Paula Marshall
Odnaleziona
markiza
Tłumaczyła
Anna Kruczkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Jesień 1812 roku
- No nie - odezwał się Marcus, lord Angmering,
w typowy dla niego, prostodusznie żartobliwy sposób
- przecież małżeństwo to absurd! Nie rozumiem, dla
czego wszyscy tak się do niego palą. Utrzymanka jest
znacznie wygodniejszym rozwiązaniem. Taka kobieta
nie ma prawa wtrącać się do twego życia i spotykasz się
z nią tylko wtedy, kiedy masz na to ochotę.
- Jak zatem chcesz rozwiązać problem ciągłości ro
du? W naszej sferze dziedziczenie to bardzo istotna
kwestia; chodzi przecież o majątek i tytuł - cedząc sło
wa, zapytał jego nowy przyjaciel, Jack. Był podobno
dalekim krewnym rozgałęzionej rodziny Percevalów, -
To jest przecież możliwe tylko w ramach uświęconego
związku, czyli małżeństwa.
- Dobry Boże - odparł Marcus, który nadal trwał
w żartobliwym nastroju.- w mojej sytuacji nie ma
z tym żadnego problemu. Nie muszę się żenić; mam
przecież dwóch dorastających przyrodnich braci. Niech
inni mężczyźni dają się zakuwać w kajdany, ja wolę zo
stać kawalerem.
Marcus nie dodał, że nieudane małżeństwa - a znał
ich wiele - skutecznie go zniechęcały do ożenku. W je
go przypadku było to zupełnie zrozumiałe. Dziś tylko
dlatego pozwolił sobie na taką szczerość w tej kwestii,
że wypił o parę kieliszków za dużo i miał lekko zaćmio
ny umysł.
Rzadko sobie na to pozwalał, a nigdy się nie upijał.
Jednak dzień dzisiejszy był wyjątkowy; jeden z jego
bliskich znajomych, Nick Cameron, ożenił się właśnie
ze znaną z urody i inteligencji panną Ateną Filmer i ob
lewał tę uroczystość w gronie przyjaciół.
- Odnoszę wrażenie, jakby zapanowała jakaś epide
mia. Co chwila ktoś staje na ślubnym kobiercu. Nigdy
przedtem tego nie było - mówił dalej Marcus, pociągając
kolejny łyk porto, chociaż w zasadzie nie przepadał za
tym trunkiem. - Moja siostra również wychodzi za mąż;
ślub został zaplanowany na Boże Narodzenie. W domu
z tego powodu panuje taki zamęt, jakby, nie przymierza
jąc, chodziło o koronowaną głowę. Nie mogę zrozumieć,
dlaczego wszyscy tak się tym ekscytują. Widocznie jest to
bardzo zaraźliwe. Co do mnie, na pewno nie poddam się
tej modzie i nie porzucę wolnego stanu.
- Możemy się założyć? - zapytał przeciągle Jack.
- Dlaczego nie? Pieniądze będą jak darowane, bo
wiem, że wygram.
- Doskonale. Kelner! - zawołał Jack gromkim gło
sem. - Przynieś mi papier i pióro. Szybko, zanim mój
przyjaciel się rozmyśli.
- W żadnym razie - zapewnił go Marcus. Spojrzał
na niego z pogardą znad swego wydatnego nosa. Tylko
taki idiota jak Jack może sądzić, że on, Marcus Cleeve,
jest chorągiewką, która zmienia kierunek za każdym ra
zem, kiedy wiatr powieje inaczej. Jeżeli tak uważa, to
znaczy, że zupełnie go nie zna.
Jego prześladowca wciąż na niego spoglądał i uśmie
chał się domyślnie, tak jak gdyby tylko on jeden z ca
łego towarzystwa znał przyszłość Marcusa. Po chwili
zadyszany kelner przyniósł żądane przedmioty.
- A teraz - oznajmił Jack, uśmiechając się promien
nie - pozostaje tylko pytanie, o jaką sumę się zakłada
my? Pięćset gwinei? Utrzymujesz, że nie ożenisz się
przed upływem roku? Ja jestem innego zdania. Jeżeli
przegrasz, zapłacisz mi sumę wymienioną w umowie.
Marcus nie był na tyle pijany, żeby nie brać pod uwa
gę takiej ewentualności. Jeśli przegra, pięćset gwinei
pójdzie w błoto, choć teraz przysiągł sobie pozostać do
końca życia kawalerem. Kto wie, co się może zdarzyć?
Nie sprzeciwi się przecież ojcu, jeżeli ten uzależni prze
kazanie mu rodowego majątku i tytułu od poślubienia
jakiejś posażnej panny. Prawdę mówiąc, ojciec wielo
krotnie czynił uwagi na ten temat w rozmowie ze swo
im najstarszym synem.
- Czas najwyższy, abyś się wreszcie ustatkował,
Marcusie. Małżeństwo wpływa stabilizująco na męż
czyznę.
- Myślę, że i bez tego jestem wystarczająco statecz
ny - zazwyczaj ripostował wtedy Marcus i ucinał roz
mowę. Nie chciał sprzeczać się z ojcem.
W tej chwili, mimo że mocno podchmielony, odpo
wiedział Jackowi z powagą:
- Pieniądze to nie wszystko.
Nazajutrz rano miał pomyśleć posępnie, że wyłącz
nie pijaństwu zawdzięcza, że tak lekkomyślnie zaryzy
kował całkiem spore pieniądze. Szkoda, że nie zwalił
się pod stół nieprzytomny, zanim zaczął wychwalać za
lety kawalerskiego stanu.
- Nie przepadam za hazardem - dodał jeszcze na za
kończenie.
- Czas najwyższy, abyś zaczął - odparł Jack. Był
namiętnym graczem i chciał zarazić swą pasją Marcusa.
- Nie próbuj udawać biedaka, Angmering. Wszyscy
wiemy, że twój ojciec zrobił wielki majątek podczas po
bytu w Indiach.
- To prawda, ale ja nie jestem moim ojcem.
Niech będzie dwieście pięćdziesiąt i przy tej sumie zo
stańmy.
Nie mógł już wycofać się z zakładu, to nie byłoby
godne dżentelmena, nie mówiąc już o utytułowanym
potomku wysokiego rodu.
- Trzysta - zaproponował z nadzieją w głosie Jack.
Nie wiadomo dlaczego, ale przyszło mu do głowy, że
taki gorący zwolennik kawalerskiego stanu jak jego
przyjaciel może faktycznie być zagrożony utratą tej tak
cennej dla niego wolności.
-Dwieście pięćdziesiąt i ani grosza więcej -
oświadczył stanowczym tonem Marcus. - W przeciw
nym razie nici z zakładu.
- Dobrze, niech ci będzie.
Jack nagryzmolił warunki umowy, podpisał się
i podsunął papier Marcusowi, aby zrobił to samo. Na-
stępnie przekazał dokument swym podpitym towarzy
szom, którzy niepewną ręką złożyli na nim podpisy
w charakterze świadków.
- A więc załatwione. A teraz, panowie, proponuję
zmienić lokai. Kto jest za tym, aby odwiedzić „Węglo
wą Jamę"?
- Ja rezygnuję - oświadczył Marcus, który miał już
dość na dzisiaj towarzystwa Jacka. - Nie byłbym w sta
nie się tam dowlec - dodał, kładąc głowę na zaśmieco
nym stole i zamykając oczy. Zasnął albo, jak podejrze
wali koledzy, udawał, że się zdrzemnął.
Marcus nie symulował, żeby pozbyć się męczącej
kompanii. Po godzinie kelner, który ich uprzednio ob
sługiwał, z trudem zdołał go dobudzić. Pomógł mu
dojść do drzwi i wezwał powóz, żeby go odwiózł do
domu. Słowo „dom" w wypadku Marcusa nie było mo
że adekwatne do rzeczywistości. Budynek przy Berke
ley Sąuare był londyńską siedzibą jego ojca i miejscem,
które Marcus rzadko odwiedzał, ponieważ nigdy nie był
pewien, jak zostanie przyjęty.
Kiedy znalazł się w łóżku, zasnął kamiennym snem
i spał przez wiele godzin. Obudził go lokaj, przypomi
nając, że po południu obiecał swej siostrze Sophii, iż
zabierze ją na przejażdżkę do Hyde Parku. Byli tam
umówieni z jej narzeczonym księciem Sharnbrook, któ
ry chciał ich przedstawić jednej ze swych nobliwych
ciotek.
Lokaj przyniósł mu do łóżka śniadanie oraz tacę ze
szklanką i karafką. Marcus wypił porto, krzywiąc się
niemiłosiernie, ale trunek i jedzenie uspokoiły nieco je-
go podrażniony żołądek. Jest nadzieja, że jeszcze po
żyje!
Na przyszłość muszę uważać z piciem, przyrzekł so
bie solennie. Weźmy tylko przykład Sywella, popatrz
my, dokąd go ono zaprowadziło. Od dawna leży w gro
bie i na dodatek, jak okropnie zszedł z tego świata!
Poczuwszy się lepiej, postanowił wstać z łóżka
i przywitać nowy dzień. Nie przypuszczał, aby ojciec
był jeszcze w domu, a Sophia z pewnością wkrótce za
cznie się szykować na spotkanie z narzeczonym. Świet
nie byłoby mieć dom dla siebie, poczytać „Morning
Post", zadzwonić po kawę, poprzeciągać się, poziewać,
a nawet trochę podrzemać. Zasługiwał na małe wakacje
i odrobinę spokoju po ciężkich trudach zarządzania pół
nocnymi włościami ojca. Szczęśliwie doprowadził je
wreszcie do kwitnącego stanu. Zanim do tego doszło,
pod rządami ostatniego dzierżawcy przedstawiały obraz
zupełnej ruiny.
Los jednak zrządził inaczej. Schodząc na dół, przy
wejściu na klatkę schodową zobaczył młodą kobietę.
Marcus nigdy przedtem nie widział równie uroczego
stworzenia. Stała, jakby specjalnie na niego czekała.
Miała lekko kręcone włosy, których złoty odcień przy
pominał kruszec wydobywany we francuskiej kolonii
zwanej Gwineą i tak jak on przebłyskiwał tonami deli
katnej czerwieni. W jej powabnej twarzyczce szczegól
ną uwagę zwracał mały zuchowaty nosek i usta tak
słodkie i kruszące, że Marcus od razu poczuł ochotę,
aby je ucałować.
Figurę miała również powabną - zręczną i zgrabną,
co sprawiało, że wyglądała jak mała Wenus. Marcus
uwielbiał ten typ urody u kobiety. Ubrana była tak, jak
lubił, z gustowną prostotą, cechującą prawdziwą ele
gancję. Miała na sobie jasnozielony wyjściowy kostium
z wykończeniami w delikatnym cytrynowym kolorze,
który doskonale pasował do barwy jej oczu i płomienis
tych włosów.
