ROZDZIAŁ PIERWSZY
Riccardo Fabbrini uważnie rozglądał się po
wypełnionej po brzegi kawiarni. N i e mógł sobie
darować, że dał się w to wciągnąć. Wypatrywał
samotnej kobiety, która nalegała, żeby tu się
z nim spotkać. Gdyby dziś rano odebrał jej tele
fon, inaczej by to rozegrał. Pani Pierce tymcza
sem, zazwyczaj skrupulatna aż do przesady, naj
wyraźniej dała się zwieść słodkiemu głosikowi.
O cokolwiek chodzi tej kobiecie, niech to będzie
warte zachodu. N i e znosił, gdy ktoś marnował
jego cenny czas.
- C z y m mogę służyć?
Niecierpliwe spojrzenie Riccarda zatrzymało się
na drobnej blondynce w służbowym fartuszku. Pat¬
rzyła na niego z widocznym zadowoleniem. Podob¬
ne reakcje ze strony kobiet nie byry niczym nowym.
Z w y k ł e używał swojego uroku i chwilkę z nimi
flirtował, ale tym razem nie był w nastroju. Ktoś
wykorzystał jego naturalną ciekawość, żeby się nim
pobawić.
- Czekam na kogoś - burknął pod nosem.
- Czy może pan podać nazwisko? - Kelnerka
sięgnęła po listę rezerwacji.
- To la. - Riccardo wskazał nazwisko osoby,
na którą czekał. Przy Julii N. widniał znaczek.
- Już tu jest, prawda? - zauważył ponuro i je
szcze raz rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś,
kto pasowałby do portretu, jaki miał w wyob¬
raźni.
Pewnie jest atrakcyjną, wysoką blondynką o dłu¬
gich nogach i niezbyt wyrafinowanym rozumku. To
był jego ulubiony typ. Ich próżność była dla niego
gwarancją braku jakiegokolwiek emocjonalnego
zaangażowania. Uwielbiały wieszać się na jego
ramieniu, pławiły w luksusach, jakimi zechciał je
obdarować, ale znały swoje miejsce. Po tym, co
przeszedł, nic miał najmniejszej ochoty na kolejny
miłosny zawód.
Domyślał się też, o co tej kobiecie może chodzić.
o pieniądze! O cóż by innego?
- Proszę, zaprowadzę pana - rzekła kelnerka
i ruszyła przodem.
Podążył za jej zgrabną figurką, przygotowany na
wartką, błyskotliwą rozmowę, jaką poprowadzi
z nieznajomą. Skoro już się pofatygował, da jej
przynajmniej do zrozumienia, że z Riccardcm Fab-
brinim nikt jeszcze nie wygrał. Uśmiechną! się
triumfalnie na myśl o spodziewanej rozgrywce.
Kelnerka zaprowadziła go na tyły sali, gdzie było
nieco luźniej i mniej gwarno. Przy stoliku siedziała
szczupła niepozorna szatynka, która na jego widok
podniosła się lekko i nieśmiało wyciągnęła rękę na
powitanie.
- Przynieść panu coś do picia? - zapytała kel
nerka,
ale Riccardo jakby jej nic słyszał.
N i c wierzył własnym oczom. Nieznajoma usiadła.
Caly czas bacznie mu się przyglądała.
- Pan Fabbrini, prawda? - upewniła się, patrząc
na górującą nad sobą postać o oliwkowej karnacji.
Z trudem opanowywała swoje zdenerwowanie,
żałowała, że tutaj przyszła, ale przecież nie mogła
inaczej. To było jasne jak słońce. Jednak z wyrazu
jego twarzy mogła już teraz wyczytać, że rozmowa
nie będzie ani łatwa, ani przyjemna.
- M o ż e pan zechce usiąść?
- N i e , nie zechcę. Natomiast żądam, żeby się
pani przedstawiła i szybko wyjaśniła powód, dla
którego mnie tu pani ściągnęła.
Julia poczuła, jak jej ciało oblewa zimny pot.
Żeby się uspokoić, wzięła głęboki oddech. W grun
cie rzeczy ten groźnie wyglądający człowiek nic nie
mógł jej zrobić. Kelnerka po chwili wahania wyco¬
fała się dyskretnie.
Rozważałam, czy przyjść do pańskiego biura
- powiedziała cicho Julia. - Ale ostatecznie kawiar¬
nia wydała mi się bardziej odpowiednia. Bardzo
proszę, żeby pan usiadł, panie Fabbrini. N i e będzie¬
my mogli rozmawiać, dopóki będzie pan tak stał
nade mną.
- Tak jest lepiej? - Oparłszy ręce na stolika.
Riccardo pochylił się ku jej twarzy tak, że instynk¬
townie cofnęła głowę, zachowując bezpieczną od¬
ległość.
Wprawdzie dobrze znała tę twarz, bo widziała
zdjęcia i nasłuchała się o jego agresywnym sposobie
bycia, ale nie spodziewała się tak gwałtownej reak¬
cji. Pomimo jego buty, była pod wrażeniem zniewa¬
lającego męskiego uroku.
- N i e , panie Fabbrini - odparła, siląc się na
obojętność. - Pan mnie próbuje zniechęcić, ale to
się nie uda.
Dobrze, że wybrała ten bar. Byli poza zasięgiem
ciekawskich oczu i uszu, ale jednocześnie w miej¬
scu na tyle przestronnym i pełnym łudzi, że ich
głosy i śmiech dawały jej poczucie bezpieczeństwa
i pewnej intymności. Chociaż próbowała to ukryć,
Riccardo nie bez satysfakcji zauważył, że jego
seksapil i tym razem nie zawiódł. Sięgnął więc po
krzesło i usiadł.
- N i e podała pani nazwiska mojej sekretarce. N i e
lubię takich tajemnic ani kobiet, które liczą na moją
naiwność. A więc do rzeczy. Jak się pani nazywa?
- Julia Nash.
N i e miała pewności, czy nazwisko coś mu powie,
ale widocznie Caroline z niczym się przed nim nie
zdradziła, bo nie zareagował.
- N i c mi to nie mówi - rzekł Riccardo, jedno¬
cześnie przyzywając wzrokiem kelnerkę.
Nie było to trudne, bo p o m i m o że trzymała się
dzielnie nie mogła się oprzeć, żeby nie przyglądać się
temu apodyktycznemu przystojniakowi w niena¬
gannie skrojonym szarym garniturze.
-Nie przypominam sobie też - ciągnął Riccardo
po złożeniu zamówienia na whisky z lodem - żebyś -
my się kiedykolwiek wcześniej spotkali.
Oparł się wygodnie na krześle, podczas gdy Julia
była niezmiennie spięta i skupiona. Riccardo nie
spuszczał z niej oczu nawet wtedy, kiedy kelnerka
postawiła drinka na stole.
Zechcą państwo zamówić coś do jedzenia?
N i c będziemy tu długo. R i c a r d o rzucił
kelnerce krótkie spojrzenie. Skinęła głową i od
daliła się.
Skąd pewrość. że się nigdy nie widzieliś¬
my?- Julia próbowała odwlec tot
z czym przy¬
szła.
- M a ł e wróbelki nie przyciągają zazwyczaj mo¬
jej uwagi - powiedział kąśliwie.
- M o g ę pana zapewnić, że małe wróbelki też nie
przepadają za napuszonymi drapieżnikami - od¬
parowała Julia, tumiąc emocje.
- Skoro już wymieniliśmy uprzejmości, propo¬
nuję, żebyśmy przeszli do meritum. Jaką ma pani do
mnie sprawę, panno Nash? - Riccardo oparł łokcie
na stole i wychylił resztę drinka. - Uprzedzam, że
jeśli chodzi o etat w którejś z moich firm to nie tędy
droga.
