. I nic się nie zmieni
6 do czasu, a zdoła pani znaleźć sposób przewiezienia tego na plebanię. Na razie była pani zmuszona pokonać pieszo w upale trzy mile do Abbot Quincey, targając z sobą wielkie psisko i... no, właśnie, co jest w tej klatce? - Odchylił zasłonę. Senna zielona papuga z jaskrawym niebiesko- ółtym łbem zerknęła na niego z irytacją i szpetnie zaklęła. Hugo cofnął się. - Bo e wielki! - Co pan zrobił najlepszego, Hugonie?! Ona spokojnie spała, a pan ją zbudził! - Debora wyszarpnęła rąbek zasłonki z dłoni Hugona i pieczołowicie okryła klatkę. Papuga skrzeczała jeszcze przez chwilę, ale w końcu zamilkła. - Deboro Staunton, czy mam rozumieć, e zamierzała pani zawieźć tego ptaka - Hugo oskar ycielsko skierował palec ku klatce - do ciotki Elizabeth? Na plebanię?! -Wskazał z kolei psa, który tymczasem usiadł i zaczął wyskubywać sobie pchły z sierści. - I jeszcze tego psa? Go pani sobie właściwie wyobra ała? - Chyba nie mogłam zostawić ich w Maids Moreton, jak pan sądzi? - Nie wiem. Ale z pewnością trzeba nie mieć rozumu, by się spodziewać, e ciotka Elizabeth przyjmie tę mena erię pod swój dach, a zwłaszcza papugę, która wygaduje takie rzeczy. I czemu właściwie uznała pani za stosowne targać z sobą ten zwierzyniec, zamiast zostawić go z nianią Humble w zajeździe? - To było po prostu niemo liwe. Hugo zerknął na stworzenia panny Staunton i skinął głową. - Podejrzewam, e karczmarz nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Panna Staunton pochyliła głowę. - ona karczmarza bardzo się zgorszyła tym, co powiedziała do niej papuga. A poza tym złapała Autolikusa na kradzie y... Och, on po prostu był bardzo głodny. Muszę powiedzieć, e postąpiła doprawdy lekkomyślnie, zostawiając barani udziec na stole. Hugo zmierzył ją ponurym spojrzeniem.
7 - Widzę, e nie straciła pani talentu do wpadania w tarapaty. - Staram się tego unikać, Hugonie - westchnęła panna Staunton. - Ale wypadki chodzą po ludziach. A ja miałam tyle na głowie... - W dodatku dzisiaj nie ma na plebanii nikogo, kto mógłby pani pomóc... - Hugo przyglądał jej się przez chwilę, a potem przybrawszy minę człowieka mę nie znoszącego przeciwności losu, powiedział z ociąganiem: -Trudno, będę musiał panią zawieźć do Perceval Hall. Dla zwierząt w kolasce nie ma miejsca, ale psa po prostu przy-wią emy o, do tamtego drzewa, w cieniu będzie mu dobrze. Papuga mo e zostać razem z nim. Po przyjeździe do dworu niezwłocznie wyślemy kogoś po nianię i resztę pani dobytku. Przy okazji słu ba weźmie i te zwierzęta. - No, wie pan, Hugonie! W yciu nie zostawiłabym Autolikusa przywiązanego do drzewa. Poza tym papugi te nie zostawię. Biorę z sobą i jedno, i drugie. - Niech pani nie będzie niemądra, Deboro. Nie mogę wziąć pani z tymi stworzeniami. Nie ma tyle miejsca w kolasce. - Ale ja ich nie zostawię! - oświadczyła z uporem panna Staunton. Autolikus, usłyszawszy podniesione głosy, ułaskawił pchły, ponownie wydał z siebie warknięcie i ruszył ku Hugonowi. -Siad! Stanowcza komenda Hugona sprawiła, e pies stanął jak wryty. Spojrzał niepewnie na pannę Staunton, która mocniej zacisnęła dłoń na lince i powiedziała łagodnie: - Usiądź, drogi Autolikusie. Pies ponownie popatrzył na Hugona. - Siad! Autolikus usiadł. Hugo z zadowoleniem skinął głową i zwrócił się do panny Staunton. - Zostawi pani zwierzęta tutaj - powiedział całkiem przyjaznym tonem. - Obiecuję, e zostaną zabrane w ciągu godziny. I proszę nie stroić więcej fochów. Niech pani będzie
8 grzeczna. Moje konie nie zniosą dłu ej stania w takim skwarze. Proszę wsiadać do kolaski, Deboro. - Nie! Timothy Potts jeszcze raz zerknął na osóbkę, która z taką determinacją śmiała sprzeciwić się jego panu. Wyglądała tak, jakby mógł ją przewrócić byle podmuch wiatru, ale zwracał u niej uwagę wojowniczo wysunięty podbródek. Głos te brzmiał bardzo stanowczo. - Niech pan nie próbuje mnie zmuszać, Hugonie. Wiem, czego chcę. Zwierzęta i ja zostaniemy razem. Proszę jechać swoją drogą, a ja pójdę dalej swoją. - Z tymi słowami podniosła z ziemi klatkę, delikatnie szarpnęła za linkę i ruszyła w stronę Abbot Quincey. - Stop! - Przystanęła, ale się nie odwróciła. Hugo nerwowo przeczesał dłonią włosy. - Nie mogę pozwolić, eby szła pani w taki upał. Proszę wykazać trochę rozsądku, Deboro. Przecie zwierzętom naprawdę będzie dobrze tam, w cieniu, a wkrótce ktoś po nie przyjedzie. Panna Staunton zawahała się, więc Hugo postanowił kuć elazo, póki gorące. - Jeśli pani na tym zale y, przyjadę tu po nie osobiście - dodał, przesyłając jej czarujący uśmiech. - Dobrze, sprawdzę, czy zechcą zostać. – Zaczęła słodkim głosem wabić Autolikusa, aby podszedł do drzewa. Hugo pokręcił głową, zdumiony taką czułością. Zwierzęta nie zamierzały zostać same pod drzewem ani sekundy. Gdy tylko panna Staunton oddaliła się o kilka kroków, a Autolikus przekonał się, e nie mo e jej towarzyszyć, usiadł i wydał przeciągły, ałobny skowyt. Papuga rozdra niona tym hałasem zaczęła podskakiwać na swojej erdce, na przemian głośno skrzecząc i ordynarnie przeklinając. Ten duet robił du e wra enie, bowiem w panującej dookoła ciszy jego głosy niosły się naprawdę daleko. - Na miły Bóg, tego nie zniosę! - z niesmakiem powiedział Hugo. - Wygrała pani, Deboro. Papugę mo e pani wziąć na
9 kolana, a pies niech biegnie obok kolaski. Przytrzymaj konie, Potts, a ja uwolnię tego przeklętego futrzaka. - Autolikus, który potraktował jego ostatnią wypowiedź jako pochwałę, nienoszącą adnych cech rozkazu, stanął wyczekująco, wymachując ogonem. - No, dobrze! - Hugo odwiązał psa i podszedł do kolaski. - Chodź tu! - Zwierzę wykonało polecenie z takim entuzjazmem, e Hugo a się zachwiał. - Le eć! - zagrzmiał, otrzepując surdut, który nagle przestał być nieskazitelny. Nie ulegało wątpliwości, e pod tym samym drzewem niedawno chroniło się przed słońcem bydło. Autolikus przypadł do ziemi i z niepokojem popatrzył na swego nowego przyjaciela. Wziąwszy linkę, Hugo przywiązał ją do burty kolaski. - Temu psu nale y się kilka lekcji dobrego uło enia. Nie ufam mu i wątpię, czy będzie się zachowywał jak nale y. Ale trudno, mo e w swoim skomplikowanym rodowodzie ma równie psy, które biegały przy powozach. - Jest półkrwi dalmatyńczykiem - powiadomiła go Debora. - Drugą połowę zawdzięcza chyba wilczarzowi, w ka dym razie tak mi się zdaje. - To by wyjaśniało jego, hm, niezwykły wygląd. Debora natychmiast się zaperzyła. - On jest śliczny! - zachłysnęła się. -I bardzo często biegał przy gigu pani Dearborne. - To dobrze, Potts, gdyby pies próbował się szarpać, odwią go, rozumiesz? Nie chcę, eby nas wszystkich przewrócił razem z kolaską. Hugo wskoczył na kozioł. - Jedziemy, Potts. - Kolaska powoli ruszyła. Mimo zniecierpliwienia postojem konie truchtały dostojnie, wiedzione pewną ręką Hugona. Wszystko zdawało się układać jak najlepiej, chocia widok był raczej kuriozalny. Powo ący pozostał wysokim, przystojnym i dość schludnym blondynem, ale jego powo enie nie robiło ju adnego wra enia. Pasa erki w zasadzie nie było widać, za burtę wystawało jedynie wystrzępione rondo jej słomkowego
10 kapelusika, ona sama zaś była niemal całkowicie przygnieciona przez osłoniętą klatkę. Słu ący na rozkładanym siedzeniu z tyłu zamiast siedzieć w sztywnej pozie, nerwowo przytrzymywał linkę obwiązaną wokół poręczy na burcie kolaski. Na drugim końcu linki znajdował się pies, który ponad wszelką wątpliwość świetnie się bawił, raz po raz zataczał bowiem koła przy pojeździe i przez cały czas wymachiwał ogonem jak sztandarem. Maść psa trudno było określić, sierść miał bowiem w połowie zupełnie nijaką, w połowie zaś pstrą, na co składały się połacie białego, burego z ciemnymi pręgami, rudawego, a tu i ówdzie równie łaty czerni. Chocia zwierz był olbrzymi, budził yczliwość, tym bardziej e du a czarna plama na oku nadawała mu przezabawny wygląd pirata. W pewnej chwili gdy cała ta kompania zbli ała się do Abbot Quincey, zasłona zsunęła się z klatki i papuga przebudziła się znowu. Podskoki kolaski potraktowała jak kołysanie statku, wydała więc ochrypły okrzyk: - Ster w lewo! Lewo, wy faje! Następne okrzyki były podobne w charakterze, lecz znacznie mniej eleganckie. Panna Staunton po dłu szej szamotaninie zdołała ponownie opuścić zasłonę, ale zanim w końcu to się stało, chyba połowa mieszkańców Abbot Quincey przyglądała się z szerokim uśmiechem Hugonowi i jego niezwykłemu ładunkowi. Hugo odczuł ogromną ulgę, gdy przemierzywszy wieś, dotarł do podjazdu Perceval Hall. - Znowu pani to zrobiła, Deboro - powiedział posępnie, gdy zatrzymali się na dziedzińcu. - Co takiego? - Wystawiła mnie pani na pośmiewisko. Zupełnie tak samo jak wtedy w Londynie. - Och, nie, Hugonie. To w Londynie było przynajmniej dwa razy gorsze. Miałam wra enie, e tutaj ludzie patrzyli na nas i bardzo dobrze się bawili, ale... ale z sympatią. Oni pana lubią. - Panna Staunton zadr ała. -W Londynie było zupełnie inaczej. - Po krótkiej przerwie dodała w zadumie: - Prawdę mówiąc,