Urocze stworzenie było w towarzystwie służącej, która
stała za nią z wielkimi pudłami w rękach. Lokaj w nie
znanej Marcusowi liberii co chwila wnosił do holu dalsze
podobne pudła. Wydawali się czekać i żadne z nich nie
spostrzegło schodzącego ze schodów mężczyzny.
Może to gość? Nie słyszał jednak, aby lokaj anonso
wał czyjeś przybycie.
Marcus, zaintrygowany i rycerski jak zwykle, zwró
cił się do damy z pytaniem:
- Gzy mogę pani w czymś pomóc, madame?
Jego mała Wenus odwróciła się zaskoczona i obrzu
ciła go uważnym spojrzeniem. Stał przed nią postawny,
krzepki i muskularny mężczyzna. Spoglądał na nią
z wysoka. Oceniła, że mierzył nie mniej niż sześć stóp.
- Z kim mam przyjemność, sir?
Głos również pasował do jej ujmującej powierzchow
ności. Był dźwięczny i melodyjny. Mówiła z akcentem,
który wskazywał, że może być z pochodzenia Francuzką.
Jej twarzyczka wydała mu się znajoma. Odniósł wrażenie,
jakby już gdzieś ją widział, a zarazem gotów był przysiąc,
że nigdy jej przedtem nie spotkał. Z pewnością by zapa
miętał takie prześliczne stworzenie.
Skłonił się nisko.
- Jestem Marcus Angmering, do usług. Najstarszy
syn hrabiego Yardleya, jak przypuszczalnie pani wiado
mo. A ja, z kim mam przyjemność, madame? Czyżby
lokaj nie zaanonsował pani? To nieładnie pozwalać, że
by pani czekała w holu.
- Bardzo to uprzejmie z pana strony - odparła pół
głosem dama - ale proszę się nie kłopotać. Lokaj właś
nie poszedł powiadomić lady Sophię i jej matkę o moim
przybyciu. Jestem madame Felice, modiste*. Mam za
szczyt projektować ślubną suknię lady Sophii i jej mał
żeńską wyprawę.
Ta odpowiedź wyjaśniała wszystko - pudła, lokaja
oraz francuski akcent; większość znanych krawcowych
w Londynie była Francuzkami. Na Marcusie już od
dawna żadna kobieta nie zrobiła takiego wrażenia od
pierwszego rzutu oka. Jeśli kreacje madame dorówny
wały pięknością projektantce, to Sophia rzeczywiście
może nazywać się szczęściarą. Będzie ubrana przez naj
większą mistrzynię krawieckiego fachu w stolicy.
Co teraz powiedzieć? Nie mógł pozwolić, aby odda
liła się i zniknęła z jego życia, a on nie podjął żadnej
próby, żeby podtrzymać ich znajomość. Pod tym ostat
nim pojęciem Marcus rozumiał, rzecz jasna, dalsze,
mniej oficjalne spotkania, a w bardziej odległej per
spektywie możliwość zrobienia z niej swojej kochanki.
A mówiąc bardziej konkretnie, liczył, że po prostu uda
mu się zaciągnąć ją do łóżka.
Marcus znał francuskie powiedzenie coups de fou-
dre*. Odnosiło się do sytuacji, w której kobieta robi na
mężczyźnie takie wrażenie, że ten zakochuje się w niej
od pierwszego wejrzenia. Przedtem Marcus na samą
myśl o takiej sytuacji zaśmiewał się do łez. Zawsze
chełpił się swym beznamiętnym stosunkiem do życia
i miłości. A teraz, proszę, sam znalazł się w takim nie
wygodnym położeniu.
Zaledwie kilka minut temu schodził po schodach, we
soły, pewny siebie i wolny jak ptak, ale nim znalazł się na
dole, para zielonych oczu i śliczna twarzyczka sprawiły,
że zupełnie stracił pewność siebie i tylko z trudem klecił
banalne zdania. Musiał być ze sobą szczery: wprost onie
miał z wrażenia. Jedynym wyjaśnieniem jego dziwnego
zachowania był ascetyczny tryb życia, jaki od dłuższego
już czasu prowadził w Northumberland. Mieszkanie na
odludziu nie sprzyjało uciechom. Całkowicie poświęcił się
pracy, która wysysała z niego wszystkie siły i tamowała
chęć do miłosnych igraszek.
Już miał zrobić kolejną banalną uwagę, która prawdo
podobnie utwierdziłaby tylko madame w przekonaniu, że
jest skończonym bałwanem, kiedy nadszedł Cardew, ka
merdyner. Za nim pojawili się dwaj lokaje; ci ostatni mieli
nosić niezliczone pudła z galanterią madame. Było tego
tyle, że ich zawartością można by obdzielić nie jedną, ale
pięć panien młodych, pomyślał Marcus.
- Tędy, madame Felice - polecił kamerdyner, pro
wadząc całą grupę po schodach na górę. Przechodząc
obok Marcusa, który sam ustąpił im z drogi i zszedł do
holu, powiedział uniżenie:
- Za pozwoleniem, milordzie.
Marcus skinął mu głową z roztargnieniem. Madame,
mijając go, skłoniła się lekko. Spoglądał na nią tęsknym
wzrokiem, dopóki nie zniknęła za zakrętem schodów. Po
myślał później, że musiał wyglądać jak kompletny cym
bał, którego nagły przypływ żądzy zupełnie ogłupił.
Madame Felice, która w rzeczywistości wcale się tak
nie nazywała, nie odwróciła głowy i nie spojrzała na męż
czyznę, który przyglądał się jej z taką ciekawością. Była
przyzwyczajona do tego, że wszędzie, gdziekolwiek się
pojawiała, budziła zainteresowanie płci odmiennej. Doty
czyło to mężczyzn w różnym wieku i z rozmaitych śro
dowisk. Ich natrętne, a często zuchwałe spojrzenia nie ro
biły już na niej wrażenia. Wiedziała, że dżentelmen scho
dzący po schodach to Marcus Cleeve, lord Angmering,
najstarszy syn hrabiego Yardleya. Widziała go ostatnio na
przejażdżce w Hyde Parku, którą odbywał tylko w towa
rzystwie chłopca stajennego.
Rozpoznała go od razu, mimo że wiele wody upły
nęło od czasu, kiedy, będąc małą dziewczynką, spotkała
go spacerującego w pobliżu opactwa Steepwood. Z je
go zachowania wynikało, że jej nie poznał. Nie było to
dla niej zaskoczeniem. Wiedziała, że bardzo się od tego
dnia zmieniła. Poza tym fakt, że mówiła z francuskim
akcentem, chociaż udawanym, musiał ostatecznie roz
proszyć wątpliwości, jeżeli je miał.
Zważywszy, że większość mężczyzn z tak zwanych
wyższych sfer uważała modiste za dobrą zwierzynę, za
coś pośredniego między aktorką a kobietą lekkich oby
czajów, nie było zaskakujące, że i ją traktowali podob
nie. W rezultacie ona również zachowywała się jak tro
pione zwierzę - broniąc się przed napastnikami na
wszelkie możliwe sposoby.
Och, dobrze znała ten wyraz malujący się w oczach
Marcusa Angmeringa. Widziała go już tyle razy! To
spojrzenie mówiło, że bardzo mu się podoba i że przy
puszcza, iż to uznanie jej pochlebia. Pomyślała, że może
krzywdzi go takim posądzeniem, ale była prawie pew
na, że się nie myli. Życie dało jej niejedną nauczkę, a ta
była jedną z tych, o których nigdy nie powinna zapo
minać, jeżeli nadal chce bezpiecznie egzystować,
W tej chwili musi jednak przestać o nim myśleć
i skoncentrować się na zadaniu, które przywiodło ją tu
taj. Mimo to nie bardzo mogła się przemóc. Wciąż się
zastanawiała, co by pomyślał Marcus Angmering, gdy
by znał jej historię, prawdziwe nazwisko oraz wiedział,
jakie więzy - chociaż dalekie - łączą ich ze sobą. Jak
on by wtedy na nią spojrzał?
Co powiedziałby, gdyby wiedział, że madame Felice
nazywała się kiedyś Louise Hanslope i była żoną nie
żyjącego już i ogólnie znienawidzonego markiza
Sywella? Uciekła od niego do Londynu, gdzie, udając
francuską modiste, założyła pracownię krawiecką i stała
się w krótkim czasie najbardziej wziętą projektantką
mody i krawcową szyjącą na zamówienia miejscowej
arystokracji.
A przechodząc bardziej do sedna, co by powiedział,
gdyby odkrył, że nie jest nawet Louise Hanslope? To
ostatnie też nie było jej prawdziwym nazwiskiem. Była
mianowicie córką od dawna nieżyjącego kuzyna ojca
Marcusa - nigdy nie pamiętała którego - bliższego czy
dalszego i w związku z tym powinno się ją tytułować
lady Louise Cleeve. Jak dotąd nie miała jednak środ
ków, okazji ani chęci, by dowieść ludziom prawdy
o swoim pochodzeniu.
Gdyby wszystko działo się zgodnie z prawem, ona
również mogłaby oczekiwać, że wyjdzie za mąż za czło
wieka z wyższych sfer. Wówczas to jej by szyto ślubną
wyprawę, a nie odwrotnie. Ona musi je szyć teraz dla in
nych wysoko urodzonych kobiet. Nie mogła stłumić zło
śliwego chichom, kiedy wyobraziła sobie minę, jaką by
zrobił Marcus, gdyby zwróciła się do niego „kuzynie".
Przestań, nakazała sobie w duchu stanowczo. Rze
czywistość jest taka, jaka jest, a ponieważ nie ma na nią
rady, musisz pilnować pracy, z której żyjesz, czyli teraz
przygotować małżeńską wyprawę dla kuzynki Sophii.
Kreacje madame Felice, ulubionej krawcowej londyń
skiej socjety, powinny, jak zwykle, być eleganckie i olś
niewające.
- Śliczna, prześliczna - zachwycała się Marissa, la
dy Yardley, obchodząc dookoła Swą córkę.
Sophia stała przed długim lustrem i mierzyła wy
tworną ślubną suknię kremowego koloru. Louise przy
wiozła ją w ogromnym pudle, jednym z tych, które
Marcus widział w holu. Sophia z podziwem przygląda
ła się swemu odbiciu.
- Ta toaleta jest dokładnie taka, jak sobie wymarzy
łyśmy: ja i córka - powiedziała z uznaniem lady Yard-
ley. - Jest niezwykle wytworna, właśnie przez swoją
prostotę, i nie przeładowana ozdóbkami. Na figurze
wygląda nawet lepiej niż na szkicach, które widziały
śmy u pani w pracowni. Jeżeli reszta wyprawy jest rów
nie udana, to będziemy sobie gratulować decyzji, że to
właśnie panią zatrudniłyśmy. Czyż nie tak, córeczko?