- Nie szukam pracy, panie Fabbrini.
Zauważył wahanie w jej głosie. Nie przestawał
obserwować jej spod przymrużonych powiek.
Swój sukces w życiu zawdzięczał temu, że był
bardzo konkretny. W rozwiązywaniu problemów
kierował się rozsądkiem i logiką. Tylko to gwa¬
rantowało, że cel zostanie osiągnięty. Nawet ko¬
biety były przewidywalne jak przypływy i odpły¬
wy oceanu.
Niespodziewanie dla niego samego było w tej
niepozornej osóbce coś intrygującego. Seksualnie
go nie pociągała, chociaż za tymi okularkami kryły
się oczy o niespotykanym odcieniu szarości. Ciało
też miała niezłe, ale jej głos... Nie dziwił się teraz
pani Pierce. ze dała się tak łatwo podejść. Wręcz nie
mógł się doczekać jakiegoś kolejnego kłamstewka
z tych delikatnych ust.
- Jeśli nie pracy, to pieniędzy - skwitował.
- Pracuje pani dla organizacji charytatywnej?
Wszelkie sprawy związane z dotacjami i sponsorin-
giem prowadzi moja sekretarka. Jestem przekona¬
ny, że coś dla pani znajdzie.
- Żeby to było takie proste.
- Pani wybaczy, ale moja cierpliwość też ma
swoje granice. Nie mam czasu na gierki i sekrety.
Niech pani powie wprost, o co chodzi, i miejmy to
za sobą.
Julia zbladła, rozumiejąc, że zwłoka nic jej nie
da. Już i tak zbyt długo ukrywała prawdę. Tylko jak
mu to powiedzieć? Jakie dobrać słowa? Była na
uczycielką i nigdy nic miała problemów z wysło
wieniem się. Tym razem jednak było inaczej. Jed
nak wzięła się w garść i spojrzała mu prosto w oczy.
- Chodzi o pańską byłą zonę, Caroline - wy¬
rzuciła z siebie. Piękna twarz Riccarda znierucho¬
miała, ale nic odezwał się. Julia wzięła głęboki
oddech i kontynuowała: - Myślałam, że moje na¬
zwisko będzie dla pana znajome, ale pewnie Caro¬
line wolała o tym nie mówić...
Riccardo milczał. Wspomnienie o Caroline po¬
grzebał pod wspomnieniami innych kobiet. Czasem
wracał do niego w jakichś sennych koszmarach,
ale rzadko.
- Nic pan nie odpowie?
- A czego się pani spodziewa?-rzek! z kamien¬
ną twarzą. - Nic mam zamiaru gawędzić o mojej
nieżyjącej żonie. Niech odpoczywa w pokoju.
Miał zamiar wstać i odejść, ale Julia poderwała
się z miejsca i delikatnie dotknęła jego przedra¬
mienia.
- Bardzo pana proszę... - powiedziała cicho.
- Jeszcze nie skończyłam.
Riccardo pozostał na miejscu, ale nagły przy¬
pływ bolesnych wspomnień sprawił, że zamówił
sobie kolejnego drinka, a dla niej kieliszek wina.
- A dlaczego spodziewała się pani, że roz¬
poznam pani nazwisko? - zapytał bezbarwnym
głosem.
- Bo... - zawahała się. - Bo mój brat nazywał się
Martin Nash. Był mężczyzną, który... który...
- Proszę się nic krepować, panno Nash - odparł
Riccardo z rosnącą irytacją. - Był mężczyzną, który
zajął moje miejsce, chciała pani powiedzieć. A cze¬
mu zawdzięczam tę niespodziewaną podróż w prze¬
szłość? Z tego, co sobie przypominam, po naszym
rozstaniu ona została bardzo bogatą rozwódką. Ona
i jej kochanek. Czyżby pominęli panią w testa¬
mencie?
Był dokładnie taki, jakim go opisywała Caroline.
A nawet gorzej. Kiedy jej szwagierka postanowiła
zerwać z nim wszelkie kontakty, było go jej żal.
W swoim czasie nawet próbowała ją od tego od¬
wieść. Nigdy nic potrafiła się z tą decyzją pogodzić.
Gdyby wtedy poznała jego prawdziwą naturę, pew¬
nie nie miałaby tych wątpliwości.
- Kochałam mojego brata, panic Fabbrini. A Ca¬
roline też była mi bardzo bliska - podkreśliła z wy¬
muszonym spokojem.
Riccardo z trudem opanował wzbierającą w nim
złość. Jego oczy rzucały błyskawice.
- Cóż, proszę przyjąć moje kondolencje - szy¬
dził.
- Nie jest pan szczery.
- Nic. I na pewno rozumie pani dlaczego. Nie
dziwi mnie, że moja żona wzbudziła pani sympatię.
Taka była piękna i dobra dla wszystkich. A jednak
miała romansik za moimi plecami!
Podniesiony, oskarżający ton głosu Riccarda
wzbudził zainteresowanie ludzi przy sąsiednich sto¬
likach.
- To nie tak - zaprotestowała Julia.
- A czy to ma teraz jakieś znaczenie? - skwito¬
wał. - To się wydarzyło piec lat temu. W moim
życiu wiele się zmieniło od tego czasu, wiec może
niech pani przejdzie od razu do rzeczy i zakończmy
tę rozmowę. Zaznaczam jednak, że jeśli żywiłem
jakiekolwiek uczucia do mojej nieodżałowanej eks-
malżonki, wyparowały w dniu, kiedy oznajmiła, że
spotyka się z innym. A pani uczucia, panno Nash,
mnie nie interesują.
- Nic oczekuję pańskiego współczucia.
- Nic? To po co mi pani zawraca głowę?
- Żeby powiedzieć panu, że...-przerwała, jakby
waga słów, które miały za chwilę paść, odebrała jej
głos. Zdjęła okulary i drżącymi rękami zaczęła
czyścić szkła.
Bez okularów wydala mu się zagubiona i bez¬
bronna. Ale Riccardo nie miał zamiaru ulegać ckli¬
wym sentymentom. Była siostrą jego rywala. Kto
wic. może przysłuchiwała się niestworzonym his¬
toriom, jakie tamtych dwoje o nim opowiadało.
Rozważał właśnie, czy zamówić sobie kolejnego
drinka dla poprawienia humoru, kiedy wyczuł na
sobie wzrok Julii. O nie, nie będzie jej niczego
ułatwiał.
- To prawda, że Caroline i mój brat spotykali się
przez cztery miesiące, zanim wasz związek defini¬
tywnie się rozpadł - powiedziała Julia i, dodając
sobie odwagi, upiła duży łyk wina. - Spotykali się,
ale nie sypiali ze sobą.
Riccardo zaniósł się szyderczym śmiechem.
- A to dobre! I pani w to uwierzyła?
- Tak - odparła zirytowana jego reakcją.
- Cóż, może jestem cyniczny, panno Nash, ale
jakoś trudno jest mi sobie wyobrazić, źe dorośli
ludzie, mężczyzna i kobieta, przez cztery miesią¬
ce tylko trzymają się za rączki i gruchają do
siebie. Moja była żona była niezwykle urodziwa
i pociągająca. Śmiem wątpić, żeby pani brat
utrzymał ręce przy sobie, nawet gdyby bardzo
tego chciał.
- Nigdy ze sobą nie spali - powtórzyła Julia
z uporem.
