ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Niebezpieczna misja - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :956.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Niebezpieczna misja - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 315 stron)

PAULA MARSHALL NIEBEZPIECZNA MISJA

OD AUTORKI Książka ta, podobnie zresztą jak wszystkie poprze­ dnie napisane przeze mnie romanse historyczne, oparta jest na prawdziwych wydarzeniach. Poświę­ cam ją pamięci Aphry Behn, kobiety rozumnej i do­ wcipnej. Ta autorka sztuk teatralnych i utworów pro­ zą była również tajną agentką rządu angielskiego, a jej działalność przypadła na epokę Restauracji Stu­ artów, jaka nastała po purytańskiej tyranii Cromwel­ la. Musiały jednak minąć aż trzy stulecia, by przy­ wrócono jej dobre imię i doceniono liczne osiągnięcia i talenty. Największym bodaj z tych osiągnięć jako szpiega na terenie Republiki Zjednoczonych Prowincji Nider­ landów było uprzedzenie rządu angielskiego w 1667 roku o planowanym przez flotę holenderską ataku na bazy morskie w Sheerness i Chatham. Jej raport zle­ kceważono, o czym wspomina w swoich pamiętni­ kach, dodając, że gdyby potraktowano go z należytą uwagą, angielska flota uniknęłaby większości nie­ szczęść i klęsk, a naród angielski lęku i upokorzenia.

Przekonanie to znalazło niedawno niepodważalne potwierdzenie. W centralnym państwowym archi­ wum odnaleziono list, w którym agentka podaje szczegóły planowanego ataku. Ci biografowie, którzy szydzili dotąd z megalomanii Aphry Behn, mają po­ wód wstydzić się teraz swych pochopnych sądów. Aphra Behn nie miała również szczęścia jako pi­ sarka. Jej dowcipne i pełne wartkiej akcji utwory sce­ niczne długo nie miały dobrej opinii ws"ród history­ ków literatury. Dopiero lata sześćdziesiąte naszego wieku przyniosły zasadniczy przełom, kiedy to na burleskę i farsę epoki Restauracji spojrzano innym okiem.

PROLOG Prawdziwa miłość jest czarownym snem. (stare powiedzenie ludowe) Wczesną wiosną 1667 roku dwaj szlachcice z naj­ bliższego otoczenia króla Karola II zawitali do jedne­ go z londyńskich teatrów i zajęli miejsca przy samej scenie. Jeden z nich, niski i pulchny, na głowie miał ogromną czarną perukę; drugi zaś, wysoki i potężnie zbudowany, o wyrazistych, niebieskich oczach, nosił blond pukle. Obaj byli jednako bogato ubrani, a ich twarze przesłaniały maseczki. Toteż dla publiczności było tajemnicą, kto zacz są ci świetni panowie. Grano sztukę „Pyszałek, czyli zakochany Lack- wit". Na scenie widać było tytułowego Lackwita oraz Belindę Bellamour, przebraną za gołowąsa o imieniu Lucius. LACKWIT: I cóż, paniczyku? Jesteś synem pięk­ nej Belindy? BELINDA: Nie, sir.

LACKWIT: Jak to „nie, sir"? Co to za odpowiedź? Czyż nie wychodziłeś z jej komnat? BELINDA: Tak, sir, to znaczy, nie, sir. Wycho­ dziłem z jej komnat, ale nie jestem jej synem. Moja matka była całkiem innego pokroju. A zatem tak i nie. LACKWIT: Zuchwały szczeniak! (okłada Belindę laską). BELINDA: (uchylając się przed ciosami) Co to za świat, w którym człowiekowi rachują kości za powie­ dzenie prawdy! LACKWIT: Szczeniakowi, rzekłbyś lepiej. Bo wciąż masz mleko matki pod nosem! BELINDA: Tak, sir, ale nie mleko Belindy. Dalsze słowa zagłuszył gromki śmiech publiczno­ ści rozweselonej zręcznością, z jaką Belinda unikała ciosów laską, demonstrując przy tym figurę, piękną nawet w chłopięcym przebraniu. Pan Blond Peruka pochylił się do ucha kompana i powiedział z uznaniem: - Jej nogi są lepsze od jej piersi. Są długie jak u źrebaka. Będzie rządzić tą sceną. Aktorka istotnie mogła się podobać: pyszne kru­ czoczarne włosy, fiołkowe oczy o rozmarzonej głębi, pełne, namiętne usta i ciało, którego sam widok pro­ wokował mężczyzn. - Tak - zgodził się pan Czarna Peruka. - A i sztu-