- Tak, mamo, ale nie jestem zaskoczona, że suknia jest
taka piękna. Widziałam ślubną wyprawę obecnej żony Ni
cka Camerona, która również była dziełem madame. Po
prostu rwała oczy, taka była wspaniała. Cieszę się jednak,
że moje suknie nie są podobne do strojów Ateny. Na
szczęście madame Felice wzięła pod uwagę moje fizyczne
warunki, a nie najnowsze trendy w modzie, co w tym
szczególnym przypadku tylko wyszło sukni na dobre. Ja
w strojach Ateny na pewno nie wyglądałabym korzystnie,
a ona natomiast nie czułaby się dobrze w moich. Mamy
odmienny typ urody i różną karnację.
- To prawda - potwierdziła jej matka. - Madame,
należą się pani gratulacje. Nie mogę doczekać się chwi
li, kiedy zobaczę minę księcia Sharnbrook, kiedy ujrzy
córkę w tej kreacji w kościele.
- Jest pani dla mnie bardzo uprzejma - skinęła głową
Louise, z wdziękiem przyjmując komplementy. - Na
szczęście, natura szczodrze obdarzyła zarówno pani cór
kę, jak i pannę Atenę; obydwie są piękne i mają doskonałe
figury. Szyć dla nich to czysta przyjemność. Problemy po
wstają wtedy, kiedy przychodzi mi projektować stroje dla
osób, które los pozbawił podobnych atutów.
Stały w sypialni Sophii, zarzuconej już gotowymi
sukniami i sztukami materiałów, z których miały być
uszyte dalsze kreacje. Panie zamówiły również u ma
dame bieliznę dla Sophii - nocną i dzienną. W tym celu
Louise przywiozła ze sobą próbki materiałów i kilka
gotowych wzorówv a także parę sztuk cięższej odzieży,
na zimniejsze dni, jak płaszcz i żakiet w husarskim sty
lu, które, jak uważała, również będą Sophii potrzebne.
Gdy lady Yardley zjawiła się w jej pracowni z proś
bą, aby uszyła dla jej córki ślubną wyprawę, Felice lub
Louise, jak zawsze nazywała siebie w myślach, począt
kowo zdecydowana była odmówić. Próbowała zasłonić
się nawałem pracy i krótkim terminem. Myśl, że prze
kroczy progi budynku, który mogła nazwać przecież
śmiało swoim domem, i że spotka tam krewnych, nie
mających pojęcia o jej prawdziwej tożsamości, była dla
niej bardzo denerwująca.
Ale potem spoglądając spoza pleców lady Yardley
w długie lustro, w którym i jej postać się również odbi
jała, powiedziała sobie w duchu: nie będę szukać wy
krętów. Przyjmę to zamówienie. Zawsze stawiałam czo
ło przeciwnościom losu. Nigdy od niczego nie ucieka
łam, wyjąwszy tego łotra Sywella. I od tego zadania też
nie będę uciekać.
Poza tym, kto wie, co się może zdarzyć?
Teraz, kiedy już znalazła się w domu Yardleyów, od
czuła nawet pewien rodzaj złośliwej satysfakcji z tego
powodu. Oto wtargnęła do gniazda Cleeve'ów niczym
kukułka, a jego właściciele nie mieli pojęcia, kim jest
pierzaste stworzenie, które się w nim pojawiło. Oczy-
wiście, nie jestem żadną kukułką, poprawiła się w du
chu Louise, tylko takim samym ptakiem jak oni!
Rzecz jasna, żadnej z tych myśli, które krążyły jej po
głowie, nie wyraziła. Uklękła przed Sophią, aby zazna
czyć szpilkami długość sukni - chciała ukazać jej ładne
kostki - a także tu i ówdzie coś zmienić lub dodać. Su
gerowała też delikatnie obu paniom, jaki rodzaj biżute
rii najlepiej pasuje do ślubnej sukni. Louise była zdania,
że panna młoda nie powinna obwieszać się nadmiernie
klejnotami.
- Ma pani zupełną rację - zgodziła się lady Yardley.
- Bardzo mi się podobała ślubna wyprawa uszyta przez
panią dla córki Tenisonów. Powiedziano mi, że sprze
ciwiła się pani matce panny młodej, która koniecznie
chciała obwiesić córkę błyskotkami, niczym bożonaro
dzeniową choinkę. Moim zdaniem, największym atu
tem panny młodej jest jej niewinność i czystość i właś
nie te elementy należy w sukni ślubnej uwypuklić, czy
to przez niepokalaną biel tkaniny, prostotę i szlachet
ność kroju, czy też dyskretną biżuterię. Boże uchowaj,
żadnych bransolet, wisiorów lub broszek. Będzie czas
nosić je później, kiedy świeżość pierwszej młodości
przeminie.
- To prawda - przytaknęła Louise, z gracją podno
sząc się z klęczek i przy okazji odsłaniając własną
zgrabną kostkę - szczegół, który Marcusa z pewnością
wprawiłby w zachwyt, gdyby mógł być przy tym obec
ny. - Bardzo to pani dobrze ujęła, milady, jeżeli mogę
się tak wyrazić.
Uważaj, zwróciła sobie w duchu uwagę, nie przesa-
dzaj z uniżonością. Godne zachowanie znacznie bar
dziej popłaca.
Nawyk prowadzenia rozmowy w myślach wziął się
u Louise jeszcze z czasów dzieciństwa i przetrwał aż
do tej chwili. Poza Ateną Filmer, obecnie Ateną Came
ron, nie miała przyjaciółek, musiała więc sobie stwo
rzyć ich namiastkę. Ożywiła w wyobraźni postać wy
imaginowanej przyjaciółki z lat dziewczęcych, z którą
często wiodła spory, ale która, wiedziała, zawsze będzie
przy niej.
Na koniec, po tym, kiedy już wszystkie szczegóły
związane ze strojami panny młodej zostały omówione
i ostatecznie zatwierdzone, Louise zdjęła miarę z lady
Yardley. Matka panny młodej z okazji ślubu córki rów
nież musiała mieć nową kreację. Suknia winna być ele
gancka i wytworna, ale też na tyle stonowana, aby nie
przyćmiewać strojów weselnych gości. Louise już po
raz kolejny stwierdziła, że szyć dla lady Sophii i jej ma
my było prawdziwą przyjemnością. Były nie tylko
uprzejmymi klientkami, ale także odznaczały się po
dobnym jak ona gustem.
Lady Yardley w młodości nie była może wybitną
pięknością, ale jej rysy, charakter i wrodzona dystynk
cja sprawiały, że łata - była w średnim wieku - nie tyl
ko nie nadwerężyły jej urody, ale nawet jakby dodały
uroku. W każdym razie wyglądała obecnie znacznie ko
rzystniej niż niejedna kobieta, którą uważano za ładną,
kiedy była młodą dziewczyną. Louise zastanawiała się
czasami, jaka była pierwsza żona lorda Yardleya. Jedna
z plotek, które doszły do jej uszu, głosiła, że małżeń-
stwo nie należało do udanych, w przeciwieństwie do
obecnego, które ogół określał jako bardzo szczęśliwe.
Rzecz jasna, nie były to jednak tematy, które mogła
poruszyć w rozmowie ze swymi klientkami, ale zważy
wszy na fakt, że, bądź co bądź, była to jej rodzina, na
wet jeżeli ten interesujący szczegół nigdy nie miał uj
rzeć światła dziennego, jej zainteresowanie tymi spra
wami było rzeczą całkowicie naturalną. Zastanawiała
się, czy uda jej się zobaczyć Marcusa przed wyjściem.
Nie był przystojny w powszechnym rozumieniu tego
słowa - w przeciwieństwie do swego ojca - ale emano
wały z niego ukryta siła i moc, które w szczególny spo
sób przemawiały do wyobraźni Louise.
A tak w ogóle, to czy uroda ma jakieś znaczenie? Sy-
well w młodości był bardzo przystojnym mężczyzną,
ale w późniejszych latach tak się zmienił na niekorzyść,
że nikt by tego nie zdołał odgadnąć.
Louise nie dociekała, dlaczego chciała raz jeszcze
zobaczyć Marcusa - zwłaszcza że od czasu małżeństwa
z Sywellem starała się unikać mężczyzn. Ten jedyny
mężczyzna w jej życiu był takim potworem, że nic
dziwnego, iż przysięgła sobie nigdy więcej nie mieć
z nimi do czynienia.
W świetle tego wszystkiego wrażenie, jakie sprawił
na niej Marcus Angmering, wydawało się jej tym dziw
niejsze.
Marcus odkrył, że ojciec został w domu tego ranka.
Zazwyczaj wychodził o tej porze do klubu lub - rza
dziej - do parlamentu.
Wszedł do biblioteki w poszukiwaniu „Morning Post"
i zobaczył, że hrabia już tam jest. Marcus odniósł wraże
nie, że ojciec ostatnio jakby podupadł na zdrowiu. Siły
wyraźnie przestały mu dopisywać. Miał też dziwnie bladą,
prawie przezroczystą cerę, która sprawiała, że wyglądał
na starszego, niż był w rzeczywistości. Niemmej, kiedy
zobaczył wchodzącego syna, wyraźnie się ożywił.
Napięte stosunki z najstarszym synem były dla hra
biego źródłem wielkiego zmartwienia. Panowała mię
dzy nimi jakaś sztuczność i zakłopotanie, mające zwią
zek przypuszczalnie z nieudanym małżeństwem z mat
ką Marcusa. Lorda Yardleya pocieszała myśl, że Marcus
i Marissa byli ze sobą w dobrej komitywie. Marcus sza
nował macochę, ponieważ uczyniła jego ojca szczęśli
wym i zarządzała domem sprawną i sprawiedliwą ręką.
Lady Yardley lubiła i ceniła Marcusa przede wszystkim
za prawość charakteru i uczciwość, z jaką podchodził
do życia i ludzi.
- Witaj, Angmering, zamierzałem właśnie z tobą
porozmawiać - zaczął ojciec. - Jest kilka spraw, które
pragnę z tobą przedyskutować. Nie chodzi o interesy -
przejrzałem dokumenty i sprawozdania, jakie przy
wiozłeś z północy, wraz z twoim raportem o zmianach,
które poczyniłeś w systemie zarządzania tamtejszymi
posiadłościami. Jestem niezwykła zadowolony z rezul
tatów twojej pracy. Już dawno powinienem pozbyć się
Sansoma - z latami stawał się coraz mniej efektywny
i coraz gorzej gospodarował. Brak mi słów uznania dla
zmian, jakie tam wprowadziłeś, i sposobu, w jaki
usprawniłeś administrowanie moim majątkiem. Chcę
pomówić o bardziej osobistych sprawach. Mam błogą
nadzieję, że weźmiesz sobie moje słowa do serca. Aż
za dobrze wiem, jak bardzo cenisz sobie wolność i jak
niechętny jest twój stosunek do małżeństwa. Muszę jed
nak prosić cię znowu, abyś rozważył ewentualność po
ślubienia odpowiedniej osoby - nie tylko po to, aby za
pewnić ciągłość rodu i przejąć po mnie majątek rodzin
ny, ale przede wszystkim dlatego, iż pragnę, abyś zna
lazł w nim tyle szczęścia co ja z moją drogą Marissą.