11 ywiłam nadzieję, e pan zapomniał o tamtym epizodzie. Wtedy moglibyśmy zacząć wszystko od początku i znowu się zaprzyjaźnić jak za dawnych lat, kiedy byliśmy dziećmi. W swoim czasie zdawał się pan nie mieć nic przeciwko temu, e czasem nara am go na ró ne kłopoty. Rozumiem jednak, e cztery lata nie wystarczyły, i nadal się pan na mnie gniewa. - Widząc jego zmarszczone czoło, przypomniała: - Byłam wtedy bardzo młoda, Hugonie... Spojrzał na nią i mimo woli wzrok mu złagodniał. - Du o czasu potrzebowałem, aby odzyskać wiarygodność u przyjaciół po tej kąpieli w jeziorze. - Ja wcale nie wywróciłam tej łodzi umyślnie! - Wiem, pani nigdy nie robi niczego umyślnie. Wygląda jednak na to, e równie nie wyciąga pani wniosków ze swoich doświadczeń. Brakuje mi ju palców u rąk, eby policzyć sytuacje, w których stałem się ofiarą pani nieumyślnych wybryków. Spędziła pani w Londynie zaledwie miesiąc, ale w tym czasie zdą yłem wydać majątek na wydostawanie pani z najrozmaitszych opresji. Przy okazji zostałem pogryziony przez psa, pobity przez jakichś zbójów, oskar ony o uwiedzenie... Więcej chwilowo nie pamiętam. Ta kąpiel w jeziorze była kroplą, która przepełniła czarę. Naturalnie niczego nie zrobiła pani umyślnie. - Ostatnim razem bardzo pana rozgniewałam. Powiedział pan, e nie chce mnie więcej widzieć. - Naprawdę? Och, jeśli tak, to z pewnością podsunął mi te słowa zwykły instynkt samozachowawczy. Wolałem nawet nie myśleć, co mogłoby się zdarzyć następnym razem! - Przyjrzał się jej skruszonej, smutnej minie. - Ale ma pani rację. To jest przeszłość i nale y o niej zapomnieć. Ju nie jestem na panią zły, Deboro. - Od tamtego czasu dorosłam. Hugo zerknął kątem oka na psa i papugę. - Cieszę się, e to słyszę.
12 - Przysięgam, e w przyszłości będę ostro niejsza. Czy... czy znowu jesteśmy przyjaciółmi? Zeskoczył na ziemię, odwiązał Autolikusa i obszedł kolaskę, eby wziąć od panny Staunton klatkę z papugą. - Tak sądzę. Nie mogę drzeć kotów z kuzynką, czy nie? - Uśmiechnął się do niej. Ich twarze znalazły się na tej samej wysokości. - Nie jestem pana kuzynką - bąknęła. - Jestem kuzynką pańskich krewnych. - Zawsze myślałem o pani jak o kuzynce. Poza tym będzie pani przecie mieszkać u moich krewnych na plebanii, prawda? A teraz do dzieła, musimy polecić komuś, eby pojechał po nianię Humble. Czy nale y dać mu pieniądze? I czy ma pani jakieś inne długi? Panna Staunton, nieco oszołomiona, wysiadła z kolaski i ruszyła za swoim wybawcą przez dziedziniec, starając się dotrzymać mu kroku. - Byłoby dobrze zapłacić co nieco karczmarce w zajeździe. Bardzo się rozeźliła tym, e Autolikus zjadł mięso. Proszę starannie zapisać wydatki. Zwrócę panu wszystko co do pensa. Hugo popatrzył na nią z niemałym współczuciem. Suma nie była wielka, ale w jaki sposób Debora Staunton, która była biedna jak mysz kościelna, zamierzała zwrócić mu jakiekolwiek pieniądze? - O tym porozmawiamy później - stwierdził. - Tymczasem zostawię panią pod opieką gospodyni, a sam zajmę się porządkowaniem reszty spraw. Proponuję, eby umieściła pani swojego psiego przyjaciela w jednej z wolnych stajni. Po takim biegu na pewno jest zmęczony i chce mu się pić. Czy równie jeść? - Autolikus zawsze chce jeść. Gdyby go pan nakarmił, na pewno łatwiej byłoby mu potem zasnąć. Hugo zaprowadził pannę Staunton do gospodyni, zostawił klatkę z papugą, po czym znikł. Pani Banks, słu ąca u Percevalów, zanim Hugon przyszedł na świat, przyjęła obecność
13 egzotycznego ptaka bez adnych uwag. Umieściła klatkę na stole w saloniku, po czym skupiła uwagę na Deborze. Zanim Hugo wrócił, panna Staunton wyglądała ju du o lepiej. Zdą yła się umyć, poza tym wyczyszczono jej suknię i uło ono włosy. - Wszystko załatwione. Autolikus najadł się do syta i teraz odsypia męczący dzień. Wysłałem powóz po pani nianię i dobytek. Nie powinno to zająć więcej ni godzinę, więc kiedy moi wrócą od Vernonów, mo emy wszyscy razem pojechać na plebanię. Tymczasem obojgu nam nale y się w taki upał coś odświe ającego. Czy chciałaby pani posiedzieć na dworze pod cedrem? Gdy Debora w milczeniu skinęła głową, Hugo wydał stosowne polecenia. Wyszła zamyślona do ogrodu i usiadła w cieniu. Ostatni raz widziała Hugona przed czterema laty, ale teraz wydawał jej się taki sam jak zawsze: władczy, zdecydowany i skuteczny. Poza tym, co nie rzucało się tak bardzo w oczy, był bardzo yczliwy. Wszystkie dziewczęta mieszkające na plebanii po prostu go uwielbiały, a ich uwielbienie graniczyło z czcią. Jako najstarszy przedstawiciel młodego pokolenia Percevalów