ka należy do bardziej udatnych. Napisał ją niejaki Will Wagstaffe. - Will Wagstaffe! - Jasnowłosy wybuchnął śmie­ chem. - Żartujesz, Hal. Will Dowcipniś"! To tak jakby grabarz nazywał się Ponurakiem, a żołnierz Zabijaką. - Nic na to nie poradzę, Stair. Tak napisano na afi­ szach. A ta panna udająca chłopaka to nikt inny tylko Cleone Dubois, którą oklaskiwano ostatnio jako Cla- rindę w „Ostatniej psocie miłości" tegoż Wagstaffe'a. Nie było cię wówczas w Londynie. - Nie dałbym głowy za tego Dowcipnisia, Hal, i to­ bie również radziłbym zachować rezerwę. Na razie jed­ nak bawmy się, skoro tu po zabawę przyszlis"my. Wziął pomarańczę z koszyka, który podsunęła im roznosząca owoce dziewczyna, i cisnął nią w umyka­ jącą przed Lackwitem Belindę. Aktorka, widząc nad­ latujący pocisk, chwyciła go ze zręcznością żonglerki i odrzuciła temu, któremu zebrało się na takie niesto­ sowne żarty. Pan Blond Peruka popisał się nie mniejszą zręcz­ nością i znów trzymał owoc w dłoni. Ale tym razem użył pomarańczy niczym kuli w kręgielni. Potoczyła się po deskach sceny w kierunku aktorów. Pan Bet- terton, chluba londyńskich teatrów, który grał Lack- wita, przeskoczył przez nią niczym konik polny, tak iż dosięgła celu, uderzając o bucik Belindy. Aktorka podniosła owoc i przypatrzywszy się mu ni­ czym czarnoksięskiej kuli, szybko obrała ze skórki, by

następnie z cudownie odegraną niebotyczną przyjemno­ ścią, smakując każdy kęs, zjeść cząstka po cząstce. - Coś mi się wydaje, sir Lackwit - rzekła, oblizując z soku usta - że ten owoc jest lepszy od twego dowcipu. Twój dowcip jest suchy jak pieprz, a ja tym owocem ugasiłem pragnienie. Powiem mojej pani Belindzie, że przez lenistwo nie schyliłeś się po nektar bogów, który uczyniłby cię krzepkim i bardziej jurnym. A obierki ci­ skam hołocie - dodała, rzucając pomarańczowe łupiny prosto w pana Blond Perukę, który wstał, oklaskując tę improwizację, jak zresztą cała publiczność. - Ta ślicznotka jest dowcipniej sza od autora - wy- krzyknął pan Blond Peruka, który mimo woli stał się jednym z aktorów, co zresztą potwierdził, kłaniając się publiczności. - Dość tego - szepnął Betterton do Cleone, gdy znów zwarli się w komicznych zapasach. - Improwi­ zacja była przednia, ale nie musisz zachęcać tego we­ sołka. - Nie muszę? Przecież publiczność, która jest na­ szym panem, przyjęła to oklaskami. - Ryzykujemy, że każdemu głupcowi w mieście, ośmielonemu tym przykładem, zamarzy się aktorstwo i będzie wtrącał swoje trzy grosze po każdej naszej kwestii. Był już jednak najwyższy czas, by rzucić kilka słów na użytek widzów.

LACKWIT: Wyczuwam dziwną miękkość pod ty­ mi szatami. Masz, chłopcze, ciało jak u dziewczęcia. Kilka takich lekcji jak ta, a nabierze twardości. BELINDA: Zgaduję, że to ty, panie, zamierzasz twardością miękkość mą poskromić. Publiczność znów ryknęła śmiechem. Co bardziej podochoceni widzowie zaczęli ciskać na scenę mie­ dziaki. Pan Blond Peruka wyraził podziękowanie rzu­ ceniem wachlarza. - Niech mnie diabli nadzieją na rożen, Hal - rzek! do Czarnej Peruki. - Pan Wagstaffe nie ustępuje pod względem sprośności swojemu mistrzowi, któremu także Will na imię. - O jakim Willu mówisz, Stair? - O Szekspirze, ty kapuściana głowo, o Williamie Szekspirze! On dzierży buławę, bo on jest najpierwszy. Czyżby świat, zastygły w tępocie, już zapomniał o nim? Czarna Peruka na próżno szukał dowcipnej odpowie­ dzi. Chociaż był samym lordem Arlingtonem, zauszni­ kiem króla i sekretarzem stanu, to jednak nie mógł się pochwalić równie błyskotliwą inteligencją jak jego to­ warzysz, sir Alastair Cameron, zwany przez przyjaciół po prostu Stair. Znany był tyleż z ciętego języka, co z szaleńczej odwagi i pogardy dla wszystkich i wszy­ stkiego. Ten pożeracz serc niewieścich słynął ze swych podbojów, o których opowiadano legendy. I otóż kolejna, upatrzona przez niego bohaterka ta-