Tak twierdziła Caroline, a Julia wierzyła każ¬
demu jej słowu. Zwierzyła się jej, źe odczuwa lęk
przed Riccardem. Podczas ich krótkiego narzeczeń-
stwa mogło się to wydawać nawet ekscytujące, ale
potem coraz trudniej było jej znieść te jego ciągłe
wybuchy złości. Im bardziej chciał dominować, tym
bardziej zamykała się w sobie. Jak kwiat ścięty
mrozem. Jej defensywna postawa powodowała es¬
kalację jego agresji.
Wtedy pojawił się Martin. Był wprawdzie prze¬
ciętnej urody, ale jego ujmujący uśmiech, nieśmia¬
łość i empatia były jak balsam dla jej poranionej
duszy. Ale nic poza tym. Myśl o zdradzie była jej
wstrętna. Za to dużo ze sobą rozmawiali. Zwłasz¬
cza w te długie, puste wieczory, kiedy zostawała
zupełnie sama. W tym czasie Riccardo bawił się
w najlepsze w swoim apartamencie w centrum
Londynu.
- Kto wie, może ma pani rację - zauważył
z ironicznym uśmiechem. - Jeśli chodzi o namięt¬
ność. Caroline miała z tym pewien problem. A więc
przyszła pani pogodzić się z wrogiem i oczyścić
z zarzutów świętej pamięci braciszka? Misja speł¬
niona. Kurtyna, oklaski!
- N i e ! - żachnęła się Julia. - Przyszłam poinfor¬
mować pana. panie Fabbrini, że ma pan dziecko.
Córeczkę o imieniu Nicola.
Zapanowało nieznośne milczenie. Po chwili Ric¬
cardo wybuchnął głośnym śmiechem.
- Twierdzi pani, że jestem tatusiem? - Roz¬
bawienie stopniowo ustępowało oburzeniu. - Od
początku wiedziałem, że chodzi o pieniądze. Za¬
stanawiało mnie jedynie, na jakiej podstawie może
SIĘ ich pani domagać. Chylę czoło przed pomys¬
łowością. Przeoczyła pani jednakże drobny szcze¬
gół. Musiałbym być ostatnim naiwnym, żeby w to
uwierzyć. Nie, panno Nash. - Na twarzy Riccarda
malował się niesmak. - Nie będę utrzymywał dziec
ka pani brata.
- Caroline zaszła w ciążę na dwa tygodnie
przed waszym rozstaniem - powiedziała Julia.
- Czy pan w to uwierzy czy nie, lt pańska sprawa.
Nie chcę od pana żadnych pieniędzy. Uznałam za
swój obowiązek poinformować pana o istnieniu
córki. Najwidoczniej jednak ta wiedza nie jest panu
potrzebna.
Julia podniosła się z krzesła i sięgnęła po torebkę.
- Pani się dokądś wybiera? - zapytał z niedo¬
wierzaniem.
Nic mieściło mu się w głowie, że zwabiwszy
go tutaj i narobiwszy zamieszania, mogłaby tak
po prostu odejść. Zbyt dużo pytań kłębiło mu się
w głowic.
- No cóż, przynajmniej próbowałam - rzekła
Julia i z dumnie uniesioną głową ruszyła do wyjś¬
cia.
- Wracaj! - zawołał za nią Riccardo.
Wszyscy skierowali wzrok w jego stronę. Wszys¬
cy oprócz Julii. Przyśpieszyła kroku, a kiedy znalaz¬
ła się na zewnątrz, zaczęła biec. Nie było to łatwe.
Padał ulewny deszcz, a wiatr chłostał ją po twarzy.
Musiała bardzo uważać na mokrych chodnikach,
żeby się nic poślizgnąć i nie upaść. Żałowała, żc nie
ma na nogach kaloszy. W taką pogodę byłyby bar¬
dziej odpowiednie.
Nagle poczuła ostre szarpnięcie za ramię i zoba¬
czyła przed sobą wściekłą twarz Riccarda.
- Pojawiasz się znikąd, opowiadasz bajki o mo¬
jej byłej żonie i jakimś dziecku, a potem idziesz
sobie jakby nigdy nic?!
- Powiedziałam prawdę, a teraz niech mnie pan
puści. To boli!
- I dobrze - odparł.
- Jeśli mnie pan zaraz nie puści, to zacznę krzy¬
czeć. Chyba nie chce pan wylądować w areszcie za
napaść na kobietę.
- Nie - odparł z większym opanowaniem i.
trzymając kurczowo rękaw jej płaszcza, pociągnął
ją za sobą.
- Dokąd mnie pan ciągnie? Czasy kamienia łu¬
panego mamy dawno za sobą. Teraz prawo chroni
kobiety przed takimi brutalami.
- Chroni też przed oszustkami, które wymyślają
bujdy, żeby szantażować takich jak ja.
Julia poddała się, wiedząc, że nie ma szans w tej
nierównej walce. Zatrzymali się przed czarnym
jaguarem zaparkowanym dyskretnie przy bocznej
uliczce.
Przez cały ten czas Riccardo szukał odpowiedzi
na jedno pytanie - kiedy po raz ostatni uprawia! seks
z Caroline. Przypomniał mu się schyłkowy okres ich
małżeństwa. Wróci! wtedy późno po jakiejś zakra¬
pianej kolacji. Przyniósł żonie bukiet kwiatów, żeby
ją udobruchać, Ich związek przeżywał kryzys, a ona
bardzo się od niego oddaliła. Niby wszystko było jak
trzeba, a jednak znowu nic tak. Zbudzona ze snu
w środku nocy nie robiła mu wyrzutów. Przyjęła
kwiaty i nawet ułożyła je w wazonie. Potem z równą
uprzejmością pozwoliła mu na zbliżenie.
- To wszystko kłamstwo - powiedział, zagłu¬
szając niespokojne myśli - i zaraz sobie o tym
porozmawiamy.
- N i e wsiądę do tego samochodu.
- Zrobisz, co każę.
Jego arogancja na chwilę odebrała Julii głos.
- Jak pan śmie tak do mnie mówić!
- Wsiadaj! Nic dokończyliśmy naszej rozmowy.
- Odmawiam.
- A to czemu? - zapytał ironicznym tonem,
otwierając przed nią szeroko drzwi samochodu.
- M o ż e myślisz, że polecę na twój kobiecy wdzięk?
Bez obaw. Mówiłem przecież, że takie szare wróbel¬
ki nie są w moim guście.
N i c widząc innego wyjścia, Julia wsiadła do
jaguara ze złośliwą satysfakcją, że być może jej
przemoczone ubranie zostawi plamy na kremowej
skórzanej tapicerce.
- A teraz, panno Nash - odezwał się Riccardo,
sadowiąc się za kierownicą - zawiozę panią do
domu. Oczekuję, że po drodze pani mi się ze wszyst¬
kiego ładnie wytłumaczy. Dopiero wtedy uznam
naszą rozmowę za zakończoną.
Julia siedziała w milczeniu, czując, że jej serce
wali jak miotem. W otoczeniu ludzi i kawiarnianego
gwaru czuła się pewniej. Sam na sam z Riccardem.
w samochodzie, zdała sobie sprawę z jego prze¬
wagi. I z czegoś jeszcze - był niezwykle seksow¬
nym mężczyzną.
- No to dokąd mam jechać? - zapytał, a ona
niepewnym głosem podała mu adres. - Chyba się
pani mnie nie obawia, panno Nash. - Przekręcił
kluczyk w stacyjce i wyjechał na drogę w kierunku
Hampstead.
- To nie obawa, panie Kabbrini - skłamała - ale
zaskoczenie. Pana arogancją i butą. Pierwszy raz
mam do czynienia z kimś takim.