traktował bardzo powa nie swoje obowiązki wobec młodszych krewnych. Debora wiedziała, e i ona zalicza się do tego grona, mimo e pokrewieństwo było naprawdę bardzo dalekie. Siostra jej matki, Elizabeth, była oną Williama, stryja Hugona i zarazem pastora w Abbot Quincey. Mał eństwo rodziców Debory przechodziło burzliwe koleje, dlatego jako dziecko Debora spędzała długie miesiące w Abbot Quincey, gdzie bawiła się z kuzynkami z plebanii oraz trójką młodych Percevalów z dworu. Było tam zupełnie inaczej ni w domu, gdzie często doskwierała jej samotność. Miesiące przemieszkane na plebanii uwa ała za najszczęśliwszy okres swojego ycia, a Hugo, kilka lat starszy od pozostałych kuzynów, stał się jej bohaterem i najwa niejszym powiernikiem. Hugo nie przestał zaliczać jej do gromadki Percevalów i chocia dopiero niedawno osiadł w rodzinnym domu po
14 spędzeniu dziesięciu łat w najelegantszym londyńskim towarzystwie, wyglądało na to, e zachował dawne przyzwyczajenia. Londyńska katastrofa przed czterema laty mogła zachwiać jego sympatią do Debory, ale nie zniweczyła poczucia rodzinnej wspólnoty. Debora nie mogła się zdecydować, czy ją to cieszy, czy wręcz przeciwnie. W ka dym razie dziś z pewnością pokrewieństwo okazało się przydatne. Bez pomocy Hugona zupełnie nie wiedziałaby, co zrobić. Chocia rzadko pozwalała sobie na rozwa anie natury swoich uczuć do młodego Percevala, miała świadomość, e nigdy nie darzyła go czcią tego samego rodzaju, co jej kuzynki. Dziewczęta z plebanii były dobrze wychowane, poczciwe i posłuszne, więc Debora bardzo je wszystkie lubiła. adna z nich nie przeciwstawiłaby się jednak opinii Hugona, Debora była z natury bardziej krytyczna, a ostatnie wydarzenia nauczyły ją samodzielności. ycie obchodziło się z nią du o surowiej ni z pannami Perceval. Od śmierci ojca sama musiała decydować o sobie i swojej matce. Z czasem przyzwyczaiła się do tego. Zastanawiała się nawet, czy niewzruszona, władcza postawa Hugona nie wyda jej się odrobinę przytłaczająca... Byli z Hugonem tacy ró ni. On stawiał przed sobą i innymi najwy sze wymagania pod ka dym względem: ubioru, manier, poziomu konwersacji. W jego przekonaniu niczego nie nale ało zostawiać przypadkowi. Tymczasem Debora wiodła ycie co najmniej chaotyczne. Miała skłonność do ulegania wpływowi ró nych impulsów, a o konsekwencje martwiła się dopiero potem. Dlatego mimo e Hugo nie raz i nie dwa wybawił ją z kłopotów, jego chłodna umiejętność przewidywania i pewność siebie często ją dra niły. Równie często musiała walczyć z sobą, eby nie wstrząsnąć tym jego samozadowoleniem. Gdy spotkali się w Londynie, była całkowicie zagubiona. Z wielką wdzięcznością powitała więc starania, mające ułatwić jej wejście do towarzystwa. Tylko jak za nie odpłaciła? Przewróciła
15 uporządkowane ycie Hugona do góry nogami, a jego uczyniła przedmiotem kpin przyjaciół i znajomych. Nic dziwnego, e tak go zagniewała... - Sytuacja opanowana. A teraz, panno Staunton, chcę usłyszeć wszystko od początku do końca. - Podczas gdy siedziała zadumana, Hugo wrócił i zajął miejsce po drugiej stronie stolika pod drzewem. - Od czego mam zacząć? - Naturalnie od kapelusza pani Dearborne. Podejrzewam, e maczał w tym palce, a właściwie pazury, Autolikus. - Jak zwykle ma pan rację. Autolikus nie potrafi oprzeć się pokusie pięknego słomkowego kapelusza. - Rozumiem - powiedział, zerkając znacząco na wystrzępione rondo kapelusika na jej głowie. - Czy pani Dearborne za ądała pokrycia kosztów szkody? - Musiałam jej to zaproponować. Kapelusz był, rzecz jasna, nowy. Taki wielki ze wstą kami i mnóstwem piór. Bardzo drogi, Hugonie. - Zachichotała. - Ale właściwie nie ałuję, bo warto było zobaczyć Autolikusa uciekającego z piórami w pysku i panią Dearborne w pełnym pędzie za nim. To jest dama przy kości, więc szybko się zadyszała. Kiedy w końcu złapałam Autolikusa, kapelusz był całkiem zniszczony. Mimo to muszę powiedzieć, e pani Dearborne potraktowała mnie bardzo surowo. Bądź co bądź, wzięłam od niej papugę! I... - Zaraz, zaraz. Po co wzięła pani papugę? - Bo ktoś musiał. Pani Dearborne ju jej nie chciała i nikt inny te nie. - A w jaki sposób pani Dearborne, której coraz bardziej nie lubię, weszła w posiadanie papugi mającej tak oryginalny słownik? - Jej lokator, marynarz, zostawił u niej papugę przed wyjazdem. Pani Dearborne chciała mieć ywe stworzenie w domu. Ale potem odkryła, hm, towarzyskie wady tego ptaka. Damy z Maids Moreton były mocno zgorszone niektórymi wypowiedziami papugi.