kiej właśnie miłosnej afery stała na scenie teatru. Z chłopca przemieniła się znów w niewiastę wiodącą na pokuszenie Lackwita oraz tych wszystkich męż­ czyzn na widowni, w których żyłach płynęła krew, a nie woda. Była tak urodziwa, że mogłaby zwrócić na siebie uwagę samego króla. Że wpadła w oko panu Blond Peruce, tego Cleone nie musiała zgadywać. Jeżeli miała jeszcze jakieś wątpliwości, rozwiała je wiązanka rzucona jego ręką po pierwszym akcie. W drugim akcie przesłał jej namiętnego całusa. W połowie aktu trzeciego Belinda kokietowała Lackwita, podczas gdy jej prawdziwy kochanek, Gio­ vanni Amoroso, podglądał ich zza żywopłotu. Gdy Lackwit niemal już płonął z namiętności do Belindy, pan Blond Peruka zdjął jedną ze swoich wyperfumo- wanych rękawiczek i w symbolicznym geście rzucił do nóg uwodzicielki. Aktorka podjęła ją z desek sce­ ny i, nie wypadając z roli, powiedziała: - Cóż my tu mamy? Cóż ten fircyk Kupidyn przy­ słał mi w miłosnym podarku? - Powąchała rękawicz­ kę. - A to paskuda! Obdarował mnie prezentem za­ latującym zgniłym jajkiem! Niech w takim razie za­ biera go sobie z powrotem! I odrzuciła rękawiczkę panu Blond Peruce, który przyjął ją z głębokim ukłonem. Lord Arlington nie mógł powstrzymać się od śmiechu.

- Przednio sobie z nami poczyna. Stary Gower znowu miał rację, zachwalając jej żywość, lotność i wdzięk. - Miałbym zastrzeżenia co do jakości jej dowcipu, ale w zasadzie się zgadzam. Dzierlatka może zawró­ cić w głowie. Kiedy się do niej zbliżę, a zrobię to na pewno, spróbuję się dowiedzieć, kto zacz ten Will Wagstaffe i gdzie mógłbym go znaleźć. - Tak, uczyń z niewiasty kochankę, a będziesz również panem jej sekretów - rzucił sentencjonalnie lord Arlington. Sztuka dobiegała już końca. Lackwit stał się roga­ czem, zanim został mężem. Belinda recytowała teraz wierszowany epilog, w którym zapewniała widzów o swojej miłości do Amorosa i o zamiarze oddania mu swojej ręki. - Głupota - szepnął Stair do Arlingtona. - Nie wy­ obrażam sobie większego koszmaru od małżeństwa. Rozległy się oklaski. Pan Blond Peruka głośno wy­ rażał podziw, lecz panna Dubois nawet nie raczyła spojrzeć w jego kierunku. - Do diabła z nim - szepnęła do Bettertona. - Próbował zepsuć moje najlepsze sceny. Występny dworak, nie ma żadnego szacunku dla sztuki. - Nie miał w pojedynku z tobą najmniejszych szans, moja droga Cleone. Ośmieszyłaś go przed pub­ licznością. - A jakie imię nosi ta uprzykrzona mucha? Pozna-

ję lorda Arlingtona, lecz tego w jasnej peruce widzą po raz pierwszy. Betterton odpowiedział, gdy zeszli już ze sceny. - To sir Alastair Cameron, baronet. Unikaj go jak morowego powietrza, bo to pies na kobiety. Idą o za­ kład, że zastaniemy go w twojej garderobie. Wpadłaś mu w oko, więc miej się na baczności. - Może Bóg nie dopuści, by zrobił mi krzywdę. - Cleone nie ufała mężczyznom, a już szczególnie tym z otoczenia króla, bez wyjątku rozpustnikom i bawidomkom. - Chcę go przypiec drwiną i ubóść lekceważeniem.. W garderobie nie było sir Alastaira. Cleone zastała za to Sama Pepysa i lorda Arlingtona, który powitał ją bardzo uprzejmie: - Wyrazy podziwu dla pani aktorskiego kunsztu, panno Dubois. Pamiętam panią jeszcze jako dorastającą dziewczynę, którą widywałem w domu sir Thomasa Gowera. Zdaje się, pani, że nosiłaś wówczas nazwisko bardziej angielskie, jeśli dobrze pamiętam, Wood. - Za­ chichotał w koronkową chusteczkę. - Mam wrażenie, że kogoś pani szuka. Może mojego przyjaciela? Fiołkowe oczy patrzyły nań chłodno i bez lęku, jakby były oczami silnego, odważnego mężczyzny, a nie słabej kobiety. - Bynajmniej, mój panie. Niech najpierw nauczy się dobrych manier, a dopiero potem szuka zbliżenia ze mną.

