ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Odnaleziona markiza - Marshall Paula

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :921.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Odnaleziona markiza - Marshall Paula.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Marshall Paula
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 118 osób, 94 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

Paula Marshall Odnaleziona markiza Tłumaczyła Anna Kruczkowska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Jesień 1812 roku - No nie - odezwał się Marcus, lord Angmering, w typowy dla niego, prostodusznie żartobliwy sposób - przecież małżeństwo to absurd! Nie rozumiem, dla­ czego wszyscy tak się do niego palą. Utrzymanka jest znacznie wygodniejszym rozwiązaniem. Taka kobieta nie ma prawa wtrącać się do twego życia i spotykasz się z nią tylko wtedy, kiedy masz na to ochotę. - Jak zatem chcesz rozwiązać problem ciągłości ro­ du? W naszej sferze dziedziczenie to bardzo istotna kwestia; chodzi przecież o majątek i tytuł - cedząc sło­ wa, zapytał jego nowy przyjaciel, Jack. Był podobno dalekim krewnym rozgałęzionej rodziny Percevalów, - To jest przecież możliwe tylko w ramach uświęconego związku, czyli małżeństwa. - Dobry Boże - odparł Marcus, który nadal trwał w żartobliwym nastroju.- w mojej sytuacji nie ma z tym żadnego problemu. Nie muszę się żenić; mam przecież dwóch dorastających przyrodnich braci. Niech inni mężczyźni dają się zakuwać w kajdany, ja wolę zo­ stać kawalerem.

Marcus nie dodał, że nieudane małżeństwa - a znał ich wiele - skutecznie go zniechęcały do ożenku. W je­ go przypadku było to zupełnie zrozumiałe. Dziś tylko dlatego pozwolił sobie na taką szczerość w tej kwestii, że wypił o parę kieliszków za dużo i miał lekko zaćmio­ ny umysł. Rzadko sobie na to pozwalał, a nigdy się nie upijał. Jednak dzień dzisiejszy był wyjątkowy; jeden z jego bliskich znajomych, Nick Cameron, ożenił się właśnie ze znaną z urody i inteligencji panną Ateną Filmer i ob­ lewał tę uroczystość w gronie przyjaciół. - Odnoszę wrażenie, jakby zapanowała jakaś epide­ mia. Co chwila ktoś staje na ślubnym kobiercu. Nigdy przedtem tego nie było - mówił dalej Marcus, pociągając kolejny łyk porto, chociaż w zasadzie nie przepadał za tym trunkiem. - Moja siostra również wychodzi za mąż; ślub został zaplanowany na Boże Narodzenie. W domu z tego powodu panuje taki zamęt, jakby, nie przymierza­ jąc, chodziło o koronowaną głowę. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszyscy tak się tym ekscytują. Widocznie jest to bardzo zaraźliwe. Co do mnie, na pewno nie poddam się tej modzie i nie porzucę wolnego stanu. - Możemy się założyć? - zapytał przeciągle Jack. - Dlaczego nie? Pieniądze będą jak darowane, bo wiem, że wygram. - Doskonale. Kelner! - zawołał Jack gromkim gło­ sem. - Przynieś mi papier i pióro. Szybko, zanim mój przyjaciel się rozmyśli. - W żadnym razie - zapewnił go Marcus. Spojrzał na niego z pogardą znad swego wydatnego nosa. Tylko

taki idiota jak Jack może sądzić, że on, Marcus Cleeve, jest chorągiewką, która zmienia kierunek za każdym ra­ zem, kiedy wiatr powieje inaczej. Jeżeli tak uważa, to znaczy, że zupełnie go nie zna. Jego prześladowca wciąż na niego spoglądał i uśmie­ chał się domyślnie, tak jak gdyby tylko on jeden z ca­ łego towarzystwa znał przyszłość Marcusa. Po chwili zadyszany kelner przyniósł żądane przedmioty. - A teraz - oznajmił Jack, uśmiechając się promien­ nie - pozostaje tylko pytanie, o jaką sumę się zakłada­ my? Pięćset gwinei? Utrzymujesz, że nie ożenisz się przed upływem roku? Ja jestem innego zdania. Jeżeli przegrasz, zapłacisz mi sumę wymienioną w umowie. Marcus nie był na tyle pijany, żeby nie brać pod uwa­ gę takiej ewentualności. Jeśli przegra, pięćset gwinei pójdzie w błoto, choć teraz przysiągł sobie pozostać do końca życia kawalerem. Kto wie, co się może zdarzyć? Nie sprzeciwi się przecież ojcu, jeżeli ten uzależni prze­ kazanie mu rodowego majątku i tytułu od poślubienia jakiejś posażnej panny. Prawdę mówiąc, ojciec wielo­ krotnie czynił uwagi na ten temat w rozmowie ze swo­ im najstarszym synem. - Czas najwyższy, abyś się wreszcie ustatkował, Marcusie. Małżeństwo wpływa stabilizująco na męż­ czyznę. - Myślę, że i bez tego jestem wystarczająco statecz­ ny - zazwyczaj ripostował wtedy Marcus i ucinał roz­ mowę. Nie chciał sprzeczać się z ojcem. W tej chwili, mimo że mocno podchmielony, odpo­ wiedział Jackowi z powagą:

- Pieniądze to nie wszystko. Nazajutrz rano miał pomyśleć posępnie, że wyłącz­ nie pijaństwu zawdzięcza, że tak lekkomyślnie zaryzy­ kował całkiem spore pieniądze. Szkoda, że nie zwalił się pod stół nieprzytomny, zanim zaczął wychwalać za­ lety kawalerskiego stanu. - Nie przepadam za hazardem - dodał jeszcze na za­ kończenie. - Czas najwyższy, abyś zaczął - odparł Jack. Był namiętnym graczem i chciał zarazić swą pasją Marcusa. - Nie próbuj udawać biedaka, Angmering. Wszyscy wiemy, że twój ojciec zrobił wielki majątek podczas po­ bytu w Indiach. - To prawda, ale ja nie jestem moim ojcem. Niech będzie dwieście pięćdziesiąt i przy tej sumie zo­ stańmy. Nie mógł już wycofać się z zakładu, to nie byłoby godne dżentelmena, nie mówiąc już o utytułowanym potomku wysokiego rodu. - Trzysta - zaproponował z nadzieją w głosie Jack. Nie wiadomo dlaczego, ale przyszło mu do głowy, że taki gorący zwolennik kawalerskiego stanu jak jego przyjaciel może faktycznie być zagrożony utratą tej tak cennej dla niego wolności. -Dwieście pięćdziesiąt i ani grosza więcej - oświadczył stanowczym tonem Marcus. - W przeciw­ nym razie nici z zakładu. - Dobrze, niech ci będzie. Jack nagryzmolił warunki umowy, podpisał się i podsunął papier Marcusowi, aby zrobił to samo. Na-

stępnie przekazał dokument swym podpitym towarzy­ szom, którzy niepewną ręką złożyli na nim podpisy w charakterze świadków. - A więc załatwione. A teraz, panowie, proponuję zmienić lokai. Kto jest za tym, aby odwiedzić „Węglo­ wą Jamę"? - Ja rezygnuję - oświadczył Marcus, który miał już dość na dzisiaj towarzystwa Jacka. - Nie byłbym w sta­ nie się tam dowlec - dodał, kładąc głowę na zaśmieco­ nym stole i zamykając oczy. Zasnął albo, jak podejrze­ wali koledzy, udawał, że się zdrzemnął. Marcus nie symulował, żeby pozbyć się męczącej kompanii. Po godzinie kelner, który ich uprzednio ob­ sługiwał, z trudem zdołał go dobudzić. Pomógł mu dojść do drzwi i wezwał powóz, żeby go odwiózł do domu. Słowo „dom" w wypadku Marcusa nie było mo­ że adekwatne do rzeczywistości. Budynek przy Berke­ ley Sąuare był londyńską siedzibą jego ojca i miejscem, które Marcus rzadko odwiedzał, ponieważ nigdy nie był pewien, jak zostanie przyjęty. Kiedy znalazł się w łóżku, zasnął kamiennym snem i spał przez wiele godzin. Obudził go lokaj, przypomi­ nając, że po południu obiecał swej siostrze Sophii, iż zabierze ją na przejażdżkę do Hyde Parku. Byli tam umówieni z jej narzeczonym księciem Sharnbrook, któ­ ry chciał ich przedstawić jednej ze swych nobliwych ciotek. Lokaj przyniósł mu do łóżka śniadanie oraz tacę ze szklanką i karafką. Marcus wypił porto, krzywiąc się niemiłosiernie, ale trunek i jedzenie uspokoiły nieco je-

go podrażniony żołądek. Jest nadzieja, że jeszcze po­ żyje! Na przyszłość muszę uważać z piciem, przyrzekł so­ bie solennie. Weźmy tylko przykład Sywella, popatrz­ my, dokąd go ono zaprowadziło. Od dawna leży w gro­ bie i na dodatek, jak okropnie zszedł z tego świata! Poczuwszy się lepiej, postanowił wstać z łóżka i przywitać nowy dzień. Nie przypuszczał, aby ojciec był jeszcze w domu, a Sophia z pewnością wkrótce za­ cznie się szykować na spotkanie z narzeczonym. Świet­ nie byłoby mieć dom dla siebie, poczytać „Morning Post", zadzwonić po kawę, poprzeciągać się, poziewać, a nawet trochę podrzemać. Zasługiwał na małe wakacje i odrobinę spokoju po ciężkich trudach zarządzania pół­ nocnymi włościami ojca. Szczęśliwie doprowadził je wreszcie do kwitnącego stanu. Zanim do tego doszło, pod rządami ostatniego dzierżawcy przedstawiały obraz zupełnej ruiny. Los jednak zrządził inaczej. Schodząc na dół, przy wejściu na klatkę schodową zobaczył młodą kobietę. Marcus nigdy przedtem nie widział równie uroczego stworzenia. Stała, jakby specjalnie na niego czekała. Miała lekko kręcone włosy, których złoty odcień przy­ pominał kruszec wydobywany we francuskiej kolonii zwanej Gwineą i tak jak on przebłyskiwał tonami deli­ katnej czerwieni. W jej powabnej twarzyczce szczegól­ ną uwagę zwracał mały zuchowaty nosek i usta tak słodkie i kruszące, że Marcus od razu poczuł ochotę, aby je ucałować. Figurę miała również powabną - zręczną i zgrabną,