Nie chcę, żeby ta sprawa nas poróżniła, ale czuję się
w obowiązku wyrazić swoje zdanie na ten temat.
Marcus wiedział, że ojcu niełatwo przyszła ta prośba.
Świadczył o tym sposób, w jaki się wysławiał - mówił
powoli i z rozwagą dobierał słowa. Było to bardzo do
niego niepodobne; zazwyczaj był dość szorstki i mówił
bez ogródek, co myśli o danej sprawie.
Czuł się w obowiązku szczerze przedstawić ojcu włas
ne racje. Ostatnimi czasy, zwłaszcza od kiedy ujawnił
swoje organizacyjne i gospodarskie talenty w północnych
włościach ojca, istniejący między nimi dystans się zmniej
szył. W rezultacie odpowiedź Marcusa była dyplomatycz
nym kompromisem.
- Wiesz, ojcze, że nie jestem wielkim zwolennikiem
instytucji małżeństwa i wolałbym trwać w kawalerskim
stanie, jak długo się da. Nie podjąłem tej decyzji lekko
myślnie. Oprócz mnie masz jeszcze dwóch synów, któ
rzy, na dodatek, dobrze się zapowiadają. Wszystko
wskazuje na to, że wyrosną na godnych następców swe
go szlachetnego rodzica i zapewnią ciągłość rodu.
Hrabia przerwał mu niecierpliwie.
- Może i tak będzie, Marcusie, ale los bywa kapryś
ny i nie można liczyć, że zawsze będzie nam sprzyjał.
W ostatnich latach widziałem wiele podobnych przy
kładów. Rodziny, w których było po kilku synów,
w wielu przypadkach potraciły ich w wyniku nieszczę
śliwych zdarzeń lub choroby. Majątek i tytuł przeszedł
w inne, nieznane ręce - dostał się ludziom, którzy nie
mieli żadnych danych, aby godnie pełnić rolę przedsta
wiciela rodu, i w konsekwencji nie cenili tego, co tak
łatwo im się dostało. Nie chciałbym pozbawić możli
wości dziedziczenia majątku i tytułu ani Edmunda, ani
Edwarda, ani też któregokolwiek z ich synów, ale to
właśnie od ciebie chciałbym doczekać się przyszłego
dziedzica. Pragnę tego tym bardziej, że wyrosłeś na wy
jątkowo odpowiedzialnego i rozsądnego człowieka.
Moim gorącym życzeniem jest, abyś się ożenił, i to
w niedługim czasie. Wiem, że nie mogę cię zmusić -
ale, proszę, rozważ ponownie tę prośbę. Jesteś mądrym
człowiekiem, a ja nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko
gorąco apelować do twego rozumu i serca.
Marcus skłonił głowę.
- Dobrze, sir, zrobię tak, jak sobie życzysz. Pomyślę
o małżeństwie. Dotychczas jednak nie spotkałem niko
go, z kim chciałbym dzielić resztę życia. Jakkolwiek
wygląda prawda o twoim małżeństwie z moją matką, to
obecny twój związek z Marissą jest z pewnością nie
zwykle udany. Gdybym spotkał kogoś chociaż w poło
wie tak wartościowego... - Urwał i wzruszył ramiona
mi. Następnie rozłożył ręce i mówił dalej: — Na razie
nikogo takiego nie poznałem. Jeżeli jednak to nastąpi,
bez wahania pójdę w twoje ślady. W tej chwili nie mogę
ci obiecać nic więcej.
Pojednawcze stanowisko syna wyraźnie ucieszyło
lorda. Miał nadzieję, że Marcus mówił szczerze, a nie
tylko starał się go uspokoić.
- Doskonale - odrzekł. - Chciałbym, żebyś pozo
stał w Londynie jeszcze przez jakiś czas. Potem wszys
cy razem pojedziemy do Northampton, aby świętować
małżeństwo Sophii. Książę Shambrook bardzo na to na
legał. Przyrzekłem uczynić zadość jego życzeniu. Pro
szę tylko Boga, aby paskudna historia związana z mor
derstwem Sywella nie rzuciła cienia na to radosne wy
darzenie. Przyjaciel z Ministerstwa Spraw Wewnętrz
nych poinformował mnie ostatnio, że nic nowego w tej
sprawie nie wykryto. Nadal nie wiadomo, kto popełnił
zbrodnię. Kłopot polega na tym, że wiele osób życzyło
mu śmierci, ale brakuje dowodów, kto spośród podej
rzanych jest zabójcą.
Marcus zmarszczył brwi. Wiedział, że krążą plotki, iż
jego ojciec jest zamieszany w tę zbrodnię, ale nie wierzył,
aby to było prawdą. Spodziewał się, że morderca zostanie
wkrótce odnaleziony i że płotki wreszcie ucichną. Istnie
nie Sywella, niczym ciemna chmura, wisiało nad rodem
Cleeve'ów, a jego intrygująca okrutna śmierć jedynie tę
chmurę powiększyła zamiast ją rozpędzić.
- Przyszły mi do głowy dwa pytania - odezwał się.
- Pierwsze dotyczy młodej markizy, żony Sywella. Co
się z nią mogło stać? Drugie to: dlaczego śledztwo
w sprawie zabójstwa toczy się tak ospale? Biorąc pod
uwagę niegodziwy charakter Sywella, jego podłość
i krzywdy, które wyrządził tylu ludziom, nie wyłączając
ciebie, sir. trudno się oprzeć refleksji, dlaczego nie po
traktować jego zamordowania jako swego rodzaju
zadośćuczynienia za zło, które ten łajdak wyrządził spo
łeczeństwu i swoim licznym ofiarom. Sywell był chwa
stem, który, tak czy inaczej, należało wyrwać.
- No cóż — odpowiedział ojciec - w tych smutnych
czasach, kiedy przeciwnicy ustalonego porządku docho
dzą do głosu i wzniecają wokół niepokoje, gdy duch re
wolucji francuskiej ciągłe nas straszy, rządzący są zdania,
że zamordowanie arystokraty, nawet jeśli był to taki nie
godziwiec jak Sywell, nie powinno ujść bezkarnie. Co się
tyczy jego zaginionej żony, wydaje się, że organa śledcze
podejrzewają, że to sam Sywell jej się pozbył i że dalsze
poszukiwania markizy, jako ewentualnej morderczyni, są
tylko stratą czasu. Poza tym, jak wskazują ślady, zabójca
był mężczyzną, a nie kobietą.
Marcus wzruszył ramionami.
- W obydwu twoich przypuszczeniach tkwi ziarno
prawdy. Zaś co do jego żony, to rzecz jasna, dopóki nie
znajdą ciała, wszystkie hipotezy są dopuszczalne.
- To prawda. Odkąd jednak opactwo i pozostałe
grunta wróciły do mnie po tym, jak Solomon Burneck
wyznał, że mój kuzyn nie tylko został podstępem wy
zuty z majątku, ale na dodatek zamordowany przez Sy-
wella, sprawa jej losu bardzo leży mi na sercu. Jeśli ży
je, to musi być w wielkiej nędzy. Chętnie bym coś dla
niej zrobił. Wiem, że Sywell obchodził się z nią okrut
nie. Musiała przejść koszmar. Nikt, kto znał niegodziwy
charakter tego człowieka, nie będzie tym zaskoczony.
Po jakimś czasie Marcus miał przypomnieć sobie
rozmowę z ojcem na temat zaginionej żony Sywella
i na myśl o niej uśmiechnąć się niewesoło. Temat mar
kiza został wyczerpany, więc skorzystał z okazji, aby
przedyskutować z Ojcem niektóre dalsze zmiany, jakie
zamierzał poczynić w północnych posiadłościach, a na
stępnie zostawił ojca i skierował się na dół, do holu, aby
sprawdzić, czy jego blond Wenus jest jeszcze, czy już
wyszła. Jeżeli nie wyszła, to postara się znaleźć sposób,
aby zamienić z nią kilka słów.
Z bieganiny po schodach wywnioskował, że madame
Felice wprawdzie wciąż jeszcze przebywała w domu,
ale że już szykuje się do wyjścia. Pudła i kartony z ga
lanterią i kapeluszami oraz barwne sztuki materiałów
wynoszono z holu do jej powozu. Ona sama trzymała
się na uboczu, kierując operacją równie sprawnie jak
Wellington swymi wojskami na polu bitwy.
Wspaniałe! Musi teraz wymyślić jakiś sensowny pre
tekst, aby zatrzymać ją tutaj przez kilka minut, starając
się równocześnie, żeby jego wysiłki wypadły możliwie
naturalnie. Na szczęście los mu sprzyjał. Dwaj lokaje
wynieśli właśnie ostatnie bagaże madame Felice; ona
sama została jeszcze w holu ze swą małą podręczną to
rebką. W pewnym momencie drzwi otworzyły się sze
roko i dwaj przyrodni bracia Marcusa hałaśliwie wdarli
się do środka, mocując się ze sobą. Idący za nimi gu
werner bezskutecznie próbował ich mitygować.
Zajęci zabawą, nie zauważyli madame Felice. W fer
worze walki jeden z nich zawadził ją ramieniem i po
pchnął na ścianę. Widząc to, Marcus jednym susem prze-
staczy! ostanie dwa stopnie i rzucił się do nich. Po-
chwycił jednego chłopca za ucho, drugiego za nadgar
stek, zanim nauczyciel zdążył ich rozdzielić i skarcić.
- Dość tego! - odezwał się ostro Marcus. - Rozka
zuję wam na kolanach przeprosić madame.
- Puść nas, Marku Antoniuszu! - wykrzyknął jeden
z chłopców. - My się przecież tylko bawimy. Nie wie
dzieliśmy, że ktoś tu jest.
- Teraz już wiecie. Ani słowa więcej. Klękajcie
i jazda, przepraszać panią!
- Bardzo przepraszamy i tak dalej - powiedział aro
gancko drugi z chłopców, ale posłusznie ukląkł. Obe
rwało mu się za to zuchwalstwo od Marcusa, który
szturchnął go boleśnie.