Stojący w pobliżu Sam Pepys uśmiechnął się od ucha do ucha. - Zbyt surowo go, pani, osądzasz. Stair Cameron to w gruncie rzeczy poczciwiec. Cleone złożyła wachlarz i wycelowała nim w pierś sekretarza Marynarki Wojennej, kobieciarza i plotka­ rza, ale poza tym człowieka, z którym zawsze się jej dobrze rozmawiało. - A cóż by pan powiedział, gdyby Stair Cameron wtargnął do pana biura i wylał zawartość kałamarza na papiery, z którymi miałeś właśnie iść do króla? Czyż nazwałbyś to przednim żartem? A może kazał­ byś obić intruza? Bo ja, doprawdy, stoję przed takim samym dylematem, tylko że, niestety, nie mam wła­ dzy karania i nagradzania. Pepys znów się roześmiał. - A jednak przy najbliższej okazji przedstawię was sobie. Macie podobne charaktery i ciekawie bę- dzie zobaczyć, jak drzecie koty. Cleone nie przeraziła bynajmniej ta żartobliwa groźba. Patrzyła śmiało na potężnego i wpływowego Pepysa, co mu się zresztą bardzo spodobało. Tym bar­ dziej że miał wobec niej plany, wielkie plany. Teraz mógł już iść do sir Thomasa Gowera, największego w Anglii fachowca od wywiadu, i powiedzieć mu, że panna Wood jest dziewczyną z charakterem i mogła­ by im dobrze służyć. - Wybacz, sir, ale czego pragnę najbardziej, to już

nigdy nie spotkać człowieka, który usiłował zepsuć dzisiejsze przedstawienie. Chyba że będę miała oka­ zję dać mu nauczkę, i to taką, jakiej nigdy jeszcze nie dostał od kobiety. Ale dość o nim. Co sądzi pan o sztuce, lordzie Arlington? Członek rady królewskiej rozpływał się w po­ chwałach, a jego twarz przybrała jeszcze bardziej ugrzeczniony niż zazwyczaj wyraz. Ale tak naprawdę myślał zupełnie o czym innym. Oczyma wyobraźni widział, jak jego przyjaciel spotyka się z kobietą, któ­ ra na brak werwy i dowcipu bynajmniej nie mogła narzekać, i jak przy tej okazji dochodzi pomiędzy ni­ mi do słownego (a może nie tylko) pojedynku.

ROZDZIAŁ PIERWSZY ROK 1667 - Co to za czort tłucze się do drzwi o tak wczesnej porze? Idź zobacz, Catherine! Rob Wood zabierał się właśnie do śniadania, zło­ żonego z połcia zimnego bekonu, chleba grubo po­ smarowanego masłem i kawy zbożowej, kiedy od drzwi dało się słyszeć mocne, zdecydowane stukanie kołatką. Kimkolwiek był przybysz, musiał zakładać, że mieszkańcy tego małego domku na Cob Lane w Londynie śpią jeszcze smacznie i trzeba ich obu­ dzić. I zapewne tak by było, gdyby Rob nie miał dziś ważnego spotkania i nie wstał jeszcze przed pianiem kogutów. Przy okazji obudził też siostrę, z którą dzie­ lił dwie skromne izdebki. Mieszkali w pobliżu Inns of Court, gdzie Rob kształcił się na jurystę. A przy­ najmniej miał taki zamiar. Traf chciał, że jego próżniactwo równało się pra­ cowitości siostry. Jedynym zajęciem, któremu odda­ wał się z autentyczną pasją, było pisanie pamfletów