co sprawiało, że wyglądała jak mała Wenus. Marcus uwielbiał ten typ urody u kobiety. Ubrana była tak, jak lubił, z gustowną prostotą, cechującą prawdziwą ele­ gancję. Miała na sobie jasnozielony wyjściowy kostium z wykończeniami w delikatnym cytrynowym kolorze, który doskonale pasował do barwy jej oczu i płomienis­ tych włosów. Urocze stworzenie było w towarzystwie służącej, która stała za nią z wielkimi pudłami w rękach. Lokaj w nie­ znanej Marcusowi liberii co chwila wnosił do holu dalsze podobne pudła. Wydawali się czekać i żadne z nich nie spostrzegło schodzącego ze schodów mężczyzny. Może to gość? Nie słyszał jednak, aby lokaj anonso­ wał czyjeś przybycie. Marcus, zaintrygowany i rycerski jak zwykle, zwró­ cił się do damy z pytaniem: - Gzy mogę pani w czymś pomóc, madame? Jego mała Wenus odwróciła się zaskoczona i obrzu­ ciła go uważnym spojrzeniem. Stał przed nią postawny, krzepki i muskularny mężczyzna. Spoglądał na nią z wysoka. Oceniła, że mierzył nie mniej niż sześć stóp. - Z kim mam przyjemność, sir? Głos również pasował do jej ujmującej powierzchow­ ności. Był dźwięczny i melodyjny. Mówiła z akcentem, który wskazywał, że może być z pochodzenia Francuzką. Jej twarzyczka wydała mu się znajoma. Odniósł wrażenie, jakby już gdzieś ją widział, a zarazem gotów był przysiąc, że nigdy jej przedtem nie spotkał. Z pewnością by zapa­ miętał takie prześliczne stworzenie. Skłonił się nisko.

- Jestem Marcus Angmering, do usług. Najstarszy syn hrabiego Yardleya, jak przypuszczalnie pani wiado­ mo. A ja, z kim mam przyjemność, madame? Czyżby lokaj nie zaanonsował pani? To nieładnie pozwalać, że­ by pani czekała w holu. - Bardzo to uprzejmie z pana strony - odparła pół­ głosem dama - ale proszę się nie kłopotać. Lokaj właś­ nie poszedł powiadomić lady Sophię i jej matkę o moim przybyciu. Jestem madame Felice, modiste*. Mam za­ szczyt projektować ślubną suknię lady Sophii i jej mał­ żeńską wyprawę. Ta odpowiedź wyjaśniała wszystko - pudła, lokaja oraz francuski akcent; większość znanych krawcowych w Londynie była Francuzkami. Na Marcusie już od dawna żadna kobieta nie zrobiła takiego wrażenia od pierwszego rzutu oka. Jeśli kreacje madame dorówny­ wały pięknością projektantce, to Sophia rzeczywiście może nazywać się szczęściarą. Będzie ubrana przez naj­ większą mistrzynię krawieckiego fachu w stolicy. Co teraz powiedzieć? Nie mógł pozwolić, aby odda­ liła się i zniknęła z jego życia, a on nie podjął żadnej próby, żeby podtrzymać ich znajomość. Pod tym ostat­ nim pojęciem Marcus rozumiał, rzecz jasna, dalsze, mniej oficjalne spotkania, a w bardziej odległej per­ spektywie możliwość zrobienia z niej swojej kochanki. A mówiąc bardziej konkretnie, liczył, że po prostu uda mu się zaciągnąć ją do łóżka.

Marcus znał francuskie powiedzenie coups de fou- dre*. Odnosiło się do sytuacji, w której kobieta robi na mężczyźnie takie wrażenie, że ten zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Przedtem Marcus na samą myśl o takiej sytuacji zaśmiewał się do łez. Zawsze chełpił się swym beznamiętnym stosunkiem do życia i miłości. A teraz, proszę, sam znalazł się w takim nie­ wygodnym położeniu. Zaledwie kilka minut temu schodził po schodach, we­ soły, pewny siebie i wolny jak ptak, ale nim znalazł się na dole, para zielonych oczu i śliczna twarzyczka sprawiły, że zupełnie stracił pewność siebie i tylko z trudem klecił banalne zdania. Musiał być ze sobą szczery: wprost onie­ miał z wrażenia. Jedynym wyjaśnieniem jego dziwnego zachowania był ascetyczny tryb życia, jaki od dłuższego już czasu prowadził w Northumberland. Mieszkanie na odludziu nie sprzyjało uciechom. Całkowicie poświęcił się pracy, która wysysała z niego wszystkie siły i tamowała chęć do miłosnych igraszek. Już miał zrobić kolejną banalną uwagę, która prawdo­ podobnie utwierdziłaby tylko madame w przekonaniu, że jest skończonym bałwanem, kiedy nadszedł Cardew, ka­ merdyner. Za nim pojawili się dwaj lokaje; ci ostatni mieli nosić niezliczone pudła z galanterią madame. Było tego tyle, że ich zawartością można by obdzielić nie jedną, ale pięć panien młodych, pomyślał Marcus. - Tędy, madame Felice - polecił kamerdyner, pro­ wadząc całą grupę po schodach na górę. Przechodząc