Louise odstąpiła od ściany. Cios był lekki i niezbyt
go odczuła, a cała scena z Marcusem w roli anioła zem
sty dość ją ubawiła. Miała już do czynienia z chłopcami
w tym wieku i dlatego podchodziła do ich wybryków
z tolerancją. Mistrzyni w pracowni krawieckiej francu
skiej emigrantki, u której Louise uczyła się fachu, miała
trzech takich urwisów. Louise często przyłączała się do
ich zabaw, ale kiedy ze swawolnej dziewczynki stała się
młodą damą, zrozumiała, że chłopięce wybryki czasami
źle się kończą.
- Ci dwaj chłopcy przed panią - wskazał Marcus na
klęczących i proszących o przebaczenie urwisów - to
dwaj Nedowie, Edward i Edmund... Jak saksońscy kró
lowie, na cześć których zostali nazwani, nigdy nie przy
swoili sobie dobrych manier.
- Mama twierdzi, że jesteśmy już za starzy, abyś nas
Paula Marshall Odnaleziona markiza Tłumaczyła Anna Kruczkowska
ROZDZIAŁ PIERWSZY Jesień 1812 roku - No nie - odezwał się Marcus, lord Angmering, w typowy dla niego, prostodusznie żartobliwy sposób - przecież małżeństwo to absurd! Nie rozumiem, dla czego wszyscy tak się do niego palą. Utrzymanka jest znacznie wygodniejszym rozwiązaniem. Taka kobieta nie ma prawa wtrącać się do twego życia i spotykasz się z nią tylko wtedy, kiedy masz na to ochotę. - Jak zatem chcesz rozwiązać problem ciągłości ro du? W naszej sferze dziedziczenie to bardzo istotna kwestia; chodzi przecież o majątek i tytuł - cedząc sło wa, zapytał jego nowy przyjaciel, Jack. Był podobno dalekim krewnym rozgałęzionej rodziny Percevalów, - To jest przecież możliwe tylko w ramach uświęconego związku, czyli małżeństwa. - Dobry Boże - odparł Marcus, który nadal trwał w żartobliwym nastroju.- w mojej sytuacji nie ma z tym żadnego problemu. Nie muszę się żenić; mam przecież dwóch dorastających przyrodnich braci. Niech inni mężczyźni dają się zakuwać w kajdany, ja wolę zo stać kawalerem.
Marcus nie dodał, że nieudane małżeństwa - a znał ich wiele - skutecznie go zniechęcały do ożenku. W je go przypadku było to zupełnie zrozumiałe. Dziś tylko dlatego pozwolił sobie na taką szczerość w tej kwestii, że wypił o parę kieliszków za dużo i miał lekko zaćmio ny umysł. Rzadko sobie na to pozwalał, a nigdy się nie upijał. Jednak dzień dzisiejszy był wyjątkowy; jeden z jego bliskich znajomych, Nick Cameron, ożenił się właśnie ze znaną z urody i inteligencji panną Ateną Filmer i ob lewał tę uroczystość w gronie przyjaciół. - Odnoszę wrażenie, jakby zapanowała jakaś epide mia. Co chwila ktoś staje na ślubnym kobiercu. Nigdy przedtem tego nie było - mówił dalej Marcus, pociągając kolejny łyk porto, chociaż w zasadzie nie przepadał za tym trunkiem. - Moja siostra również wychodzi za mąż; ślub został zaplanowany na Boże Narodzenie. W domu z tego powodu panuje taki zamęt, jakby, nie przymierza jąc, chodziło o koronowaną głowę. Nie mogę zrozumieć, dlaczego wszyscy tak się tym ekscytują. Widocznie jest to bardzo zaraźliwe. Co do mnie, na pewno nie poddam się tej modzie i nie porzucę wolnego stanu. - Możemy się założyć? - zapytał przeciągle Jack. - Dlaczego nie? Pieniądze będą jak darowane, bo wiem, że wygram. - Doskonale. Kelner! - zawołał Jack gromkim gło sem. - Przynieś mi papier i pióro. Szybko, zanim mój przyjaciel się rozmyśli. - W żadnym razie - zapewnił go Marcus. Spojrzał na niego z pogardą znad swego wydatnego nosa. Tylko
taki idiota jak Jack może sądzić, że on, Marcus Cleeve, jest chorągiewką, która zmienia kierunek za każdym ra zem, kiedy wiatr powieje inaczej. Jeżeli tak uważa, to znaczy, że zupełnie go nie zna. Jego prześladowca wciąż na niego spoglądał i uśmie chał się domyślnie, tak jak gdyby tylko on jeden z ca łego towarzystwa znał przyszłość Marcusa. Po chwili zadyszany kelner przyniósł żądane przedmioty. - A teraz - oznajmił Jack, uśmiechając się promien nie - pozostaje tylko pytanie, o jaką sumę się zakłada my? Pięćset gwinei? Utrzymujesz, że nie ożenisz się przed upływem roku? Ja jestem innego zdania. Jeżeli przegrasz, zapłacisz mi sumę wymienioną w umowie. Marcus nie był na tyle pijany, żeby nie brać pod uwa gę takiej ewentualności. Jeśli przegra, pięćset gwinei pójdzie w błoto, choć teraz przysiągł sobie pozostać do końca życia kawalerem. Kto wie, co się może zdarzyć? Nie sprzeciwi się przecież ojcu, jeżeli ten uzależni prze kazanie mu rodowego majątku i tytułu od poślubienia jakiejś posażnej panny. Prawdę mówiąc, ojciec wielo krotnie czynił uwagi na ten temat w rozmowie ze swo im najstarszym synem. - Czas najwyższy, abyś się wreszcie ustatkował, Marcusie. Małżeństwo wpływa stabilizująco na męż czyznę. - Myślę, że i bez tego jestem wystarczająco statecz ny - zazwyczaj ripostował wtedy Marcus i ucinał roz mowę. Nie chciał sprzeczać się z ojcem. W tej chwili, mimo że mocno podchmielony, odpo wiedział Jackowi z powagą:
- Pieniądze to nie wszystko. Nazajutrz rano miał pomyśleć posępnie, że wyłącz nie pijaństwu zawdzięcza, że tak lekkomyślnie zaryzy kował całkiem spore pieniądze. Szkoda, że nie zwalił się pod stół nieprzytomny, zanim zaczął wychwalać za lety kawalerskiego stanu. - Nie przepadam za hazardem - dodał jeszcze na za kończenie. - Czas najwyższy, abyś zaczął - odparł Jack. Był namiętnym graczem i chciał zarazić swą pasją Marcusa. - Nie próbuj udawać biedaka, Angmering. Wszyscy wiemy, że twój ojciec zrobił wielki majątek podczas po bytu w Indiach. - To prawda, ale ja nie jestem moim ojcem. Niech będzie dwieście pięćdziesiąt i przy tej sumie zo stańmy. Nie mógł już wycofać się z zakładu, to nie byłoby godne dżentelmena, nie mówiąc już o utytułowanym potomku wysokiego rodu. - Trzysta - zaproponował z nadzieją w głosie Jack. Nie wiadomo dlaczego, ale przyszło mu do głowy, że taki gorący zwolennik kawalerskiego stanu jak jego przyjaciel może faktycznie być zagrożony utratą tej tak cennej dla niego wolności. -Dwieście pięćdziesiąt i ani grosza więcej - oświadczył stanowczym tonem Marcus. - W przeciw nym razie nici z zakładu. - Dobrze, niech ci będzie. Jack nagryzmolił warunki umowy, podpisał się i podsunął papier Marcusowi, aby zrobił to samo. Na-
stępnie przekazał dokument swym podpitym towarzy szom, którzy niepewną ręką złożyli na nim podpisy w charakterze świadków. - A więc załatwione. A teraz, panowie, proponuję zmienić lokai. Kto jest za tym, aby odwiedzić „Węglo wą Jamę"? - Ja rezygnuję - oświadczył Marcus, który miał już dość na dzisiaj towarzystwa Jacka. - Nie byłbym w sta nie się tam dowlec - dodał, kładąc głowę na zaśmieco nym stole i zamykając oczy. Zasnął albo, jak podejrze wali koledzy, udawał, że się zdrzemnął. Marcus nie symulował, żeby pozbyć się męczącej kompanii. Po godzinie kelner, który ich uprzednio ob sługiwał, z trudem zdołał go dobudzić. Pomógł mu dojść do drzwi i wezwał powóz, żeby go odwiózł do domu. Słowo „dom" w wypadku Marcusa nie było mo że adekwatne do rzeczywistości. Budynek przy Berke ley Sąuare był londyńską siedzibą jego ojca i miejscem, które Marcus rzadko odwiedzał, ponieważ nigdy nie był pewien, jak zostanie przyjęty. Kiedy znalazł się w łóżku, zasnął kamiennym snem i spał przez wiele godzin. Obudził go lokaj, przypomi nając, że po południu obiecał swej siostrze Sophii, iż zabierze ją na przejażdżkę do Hyde Parku. Byli tam umówieni z jej narzeczonym księciem Sharnbrook, któ ry chciał ich przedstawić jednej ze swych nobliwych ciotek. Lokaj przyniósł mu do łóżka śniadanie oraz tacę ze szklanką i karafką. Marcus wypił porto, krzywiąc się niemiłosiernie, ale trunek i jedzenie uspokoiły nieco je-
go podrażniony żołądek. Jest nadzieja, że jeszcze po żyje! Na przyszłość muszę uważać z piciem, przyrzekł so bie solennie. Weźmy tylko przykład Sywella, popatrz my, dokąd go ono zaprowadziło. Od dawna leży w gro bie i na dodatek, jak okropnie zszedł z tego świata! Poczuwszy się lepiej, postanowił wstać z łóżka i przywitać nowy dzień. Nie przypuszczał, aby ojciec był jeszcze w domu, a Sophia z pewnością wkrótce za cznie się szykować na spotkanie z narzeczonym. Świet nie byłoby mieć dom dla siebie, poczytać „Morning Post", zadzwonić po kawę, poprzeciągać się, poziewać, a nawet trochę podrzemać. Zasługiwał na małe wakacje i odrobinę spokoju po ciężkich trudach zarządzania pół nocnymi włościami ojca. Szczęśliwie doprowadził je wreszcie do kwitnącego stanu. Zanim do tego doszło, pod rządami ostatniego dzierżawcy przedstawiały obraz zupełnej ruiny. Los jednak zrządził inaczej. Schodząc na dół, przy wejściu na klatkę schodową zobaczył młodą kobietę. Marcus nigdy przedtem nie widział równie uroczego stworzenia. Stała, jakby specjalnie na niego czekała. Miała lekko kręcone włosy, których złoty odcień przy pominał kruszec wydobywany we francuskiej kolonii zwanej Gwineą i tak jak on przebłyskiwał tonami deli katnej czerwieni. W jej powabnej twarzyczce szczegól ną uwagę zwracał mały zuchowaty nosek i usta tak słodkie i kruszące, że Marcus od razu poczuł ochotę, aby je ucałować. Figurę miała również powabną - zręczną i zgrabną,
co sprawiało, że wyglądała jak mała Wenus. Marcus uwielbiał ten typ urody u kobiety. Ubrana była tak, jak lubił, z gustowną prostotą, cechującą prawdziwą ele gancję. Miała na sobie jasnozielony wyjściowy kostium z wykończeniami w delikatnym cytrynowym kolorze, który doskonale pasował do barwy jej oczu i płomienis tych włosów. Urocze stworzenie było w towarzystwie służącej, która stała za nią z wielkimi pudłami w rękach. Lokaj w nie znanej Marcusowi liberii co chwila wnosił do holu dalsze podobne pudła. Wydawali się czekać i żadne z nich nie spostrzegło schodzącego ze schodów mężczyzny. Może to gość? Nie słyszał jednak, aby lokaj anonso wał czyjeś przybycie. Marcus, zaintrygowany i rycerski jak zwykle, zwró cił się do damy z pytaniem: - Gzy mogę pani w czymś pomóc, madame? Jego mała Wenus odwróciła się zaskoczona i obrzu ciła go uważnym spojrzeniem. Stał przed nią postawny, krzepki i muskularny mężczyzna. Spoglądał na nią z wysoka. Oceniła, że mierzył nie mniej niż sześć stóp. - Z kim mam przyjemność, sir? Głos również pasował do jej ujmującej powierzchow ności. Był dźwięczny i melodyjny. Mówiła z akcentem, który wskazywał, że może być z pochodzenia Francuzką. Jej twarzyczka wydała mu się znajoma. Odniósł wrażenie, jakby już gdzieś ją widział, a zarazem gotów był przysiąc, że nigdy jej przedtem nie spotkał. Z pewnością by zapa miętał takie prześliczne stworzenie. Skłonił się nisko.