16 - Wyobra am sobie. Niech pani mówi dalej. - Mimo e pomogłam pani Dearborne pozbyć się papugi, i tak była bardzo zła na Autolikusa.... No, więc zapłaciłam za kapelusz. A to oznaczało, e nie starczy mi pieniędzy na podró . - Gdzie była pani ciotka w trakcie tego zamieszania? Mam na myśli siostrę pani ojca. Przecie powinna sprawować nad panią opiekę. Debora przez chwilę milczała. Potem powiedziała zakłopotana: - Wyjechała. Przedwczoraj wróciła do Irlandii. - Go takiego? I zostawiła panią na łasce losu?! - Hugo był wstrząśnięty. - Nie wierzę własnym uszom! - Wyjechała nagle. Naturalnie i tak musiałaby wkrótce wrócić do Irlandii. Zawsze wiedziała, e po śmierci matki w końcu zamieszkam z ciotką Elizabeth. Dlaczego jednak opuściła Maids Moreton tak nagle? Nie mam pojęcia. Bardzo to było kłopotliwe. Nie zostawiła mi praktycznie adnych pieniędzy, a ja nie byłam pewna, czy ciotka Elizabeth wróciła ju z Londynu po debiucie Robiny. - Nagle nastrój zupełnie jej się zmienił, co zresztą było dla niej całkiem typowe. - Och, Hugonie. Niech mi pan powie, jak wypadł sezon Robiny. Całkiem zapomniałam o nią spytać. Czy jej się udało? - Sądzę, e tak. O ile wiem, kuzynka Robina znalazła sobie bardzo dobrego kandydata na mę a. Obecnie przebywa w Brighton na zaproszenie starszej pani Exmouth. - Czy chce pan powiedzieć, e mo e poślubić lorda Exmoutha? To wspaniale. Jest taka ładna i dobra. I na pewno będzie umiała się zachować... - Przez chwilę De-bora wydawała się nieco zafrasowana. Potem jednak roześmiała się i powiedziała: - Ciotka Elizabeth będzie zachwycona. Najstarsza córka zaręczona z arystokratą. Mo e dzięki temu pozwoli mi zatrzymać Autolikusa na plebanii? Hugo uśmiechnął się. - Mo e, ale na jej tolerancję dla papugi nie postawiłbym złamanego pensa. - Zerknął rozbawiony na Deborę, poniewa
17 wyraz zafrasowania na jej twarzy nagle ustąpił miejsca błagalnemu spojrzeniu pełnemu nadziei. - No, dobrze. Mo e będę w stanie pani pomóc. W gruncie rzeczy znam osobę, której towarzystwo tej papugi mogłoby sprawić przyjemność. Ale tylko mogłoby, więc niczego nie obiecuję. - To byłaby dla mnie wielka ulga. Naturalnie nie chodzi o to, e nie lubię tego ptaka. Dobrze rozumiem, e nie mo e mieszkać na plebanii. Nie przywiozłabym go przecie , gdybym miała z nim co zrobić. Czy pan naprawdę zna kogoś odpowiedniego, Hugonie? - Tak mi się zdaje, ale nie wiem, co z tego wyjdzie. Tymczasem niech pani zostawi papugę u mnie, Deboro, Obiecuję znaleźć jej dom. - Och, dziękuję panu! Hugo ju zdą ył zapomnieć, jak ładnie mo e rozpromienić się twarz Debory Staunton. Takiego wyrazu radości nie widział u nikogo innego. Naturalnie Debora nie była klasyczną pięknością i nawet nieszczególnie mu się podobała, Osobiście wolał drobne blondynki o regularnych rysach i eleganckich manierach. Nawet gdy Debora wyglądała najlepiej, jak mogła, czego z pewnością nie powiedziałby o niej w tej chwili, zestawienie bujnej grzywy czarnych włosów, bladych policzków i bardzo ciemnych, prawie czarnych oczu wydawało mu się zbyt teatralne. Miał znacznie bardziej konwencjonalny gust. Wśród panien Perceval Debora była jak młody sokół mieszkający w gołębniku, a i niespodziewane konsekwencje tego faktu mogły być podobne. Na podstawie dotychczasowych doświadczeń Hugo był skłonny przypuszczać, e ycie z Debora byłoby nieustannym pasmem kryzysów i w niczym nie przypominałoby jego spokojnej, zrównowa onej egzystencji. Nie czuł się więc w najmniejszym stopniu zagro ony jej promiennym wyrazem twarzy, aczkolwiek musiał przyznać, e wydaje mu się bardzo atrakcyjny. Siedzieli plecami do domu i rozkoszowali się pięknym widokiem, odwrócili się jednak jak na komendę, słysząc głosy.