na Karola II i jego ministrów, jak również hymnów pochwalnych na cześć uzurpatora i królobójcy Crom­ wella. Była to nieostrożność i głupota w czasach, gdy Anglia wdała się w wojnę z Holandią o morskie szla­ ki handlowe. Publicznie wyrażane niezadowolenie z królewskich decyzji musiało być odbierane jako działalność wywrotowa, a więc zdrada stanu. Catherine nie przestała smarować masłem kromki. - Dlaczego ja mam otwierać? To ty jesteś mężczy­ zną. Idę o zakład, że zobaczysz na progu Jema Hol- linsa, który przyszedł przeczyścić kominy. Rob wstał zza stołu i mrucząc coś gniewnie pod nosem, ruszył w kierunku drzwi. Był na utrzymanki siostry, która żywiła go i ubierała ze swej aktorskiej gaży, lecz zamiast wdzięczności chował w sercu ura­ zę. Ich ojciec, niegdyś zamożny ziemianin, poparł Cromwella w jego wojnie domowej i z opinią wroga rojalistów doczekał powrotu monarchii. Karol zaczął swoje rządy od ustawy o amnestii dla tych, którzy wzięli udział w buncie. Nie oznaczało to bynajmniej, że wszystkim tamte lata zostały wybaczone. Rodzin­ ny majątek Woodów uległ konfiskacie, oni sami zaś stali się z dnia na dzień biedakami. Rob widział siebie jako wyzutego z praw delfina i tak się zachowywał. Nim zdążył dojść do drzwi, natrętni poranni go­ ście, uznawszy widocznie, że stukaniem nic nie zdziałają, chwycili się skuteczniejszego sposobu. Ich grube okute laski prędko sforsowały liche drzwi, oni

zaś sami wpadli do wnętrza i rzuciwszy się na Roba, powalili go na podłogę. Było ich czterech. Dwóch trzymało Roba, trzeci ze zrolowanym papierem w dłoni przygniatał stopą jego pierś, czwarty zaś podszedł do Catherine, która stała w dramatycznej pozie na środku izby, i wsparł okuty koniec laski na jej ramieniu. - Jakim prawem... - zaczęła, ale ten, który trzy­ mał nakaz, nie dał jej dokończyć. - Prawem karających za zdradę stanu. Na mocy tego prawa i z rozkazu Jego Królewskiej Mości are­ sztuję obecnego tu Roberta Wooda, a jego siostrą, Catherine Wood, znaną również pod przybranym na­ zwiskiem Cleone Dubois, aktorkę i ladacznicę, za­ trzymuję w celu przepytania jej w sprawie zdradziec­ kich czynów brata. - Moja siostra nie jest ladacznicą! Zabraniam wam ją obrażać! - wykrzyknął Rob, kiedy dźwignięto go na nogi. Wyrywał się napastnikom, więc skrępowano mu ręce. - I nie znam takiego prawa, które zabraniałoby ko­ mukolwiek wyrażania mową lub pismem swoich poli­ tycznych bądź religijnych poglądów. Oto cały Rob, pomyślała Catherine. Gdyby potrafił trzymać język za zębami, nie wpadłby teraz w po­ ważne tarapaty, a ona wraz z nim. Nie przywykły do takiego zachowania aresztowa­ nych, woźny sądowy trzasnął Roba w twarz, po czym ryknął:

- Przestań mędrkować, ty zdradziecki łotrze! Pokazał ciężką lagą drzwi i na ten znak jego kam­ raci wywlekli młodzieńca na ulicę. Trzeci ujął Cathe­ rine brutalnie za ramię, a zatknąwszy laskę za pas, wolną teraz dłonią jął obmacywać szybko jej piersi. - Nie mam ochoty ani pieścić się z tobą, człowieku, ani też uciekać - powiedziała potulnie, by, zyskując na czasie, z pełnego rozmachu kopnąć woźnego w goleń. Jęknął, jakby trafiła go w ropiejącą ranę, po czym zdzielił kułakiem z taką siłą, że oparła się aż na prze­ ciwległej ścianie, tylko cudem nie upadając. - Gdybym miał czas, ty zuchwała dziewko, na­ uczyłbym cię potulności! - wykrzyknął, po czym pchnął ją ku drzwiom. Na ulicy zdążył się już zebrać tłumek gapiów, zwa­ bionych i zaniepokojonych hałasem. Catherine prześlizgnęła się wzrokiem po ich twa­ rzach, ale widziała je jak przez mgłę. Intensywnie myślała o tym, dokąd ich zabierają. Do pobliskiego więzienia? Do New Gate? Czy też do przerażającej Tower of London? Okazało się jednak, że niełatwo zgadnąć zamiary tych, którzy decydują o losie człowieka. Zawleczo­ no ich bowiem do najbliższej przystani i wepchnięto do dwóch oddzielnych łodzi kołyszących się na fa­ lach siwobrunatnej Tamizy. Łódź z Robem wzięła kierunek na Tower, jej zaś popłynęła w górę rzeki ku Whitehall, londyńskiej rezydencji króla i miejsca