- Jestem Marcus Angmering, do usług. Najstarszy syn hrabiego Yardleya, jak przypuszczalnie pani wiado mo. A ja, z kim mam przyjemność, madame? Czyżby lokaj nie zaanonsował pani? To nieładnie pozwalać, że by pani czekała w holu. - Bardzo to uprzejmie z pana strony - odparła pół głosem dama - ale proszę się nie kłopotać. Lokaj właś nie poszedł powiadomić lady Sophię i jej matkę o moim przybyciu. Jestem madame Felice, modiste*. Mam za szczyt projektować ślubną suknię lady Sophii i jej mał żeńską wyprawę. Ta odpowiedź wyjaśniała wszystko - pudła, lokaja oraz francuski akcent; większość znanych krawcowych w Londynie była Francuzkami. Na Marcusie już od dawna żadna kobieta nie zrobiła takiego wrażenia od pierwszego rzutu oka. Jeśli kreacje madame dorówny wały pięknością projektantce, to Sophia rzeczywiście może nazywać się szczęściarą. Będzie ubrana przez naj większą mistrzynię krawieckiego fachu w stolicy. Co teraz powiedzieć? Nie mógł pozwolić, aby odda liła się i zniknęła z jego życia, a on nie podjął żadnej próby, żeby podtrzymać ich znajomość. Pod tym ostat nim pojęciem Marcus rozumiał, rzecz jasna, dalsze, mniej oficjalne spotkania, a w bardziej odległej per spektywie możliwość zrobienia z niej swojej kochanki. A mówiąc bardziej konkretnie, liczył, że po prostu uda mu się zaciągnąć ją do łóżka.
Marcus znał francuskie powiedzenie coups de fou- dre*. Odnosiło się do sytuacji, w której kobieta robi na mężczyźnie takie wrażenie, że ten zakochuje się w niej od pierwszego wejrzenia. Przedtem Marcus na samą myśl o takiej sytuacji zaśmiewał się do łez. Zawsze chełpił się swym beznamiętnym stosunkiem do życia i miłości. A teraz, proszę, sam znalazł się w takim nie wygodnym położeniu. Zaledwie kilka minut temu schodził po schodach, we soły, pewny siebie i wolny jak ptak, ale nim znalazł się na dole, para zielonych oczu i śliczna twarzyczka sprawiły, że zupełnie stracił pewność siebie i tylko z trudem klecił banalne zdania. Musiał być ze sobą szczery: wprost onie miał z wrażenia. Jedynym wyjaśnieniem jego dziwnego zachowania był ascetyczny tryb życia, jaki od dłuższego już czasu prowadził w Northumberland. Mieszkanie na odludziu nie sprzyjało uciechom. Całkowicie poświęcił się pracy, która wysysała z niego wszystkie siły i tamowała chęć do miłosnych igraszek. Już miał zrobić kolejną banalną uwagę, która prawdo podobnie utwierdziłaby tylko madame w przekonaniu, że jest skończonym bałwanem, kiedy nadszedł Cardew, ka merdyner. Za nim pojawili się dwaj lokaje; ci ostatni mieli nosić niezliczone pudła z galanterią madame. Było tego tyle, że ich zawartością można by obdzielić nie jedną, ale pięć panien młodych, pomyślał Marcus. - Tędy, madame Felice - polecił kamerdyner, pro wadząc całą grupę po schodach na górę. Przechodząc
obok Marcusa, który sam ustąpił im z drogi i zszedł do holu, powiedział uniżenie: - Za pozwoleniem, milordzie. Marcus skinął mu głową z roztargnieniem. Madame, mijając go, skłoniła się lekko. Spoglądał na nią tęsknym wzrokiem, dopóki nie zniknęła za zakrętem schodów. Po myślał później, że musiał wyglądać jak kompletny cym bał, którego nagły przypływ żądzy zupełnie ogłupił. Madame Felice, która w rzeczywistości wcale się tak nie nazywała, nie odwróciła głowy i nie spojrzała na męż czyznę, który przyglądał się jej z taką ciekawością. Była przyzwyczajona do tego, że wszędzie, gdziekolwiek się pojawiała, budziła zainteresowanie płci odmiennej. Doty czyło to mężczyzn w różnym wieku i z rozmaitych śro dowisk. Ich natrętne, a często zuchwałe spojrzenia nie ro biły już na niej wrażenia. Wiedziała, że dżentelmen scho dzący po schodach to Marcus Cleeve, lord Angmering, najstarszy syn hrabiego Yardleya. Widziała go ostatnio na przejażdżce w Hyde Parku, którą odbywał tylko w towa rzystwie chłopca stajennego. Rozpoznała go od razu, mimo że wiele wody upły nęło od czasu, kiedy, będąc małą dziewczynką, spotkała go spacerującego w pobliżu opactwa Steepwood. Z je go zachowania wynikało, że jej nie poznał. Nie było to dla niej zaskoczeniem. Wiedziała, że bardzo się od tego dnia zmieniła. Poza tym fakt, że mówiła z francuskim akcentem, chociaż udawanym, musiał ostatecznie roz proszyć wątpliwości, jeżeli je miał. Zważywszy, że większość mężczyzn z tak zwanych
wyższych sfer uważała modiste za dobrą zwierzynę, za coś pośredniego między aktorką a kobietą lekkich oby czajów, nie było zaskakujące, że i ją traktowali podob nie. W rezultacie ona również zachowywała się jak tro pione zwierzę - broniąc się przed napastnikami na wszelkie możliwe sposoby. Och, dobrze znała ten wyraz malujący się w oczach Marcusa Angmeringa. Widziała go już tyle razy! To spojrzenie mówiło, że bardzo mu się podoba i że przy puszcza, iż to uznanie jej pochlebia. Pomyślała, że może krzywdzi go takim posądzeniem, ale była prawie pew na, że się nie myli. Życie dało jej niejedną nauczkę, a ta była jedną z tych, o których nigdy nie powinna zapo minać, jeżeli nadal chce bezpiecznie egzystować, W tej chwili musi jednak przestać o nim myśleć i skoncentrować się na zadaniu, które przywiodło ją tu taj. Mimo to nie bardzo mogła się przemóc. Wciąż się zastanawiała, co by pomyślał Marcus Angmering, gdy by znał jej historię, prawdziwe nazwisko oraz wiedział, jakie więzy - chociaż dalekie - łączą ich ze sobą. Jak on by wtedy na nią spojrzał? Co powiedziałby, gdyby wiedział, że madame Felice nazywała się kiedyś Louise Hanslope i była żoną nie żyjącego już i ogólnie znienawidzonego markiza Sywella? Uciekła od niego do Londynu, gdzie, udając francuską modiste, założyła pracownię krawiecką i stała się w krótkim czasie najbardziej wziętą projektantką mody i krawcową szyjącą na zamówienia miejscowej arystokracji. A przechodząc bardziej do sedna, co by powiedział,
gdyby odkrył, że nie jest nawet Louise Hanslope? To ostatnie też nie było jej prawdziwym nazwiskiem. Była mianowicie córką od dawna nieżyjącego kuzyna ojca Marcusa - nigdy nie pamiętała którego - bliższego czy dalszego i w związku z tym powinno się ją tytułować lady Louise Cleeve. Jak dotąd nie miała jednak środ ków, okazji ani chęci, by dowieść ludziom prawdy o swoim pochodzeniu. Gdyby wszystko działo się zgodnie z prawem, ona również mogłaby oczekiwać, że wyjdzie za mąż za czło wieka z wyższych sfer. Wówczas to jej by szyto ślubną wyprawę, a nie odwrotnie. Ona musi je szyć teraz dla in nych wysoko urodzonych kobiet. Nie mogła stłumić zło śliwego chichom, kiedy wyobraziła sobie minę, jaką by zrobił Marcus, gdyby zwróciła się do niego „kuzynie". Przestań, nakazała sobie w duchu stanowczo. Rze czywistość jest taka, jaka jest, a ponieważ nie ma na nią rady, musisz pilnować pracy, z której żyjesz, czyli teraz przygotować małżeńską wyprawę dla kuzynki Sophii. Kreacje madame Felice, ulubionej krawcowej londyń skiej socjety, powinny, jak zwykle, być eleganckie i olś niewające. - Śliczna, prześliczna - zachwycała się Marissa, la dy Yardley, obchodząc dookoła Swą córkę. Sophia stała przed długim lustrem i mierzyła wy tworną ślubną suknię kremowego koloru. Louise przy wiozła ją w ogromnym pudle, jednym z tych, które Marcus widział w holu. Sophia z podziwem przygląda ła się swemu odbiciu.