obok Marcusa, który sam ustąpił im z drogi i zszedł do holu, powiedział uniżenie: - Za pozwoleniem, milordzie. Marcus skinął mu głową z roztargnieniem. Madame, mijając go, skłoniła się lekko. Spoglądał na nią tęsknym wzrokiem, dopóki nie zniknęła za zakrętem schodów. Po­ myślał później, że musiał wyglądać jak kompletny cym­ bał, którego nagły przypływ żądzy zupełnie ogłupił. Madame Felice, która w rzeczywistości wcale się tak nie nazywała, nie odwróciła głowy i nie spojrzała na męż­ czyznę, który przyglądał się jej z taką ciekawością. Była przyzwyczajona do tego, że wszędzie, gdziekolwiek się pojawiała, budziła zainteresowanie płci odmiennej. Doty­ czyło to mężczyzn w różnym wieku i z rozmaitych śro­ dowisk. Ich natrętne, a często zuchwałe spojrzenia nie ro­ biły już na niej wrażenia. Wiedziała, że dżentelmen scho­ dzący po schodach to Marcus Cleeve, lord Angmering, najstarszy syn hrabiego Yardleya. Widziała go ostatnio na przejażdżce w Hyde Parku, którą odbywał tylko w towa­ rzystwie chłopca stajennego. Rozpoznała go od razu, mimo że wiele wody upły­ nęło od czasu, kiedy, będąc małą dziewczynką, spotkała go spacerującego w pobliżu opactwa Steepwood. Z je­ go zachowania wynikało, że jej nie poznał. Nie było to dla niej zaskoczeniem. Wiedziała, że bardzo się od tego dnia zmieniła. Poza tym fakt, że mówiła z francuskim akcentem, chociaż udawanym, musiał ostatecznie roz­ proszyć wątpliwości, jeżeli je miał. Zważywszy, że większość mężczyzn z tak zwanych

wyższych sfer uważała modiste za dobrą zwierzynę, za coś pośredniego między aktorką a kobietą lekkich oby­ czajów, nie było zaskakujące, że i ją traktowali podob­ nie. W rezultacie ona również zachowywała się jak tro­ pione zwierzę - broniąc się przed napastnikami na wszelkie możliwe sposoby. Och, dobrze znała ten wyraz malujący się w oczach Marcusa Angmeringa. Widziała go już tyle razy! To spojrzenie mówiło, że bardzo mu się podoba i że przy­ puszcza, iż to uznanie jej pochlebia. Pomyślała, że może krzywdzi go takim posądzeniem, ale była prawie pew­ na, że się nie myli. Życie dało jej niejedną nauczkę, a ta była jedną z tych, o których nigdy nie powinna zapo­ minać, jeżeli nadal chce bezpiecznie egzystować, W tej chwili musi jednak przestać o nim myśleć i skoncentrować się na zadaniu, które przywiodło ją tu­ taj. Mimo to nie bardzo mogła się przemóc. Wciąż się zastanawiała, co by pomyślał Marcus Angmering, gdy­ by znał jej historię, prawdziwe nazwisko oraz wiedział, jakie więzy - chociaż dalekie - łączą ich ze sobą. Jak on by wtedy na nią spojrzał? Co powiedziałby, gdyby wiedział, że madame Felice nazywała się kiedyś Louise Hanslope i była żoną nie­ żyjącego już i ogólnie znienawidzonego markiza Sywella? Uciekła od niego do Londynu, gdzie, udając francuską modiste, założyła pracownię krawiecką i stała się w krótkim czasie najbardziej wziętą projektantką mody i krawcową szyjącą na zamówienia miejscowej arystokracji. A przechodząc bardziej do sedna, co by powiedział,

gdyby odkrył, że nie jest nawet Louise Hanslope? To ostatnie też nie było jej prawdziwym nazwiskiem. Była mianowicie córką od dawna nieżyjącego kuzyna ojca Marcusa - nigdy nie pamiętała którego - bliższego czy dalszego i w związku z tym powinno się ją tytułować lady Louise Cleeve. Jak dotąd nie miała jednak środ­ ków, okazji ani chęci, by dowieść ludziom prawdy o swoim pochodzeniu. Gdyby wszystko działo się zgodnie z prawem, ona również mogłaby oczekiwać, że wyjdzie za mąż za czło­ wieka z wyższych sfer. Wówczas to jej by szyto ślubną wyprawę, a nie odwrotnie. Ona musi je szyć teraz dla in­ nych wysoko urodzonych kobiet. Nie mogła stłumić zło­ śliwego chichom, kiedy wyobraziła sobie minę, jaką by zrobił Marcus, gdyby zwróciła się do niego „kuzynie". Przestań, nakazała sobie w duchu stanowczo. Rze­ czywistość jest taka, jaka jest, a ponieważ nie ma na nią rady, musisz pilnować pracy, z której żyjesz, czyli teraz przygotować małżeńską wyprawę dla kuzynki Sophii. Kreacje madame Felice, ulubionej krawcowej londyń­ skiej socjety, powinny, jak zwykle, być eleganckie i olś­ niewające. - Śliczna, prześliczna - zachwycała się Marissa, la­ dy Yardley, obchodząc dookoła Swą córkę. Sophia stała przed długim lustrem i mierzyła wy­ tworną ślubną suknię kremowego koloru. Louise przy­ wiozła ją w ogromnym pudle, jednym z tych, które Marcus widział w holu. Sophia z podziwem przygląda­ ła się swemu odbiciu.