- Pani mi pochlebia.
- Też coś! - prychnęła i, odsuwając się na moż¬
liwie najbezpieczniejszą odległość, przylgnęła nie¬
mal całym ciałem do drzwi.
Z profilu Fabbrini wygląda! równic interesująco.
Musiała przyznać Caroline rację. Obok takiego fa¬
ceta trudno przejść obojętnie.
- W takim razie może mi pani powie, kiedy pani
wpadła na pomysł, żeby mnie oszukać? - zapytał
z przesadną uprzejmością.
- Powiedziałam prawdę.
- A to niby moje dziecko ile sobie liczy lat?
Cztery czy pięć?
- Pięć. Na imię ma N i c o l a .
- I pomyśleć, że moja ukochana eksmalżonka
nic pisnęła mi o tym ani słowa. Zadziwiające, nie
sądzi pani? Zwłaszcza że chlubiła się swoimi wyso¬
kimi standardami moralnymi.
- Sądziła, że tak będzie lepiej.
Riccardo poczuł pulsowanie w skroniach. Myśl
o tym, że mógł zostać oszukany w taki sposób.
doprowadzała go do szewskiej pasji. N o , ale to
przecież bujda!
Rzucił spojrzenie na Julię. Jak mógł chociaż
przez chwilę wierzyć, że mówiła prawdę? Z drugiej
Strony oszuści mają to do siebie, że potrafią się
nieźle kamuflować.
ROZDZIAŁ DRUGI
Pozostała część drogi upłynęła w niezręcznym
milczeniu. Byłoby to nic do zniesienia, gdyby nie
szum uderzającego o szyby deszczu. Julia nie mogła
się doczekać końca tej podróży. Kiedy w końcu czarny
jaguar zajechał pod trzypiętrowy wiktoriański dom
z czerwonej cegły, otworzyła drzwi i wyskoczyła pra¬
wie w biegu, zdawkowo dziękując za podwiezienie.
Kuląc się przed deszczem, pobiegła do fronto¬
wych drzwi, nerwowo przeszukując torebkę. Kiedy
wreszcie znalazła klucz, Riccardo wyrósł jak spod
ziemi i wyjął jej go z rąk.
- Chciałbym wiedzieć, co chciała pani osiągnąć
tą naciąganą historyjką - powiedział, przekręcając
klucz w zamku i puszczając ją przodem.
— Powiedziałam już wszystko. — W głosie Julii
słychać było zmęczenie i rezygnację.
— Niemożliwe! Caroline nigdy nie ukrywałaby
czegoś takiego przede mną. Bez względu na jej
uczucia wobec mnie.
- OK. Mam się przyznać, że zmyśliłam całą tę
W tej samej chwili pożałowała swoich słów.
Jego zaciśnięte wargi i gniewne spojrzenie nie wró¬
żyły nic dobrego. Caroline jednak miała rację. Po¬
winna była zaufać jej osądowi. C z y cokolwiek
lub ktokolwiek jest w stanic zmienić szorstką naturę
Riccarda Fabbriniego?
- N i c jestem zadowolony, panno Nash - rzekł,
chwytając ją za ramię i pochylając się nad nią tak, że
tylko centymetry dzieliły ich twarze.
W tej pozycji trudno jej było oddychać, ale
pomimo wzburzenia i strachu patrzyła mu prosto
w oczy. Riccardo musiał wyczuć, że w tej grze to
ona może okazać się silniejsza.
- Przejdźmy do kuchni - powiedziała w końcu,
strącając z siebie jego rękę i torując sobie drogę.
- Opowiem wszystko od początku, ale proszę nie
zarzucać mi kłamstwa i wysłuchać, co mam do
powiedzenia.
Idąc przodem, czuła za sobąjego silną, drapieżną
postać. Dreszcz przeszedł jej po plecach. Zupełnie
jakby miała za sobą panterę czającą się do skoku.
Poprosiła go, żeby usiadł, i zamknęła cicho drzwi.
Martin i Carolinr mieszkali w tym domu. Cieka¬
we, czy Riccardo rozpozna jakieś przedmioty. Ra¬
czej wątpliwe. Caroline pozbyła się większości rze¬
czy zaraz po rozwodzie, odsyłając mu cenne obrazy
i wyprzedając resztę, której nic chciał przyjąć z po¬
wrotem. Kazał się jej wynosić - z kochankiem i ze
wszystkim! Caroline zatrzymała jedynie drobne pa-
miątki, ozdoby, jeden czy dwa niewielkie obrazki,
które dostała od rodziców.
- Napije się pan kawy? - zaproponowała Julia.
- To nie jest pani d o m . prawda? N a l e ż a ł do
nich? - zapytał Riccardo, wodząc wzrokiem po
sprzętach.
- Tak. mieszkali tutaj.
Przechadzając się po pokoju, zdjął kurtkę i rzucił
na stół. Zatrzymał się dłużej przy wiszącej na ścia
nie korkowej tablicy, pokrytej dziecięcymi rysun
kami.
- To rysunki pańskiej córki - o d e z w a ł a się Julia,
nie patrząc na niego. We wrześniu zaczęła chodzić
do szkoły i...
- A pani ciągle swoje? - Riccardo odwrócił się
od tablicy i wbił w nią kpiące spojrzenie.
Julia nic odpowiedziała. Wzięła głęboki oddech
i wolno wypuściła powietrze, a następnie otworzyła
jedną z szuflad, wyjęła zdjęcie brata i drżącą ręką
podała jc Riccardowi. Oboje, ona i jej brat. mieli
kiedyś jasne włosy, ale podczas gdy jej włosy z cza-
eem ściemniały. Martin nawet po trzydziestce b y ł
blondynem z niebieskimi, śmiejącymi się oczami.
- Tak wyglądał mój brat.
Riccardo spojrzał na zdjęcie, z premedytacją
zgniótł je w dłoni i rzucił na stół.
- Wygląd pani brata m n i e nic interesuje - od¬
powiedział opanowanym głosem. - N i e byłem go
ciekaw wtedy, więc teraz tym bardziej nie jestem.
- N i c pokazałam panu tego zdjęcia w celu za
spokojenia pańskiej c i e k a w o ś c i - p o w i e d z i a ł a Julia,
stawiając przed nim filiżankę z kawą. Nic wiedzia
ła, jaką pije, ale założyła, że czamą, mocną i bez
cukru. N i e pomyliła się. - Chciałam tylko zwrócić
pańską uwagę na to, że Martin miał jasne włosy.
Prawie tak jasne jak Caroline.
- I co z tego?
- Proszę, niech pan ze mną pójdzie. Tylko ci¬
chutko.
N i e dając mu czasu na dalsze pytania, Julia
zaprowadziła go po schodach na górę, gdzie za¬
trzymała się u drzwi sypialni Tak jak przypusz¬
czała, jej matka, która spała teraz w pokoju gościn¬
nym, zostawiła włączoną lampkę przy łóżku dziec¬
ka. Nicola bala się ciemności. Dziecięca wyobraź¬
nia ożywiała potwory czające się w szafkach i pod
ł ó ż k i e m .
Nicola była podobna do ojca. Miała długie, nie-
podcinane dotąd, czarne włosy i oliwkową karnację,
charakterystyczną dla włoskiej, śródziemnomors¬
kiej urody. Oczy, teraz zamknięte, też były ciemne,
podobnie jak oczy Riccarda.
- Jak pan chce, może pan zlecić badanie D N A ,
ale wystarczy spojrzeć. Podobieństwo jest uderza¬
jące.