18 - Deboro! Có za niespodzianka! Gdzie ją znalazłeś, Hugonie? Kompania wróciła ze Stoke Park. Lady Perceval dziarskim krokiem przemierzała trawnik, by powitać nieoczekiwanego gościa, za nią szła lady Elizabeth i reszta rodziny. Nastąpiły uściski, pocałunki i okrzyki radości, a De-borę przekazywano sobie z rąk do rąk. Zwłaszcza panny Perceval powitały kuzynkę z największą czułością. Debora miała zapewnione wyjątkowe miejsce w ich sercach, a chocia wcale nie była najmłodsza, powszechnie uwa ano, e nale y otoczyć ją szczególną opieką i ochroną. Poniewa dawno jej tu nie widziano, niejeden okrzyk podkreślał zmiany, jakie zaszły w jej wyglądzie. - Dziewczęta, dziewczęta, ciszej, proszę! - poleciła lady Elizabeth. - Jestem pewna, e macie jak najlepsze chęci, ale zapominacie o manierach. Debora prze yła trudne lata, więc wasze nietaktowne uwagi na pewno nie są dla niej miłe. - Ale ona jest taka blada i chuda, mamo! - zawołała Henrietta, najmłodsza i naj ywsza z córek pastora. - Dość tego, Henrietto! - Lady Elizabeth ujęła Deborę za ręce. - Moja droga, jak widzisz, wszyscy jesteśmy zachwyceni, e w końcu do nas przyjechałaś. O ile jednak pamiętam, planowałaś to zrobić dopiero za dwa dni. W adnym wypadku nie przyjęłabym zaproszenia Vernonów, gdybym się ciebie spodziewała. Musiałaś sobie bardzo źle o nas pomyśleć, gdy nikogo nie zastałaś. Jak przyjechałaś? I co zrobiłaś ze swoimi baga ami? - Przepraszam, ciociu, ale... Z pomocą pośpieszył jej Hugo. - Debora znalazła się pod dobrą opieką, stryjenko Elizabeth, mogę cię zapewnić. A dobytku pilnuje niania Humble, której spodziewamy się tutaj w ka dej chwili. Jakby na potwierdzenie tych słów nadszedł słu ący i oznajmił, e na dziedziniec zajechał powóz, który przywiózł panią Humble i sakwoja e. Debora przeprosiła towarzystwo i pierwsza pośpieszyła w tamtą stronę. Chciała dopilnować, eby
19 niania nie zdradziła zbyt szybko powodów ich przedwczesnego przyjazdu do Abbot Quincey. Ciotkę nale ało najpierw na to przygotować. Hugo niewątpliwie odgadł jej zamiar i zatrzymał matkę oraz stryjenkę pytaniami o pobyt u Vernonów. Debora była mu za to serdecznie wdzięczna. ROZDZIAŁ DRUGI Niani Humble niejedno się nie podobało. Powiedziała, e jest za stara, aby tłuc się po świecie w byle bryczce, a potem tkwić Bóg wie jak długo w podejrzanym zajeździe, którego właściciel tylko czeka, eby się jej pozbyć, podczas gdy panna Debora znika jak kamfora z tym swoim przeklętym psiskiem i ptaszyskiem wykrzykującym sprośności, a ona nic tylko siedzi i rozmyśla, czy jeszcze w ogóle kiedykolwiek panienkę zobaczy... Gdyby panna Debora wiedziała, ile... Debora zrozumiała, e za potokiem gniewnych słów kryje się niepokój, zaczęła więc uspokajać starą słu ącą. Udało jej się przerwać tyradę, nie pogłębiając urazy, i ubłagać piastunkę, by ta przestała narzekać, a na wyjaśnienia trochę poczekała. - Przykro mi, e podró była taka męcząca, droga nianiu, ale jesteśmy ju prawie na plebanii i wkrótce dostaniemy nasze dawne pokoje. - Lady Elizabeth jest wielkoduszna, panno Deboro. Ale nie będzie ju tak jak kiedyś. Nie wiem, co się z nami stanie... - Głos niani się załamał, więc Debora otoczyła staruszkę ramieniem. - W Abbot Quincey nic nam nie grozi. Postaraj się, nianiu, nie martwić. Popatrz, nadchodzi lady Elizabeth. Pamiętaj, ani słowa o naszych ostatnich kłopotach. Musisz mi zaufać, sama opowiem jej o tym później. Nie teraz. Lady Elizabeth powitała starą słu ącą i zapytała ją o zdrowie. Potem zaś zwróciła się do lady Perceval i zaproponowała, eby niania Humble poczekała w pokojach dla słu by, a zakończą rozmowę z Debora.
20 - Sądzę, e w taki upał chłodny napój byłby nie od rzeczy, prawda, pani Humble? Gospodyni zajmie się panią do czasu, a panna Debora będzie mogła jechać na plebanię. To potrwa około godziny. Chodź, moje dziecko. Nie mogę się doczekać, eby posłuchać, co ci się przydarzyło. Doniesiono krzesła i poduchy, po czym obie rodziny rozsiadły się w cieniu cedru. Frederica z Edwina wzięły Deborę za ręce i uroczyście zaprowadziły ją na ławkę, same usiadły po bokach i przyciszonymi głosami zaczęły wyra ać radość z ponownego spotkania. Było w tym mnóstwo ciepła i troski, więc Debora stopniowo się odprę ała. Tu, w Abbot Quincey, czuła się jak w domu. Popatrzyła na zebranych. Percevalowie byli na ogół wysocy i jasnowłosi, widać te było u nich rodzinne podobieństwo. Sir James z oną, właściciele Perceval Hall, siedzieli naprzeciwko niej na ławeczce w cieniu drzewa. Hugo, najstarszy syn, stał za nimi oparty o pień. Hester, ich jedyna córka, bardzo podobna do Hugona, przysiadła na oparciu ławeczki rodziców. To, e Hester najczęściej milczy w towarzystwie, było całkiem normalne, tego dnia wydawała się jednak czymś zaaferowana, bo raz po raz rzucała niespokojne spojrzenia w kierunku podjazdu. Deborę bardzo zainteresowało, co ją dręczy, dlatego postanowiła zapytać o to później Hugona. Na drugiej ławeczce siedział brat sir Jamesa, wielebny William Perceval z oną, lady Elizabeth, ciotką Debory. Ciotka Elizabeth, najstarsza córka księcia Inglesham, zawsze wydawała się taka sama - miała wąską twarz, arystokratyczne rysy i sztywno wyprostowaną sylwetkę. Nosiła się skromnie i do przesady dbała o schludność. Tego dnia jednak wyjątkowo wydawała się mniej surowa ni zwykle. Wprawdzie była bardzo zasadniczą matką i oczekiwała od wszystkich nieskazitelnych manier, lecz miała te czułe, yczliwe serce. Ju dość dawno sama zaprosiła Deborę i zaofiarowała jej dom na plebanii, a teraz widok siostrzenicy wyraźnie ją ucieszył. Debora uśmiechnęła się. Pierwszy raz od wielu miesięcy poczuła się bezpieczna.