posiedzeń jego Tajnej Rady. Catherine odetchnęła. Nadal bała się o brata, któremu za zdradę stanu groził topór, ujrzała wszakże promyk nadziei. Może istotnie potrzebne są komuś jej zeznania, ona zaś złoży je, pil­ nie uważając, żeby oczyścić Roba z zarzutu. Podróż łodzią nie trwała długo. Niebawem byli już w Whitehall i szli chodnikiem ku jednej z niż szych budowli. Woźny zastukał laską, drzwi rozwarły się i zagłębili się w labirynt korytarzy, by po kilkunastu skrętach w prawo i w lewo stanąć przed solidnymi dwuskrzydłowymi drzwiami. Tym razem mężczyzna prowadzący Catherine za­ pukał z większym respektem, prawie że z pokorą. Otworzył im jakiś garbaty staruch, cały w czerni. Chwilę poszeptał z woźnym, po czym wpuścił do środka jedynie Catherine. Rozejrzała się po olbrzy­ mim pokoju o zakratowanych oknach, które wycho­ dziły na ogród, dziwnie smutny w ten pochmurny dzień. Kilku wytwornie ubranych mężczyzn rozma­ wiało o czymś z ożywieniem, ale na jej widok zamil­ kli i przeszli do sąsiedniej komnaty. Pod ścianą, przesłoniętą arrasem przedstawiają­ cym wyskakujących z brzucha trojańskiego konia greckich żołnierzy, przy długim dębowym stole, sie­ dział mężczyzna. Catherine bez trudu go rozpoznała. Był to sir Thomas Gower. Gdy oni, Woodowie, sta­ li się bezdomnymi biedakami, sir Thomas wziął ich na kilka tygodni pod swój dach. Okazał im gościn-

ność i życzliwość, ale nie przekroczył przy tym gra­ nicy, do której lojalny rojalista może posuwać się w swych stosunkach z fanatycznymi republikanami. Dlaczego teraz kazał sprowadzić ją przed swoje ob­ licze, i to w mało przyjemny sposób? Już wkrótce miała poznać odpowiedź. Sir Thomas wskazał ręką na stojące przed nim krzesło i poprosił, żeby usiadła. Postarzał się bardzo od dnia, kiedy widzieli się po raz ostatni. Zapewne przekroczył już sześćdziesiątkę, o czym świadczyły głębokie bruzdy na jego twarzy oraz nawisłe brwi. Ale wciąż miał w sobie ów niewzruszony spokój człowieka, który hartował charakter w niejednej dziejowej burzy, spokój, pomyślała Catherine, który go tak wówczas odróżniał od miotanego bezsilną wściekło­ ścią ojca, wyzutego z majątku i pozbawionego prestiżu, rzuconego na samo dno. Przy długim dębowym stole, zawalonym książka­ mi i papierami, siedział jeszcze jeden mężczyzna. Ubrany w sukienny kubrak, rozparł się wygodnie w fotelu, a jego niebieskie oczy były zwrócone na Catherine. Wprost przeszywał ją wzrokiem. Catherine, zdenerwowana i zaniepokojona całą sy­ tuacją, niepewna losu brata, zapanowała nad swoimi uczuciami dzięki aktorskim umiejętnościom. Z wyra­ zem uprzejmego oczekiwania dzielnie wytrzymała baczne spojrzenie sir Thomasa i nieprzyjemny, taksu­ jący wzrok nie znanego jej mężczyzny. Wiedziała, że

nie wolno jej okazać ani cienia strachu. Musiała pod­ czas tej rozmowy trzymać głowę wysoko uniesioną, ażeby głowa Roba nie poszła pod topór. - Moja droga Catherine - zaczął sir Thomas - oba­ wiam się, że pani brat jest w smutnym położeniu. Zdra­ da! - Potrząsnął siwą głową. - Szpetne, budzące lęk sło­ wo, temu nikt nie zaprzeczy. Niemniej przy bożej po­ mocy może znajdziemy dla córki mego dawnego przy­ jaciela jakąś ścieżkę w tym ciemnym, gęstym lesie. O jakim lesie mówił? - zadała sobie w duchu py­ tanie Catherine. Ten szlachetny starzec posługiwał się kwiecistą mową, ażeby zaoszczędzić jej bólu. Zerk­ nęła na mężczyznę w fotelu, by przekonać się, że na­ dal ją obserwuje niechętnym wzrokiem. Odezwał się z tłumioną wściekłością: - Powiedzmy sobie jasno, panno Wood. To, co się dzieje w tej chwili w tym pokoju, nie jest jedną z tych zwariowanych komedii niejakiego Willa Wagstaffe'a. - Tak też od początku sądziłam - zgodziła się Ca­ therine. - Pozostaje kwestią otwartą, kim jest ów tajemni­ czy Wagstaffe - dodał nieznajomy. - Nieważne - uciął sir Thomas. - Zakładam, pan­ no Wood, że nie podziela pani republikańskich poglą­ dów swojego brata. - Mam wątpliwości, czy nawet sam Rob je wy­ znaje. Mój brat jest jak kurek na dachu. Wystarczy silniejszy powiew i cały jest oddany nowemu władcy.