Przyglądając się dziewczynce, Riccardo milczał
jak zaklęty, a potem nagle odwrócił się na pięcie
i szybko wyszedł z pokoju. Zupełnie nic wiedział.
co myśleć. Konsternacja błyskawicznie przerodziła
się w bezsilną złość.
Pięć lat! Pięć lat utrzymywano go w niewiedzy
0 istnieniu jego własnego dziecka! Bo tego, że
Nicola jest jego córką, był pewny na sto procent. Nic
miał wątpliwości. Jego była żona i jej nowy mąż
wychowywali j e g o dziecko, spędzali razem czas.
patrzyli, jak się rozwija, jak rośnie. Jego samego nie
było przy tym. Odebrano mu ten czas. pozbawiono
radości.
Im nic mógł już nic zrobić. Całą swoją nienawiść
skupił teraz na Julii, której kroki słyszał za sobą na
schodach. Ona była przecież częścią tego spisku.
W tym. że odkryła przed nim prawdę, też musi mieć
jakiś interes. Ale zapłaci mu za to! Miał ochotę
rozwalić to przytulne gniazdko, w którym nic on, ale
jakiś obcy facet zajmował się j e g o córeczką.
Kiedy zaniepokojona Julia weszła do kuchni,
przywitał ją zachmurzonym obliczem.
- Niech pani nawet nic próbuje jej usprawied¬
liwiać! Miała czelność zabawić się w Pana Boga
1 decydować o życiu moim i mojego dziecka. A pa¬
ni... - zapytał pogardliwym tonem - nie widziała
nic niewłaściwego w tym, że pani brat ukradł mi
dziecko?
- To nic jest w porządku - zaprotestowała Julia,
chociaż wiedziała, że to na nic się nie zda.
Nic pochwalała decyzji Caroline. ale potrafiła ją
zrozumieć. Gdyby Riccardo wiedział o dziecku, na
pewno poruszyłby niebo i ziemię, żeby przejąć nad
nim opiekę. Przy jego pieniądzach i pozycji Caro¬
line byłaby bez szans.
- Jak pani śmie mówić, co jest, a co nic jest
w porządku? - rzeki, waląc pięścią w stół. Filiżanka
ze spodeczkiem podskoczyły i spadły na podłogę,
rozpryskując się na kawałki. Nawet nie zwrócił na
to uwagi.
- Niech pan spojrzy prawdzie w oczy - zaczęła
Julia. - Nic byliście już wtedy małżeństwem. Mógł¬
by pan widywać się z Nicolą w weekendy, ale i tak
nic bylibyście pełną rodziną.
Do Riccarda jednak nic trafiały jej argumenty.
Nic było takich słów, które by go mogły przekonać.
- Teraz, kiedy pan już wic, musimy ustalić parę
spraw - powiedziała, siląc się na spokój. - Na
przykład, kiedy by się pan chciał widywać z córką?
Z uczuciem ulgi usiadła przy stole. Ze zdener¬
wowania nogi zaczęły już odmawiać jej posłuszeń¬
stwa. Przygładziła palcami sięgające do ramion
włosy, zawijając niesforne końce za uszy. Spodzie¬
wała się. że sytuacja będzie trudna, ale nic przewi¬
działa takiego wybuchu z jego strony.
- Typowo pragmatyczne brytyjskie podejście
- zauważył z ironią. - Mam może z uśmiechem
przejść do porządku nad tym, co się stało, i ustalić
zasady odwiedzin?
- Coś w tym rodzaju.
- Wychowałem się w tym systemie, ale nic ma
we mnie nic z flegmatycznego Brytyjczyka — odparł
lodowatym tonem. - Na chłodno mogę prowadzić
interesy, ale jeśli chodzi o moje życic prywatne,
rządzą mną namiętności.
Julia pokręciła głową.
- W tej sytuacji namiętności na pewno nam nic
pomogą-rzekła, ważąc słowa. Miała bowiem świa¬
domość, że stąpa po bardzo cienkim lodzie. - Nicola
pana nic zna. N i e ma pojęcia, kim pan dla niej jest
i będzie przerażona, jeśli nagle wkroczy pan w jej
tycie i wywróci wszystko do góry nogami. Już i tak
jest jej trudno pogodzić się ze stratą... - Chciała
powiedzieć „rodziców", ale w porę ugryzła się
w język. - ...Martina i Caroline. Trzeba z nią po¬
stępować niezwykle delikatnie.
Z jednej strony to, co mówiła, było przekonujące.
Ale z drugiej Riccardo czuł się jak ranne zwierzę.
Nie rozumiała jego bólu, który przeszywał każdą
cząstkę jego ciała. N i c wyobrażała sobie nawet, jak
TO jest. kiedy okazuje się. że cale życic jest poza
naszą kontrolą.
Jeszcze dziś rano był człowiekiem sukcesu. Miał
udane, poukładane życie, z którego mógł czerpać
pełnymi garściami. A teraz siedzi naprzeciw jakiejś
kobiety, która go poucza, jak ma się zachowywać!
- Muszę się napić czegoś mocniejszego niż ta
kiwa - powiedział nagle.
Julia pomyślała, że może jej też to dobrze
zrobi, ale najpierw postanowiła uprzątnąć z podłogi
rozbitą porcelanę. Wrzucała do kosza kawałek po
kawałku, nie przestając obserwować go kątem oka.
Był tak pogrążony w myślach, że prawie nieobecny.
Ciekawe, jakie będzie jego następne posunięcie. Co
powie?
Nagle zerwała się na równe nogi, przygryzając
z bólu wargę. Ostry odłamek szkła wbił jej się
w palec, z którego sączyła się teraz smużka krwi.
Nie znosiła tego widoku. Bała się, że zemdleje.
- Co się stało?
- To przecież widać! Rozcięłam sobie palec.
Riccardo chwycił ją za rękę, przyjrzał się ranie
i zręcznym ruchem usunął szklaną drzazgę. Delikat¬
ność, z jaką to uczynił, zaskoczyła ją.
- Gdzie apteczka?
- Jest w... Zaraz przyniosę...
Nic puścił jednak jej ręki, ale wszedł z nią do
małego kantorka przy kuchni i ze wskazanej przez
nią szafki wyjął tekturowe pudełko. Pełno było
w nim różnych lekarstw, z przewagą tych dla dzieci.
Wciąż trzymał ją za rękę. Biorąc pod uwagę
wzajemną wrogość i konflikt, w jakim tkwili, ta
fizyczna bliskość była niczym parodia intymności.
- T o nazywa pani apteczką? - stwierdził z poli¬
towaniem. - A gdzie są plastry z opatrunkiem?
- Gdzieś tam są - odparła i dodała z ostrzegaw¬
czym błyskiem w oku: - Proszę mnie nie pouczać.
Nie prosiłam o pomoc. Sama potrafię o siebie
zadbać.
W końcu udało jej się znaleźć kilka plastrów
ozdobionych postaciami z „Kubusia Puchatka".
- Nicola bardzo lubi tę bajkę - powiedziała.
- Obmyję palec.
Ale zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch.
Riccardo w ł o ż y ł sobie jej palec do ust i wyssał ranę.
Było to tak niespodziewane, a przy tym intymne, że
zupełnie nic wiedziała, jak zareagować.
- Ślina jest najlepszym środkiem odkażającym
- poinformował i, przyjrzawszy się ranie, delikatnie
opatrzył ją plastrem.
- Julia, co się tutaj dzieje? Przeszkodziłam
w czymś? - usłyszała za sobą głos matki.
- N i c , oczywiście, że nie, mamo - odpowiedzia¬
ła zmieszana.
- Wróciliście z randki? Mówiłaś, zdaje się, że
wybierasz się z przyjaciółmi do pubu. Nie wspomi-
atłaś, że masz chłopaka.