- Ta toaleta jest dokładnie taka, jak sobie wymarzy łyśmy: ja i córka - powiedziała z uznaniem lady Yard- ley. - Jest niezwykle wytworna, właśnie przez swoją prostotę, i nie przeładowana ozdóbkami. Na figurze wygląda nawet lepiej niż na szkicach, które widziały śmy u pani w pracowni. Jeżeli reszta wyprawy jest rów nie udana, to będziemy sobie gratulować decyzji, że to właśnie panią zatrudniłyśmy. Czyż nie tak, córeczko? - Tak, mamo, ale nie jestem zaskoczona, że suknia jest taka piękna. Widziałam ślubną wyprawę obecnej żony Ni cka Camerona, która również była dziełem madame. Po prostu rwała oczy, taka była wspaniała. Cieszę się jednak, że moje suknie nie są podobne do strojów Ateny. Na szczęście madame Felice wzięła pod uwagę moje fizyczne warunki, a nie najnowsze trendy w modzie, co w tym szczególnym przypadku tylko wyszło sukni na dobre. Ja w strojach Ateny na pewno nie wyglądałabym korzystnie, a ona natomiast nie czułaby się dobrze w moich. Mamy odmienny typ urody i różną karnację. - To prawda - potwierdziła jej matka. - Madame, należą się pani gratulacje. Nie mogę doczekać się chwi li, kiedy zobaczę minę księcia Sharnbrook, kiedy ujrzy córkę w tej kreacji w kościele. - Jest pani dla mnie bardzo uprzejma - skinęła głową Louise, z wdziękiem przyjmując komplementy. - Na szczęście, natura szczodrze obdarzyła zarówno pani cór kę, jak i pannę Atenę; obydwie są piękne i mają doskonałe figury. Szyć dla nich to czysta przyjemność. Problemy po wstają wtedy, kiedy przychodzi mi projektować stroje dla osób, które los pozbawił podobnych atutów.
Stały w sypialni Sophii, zarzuconej już gotowymi sukniami i sztukami materiałów, z których miały być uszyte dalsze kreacje. Panie zamówiły również u ma dame bieliznę dla Sophii - nocną i dzienną. W tym celu Louise przywiozła ze sobą próbki materiałów i kilka gotowych wzorówv a także parę sztuk cięższej odzieży, na zimniejsze dni, jak płaszcz i żakiet w husarskim sty lu, które, jak uważała, również będą Sophii potrzebne. Gdy lady Yardley zjawiła się w jej pracowni z proś bą, aby uszyła dla jej córki ślubną wyprawę, Felice lub Louise, jak zawsze nazywała siebie w myślach, począt kowo zdecydowana była odmówić. Próbowała zasłonić się nawałem pracy i krótkim terminem. Myśl, że prze kroczy progi budynku, który mogła nazwać przecież śmiało swoim domem, i że spotka tam krewnych, nie mających pojęcia o jej prawdziwej tożsamości, była dla niej bardzo denerwująca. Ale potem spoglądając spoza pleców lady Yardley w długie lustro, w którym i jej postać się również odbi jała, powiedziała sobie w duchu: nie będę szukać wy krętów. Przyjmę to zamówienie. Zawsze stawiałam czo ło przeciwnościom losu. Nigdy od niczego nie ucieka łam, wyjąwszy tego łotra Sywella. I od tego zadania też nie będę uciekać. Poza tym, kto wie, co się może zdarzyć? Teraz, kiedy już znalazła się w domu Yardleyów, od czuła nawet pewien rodzaj złośliwej satysfakcji z tego powodu. Oto wtargnęła do gniazda Cleeve'ów niczym kukułka, a jego właściciele nie mieli pojęcia, kim jest pierzaste stworzenie, które się w nim pojawiło. Oczy-
wiście, nie jestem żadną kukułką, poprawiła się w du chu Louise, tylko takim samym ptakiem jak oni! Rzecz jasna, żadnej z tych myśli, które krążyły jej po głowie, nie wyraziła. Uklękła przed Sophią, aby zazna czyć szpilkami długość sukni - chciała ukazać jej ładne kostki - a także tu i ówdzie coś zmienić lub dodać. Su gerowała też delikatnie obu paniom, jaki rodzaj biżute rii najlepiej pasuje do ślubnej sukni. Louise była zdania, że panna młoda nie powinna obwieszać się nadmiernie klejnotami. - Ma pani zupełną rację - zgodziła się lady Yardley. - Bardzo mi się podobała ślubna wyprawa uszyta przez panią dla córki Tenisonów. Powiedziano mi, że sprze ciwiła się pani matce panny młodej, która koniecznie chciała obwiesić córkę błyskotkami, niczym bożonaro dzeniową choinkę. Moim zdaniem, największym atu tem panny młodej jest jej niewinność i czystość i właś nie te elementy należy w sukni ślubnej uwypuklić, czy to przez niepokalaną biel tkaniny, prostotę i szlachet ność kroju, czy też dyskretną biżuterię. Boże uchowaj, żadnych bransolet, wisiorów lub broszek. Będzie czas nosić je później, kiedy świeżość pierwszej młodości przeminie. - To prawda - przytaknęła Louise, z gracją podno sząc się z klęczek i przy okazji odsłaniając własną zgrabną kostkę - szczegół, który Marcusa z pewnością wprawiłby w zachwyt, gdyby mógł być przy tym obec ny. - Bardzo to pani dobrze ujęła, milady, jeżeli mogę się tak wyrazić. Uważaj, zwróciła sobie w duchu uwagę, nie przesa-
dzaj z uniżonością. Godne zachowanie znacznie bar dziej popłaca. Nawyk prowadzenia rozmowy w myślach wziął się u Louise jeszcze z czasów dzieciństwa i przetrwał aż do tej chwili. Poza Ateną Filmer, obecnie Ateną Came ron, nie miała przyjaciółek, musiała więc sobie stwo rzyć ich namiastkę. Ożywiła w wyobraźni postać wy imaginowanej przyjaciółki z lat dziewczęcych, z którą często wiodła spory, ale która, wiedziała, zawsze będzie przy niej. Na koniec, po tym, kiedy już wszystkie szczegóły związane ze strojami panny młodej zostały omówione i ostatecznie zatwierdzone, Louise zdjęła miarę z lady Yardley. Matka panny młodej z okazji ślubu córki rów nież musiała mieć nową kreację. Suknia winna być ele gancka i wytworna, ale też na tyle stonowana, aby nie przyćmiewać strojów weselnych gości. Louise już po raz kolejny stwierdziła, że szyć dla lady Sophii i jej ma my było prawdziwą przyjemnością. Były nie tylko uprzejmymi klientkami, ale także odznaczały się po dobnym jak ona gustem. Lady Yardley w młodości nie była może wybitną pięknością, ale jej rysy, charakter i wrodzona dystynk cja sprawiały, że łata - była w średnim wieku - nie tyl ko nie nadwerężyły jej urody, ale nawet jakby dodały uroku. W każdym razie wyglądała obecnie znacznie ko rzystniej niż niejedna kobieta, którą uważano za ładną, kiedy była młodą dziewczyną. Louise zastanawiała się czasami, jaka była pierwsza żona lorda Yardleya. Jedna z plotek, które doszły do jej uszu, głosiła, że małżeń-
stwo nie należało do udanych, w przeciwieństwie do obecnego, które ogół określał jako bardzo szczęśliwe. Rzecz jasna, nie były to jednak tematy, które mogła poruszyć w rozmowie ze swymi klientkami, ale zważy wszy na fakt, że, bądź co bądź, była to jej rodzina, na wet jeżeli ten interesujący szczegół nigdy nie miał uj rzeć światła dziennego, jej zainteresowanie tymi spra wami było rzeczą całkowicie naturalną. Zastanawiała się, czy uda jej się zobaczyć Marcusa przed wyjściem. Nie był przystojny w powszechnym rozumieniu tego słowa - w przeciwieństwie do swego ojca - ale emano wały z niego ukryta siła i moc, które w szczególny spo sób przemawiały do wyobraźni Louise. A tak w ogóle, to czy uroda ma jakieś znaczenie? Sy- well w młodości był bardzo przystojnym mężczyzną, ale w późniejszych latach tak się zmienił na niekorzyść, że nikt by tego nie zdołał odgadnąć. Louise nie dociekała, dlaczego chciała raz jeszcze zobaczyć Marcusa - zwłaszcza że od czasu małżeństwa z Sywellem starała się unikać mężczyzn. Ten jedyny mężczyzna w jej życiu był takim potworem, że nic dziwnego, iż przysięgła sobie nigdy więcej nie mieć z nimi do czynienia. W świetle tego wszystkiego wrażenie, jakie sprawił na niej Marcus Angmering, wydawało się jej tym dziw niejsze. Marcus odkrył, że ojciec został w domu tego ranka. Zazwyczaj wychodził o tej porze do klubu lub - rza dziej - do parlamentu.
Wszedł do biblioteki w poszukiwaniu „Morning Post" i zobaczył, że hrabia już tam jest. Marcus odniósł wraże nie, że ojciec ostatnio jakby podupadł na zdrowiu. Siły wyraźnie przestały mu dopisywać. Miał też dziwnie bladą, prawie przezroczystą cerę, która sprawiała, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Niemmej, kiedy zobaczył wchodzącego syna, wyraźnie się ożywił. Napięte stosunki z najstarszym synem były dla hra biego źródłem wielkiego zmartwienia. Panowała mię dzy nimi jakaś sztuczność i zakłopotanie, mające zwią zek przypuszczalnie z nieudanym małżeństwem z mat ką Marcusa. Lorda Yardleya pocieszała myśl, że Marcus i Marissa byli ze sobą w dobrej komitywie. Marcus sza nował macochę, ponieważ uczyniła jego ojca szczęśli wym i zarządzała domem sprawną i sprawiedliwą ręką. Lady Yardley lubiła i ceniła Marcusa przede wszystkim za prawość charakteru i uczciwość, z jaką podchodził do życia i ludzi. - Witaj, Angmering, zamierzałem właśnie z tobą porozmawiać - zaczął ojciec. - Jest kilka spraw, które pragnę z tobą przedyskutować. Nie chodzi o interesy - przejrzałem dokumenty i sprawozdania, jakie przy wiozłeś z północy, wraz z twoim raportem o zmianach, które poczyniłeś w systemie zarządzania tamtejszymi posiadłościami. Jestem niezwykła zadowolony z rezul tatów twojej pracy. Już dawno powinienem pozbyć się Sansoma - z latami stawał się coraz mniej efektywny i coraz gorzej gospodarował. Brak mi słów uznania dla zmian, jakie tam wprowadziłeś, i sposobu, w jaki usprawniłeś administrowanie moim majątkiem. Chcę
pomówić o bardziej osobistych sprawach. Mam błogą nadzieję, że weźmiesz sobie moje słowa do serca. Aż za dobrze wiem, jak bardzo cenisz sobie wolność i jak niechętny jest twój stosunek do małżeństwa. Muszę jed nak prosić cię znowu, abyś rozważył ewentualność po ślubienia odpowiedniej osoby - nie tylko po to, aby za pewnić ciągłość rodu i przejąć po mnie majątek rodzin ny, ale przede wszystkim dlatego, iż pragnę, abyś zna lazł w nim tyle szczęścia co ja z moją drogą Marissą. Nie chcę, żeby ta sprawa nas poróżniła, ale czuję się w obowiązku wyrazić swoje zdanie na ten temat. Marcus wiedział, że ojcu niełatwo przyszła ta prośba. Świadczył o tym sposób, w jaki się wysławiał - mówił powoli i z rozwagą dobierał słowa. Było to bardzo do niego niepodobne; zazwyczaj był dość szorstki i mówił bez ogródek, co myśli o danej sprawie. Czuł się w obowiązku szczerze przedstawić ojcu włas ne racje. Ostatnimi czasy, zwłaszcza od kiedy ujawnił swoje organizacyjne i gospodarskie talenty w północnych włościach ojca, istniejący między nimi dystans się zmniej szył. W rezultacie odpowiedź Marcusa była dyplomatycz nym kompromisem. - Wiesz, ojcze, że nie jestem wielkim zwolennikiem instytucji małżeństwa i wolałbym trwać w kawalerskim stanie, jak długo się da. Nie podjąłem tej decyzji lekko myślnie. Oprócz mnie masz jeszcze dwóch synów, któ rzy, na dodatek, dobrze się zapowiadają. Wszystko wskazuje na to, że wyrosną na godnych następców swe go szlachetnego rodzica i zapewnią ciągłość rodu. Hrabia przerwał mu niecierpliwie.