- Ta toaleta jest dokładnie taka, jak sobie wymarzy­ łyśmy: ja i córka - powiedziała z uznaniem lady Yard- ley. - Jest niezwykle wytworna, właśnie przez swoją prostotę, i nie przeładowana ozdóbkami. Na figurze wygląda nawet lepiej niż na szkicach, które widziały­ śmy u pani w pracowni. Jeżeli reszta wyprawy jest rów­ nie udana, to będziemy sobie gratulować decyzji, że to właśnie panią zatrudniłyśmy. Czyż nie tak, córeczko? - Tak, mamo, ale nie jestem zaskoczona, że suknia jest taka piękna. Widziałam ślubną wyprawę obecnej żony Ni­ cka Camerona, która również była dziełem madame. Po prostu rwała oczy, taka była wspaniała. Cieszę się jednak, że moje suknie nie są podobne do strojów Ateny. Na szczęście madame Felice wzięła pod uwagę moje fizyczne warunki, a nie najnowsze trendy w modzie, co w tym szczególnym przypadku tylko wyszło sukni na dobre. Ja w strojach Ateny na pewno nie wyglądałabym korzystnie, a ona natomiast nie czułaby się dobrze w moich. Mamy odmienny typ urody i różną karnację. - To prawda - potwierdziła jej matka. - Madame, należą się pani gratulacje. Nie mogę doczekać się chwi­ li, kiedy zobaczę minę księcia Sharnbrook, kiedy ujrzy córkę w tej kreacji w kościele. - Jest pani dla mnie bardzo uprzejma - skinęła głową Louise, z wdziękiem przyjmując komplementy. - Na szczęście, natura szczodrze obdarzyła zarówno pani cór­ kę, jak i pannę Atenę; obydwie są piękne i mają doskonałe figury. Szyć dla nich to czysta przyjemność. Problemy po­ wstają wtedy, kiedy przychodzi mi projektować stroje dla osób, które los pozbawił podobnych atutów.

Stały w sypialni Sophii, zarzuconej już gotowymi sukniami i sztukami materiałów, z których miały być uszyte dalsze kreacje. Panie zamówiły również u ma­ dame bieliznę dla Sophii - nocną i dzienną. W tym celu Louise przywiozła ze sobą próbki materiałów i kilka gotowych wzorówv a także parę sztuk cięższej odzieży, na zimniejsze dni, jak płaszcz i żakiet w husarskim sty­ lu, które, jak uważała, również będą Sophii potrzebne. Gdy lady Yardley zjawiła się w jej pracowni z proś­ bą, aby uszyła dla jej córki ślubną wyprawę, Felice lub Louise, jak zawsze nazywała siebie w myślach, począt­ kowo zdecydowana była odmówić. Próbowała zasłonić się nawałem pracy i krótkim terminem. Myśl, że prze­ kroczy progi budynku, który mogła nazwać przecież śmiało swoim domem, i że spotka tam krewnych, nie mających pojęcia o jej prawdziwej tożsamości, była dla niej bardzo denerwująca. Ale potem spoglądając spoza pleców lady Yardley w długie lustro, w którym i jej postać się również odbi­ jała, powiedziała sobie w duchu: nie będę szukać wy­ krętów. Przyjmę to zamówienie. Zawsze stawiałam czo­ ło przeciwnościom losu. Nigdy od niczego nie ucieka­ łam, wyjąwszy tego łotra Sywella. I od tego zadania też nie będę uciekać. Poza tym, kto wie, co się może zdarzyć? Teraz, kiedy już znalazła się w domu Yardleyów, od­ czuła nawet pewien rodzaj złośliwej satysfakcji z tego powodu. Oto wtargnęła do gniazda Cleeve'ów niczym kukułka, a jego właściciele nie mieli pojęcia, kim jest pierzaste stworzenie, które się w nim pojawiło. Oczy-

wiście, nie jestem żadną kukułką, poprawiła się w du­ chu Louise, tylko takim samym ptakiem jak oni! Rzecz jasna, żadnej z tych myśli, które krążyły jej po głowie, nie wyraziła. Uklękła przed Sophią, aby zazna­ czyć szpilkami długość sukni - chciała ukazać jej ładne kostki - a także tu i ówdzie coś zmienić lub dodać. Su­ gerowała też delikatnie obu paniom, jaki rodzaj biżute­ rii najlepiej pasuje do ślubnej sukni. Louise była zdania, że panna młoda nie powinna obwieszać się nadmiernie klejnotami. - Ma pani zupełną rację - zgodziła się lady Yardley. - Bardzo mi się podobała ślubna wyprawa uszyta przez panią dla córki Tenisonów. Powiedziano mi, że sprze­ ciwiła się pani matce panny młodej, która koniecznie chciała obwiesić córkę błyskotkami, niczym bożonaro­ dzeniową choinkę. Moim zdaniem, największym atu­ tem panny młodej jest jej niewinność i czystość i właś­ nie te elementy należy w sukni ślubnej uwypuklić, czy to przez niepokalaną biel tkaniny, prostotę i szlachet­ ność kroju, czy też dyskretną biżuterię. Boże uchowaj, żadnych bransolet, wisiorów lub broszek. Będzie czas nosić je później, kiedy świeżość pierwszej młodości przeminie. - To prawda - przytaknęła Louise, z gracją podno­ sząc się z klęczek i przy okazji odsłaniając własną zgrabną kostkę - szczegół, który Marcusa z pewnością wprawiłby w zachwyt, gdyby mógł być przy tym obec­ ny. - Bardzo to pani dobrze ujęła, milady, jeżeli mogę się tak wyrazić. Uważaj, zwróciła sobie w duchu uwagę, nie przesa-