Julia poczuła, że się rumieni. Powinna była po¬
wiedzieć matce prawdę, ale, nic wiedząc, jak po¬
toczą się wypadki, nie chciała jej bez potrzeby
martwić.
- Mamusiu - zaczęła niepewnie, zerkając na
Riccarda - to jest Riccardo Fabbrini. ojciec Nicoli.
Riccardo wyciągnął dłoń na powitanie.
- Ojciec Nicoli... - powtórzyła zaskoczona Jean¬
nette Nash. - Przepraszam... Myślałam...
- Wiem. co myślałaś, mamo - przerwała jej
Julia, przechodząc do kuchni. - N i e uprzedziłam cię
ROZDZIAŁ PIERWSZY Riccardo Fabbrini uważnie rozglądał się po wypełnionej po brzegi kawiarni. N i e mógł sobie darować, że dał się w to wciągnąć. Wypatrywał samotnej kobiety, która nalegała, żeby tu się z nim spotkać. Gdyby dziś rano odebrał jej tele fon, inaczej by to rozegrał. Pani Pierce tymcza sem, zazwyczaj skrupulatna aż do przesady, naj wyraźniej dała się zwieść słodkiemu głosikowi. O cokolwiek chodzi tej kobiecie, niech to będzie warte zachodu. N i e znosił, gdy ktoś marnował jego cenny czas. - C z y m mogę służyć? Niecierpliwe spojrzenie Riccarda zatrzymało się na drobnej blondynce w służbowym fartuszku. Pat¬ rzyła na niego z widocznym zadowoleniem. Podob¬ ne reakcje ze strony kobiet nie byry niczym nowym. Z w y k ł e używał swojego uroku i chwilkę z nimi flirtował, ale tym razem nie był w nastroju. Ktoś wykorzystał jego naturalną ciekawość, żeby się nim pobawić. - Czekam na kogoś - burknął pod nosem.
- Czy może pan podać nazwisko? - Kelnerka sięgnęła po listę rezerwacji. - To la. - Riccardo wskazał nazwisko osoby, na którą czekał. Przy Julii N. widniał znaczek. - Już tu jest, prawda? - zauważył ponuro i je szcze raz rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś, kto pasowałby do portretu, jaki miał w wyob¬ raźni. Pewnie jest atrakcyjną, wysoką blondynką o dłu¬ gich nogach i niezbyt wyrafinowanym rozumku. To był jego ulubiony typ. Ich próżność była dla niego gwarancją braku jakiegokolwiek emocjonalnego zaangażowania. Uwielbiały wieszać się na jego ramieniu, pławiły w luksusach, jakimi zechciał je obdarować, ale znały swoje miejsce. Po tym, co przeszedł, nic miał najmniejszej ochoty na kolejny miłosny zawód. Domyślał się też, o co tej kobiecie może chodzić. o pieniądze! O cóż by innego? - Proszę, zaprowadzę pana - rzekła kelnerka i ruszyła przodem. Podążył za jej zgrabną figurką, przygotowany na wartką, błyskotliwą rozmowę, jaką poprowadzi z nieznajomą. Skoro już się pofatygował, da jej przynajmniej do zrozumienia, że z Riccardcm Fab- brinim nikt jeszcze nie wygrał. Uśmiechną! się triumfalnie na myśl o spodziewanej rozgrywce. Kelnerka zaprowadziła go na tyły sali, gdzie było nieco luźniej i mniej gwarno. Przy stoliku siedziała
szczupła niepozorna szatynka, która na jego widok podniosła się lekko i nieśmiało wyciągnęła rękę na powitanie. - Przynieść panu coś do picia? - zapytała kel nerka, ale Riccardo jakby jej nic słyszał. N i c wierzył własnym oczom. Nieznajoma usiadła. Caly czas bacznie mu się przyglądała. - Pan Fabbrini, prawda? - upewniła się, patrząc na górującą nad sobą postać o oliwkowej karnacji. Z trudem opanowywała swoje zdenerwowanie, żałowała, że tutaj przyszła, ale przecież nie mogła inaczej. To było jasne jak słońce. Jednak z wyrazu jego twarzy mogła już teraz wyczytać, że rozmowa nie będzie ani łatwa, ani przyjemna. - M o ż e pan zechce usiąść? - N i e , nie zechcę. Natomiast żądam, żeby się pani przedstawiła i szybko wyjaśniła powód, dla którego mnie tu pani ściągnęła. Julia poczuła, jak jej ciało oblewa zimny pot. Żeby się uspokoić, wzięła głęboki oddech. W grun cie rzeczy ten groźnie wyglądający człowiek nic nie mógł jej zrobić. Kelnerka po chwili wahania wyco¬ fała się dyskretnie. Rozważałam, czy przyjść do pańskiego biura - powiedziała cicho Julia. - Ale ostatecznie kawiar¬ nia wydała mi się bardziej odpowiednia. Bardzo proszę, żeby pan usiadł, panie Fabbrini. N i e będzie¬ my mogli rozmawiać, dopóki będzie pan tak stał nade mną.
- Tak jest lepiej? - Oparłszy ręce na stolika. Riccardo pochylił się ku jej twarzy tak, że instynk¬ townie cofnęła głowę, zachowując bezpieczną od¬ ległość. Wprawdzie dobrze znała tę twarz, bo widziała zdjęcia i nasłuchała się o jego agresywnym sposobie bycia, ale nie spodziewała się tak gwałtownej reak¬ cji. Pomimo jego buty, była pod wrażeniem zniewa¬ lającego męskiego uroku. - N i e , panie Fabbrini - odparła, siląc się na obojętność. - Pan mnie próbuje zniechęcić, ale to się nie uda. Dobrze, że wybrała ten bar. Byli poza zasięgiem ciekawskich oczu i uszu, ale jednocześnie w miej¬ scu na tyle przestronnym i pełnym łudzi, że ich głosy i śmiech dawały jej poczucie bezpieczeństwa i pewnej intymności. Chociaż próbowała to ukryć, Riccardo nie bez satysfakcji zauważył, że jego seksapil i tym razem nie zawiódł. Sięgnął więc po krzesło i usiadł. - N i e podała pani nazwiska mojej sekretarce. N i e lubię takich tajemnic ani kobiet, które liczą na moją naiwność. A więc do rzeczy. Jak się pani nazywa? - Julia Nash. N i e miała pewności, czy nazwisko coś mu powie, ale widocznie Caroline z niczym się przed nim nie zdradziła, bo nie zareagował. - N i c mi to nie mówi - rzekł Riccardo, jedno¬ cześnie przyzywając wzrokiem kelnerkę.
Nie było to trudne, bo p o m i m o że trzymała się dzielnie nie mogła się oprzeć, żeby nie przyglądać się temu apodyktycznemu przystojniakowi w niena¬ gannie skrojonym szarym garniturze. -Nie przypominam sobie też - ciągnął Riccardo po złożeniu zamówienia na whisky z lodem - żebyś - my się kiedykolwiek wcześniej spotkali. Oparł się wygodnie na krześle, podczas gdy Julia była niezmiennie spięta i skupiona. Riccardo nie spuszczał z niej oczu nawet wtedy, kiedy kelnerka postawiła drinka na stole. Zechcą państwo zamówić coś do jedzenia? N i c będziemy tu długo. R i c a r d o rzucił kelnerce krótkie spojrzenie. Skinęła głową i od daliła się. Skąd pewrość. że się nigdy nie widzieliś¬ my?- Julia próbowała odwlec tot z czym przy¬ szła. - M a ł e wróbelki nie przyciągają zazwyczaj mo¬ jej uwagi - powiedział kąśliwie. - M o g ę pana zapewnić, że małe wróbelki też nie przepadają za napuszonymi drapieżnikami - od¬ parowała Julia, tumiąc emocje. - Skoro już wymieniliśmy uprzejmości, propo¬ nuję, żebyśmy przeszli do meritum. Jaką ma pani do mnie sprawę, panno Nash? - Riccardo oparł łokcie na stole i wychylił resztę drinka. - Uprzedzam, że jeśli chodzi o etat w którejś z moich firm to nie tędy droga.