21 Zastanawiała się, jak przedstawić historię swojego przyjazdu do Abbot Quincey. Okazało się jednak, e ma jeszcze czas do namysłu, bowiem właśnie w tej chwili wszyscy ujrzeli zmierzającego ku nim pędem przez trawnik Lowella Percevala, a za nim najmłodszą z mieszkanek plebanii, kuzynkę Debory, Henriettę. - Czyja to papuga? I gdzie jest pies? Debora nie pierwszy raz próbowała zrozumieć, dlaczego młodszy brat jest tak bardzo niepodobny do Hugona. Lowell znacznie bardziej przypominał Autolikusa. Spontaniczny, lekkomyślny, sprawiał takie wra enie, jakby nigdy nie zastanawiał się nad konsekwencjami swojego postępowania. Po prostu zdawał się na ywioł - niech się dzieje, co chce. Gdy wreszcie uspokoiło się wywołane przezeń zamieszanie, Debora nadal nie wiedziała, co ma powiedzieć, na szczęście i tym razem wybawił ją z opresji Hugo. - Papuga jest moja. A pies śpi w stajni i nie nale y mu przeszkadzać. - Wobec takiego tonu Hugona nawet Lowell kapitulował. Usiadł na trawniku i zerknął na brata z du ym zaciekawieniem. Deborze znów skojarzył się z Autolikusem. - Masz papugę, Hugonie? - zainteresowała się lady Perceval, mierząc syna zdziwionym spojrzeniem. - Czy byś kupił ją sobie w Northampton? Niewątpliwie musiałeś ulec jakiemuś kaprysowi. Przed wyjazdem nie wspominałeś, e zamierzasz dokonać takiego zakupu. Debora przesłała błagalne spojrzenie Hugonowi, po czym wyjaśniła: - Papugę... papugę ja przywiozłam, lady Perceval. I... i dałam ją Hugonowi. - Jak to miło - powiedziała słabnącym głosem lady Perceval. - Piękny ptak - stwierdził z uznaniem Lowell. - I gada. Ale... - Właśnie! - Hugo przesłał bratu kolejne mia d ące spojrzenie. - W ka dym razie nie zamierzam zostawić papugi
22 tam, gdzie obecnie się znajduje, mamo. To jest dla niej tylko przystanek w drodze do kogoś, kto naprawdę doceni taki dar. Chyba powinniśmy wytłumaczyć, Deboro, e niefortunny wypadek uniemo liwił woźnicy bezpieczne odwiezienie pani do samego Abbot Quincey. -Zwrócił się do ciotki. - Debora byłaby w nie lada kłopocie, gdybym przypadkiem nie spotkał jej po drodze. - Wypadek? Czy nikomu nic się nie stało? - Nie, ale musiałam zostawić w zajeździe na rozstaju nianię Humble z większością baga y - odrzekła Debora, podchwytując wątek. Do rozmowy znów włączył się Hugo. - Wysłałem tam powóz niezwłocznie po powrocie do Abbot Quincey. - Ale jak tu trafiły zwierzęta? Ta... papuga, no i pies? - zainteresowała się lady Perceval. - Jak widzę, nie zostały z nianią Humble. - Nie chciałam sprawiać niani dodatkowego kłopotu, więc skorzystałam z uprzejmości Hugona i przywiozłam je tu kolaską - odparła Debora, unikając wzrokiem swojego dobroczyńcy. - Psa i papugę? Kolaską? - spytał z niedowierzaniem Lowell. - Naturalnie. - Szkoda, e tego nie widziałem. - Lowell uśmiechnął się od ucha do ucha. - Połowa Abbot Quincey miała tę przyjemność -stwierdził posępnie Hugo. - Czyli przywiozłaś psa, Deboro. Ja te kiedyś miałam mopsika. Był uroczy i taki do mnie przywiązany - powiedziała lady Elizabeth. - Chyba wcią mam po nim koszyk. Muszę poszukać. - Hm, nie sądzę, eby Autolikus mógł zająć koszyk po mopsiku - powiedział Hugo. - Autolikus? Co za dziwne imię dla psa! Deboro, dlaczego tak go nazwałaś? - Pytanie Henrietty znakomicie odwróciło
23 uwagę od niebezpiecznych kwestii, więc Debora chętnie odpowiedziała. - To jest postać z Szekspira. - Łajdak i złodziej - dodał Hugo. - Przykro mi, ale to imię niewątpliwie pasuje do charakteru zwierzęcia. W oryginale Autolikus miał skłonność do „brania ukradkiem pod opiekę ró nych niepilnowanych drobiazgów”* Dla psa to całkiem odpowiednia charakterystyka. Henrietta wybuchnęła śmiechem. - Zupełnie jakby pies był człowiekiem. Kto mu wybrał takie imię? Czy to ty, Deboro? - Mój ojciec - odparła z rezerwą Debora. - Niedługo przed śmiercią. Zapadło kłopotliwe milczenie. Kilkoro członków rodziny spojrzało z niepokojem na lady Elizabeth. Ciotka Debory nie lubiła nawet wzmianek o Edmundzie Stauntonie. Jej ojciec, niedawno zmarły ksią ę Inglesham, wydziedziczył Frances, siostrę Elizabeth, poniewa wbrew jego woli poślubiła pana Stauntona. Potem a do śmierci zachowywał się tak, jakby Frances nigdy nie istniała, i reszcie rodziny zalecił to samo. Lady Elizabeth nie zastosowała się do jego