dzaj z uniżonością. Godne zachowanie znacznie bar­ dziej popłaca. Nawyk prowadzenia rozmowy w myślach wziął się u Louise jeszcze z czasów dzieciństwa i przetrwał aż do tej chwili. Poza Ateną Filmer, obecnie Ateną Came­ ron, nie miała przyjaciółek, musiała więc sobie stwo­ rzyć ich namiastkę. Ożywiła w wyobraźni postać wy­ imaginowanej przyjaciółki z lat dziewczęcych, z którą często wiodła spory, ale która, wiedziała, zawsze będzie przy niej. Na koniec, po tym, kiedy już wszystkie szczegóły związane ze strojami panny młodej zostały omówione i ostatecznie zatwierdzone, Louise zdjęła miarę z lady Yardley. Matka panny młodej z okazji ślubu córki rów­ nież musiała mieć nową kreację. Suknia winna być ele­ gancka i wytworna, ale też na tyle stonowana, aby nie przyćmiewać strojów weselnych gości. Louise już po raz kolejny stwierdziła, że szyć dla lady Sophii i jej ma­ my było prawdziwą przyjemnością. Były nie tylko uprzejmymi klientkami, ale także odznaczały się po­ dobnym jak ona gustem. Lady Yardley w młodości nie była może wybitną pięknością, ale jej rysy, charakter i wrodzona dystynk­ cja sprawiały, że łata - była w średnim wieku - nie tyl­ ko nie nadwerężyły jej urody, ale nawet jakby dodały uroku. W każdym razie wyglądała obecnie znacznie ko­ rzystniej niż niejedna kobieta, którą uważano za ładną, kiedy była młodą dziewczyną. Louise zastanawiała się czasami, jaka była pierwsza żona lorda Yardleya. Jedna z plotek, które doszły do jej uszu, głosiła, że małżeń-

stwo nie należało do udanych, w przeciwieństwie do obecnego, które ogół określał jako bardzo szczęśliwe. Rzecz jasna, nie były to jednak tematy, które mogła poruszyć w rozmowie ze swymi klientkami, ale zważy­ wszy na fakt, że, bądź co bądź, była to jej rodzina, na­ wet jeżeli ten interesujący szczegół nigdy nie miał uj­ rzeć światła dziennego, jej zainteresowanie tymi spra­ wami było rzeczą całkowicie naturalną. Zastanawiała się, czy uda jej się zobaczyć Marcusa przed wyjściem. Nie był przystojny w powszechnym rozumieniu tego słowa - w przeciwieństwie do swego ojca - ale emano­ wały z niego ukryta siła i moc, które w szczególny spo­ sób przemawiały do wyobraźni Louise. A tak w ogóle, to czy uroda ma jakieś znaczenie? Sy- well w młodości był bardzo przystojnym mężczyzną, ale w późniejszych latach tak się zmienił na niekorzyść, że nikt by tego nie zdołał odgadnąć. Louise nie dociekała, dlaczego chciała raz jeszcze zobaczyć Marcusa - zwłaszcza że od czasu małżeństwa z Sywellem starała się unikać mężczyzn. Ten jedyny mężczyzna w jej życiu był takim potworem, że nic dziwnego, iż przysięgła sobie nigdy więcej nie mieć z nimi do czynienia. W świetle tego wszystkiego wrażenie, jakie sprawił na niej Marcus Angmering, wydawało się jej tym dziw­ niejsze. Marcus odkrył, że ojciec został w domu tego ranka. Zazwyczaj wychodził o tej porze do klubu lub - rza­ dziej - do parlamentu.

Wszedł do biblioteki w poszukiwaniu „Morning Post" i zobaczył, że hrabia już tam jest. Marcus odniósł wraże­ nie, że ojciec ostatnio jakby podupadł na zdrowiu. Siły wyraźnie przestały mu dopisywać. Miał też dziwnie bladą, prawie przezroczystą cerę, która sprawiała, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Niemmej, kiedy zobaczył wchodzącego syna, wyraźnie się ożywił. Napięte stosunki z najstarszym synem były dla hra­ biego źródłem wielkiego zmartwienia. Panowała mię­ dzy nimi jakaś sztuczność i zakłopotanie, mające zwią­ zek przypuszczalnie z nieudanym małżeństwem z mat­ ką Marcusa. Lorda Yardleya pocieszała myśl, że Marcus i Marissa byli ze sobą w dobrej komitywie. Marcus sza­ nował macochę, ponieważ uczyniła jego ojca szczęśli­ wym i zarządzała domem sprawną i sprawiedliwą ręką. Lady Yardley lubiła i ceniła Marcusa przede wszystkim za prawość charakteru i uczciwość, z jaką podchodził do życia i ludzi. - Witaj, Angmering, zamierzałem właśnie z tobą porozmawiać - zaczął ojciec. - Jest kilka spraw, które pragnę z tobą przedyskutować. Nie chodzi o interesy - przejrzałem dokumenty i sprawozdania, jakie przy­ wiozłeś z północy, wraz z twoim raportem o zmianach, które poczyniłeś w systemie zarządzania tamtejszymi posiadłościami. Jestem niezwykła zadowolony z rezul­ tatów twojej pracy. Już dawno powinienem pozbyć się Sansoma - z latami stawał się coraz mniej efektywny i coraz gorzej gospodarował. Brak mi słów uznania dla zmian, jakie tam wprowadziłeś, i sposobu, w jaki usprawniłeś administrowanie moim majątkiem. Chcę