- Nie szukam pracy, panie Fabbrini. Zauważył wahanie w jej głosie. Nie przestawał obserwować jej spod przymrużonych powiek. Swój sukces w życiu zawdzięczał temu, że był bardzo konkretny. W rozwiązywaniu problemów kierował się rozsądkiem i logiką. Tylko to gwa¬ rantowało, że cel zostanie osiągnięty. Nawet ko¬ biety były przewidywalne jak przypływy i odpły¬ wy oceanu. Niespodziewanie dla niego samego było w tej niepozornej osóbce coś intrygującego. Seksualnie go nie pociągała, chociaż za tymi okularkami kryły się oczy o niespotykanym odcieniu szarości. Ciało też miała niezłe, ale jej głos... Nie dziwił się teraz pani Pierce. ze dała się tak łatwo podejść. Wręcz nie mógł się doczekać jakiegoś kolejnego kłamstewka z tych delikatnych ust. - Jeśli nie pracy, to pieniędzy - skwitował. - Pracuje pani dla organizacji charytatywnej? Wszelkie sprawy związane z dotacjami i sponsorin- giem prowadzi moja sekretarka. Jestem przekona¬ ny, że coś dla pani znajdzie. - Żeby to było takie proste. - Pani wybaczy, ale moja cierpliwość też ma swoje granice. Nie mam czasu na gierki i sekrety. Niech pani powie wprost, o co chodzi, i miejmy to za sobą. Julia zbladła, rozumiejąc, że zwłoka nic jej nie da. Już i tak zbyt długo ukrywała prawdę. Tylko jak
mu to powiedzieć? Jakie dobrać słowa? Była na uczycielką i nigdy nic miała problemów z wysło wieniem się. Tym razem jednak było inaczej. Jed nak wzięła się w garść i spojrzała mu prosto w oczy. - Chodzi o pańską byłą zonę, Caroline - wy¬ rzuciła z siebie. Piękna twarz Riccarda znierucho¬ miała, ale nic odezwał się. Julia wzięła głęboki oddech i kontynuowała: - Myślałam, że moje na¬ zwisko będzie dla pana znajome, ale pewnie Caro¬ line wolała o tym nie mówić... Riccardo milczał. Wspomnienie o Caroline po¬ grzebał pod wspomnieniami innych kobiet. Czasem wracał do niego w jakichś sennych koszmarach, ale rzadko. - Nic pan nie odpowie? - A czego się pani spodziewa?-rzek! z kamien¬ ną twarzą. - Nic mam zamiaru gawędzić o mojej nieżyjącej żonie. Niech odpoczywa w pokoju. Miał zamiar wstać i odejść, ale Julia poderwała się z miejsca i delikatnie dotknęła jego przedra¬ mienia. - Bardzo pana proszę... - powiedziała cicho. - Jeszcze nie skończyłam. Riccardo pozostał na miejscu, ale nagły przy¬ pływ bolesnych wspomnień sprawił, że zamówił sobie kolejnego drinka, a dla niej kieliszek wina. - A dlaczego spodziewała się pani, że roz¬ poznam pani nazwisko? - zapytał bezbarwnym głosem.
- Bo... - zawahała się. - Bo mój brat nazywał się Martin Nash. Był mężczyzną, który... który... - Proszę się nic krepować, panno Nash - odparł Riccardo z rosnącą irytacją. - Był mężczyzną, który zajął moje miejsce, chciała pani powiedzieć. A cze¬ mu zawdzięczam tę niespodziewaną podróż w prze¬ szłość? Z tego, co sobie przypominam, po naszym rozstaniu ona została bardzo bogatą rozwódką. Ona i jej kochanek. Czyżby pominęli panią w testa¬ mencie? Był dokładnie taki, jakim go opisywała Caroline. A nawet gorzej. Kiedy jej szwagierka postanowiła zerwać z nim wszelkie kontakty, było go jej żal. W swoim czasie nawet próbowała ją od tego od¬ wieść. Nigdy nic potrafiła się z tą decyzją pogodzić. Gdyby wtedy poznała jego prawdziwą naturę, pew¬ nie nie miałaby tych wątpliwości. - Kochałam mojego brata, panic Fabbrini. A Ca¬ roline też była mi bardzo bliska - podkreśliła z wy¬ muszonym spokojem. Riccardo z trudem opanował wzbierającą w nim złość. Jego oczy rzucały błyskawice. - Cóż, proszę przyjąć moje kondolencje - szy¬ dził. - Nie jest pan szczery. - Nic. I na pewno rozumie pani dlaczego. Nie dziwi mnie, że moja żona wzbudziła pani sympatię. Taka była piękna i dobra dla wszystkich. A jednak miała romansik za moimi plecami!
Podniesiony, oskarżający ton głosu Riccarda wzbudził zainteresowanie ludzi przy sąsiednich sto¬ likach. - To nie tak - zaprotestowała Julia. - A czy to ma teraz jakieś znaczenie? - skwito¬ wał. - To się wydarzyło piec lat temu. W moim życiu wiele się zmieniło od tego czasu, wiec może niech pani przejdzie od razu do rzeczy i zakończmy tę rozmowę. Zaznaczam jednak, że jeśli żywiłem jakiekolwiek uczucia do mojej nieodżałowanej eks- malżonki, wyparowały w dniu, kiedy oznajmiła, że spotyka się z innym. A pani uczucia, panno Nash, mnie nie interesują. - Nic oczekuję pańskiego współczucia. - Nic? To po co mi pani zawraca głowę? - Żeby powiedzieć panu, że...-przerwała, jakby waga słów, które miały za chwilę paść, odebrała jej głos. Zdjęła okulary i drżącymi rękami zaczęła czyścić szkła. Bez okularów wydala mu się zagubiona i bez¬ bronna. Ale Riccardo nie miał zamiaru ulegać ckli¬ wym sentymentom. Była siostrą jego rywala. Kto wic. może przysłuchiwała się niestworzonym his¬ toriom, jakie tamtych dwoje o nim opowiadało. Rozważał właśnie, czy zamówić sobie kolejnego drinka dla poprawienia humoru, kiedy wyczuł na sobie wzrok Julii. O nie, nie będzie jej niczego ułatwiał. - To prawda, że Caroline i mój brat spotykali się
przez cztery miesiące, zanim wasz związek defini¬ tywnie się rozpadł - powiedziała Julia i, dodając sobie odwagi, upiła duży łyk wina. - Spotykali się, ale nie sypiali ze sobą. Riccardo zaniósł się szyderczym śmiechem. - A to dobre! I pani w to uwierzyła? - Tak - odparła zirytowana jego reakcją. - Cóż, może jestem cyniczny, panno Nash, ale jakoś trudno jest mi sobie wyobrazić, źe dorośli ludzie, mężczyzna i kobieta, przez cztery miesią¬ ce tylko trzymają się za rączki i gruchają do siebie. Moja była żona była niezwykle urodziwa i pociągająca. Śmiem wątpić, żeby pani brat utrzymał ręce przy sobie, nawet gdyby bardzo tego chciał. - Nigdy ze sobą nie spali - powtórzyła Julia z uporem. Tak twierdziła Caroline, a Julia wierzyła każ¬ demu jej słowu. Zwierzyła się jej, źe odczuwa lęk przed Riccardem. Podczas ich krótkiego narzeczeń- stwa mogło się to wydawać nawet ekscytujące, ale potem coraz trudniej było jej znieść te jego ciągłe wybuchy złości. Im bardziej chciał dominować, tym bardziej zamykała się w sobie. Jak kwiat ścięty mrozem. Jej defensywna postawa powodowała es¬ kalację jego agresji. Wtedy pojawił się Martin. Był wprawdzie prze¬ ciętnej urody, ale jego ujmujący uśmiech, nieśmia¬ łość i empatia były jak balsam dla jej poranionej