- Może i tak będzie, Marcusie, ale los bywa kapryś ny i nie można liczyć, że zawsze będzie nam sprzyjał. W ostatnich latach widziałem wiele podobnych przy kładów. Rodziny, w których było po kilku synów, w wielu przypadkach potraciły ich w wyniku nieszczę śliwych zdarzeń lub choroby. Majątek i tytuł przeszedł w inne, nieznane ręce - dostał się ludziom, którzy nie mieli żadnych danych, aby godnie pełnić rolę przedsta wiciela rodu, i w konsekwencji nie cenili tego, co tak łatwo im się dostało. Nie chciałbym pozbawić możli wości dziedziczenia majątku i tytułu ani Edmunda, ani Edwarda, ani też któregokolwiek z ich synów, ale to właśnie od ciebie chciałbym doczekać się przyszłego dziedzica. Pragnę tego tym bardziej, że wyrosłeś na wy jątkowo odpowiedzialnego i rozsądnego człowieka. Moim gorącym życzeniem jest, abyś się ożenił, i to w niedługim czasie. Wiem, że nie mogę cię zmusić - ale, proszę, rozważ ponownie tę prośbę. Jesteś mądrym człowiekiem, a ja nie mogę zrobić nic więcej, jak tylko gorąco apelować do twego rozumu i serca. Marcus skłonił głowę. - Dobrze, sir, zrobię tak, jak sobie życzysz. Pomyślę o małżeństwie. Dotychczas jednak nie spotkałem niko go, z kim chciałbym dzielić resztę życia. Jakkolwiek wygląda prawda o twoim małżeństwie z moją matką, to obecny twój związek z Marissą jest z pewnością nie zwykle udany. Gdybym spotkał kogoś chociaż w poło wie tak wartościowego... - Urwał i wzruszył ramiona mi. Następnie rozłożył ręce i mówił dalej: — Na razie nikogo takiego nie poznałem. Jeżeli jednak to nastąpi,
bez wahania pójdę w twoje ślady. W tej chwili nie mogę ci obiecać nic więcej. Pojednawcze stanowisko syna wyraźnie ucieszyło lorda. Miał nadzieję, że Marcus mówił szczerze, a nie tylko starał się go uspokoić. - Doskonale - odrzekł. - Chciałbym, żebyś pozo stał w Londynie jeszcze przez jakiś czas. Potem wszys cy razem pojedziemy do Northampton, aby świętować małżeństwo Sophii. Książę Shambrook bardzo na to na legał. Przyrzekłem uczynić zadość jego życzeniu. Pro szę tylko Boga, aby paskudna historia związana z mor derstwem Sywella nie rzuciła cienia na to radosne wy darzenie. Przyjaciel z Ministerstwa Spraw Wewnętrz nych poinformował mnie ostatnio, że nic nowego w tej sprawie nie wykryto. Nadal nie wiadomo, kto popełnił zbrodnię. Kłopot polega na tym, że wiele osób życzyło mu śmierci, ale brakuje dowodów, kto spośród podej rzanych jest zabójcą. Marcus zmarszczył brwi. Wiedział, że krążą plotki, iż jego ojciec jest zamieszany w tę zbrodnię, ale nie wierzył, aby to było prawdą. Spodziewał się, że morderca zostanie wkrótce odnaleziony i że płotki wreszcie ucichną. Istnie nie Sywella, niczym ciemna chmura, wisiało nad rodem Cleeve'ów, a jego intrygująca okrutna śmierć jedynie tę chmurę powiększyła zamiast ją rozpędzić. - Przyszły mi do głowy dwa pytania - odezwał się. - Pierwsze dotyczy młodej markizy, żony Sywella. Co się z nią mogło stać? Drugie to: dlaczego śledztwo w sprawie zabójstwa toczy się tak ospale? Biorąc pod uwagę niegodziwy charakter Sywella, jego podłość
i krzywdy, które wyrządził tylu ludziom, nie wyłączając ciebie, sir. trudno się oprzeć refleksji, dlaczego nie po traktować jego zamordowania jako swego rodzaju zadośćuczynienia za zło, które ten łajdak wyrządził spo łeczeństwu i swoim licznym ofiarom. Sywell był chwa stem, który, tak czy inaczej, należało wyrwać. - No cóż — odpowiedział ojciec - w tych smutnych czasach, kiedy przeciwnicy ustalonego porządku docho dzą do głosu i wzniecają wokół niepokoje, gdy duch re wolucji francuskiej ciągłe nas straszy, rządzący są zdania, że zamordowanie arystokraty, nawet jeśli był to taki nie godziwiec jak Sywell, nie powinno ujść bezkarnie. Co się tyczy jego zaginionej żony, wydaje się, że organa śledcze podejrzewają, że to sam Sywell jej się pozbył i że dalsze poszukiwania markizy, jako ewentualnej morderczyni, są tylko stratą czasu. Poza tym, jak wskazują ślady, zabójca był mężczyzną, a nie kobietą. Marcus wzruszył ramionami. - W obydwu twoich przypuszczeniach tkwi ziarno prawdy. Zaś co do jego żony, to rzecz jasna, dopóki nie znajdą ciała, wszystkie hipotezy są dopuszczalne. - To prawda. Odkąd jednak opactwo i pozostałe grunta wróciły do mnie po tym, jak Solomon Burneck wyznał, że mój kuzyn nie tylko został podstępem wy zuty z majątku, ale na dodatek zamordowany przez Sy- wella, sprawa jej losu bardzo leży mi na sercu. Jeśli ży je, to musi być w wielkiej nędzy. Chętnie bym coś dla niej zrobił. Wiem, że Sywell obchodził się z nią okrut nie. Musiała przejść koszmar. Nikt, kto znał niegodziwy charakter tego człowieka, nie będzie tym zaskoczony.
Po jakimś czasie Marcus miał przypomnieć sobie rozmowę z ojcem na temat zaginionej żony Sywella i na myśl o niej uśmiechnąć się niewesoło. Temat mar kiza został wyczerpany, więc skorzystał z okazji, aby przedyskutować z Ojcem niektóre dalsze zmiany, jakie zamierzał poczynić w północnych posiadłościach, a na stępnie zostawił ojca i skierował się na dół, do holu, aby sprawdzić, czy jego blond Wenus jest jeszcze, czy już wyszła. Jeżeli nie wyszła, to postara się znaleźć sposób, aby zamienić z nią kilka słów. Z bieganiny po schodach wywnioskował, że madame Felice wprawdzie wciąż jeszcze przebywała w domu, ale że już szykuje się do wyjścia. Pudła i kartony z ga lanterią i kapeluszami oraz barwne sztuki materiałów wynoszono z holu do jej powozu. Ona sama trzymała się na uboczu, kierując operacją równie sprawnie jak Wellington swymi wojskami na polu bitwy. Wspaniałe! Musi teraz wymyślić jakiś sensowny pre tekst, aby zatrzymać ją tutaj przez kilka minut, starając się równocześnie, żeby jego wysiłki wypadły możliwie naturalnie. Na szczęście los mu sprzyjał. Dwaj lokaje wynieśli właśnie ostatnie bagaże madame Felice; ona sama została jeszcze w holu ze swą małą podręczną to rebką. W pewnym momencie drzwi otworzyły się sze roko i dwaj przyrodni bracia Marcusa hałaśliwie wdarli się do środka, mocując się ze sobą. Idący za nimi gu werner bezskutecznie próbował ich mitygować. Zajęci zabawą, nie zauważyli madame Felice. W fer worze walki jeden z nich zawadził ją ramieniem i po pchnął na ścianę. Widząc to, Marcus jednym susem prze-
staczy! ostanie dwa stopnie i rzucił się do nich. Po- chwycił jednego chłopca za ucho, drugiego za nadgar stek, zanim nauczyciel zdążył ich rozdzielić i skarcić. - Dość tego! - odezwał się ostro Marcus. - Rozka zuję wam na kolanach przeprosić madame. - Puść nas, Marku Antoniuszu! - wykrzyknął jeden z chłopców. - My się przecież tylko bawimy. Nie wie dzieliśmy, że ktoś tu jest. - Teraz już wiecie. Ani słowa więcej. Klękajcie i jazda, przepraszać panią! - Bardzo przepraszamy i tak dalej - powiedział aro gancko drugi z chłopców, ale posłusznie ukląkł. Obe rwało mu się za to zuchwalstwo od Marcusa, który szturchnął go boleśnie. Louise odstąpiła od ściany. Cios był lekki i niezbyt go odczuła, a cała scena z Marcusem w roli anioła zem sty dość ją ubawiła. Miała już do czynienia z chłopcami w tym wieku i dlatego podchodziła do ich wybryków z tolerancją. Mistrzyni w pracowni krawieckiej francu skiej emigrantki, u której Louise uczyła się fachu, miała trzech takich urwisów. Louise często przyłączała się do ich zabaw, ale kiedy ze swawolnej dziewczynki stała się młodą damą, zrozumiała, że chłopięce wybryki czasami źle się kończą. - Ci dwaj chłopcy przed panią - wskazał Marcus na klęczących i proszących o przebaczenie urwisów - to dwaj Nedowie, Edward i Edmund... Jak saksońscy kró lowie, na cześć których zostali nazwani, nigdy nie przy swoili sobie dobrych manier. - Mama twierdzi, że jesteśmy już za starzy, abyś nas