pomówić o bardziej osobistych sprawach. Mam błogą nadzieję, że weźmiesz sobie moje słowa do serca. Aż za dobrze wiem, jak bardzo cenisz sobie wolność i jak niechętny jest twój stosunek do małżeństwa. Muszę jed­ nak prosić cię znowu, abyś rozważył ewentualność po­ ślubienia odpowiedniej osoby - nie tylko po to, aby za­ pewnić ciągłość rodu i przejąć po mnie majątek rodzin­ ny, ale przede wszystkim dlatego, iż pragnę, abyś zna­ lazł w nim tyle szczęścia co ja z moją drogą Marissą. Nie chcę, żeby ta sprawa nas poróżniła, ale czuję się w obowiązku wyrazić swoje zdanie na ten temat. Marcus wiedział, że ojcu niełatwo przyszła ta prośba. Świadczył o tym sposób, w jaki się wysławiał - mówił powoli i z rozwagą dobierał słowa. Było to bardzo do niego niepodobne; zazwyczaj był dość szorstki i mówił bez ogródek, co myśli o danej sprawie. Czuł się w obowiązku szczerze przedstawić ojcu włas­ ne racje. Ostatnimi czasy, zwłaszcza od kiedy ujawnił swoje organizacyjne i gospodarskie talenty w północnych włościach ojca, istniejący między nimi dystans się zmniej­ szył. W rezultacie odpowiedź Marcusa była dyplomatycz­ nym kompromisem. - Wiesz, ojcze, że nie jestem wielkim zwolennikiem instytucji małżeństwa i wolałbym trwać w kawalerskim stanie, jak długo się da. Nie podjąłem tej decyzji lekko­ myślnie. Oprócz mnie masz jeszcze dwóch synów, któ­ rzy, na dodatek, dobrze się zapowiadają. Wszystko wskazuje na to, że wyrosną na godnych następców swe­ go szlachetnego rodzica i zapewnią ciągłość rodu. Hrabia przerwał mu niecierpliwie.

- Może i tak będzie, Marcusie, ale los bywa kapryś­ ny i nie można liczyć, że zawsze będzie nam sprzyjał. W ostatnich latach widziałem wiele podobnych przy­ kładów. Rodziny, w których było po kilku synów, w wielu przypadkach potraciły ich w wyniku nieszczę­ śliwych zdarzeń lub choroby. Majątek i tytuł przeszedł w inne, nieznane ręce - dostał się ludziom, którzy nie mieli żadnych danych, aby godnie pełnić rolę przedsta­ wiciela rodu, i w konsekwencji nie cenili tego, co tak łatwo im się dostało. Nie chciałbym pozbawić możli­ wości dziedziczenia majątku i tytułu ani Edmunda, ani Edwarda, ani też któregokolwiek z ich synów, ale to właśnie od ciebie chciałbym doczekać się przyszłego dziedzica. Pragnę tego tym bardziej, że wyrosłeś na wy­ jątkowo odpowiedzialnego i rozsądnego człowieka. Moim gorącym życzeniem jest, abyś się ożenił, i to w niedługim czasie. Wiem, że nie mogę cię zmusić - ale, proszę, rozważ ponownie tę prośbę. Jesteś mądrym człowiekiem, a ja nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko gorąco apelować do twego rozumu i serca. Marcus skłonił głowę. - Dobrze, sir, zrobię tak, jak sobie życzysz. Pomyślę o małżeństwie. Dotychczas jednak nie spotkałem niko­ go, z kim chciałbym dzielić resztę życia. Jakkolwiek wygląda prawda o twoim małżeństwie z moją matką, to obecny twój związek z Marissą jest z pewnością nie­ zwykle udany. Gdybym spotkał kogoś chociaż w poło­ wie tak wartościowego... - Urwał i wzruszył ramiona­ mi. Następnie rozłożył ręce i mówił dalej: — Na razie nikogo takiego nie poznałem. Jeżeli jednak to nastąpi,

bez wahania pójdę w twoje ślady. W tej chwili nie mogę ci obiecać nic więcej. Pojednawcze stanowisko syna wyraźnie ucieszyło lorda. Miał nadzieję, że Marcus mówił szczerze, a nie tylko starał się go uspokoić. - Doskonale - odrzekł. - Chciałbym, żebyś pozo­ stał w Londynie jeszcze przez jakiś czas. Potem wszys­ cy razem pojedziemy do Northampton, aby świętować małżeństwo Sophii. Książę Shambrook bardzo na to na­ legał. Przyrzekłem uczynić zadość jego życzeniu. Pro­ szę tylko Boga, aby paskudna historia związana z mor­ derstwem Sywella nie rzuciła cienia na to radosne wy­ darzenie. Przyjaciel z Ministerstwa Spraw Wewnętrz­ nych poinformował mnie ostatnio, że nic nowego w tej sprawie nie wykryto. Nadal nie wiadomo, kto popełnił zbrodnię. Kłopot polega na tym, że wiele osób życzyło mu śmierci, ale brakuje dowodów, kto spośród podej­ rzanych jest zabójcą. Marcus zmarszczył brwi. Wiedział, że krążą plotki, iż jego ojciec jest zamieszany w tę zbrodnię, ale nie wierzył, aby to było prawdą. Spodziewał się, że morderca zostanie wkrótce odnaleziony i że płotki wreszcie ucichną. Istnie­ nie Sywella, niczym ciemna chmura, wisiało nad rodem Cleeve'ów, a jego intrygująca okrutna śmierć jedynie tę chmurę powiększyła zamiast ją rozpędzić. - Przyszły mi do głowy dwa pytania - odezwał się. - Pierwsze dotyczy młodej markizy, żony Sywella. Co się z nią mogło stać? Drugie to: dlaczego śledztwo w sprawie zabójstwa toczy się tak ospale? Biorąc pod uwagę niegodziwy charakter Sywella, jego podłość