yczenia. Wbrew ojcu utrzymywała kontakty ze Stauntonami, a teraz wzięła pod swój dach ich córkę. Nigdy jednak nie zaakceptowała człowieka, dla którego jej siostra tyle poświęciła. Lady Frances i jej mą ju nie yli, ale Elizabeth Perceval wcią miała wątpliwości, czy mo na wybaczyć człowiekowi, który uciekł z jej siostrą i skazał ją na ubóstwo. - No, to musimy obejrzeć twojego psa, Deboro - powiedziała z wymuszoną pogodą. Hugo przesłał bratu znaczące spojrzenie. Wyłącznie Lowell ponosił odpowiedzialność za to, e Autolikus miał zostać przedstawiony rodzinie zupełnie nieprzygotowanej na taki cios. - Myślę, e Hugo ma rację, on teraz śpi - nieśmiało sprzeciwiła się Debora. * Cytat z „Zimowej opowieści”, przekład Stanisława Barańczaka
24 - Wobec tego pójdziemy go odwiedzić w stajni - oznajmiła uśmiechnięta lady Perceval. - Chyba się go nie wstydzisz, Deboro? - Och, nie. Bardzo go lubię. Tylko e... - Chodźmy więc.- Wszyscy wstali z miejsc i udali się ku stajniom. Autolikus le ał dokładnie tam, gdzie zostawił go Hugo, i cicho pochrapywał. Miał minę psa uszczęśliwionego długą przebie ką, smacznym posiłkiem i zasłu onym odpoczynkiem. Gdy usłyszał głos Debory, podniósł łeb, sennie zamerdał ogonem i znów uło ył się do snu, - Jest bardzo du y - powiedziała wolno lady Elizabeth. - To nie jest pies domowy, ciociu Elizabeth! Zawsze mieszkał w stajni albo w szopie. - Debora nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, ile desperacji jest w jej głosie. Hugo zauwa ył to natychmiast. - Przyda ci się nowy pies do pilnowania obejścia, stryjenko - wtrącił. - Przecie tymczasem nie masz adnego na miejsce starego Beavisa, prawda? - Ale... - zaczęła Debora, Hugo nie pozwolił jej jednak dokończyć. Mars na jego czole niedwuznacznie dawał do zrozumienia, e nie czas teraz na powątpiewanie w kwalifikacje Autolikusa jako psa stró ującego. - Pies jest całkiem przyjacielski - dodał stanowczo -ale potrafi warknąć tak, e człowieka ciarki przechodzą. Poza tym odstrasza sama jego wielkość. - Mo e i masz rację - przyznała z wahaniem lady Elizabeth. Napięcie wyraźnie zel ało. Wszyscy wiedzieli, e pies znalazł wreszcie swoje miejsce. - Có , musimy chyba zbierać się do domu. Mamy za sobą dzień bogaty w wydarzenia - powiedziała lady Elizabeth. - Najpierw wizyta u Vernonów, potem spotkanie z oczekującą nas Deborą, wreszcie ten pies... – Zawiesiła głos i powątpiewająco spojrzała ku stajni.
25 Wielebny William z oną odjechali na plebanię powozem, za nimi zaś toczył się gig wiozący nianię Humble z dobytkiem Debory. Z wyjątkiem Hester, która schroniła się na swoim ukochanym strychu, reszta młodzie y postanowiła przejść cały dystans piechotą i wziąć z sobą Autolikusa. Przy okazji Debora spytała Hugona o Hester. - Czy ona jest chora? - Nie, zakochała się. - Hester?! Ale... - Wiem, wiem. Moja siostra zawsze przysięgała, e nigdy nie wyjdzie za mą . A teraz zakochała się i nie wie, co robić. Zupełnie niedorzeczna sytuacja. - Biedna Hester! Jeśli darzy kogoś uczuciem bez wzajemności, to co jej pozostaje? - Och, to jest znacznie bardziej niedorzeczne. Zakochała się w Robercie Dungarranie, jednym z moich najlepszych przyjaciół, wyjątkowo rozsądnym i zrównowa onym człowieku, którego na pewno chętnie poznasz. Znam go wiele lat i nigdy nie objawił najmniejszej skłonności do nierozwagi. A teraz nagle stał się zupełnie nieuleczalnym przypadkiem, tak samo jak Hester. Uwielbia ją! Pisze do niej listy, które Hester drze bez czytania, odwiedza ją codziennie, mimo e ona nigdy nie chce go przyjąć. Właśnie dlatego uciekła teraz na strych. Na wszelki wypadek, bo mo e przyjść Robert. Debora popatrzyła na niego zdezorientowana. - Ale jeśli on ją kocha, a ona jest w nim zakochana... - No, właśnie. Oboje oszaleli! Mówię pani, Deboro, namiętna miłość to zaraza, której nale y strzec się jak ognia. Nie ma w niej ani krzty sensu. Szczerze mówiąc, jestem zaskoczony i odrobinę rozczarowany postawą Dungarrana. Powiedziałbym, e to, co robi ostatnia, zupełnie nie jest w jego stylu. Przysięgam, e kiedy będę wybierał sobie onę, obejdzie się bez takich teatralnych scen. Znajdę sobie ładną, dobrze wychowaną pannę, która, podobnie jak ja, nie gustuje w takich ekstrawagancjach. Mam nadzieję, e będziemy yli w przykładnej zgodzie i