A przy pięknej bezwietrznej pogodzie, siadając do sutej uczty, gotów byłby krzyczeć „Boże, chroń króla Karola II!" Z niewzruszonego oblicza sir Thomasa nie sposób było odczytać, czy przekonały go te słowa. - A jednak spod jego pióra wyszły zdradzieckie te­ ksty, które spowodowały dzisiejszą wizytę woźnych są­ dowych. Pani, rozumiem, jest lojalną poddaną króla? Są pytania, które zawierają w sobie odpowiedz, i to należało właśnie do tego rodzaju. Słówko „tak", które wypłynęło z ust Catherine, było co najwyżej koniecznym dodatkiem. - Cieszę się - powiedział z uśmiechem sir Tho­ mas. - Mogłaby więc pani oddać królowi przysługę, jako że przysług właśnie oczekuje on od swoich pod­ danych. Włada pani biegle językiem holenderskim. Pani świętej pamięci matka była Holenderką, jeśli do­ brze pamiętam. Związek słów sir Thomasa z wyrwaniem Roba z rąk oprawców wydawał się bardzo wątpliwy, lecz dla niej wyłaniała się niewątpliwie jakaś szansa ratunku. Człowiek w kubraku niespokojnie poruszył się w fotelu. Sir Thomas rzucił mu ciepłe, przyjazne spojrzenie. - Cierpliwości, Tom, cierpliwości. Powoli docho­ dzimy do sedna sprawy. - Cieszę się - wycedził Tom Trenchard, wyraźnie przedrzeźniając tamto „cieszę się" sir Thomasa. -Za-

cząłem się już poważnie obawiać, że nie dotrzemy do niego wcale - dodał z przekąsem. Tym razem Catherine uważniej spojrzała na świad­ ka rozmowy. Niewątpliwie zachowywał się on z wię­ kszą swobodą, niż przystoi podrzędnej figurze w obe­ cności pryncypała. Rzucała się w oczy niezwykła ma- sywność jego ciała. Mimo że siedział, bez trudu moż­ na było odgadnąć jego wysoki wzrost i potężną po­ sturę. Miał szerokie ramiona, duże dłonie i wypukłą klatkę piersiową. Kolor jego włosów wahał się mię­ dzy rudym a złocistym, z przewagą złocistego. Nosił je przycięte krócej od peruk, które ostatnio weszły w modę, a równocześnie dłużej niż „okrągłe łby" członków stronnictwa parlamentarnego w wojnie do­ mowej. Trudno też było rozstrzygnąć, czy są proste czy kręcone. Po prostu lekko się falowały. Miał na sobie znoszone i raczej prostackie ubranie. Gminny kubrak i koszulę tak spraną, że aż pożółkłą. Jej koronkowe mankiety i kołnierz były właściwie jedną wielką cerą. Stosunkowo najlepiej prezentowa­ ły się buty, lecz nawet i w nich nie mógłby pokazać" się na dworze. Ani też z tą swoją jak gdyby wykutą w kamieniu, surową twarzą. Łatwo też było się jej domyślić, że jest to człowiek nieogładzony, najprawdopodobniej żołdak, dzielny na polu wałki i niebezpieczny w czas pokoju, szcze­ gólnie jeśli dowództwo zwlekało z wypłaceniem żoł­ du. Jednym słowem, patrzyła na figurę nie tyle może