i krzywdy, które wyrządził tylu ludziom, nie wyłączając ciebie, sir. trudno się oprzeć refleksji, dlaczego nie po­ traktować jego zamordowania jako swego rodzaju zadośćuczynienia za zło, które ten łajdak wyrządził spo­ łeczeństwu i swoim licznym ofiarom. Sywell był chwa­ stem, który, tak czy inaczej, należało wyrwać. - No cóż — odpowiedział ojciec - w tych smutnych czasach, kiedy przeciwnicy ustalonego porządku docho­ dzą do głosu i wzniecają wokół niepokoje, gdy duch re­ wolucji francuskiej ciągłe nas straszy, rządzący są zdania, że zamordowanie arystokraty, nawet jeśli był to taki nie­ godziwiec jak Sywell, nie powinno ujść bezkarnie. Co się tyczy jego zaginionej żony, wydaje się, że organa śledcze podejrzewają, że to sam Sywell jej się pozbył i że dalsze poszukiwania markizy, jako ewentualnej morderczyni, są tylko stratą czasu. Poza tym, jak wskazują ślady, zabójca był mężczyzną, a nie kobietą. Marcus wzruszył ramionami. - W obydwu twoich przypuszczeniach tkwi ziarno prawdy. Zaś co do jego żony, to rzecz jasna, dopóki nie znajdą ciała, wszystkie hipotezy są dopuszczalne. - To prawda. Odkąd jednak opactwo i pozostałe grunta wróciły do mnie po tym, jak Solomon Burneck wyznał, że mój kuzyn nie tylko został podstępem wy­ zuty z majątku, ale na dodatek zamordowany przez Sy- wella, sprawa jej losu bardzo leży mi na sercu. Jeśli ży­ je, to musi być w wielkiej nędzy. Chętnie bym coś dla niej zrobił. Wiem, że Sywell obchodził się z nią okrut­ nie. Musiała przejść koszmar. Nikt, kto znał niegodziwy charakter tego człowieka, nie będzie tym zaskoczony.

Po jakimś czasie Marcus miał przypomnieć sobie rozmowę z ojcem na temat zaginionej żony Sywella i na myśl o niej uśmiechnąć się niewesoło. Temat mar­ kiza został wyczerpany, więc skorzystał z okazji, aby przedyskutować z Ojcem niektóre dalsze zmiany, jakie zamierzał poczynić w północnych posiadłościach, a na­ stępnie zostawił ojca i skierował się na dół, do holu, aby sprawdzić, czy jego blond Wenus jest jeszcze, czy już wyszła. Jeżeli nie wyszła, to postara się znaleźć sposób, aby zamienić z nią kilka słów. Z bieganiny po schodach wywnioskował, że madame Felice wprawdzie wciąż jeszcze przebywała w domu, ale że już szykuje się do wyjścia. Pudła i kartony z ga­ lanterią i kapeluszami oraz barwne sztuki materiałów wynoszono z holu do jej powozu. Ona sama trzymała się na uboczu, kierując operacją równie sprawnie jak Wellington swymi wojskami na polu bitwy. Wspaniałe! Musi teraz wymyślić jakiś sensowny pre­ tekst, aby zatrzymać ją tutaj przez kilka minut, starając się równocześnie, żeby jego wysiłki wypadły możliwie naturalnie. Na szczęście los mu sprzyjał. Dwaj lokaje wynieśli właśnie ostatnie bagaże madame Felice; ona sama została jeszcze w holu ze swą małą podręczną to­ rebką. W pewnym momencie drzwi otworzyły się sze­ roko i dwaj przyrodni bracia Marcusa hałaśliwie wdarli się do środka, mocując się ze sobą. Idący za nimi gu­ werner bezskutecznie próbował ich mitygować. Zajęci zabawą, nie zauważyli madame Felice. W fer­ worze walki jeden z nich zawadził ją ramieniem i po­ pchnął na ścianę. Widząc to, Marcus jednym susem prze-

staczy! ostanie dwa stopnie i rzucił się do nich. Po- chwycił jednego chłopca za ucho, drugiego za nadgar­ stek, zanim nauczyciel zdążył ich rozdzielić i skarcić. - Dość tego! - odezwał się ostro Marcus. - Rozka­ zuję wam na kolanach przeprosić madame. - Puść nas, Marku Antoniuszu! - wykrzyknął jeden z chłopców. - My się przecież tylko bawimy. Nie wie­ dzieliśmy, że ktoś tu jest. - Teraz już wiecie. Ani słowa więcej. Klękajcie i jazda, przepraszać panią! - Bardzo przepraszamy i tak dalej - powiedział aro­ gancko drugi z chłopców, ale posłusznie ukląkł. Obe­ rwało mu się za to zuchwalstwo od Marcusa, który szturchnął go boleśnie. Louise odstąpiła od ściany. Cios był lekki i niezbyt go odczuła, a cała scena z Marcusem w roli anioła zem­ sty dość ją ubawiła. Miała już do czynienia z chłopcami w tym wieku i dlatego podchodziła do ich wybryków z tolerancją. Mistrzyni w pracowni krawieckiej francu­ skiej emigrantki, u której Louise uczyła się fachu, miała trzech takich urwisów. Louise często przyłączała się do ich zabaw, ale kiedy ze swawolnej dziewczynki stała się młodą damą, zrozumiała, że chłopięce wybryki czasami źle się kończą. - Ci dwaj chłopcy przed panią - wskazał Marcus na klęczących i proszących o przebaczenie urwisów - to dwaj Nedowie, Edward i Edmund... Jak saksońscy kró­ lowie, na cześć których zostali nazwani, nigdy nie przy­ swoili sobie dobrych manier. - Mama twierdzi, że jesteśmy już za starzy, abyś nas