nawet mało interesującą, ile budzącą lęk i odpy­ chającą. Zauważył, że jest pilnie obserwowany, i rzekł po­ nuro: - Z każdym dniem będziemy poznawać się coraz lepiej, więc nie ma co tak wlepiać we mnie oczu. - Jesteś pewien, panie? - spytała, po czym prze­ niosła wzrok na sir Thomasa. - Wybacz, sir, moje za­ myślenie. - Catherine dobrze wiedziała, że możni te­ go świata oczekują od niżej postawionych bez­ względnej uwagi. Zdaje się, że sir Thomas wybaczył jej, zanim go o to poprosiła. Rzekł bowiem: - Dobrze zrobiłaś, pani, przypatrując się cokolwiek panu Trenchardowi. Związani wspólnym zadaniem, spędzicie ze sobą jakiś czas. Jeśli nie przeczysz ani swej lojalności, ani sprawności we władaniu holenderskim, to otwiera się przed tobą szansa, pani, uczynienia mnie swoim dłużnikiem. Stanie się tak, gdy w towarzystwie tego tu dżentelmena wyjedziesz do Zjednoczonych Pro­ wincji, ażeby spróbować tam swoich zdolności aktor­ skich. Spotkacie się z niejakim Williamem Grahame'em i pomożecie mu w szczęśliwym dokończeniu pewnego przedsięwzięcia. Ów William Grahame dotarł do infor­ macji o rozlokowaniu holenderskich wojsk oraz floty, zastrzegł się jednak, że przekaże je wyłącznie emisariu­ szowi mojego biura, który spotka się w nim w Niderlan­ dach w miejscu przez niego wybranym i wskazanym.

I jeszcze jedna sprawa. Mówimy o kimś, kto już jest zmęczony pobytem za granicą. Dodatkowym zadaniem będzie więc bezpieczne przemycenie go do Anglii - powiedziawszy to, sir Thomas z nieodgadnionym uśmiechem na twarzy opadł na oparcie krzesła. Tom Trenchard odchrząknął. - I tak wreszcie doszliśmy do najważniejszego. - Tom ma mnóstwo zalet, lecz wątpię, by kiedykol­ wiek został dyplomatą - skomentował sir Thomas. Dla Catherine było to oczywiste od samego po­ czątku. Żołdak jest żołdakiem i pozostaje nim, dopó­ ki nie zginie. Po krótkiej przerwie sir Thomas ciągnął: - Musi pani również zrozumieć, że od powodzenia tej nad wyraz delikatnej misji, jeśli oczywiście wyrazi pani na uczestnictwo w niej zgodę, będzie zależeć linia obrony jej brata, kiedy jego sprawą zajmą się sędziowie. Dopuszczam też taką możliwość, że nigdy nie dojdzie do rozprawy. Potrafimy być wielkoduszni. Nasza suro­ wość idzie w parze z miłosierdziem. - A jeśli odmówię? - spytała drżącym głosem. - Wtedy, niestety, pani brat zapłaci głową za swo­ je nierozważne czyny. - A jeśli misja, o której mówimy, skończy się nie­ powodzeniem? - Wtedy ucierpi na rym więcej osób. Pani, pani brat, a także obecny tu Tom Trenchard. Ale polećmy się Bogu i ufajmy w Jego łaskawość. On bowiem sta-

nowi o naszych losach i ustawia na naszych szlakach drogowskazy. - Tymczasem w tym pokoju o naszych losach sta­ nowi sir Thomas Gower - zauważył z przekąsem Tom Trenchard. - I nie zdziwiłbym się, gdyby już wiedział, czy wyjdziemy cało z tej awantury. Ona, Catherine, rzecz jasna, tego nie wiedziała, ale miała świadomość czegoś w tej chwili jeszcze waż­ niejszego. Nagrodą za udaną misję będzie życie i wolność Roba. - Umówiłam się z panem Bettertonem... - zaczę­ ła, lecz sir Thomas nie pozwolił jej dokończyć. - Wiem, moja droga. Dziś wieczór wystawiacie po raz ostatni farsę o perypetiach Belindy i Lackwita i, ma się rozumieć, pojawisz się na scenie. Będzie to jednak twój ostatni występ przed wyjazdem z Londy­ nu. Jakich argumentów użyć, by wymóc na Betterto- nie bezterminowy urlop, to już pani sprawa. Propo­ nowałbym przyobiecać mu, że po powrocie wystąpi pani w nowej sztuce tegoż Wagstaffe'a, którego ko­ medie zdążyły już podbić londyńską publiczność. Jak będzie brzmiał tytuł tej sztuki? Może „Powrót pyszał­ ka, czyli Lackwit żonaty"? W każdym razie chciał­ bym zobaczyć coś w tym guście. W oczach sir Thomasa pojawił się błysk konspira­ cyjnej poufałości, jakby pomiędzy nimi dwojgiem, przy całkowitym wykluczeniu Toma Trencharda, na­ wiązała się nić sekretnego porozumienia.