duszy. Ale nic poza tym. Myśl o zdradzie była jej wstrętna. Za to dużo ze sobą rozmawiali. Zwłasz¬ cza w te długie, puste wieczory, kiedy zostawała zupełnie sama. W tym czasie Riccardo bawił się w najlepsze w swoim apartamencie w centrum Londynu. - Kto wie, może ma pani rację - zauważył z ironicznym uśmiechem. - Jeśli chodzi o namięt¬ ność. Caroline miała z tym pewien problem. A więc przyszła pani pogodzić się z wrogiem i oczyścić z zarzutów świętej pamięci braciszka? Misja speł¬ niona. Kurtyna, oklaski! - N i e ! - żachnęła się Julia. - Przyszłam poinfor¬ mować pana. panie Fabbrini, że ma pan dziecko. Córeczkę o imieniu Nicola. Zapanowało nieznośne milczenie. Po chwili Ric¬ cardo wybuchnął głośnym śmiechem. - Twierdzi pani, że jestem tatusiem? - Roz¬ bawienie stopniowo ustępowało oburzeniu. - Od początku wiedziałem, że chodzi o pieniądze. Za¬ stanawiało mnie jedynie, na jakiej podstawie może SIĘ ich pani domagać. Chylę czoło przed pomys¬ łowością. Przeoczyła pani jednakże drobny szcze¬ gół. Musiałbym być ostatnim naiwnym, żeby w to uwierzyć. Nie, panno Nash. - Na twarzy Riccarda malował się niesmak. - Nie będę utrzymywał dziec ka pani brata. - Caroline zaszła w ciążę na dwa tygodnie przed waszym rozstaniem - powiedziała Julia.
- Czy pan w to uwierzy czy nie, lt pańska sprawa. Nie chcę od pana żadnych pieniędzy. Uznałam za swój obowiązek poinformować pana o istnieniu córki. Najwidoczniej jednak ta wiedza nie jest panu potrzebna. Julia podniosła się z krzesła i sięgnęła po torebkę. - Pani się dokądś wybiera? - zapytał z niedo¬ wierzaniem. Nic mieściło mu się w głowie, że zwabiwszy go tutaj i narobiwszy zamieszania, mogłaby tak po prostu odejść. Zbyt dużo pytań kłębiło mu się w głowic. - No cóż, przynajmniej próbowałam - rzekła Julia i z dumnie uniesioną głową ruszyła do wyjś¬ cia. - Wracaj! - zawołał za nią Riccardo. Wszyscy skierowali wzrok w jego stronę. Wszys¬ cy oprócz Julii. Przyśpieszyła kroku, a kiedy znalaz¬ ła się na zewnątrz, zaczęła biec. Nie było to łatwe. Padał ulewny deszcz, a wiatr chłostał ją po twarzy. Musiała bardzo uważać na mokrych chodnikach, żeby się nic poślizgnąć i nie upaść. Żałowała, żc nie ma na nogach kaloszy. W taką pogodę byłyby bar¬ dziej odpowiednie. Nagle poczuła ostre szarpnięcie za ramię i zoba¬ czyła przed sobą wściekłą twarz Riccarda. - Pojawiasz się znikąd, opowiadasz bajki o mo¬ jej byłej żonie i jakimś dziecku, a potem idziesz sobie jakby nigdy nic?!
- Powiedziałam prawdę, a teraz niech mnie pan puści. To boli! - I dobrze - odparł. - Jeśli mnie pan zaraz nie puści, to zacznę krzy¬ czeć. Chyba nie chce pan wylądować w areszcie za napaść na kobietę. - Nie - odparł z większym opanowaniem i. trzymając kurczowo rękaw jej płaszcza, pociągnął ją za sobą. - Dokąd mnie pan ciągnie? Czasy kamienia łu¬ panego mamy dawno za sobą. Teraz prawo chroni kobiety przed takimi brutalami. - Chroni też przed oszustkami, które wymyślają bujdy, żeby szantażować takich jak ja. Julia poddała się, wiedząc, że nie ma szans w tej nierównej walce. Zatrzymali się przed czarnym jaguarem zaparkowanym dyskretnie przy bocznej uliczce. Przez cały ten czas Riccardo szukał odpowiedzi na jedno pytanie - kiedy po raz ostatni uprawia! seks z Caroline. Przypomniał mu się schyłkowy okres ich małżeństwa. Wróci! wtedy późno po jakiejś zakra¬ pianej kolacji. Przyniósł żonie bukiet kwiatów, żeby ją udobruchać, Ich związek przeżywał kryzys, a ona bardzo się od niego oddaliła. Niby wszystko było jak trzeba, a jednak znowu nic tak. Zbudzona ze snu w środku nocy nie robiła mu wyrzutów. Przyjęła kwiaty i nawet ułożyła je w wazonie. Potem z równą uprzejmością pozwoliła mu na zbliżenie.
- To wszystko kłamstwo - powiedział, zagłu¬ szając niespokojne myśli - i zaraz sobie o tym porozmawiamy. - N i e wsiądę do tego samochodu. - Zrobisz, co każę. Jego arogancja na chwilę odebrała Julii głos. - Jak pan śmie tak do mnie mówić! - Wsiadaj! Nic dokończyliśmy naszej rozmowy. - Odmawiam. - A to czemu? - zapytał ironicznym tonem, otwierając przed nią szeroko drzwi samochodu. - M o ż e myślisz, że polecę na twój kobiecy wdzięk? Bez obaw. Mówiłem przecież, że takie szare wróbel¬ ki nie są w moim guście. N i c widząc innego wyjścia, Julia wsiadła do jaguara ze złośliwą satysfakcją, że być może jej przemoczone ubranie zostawi plamy na kremowej skórzanej tapicerce. - A teraz, panno Nash - odezwał się Riccardo, sadowiąc się za kierownicą - zawiozę panią do domu. Oczekuję, że po drodze pani mi się ze wszyst¬ kiego ładnie wytłumaczy. Dopiero wtedy uznam naszą rozmowę za zakończoną. Julia siedziała w milczeniu, czując, że jej serce wali jak miotem. W otoczeniu ludzi i kawiarnianego gwaru czuła się pewniej. Sam na sam z Riccardem. w samochodzie, zdała sobie sprawę z jego prze¬ wagi. I z czegoś jeszcze - był niezwykle seksow¬ nym mężczyzną.
- No to dokąd mam jechać? - zapytał, a ona niepewnym głosem podała mu adres. - Chyba się pani mnie nie obawia, panno Nash. - Przekręcił kluczyk w stacyjce i wyjechał na drogę w kierunku Hampstead. - To nie obawa, panie Kabbrini - skłamała - ale zaskoczenie. Pana arogancją i butą. Pierwszy raz mam do czynienia z kimś takim. - Pani mi pochlebia. - Też coś! - prychnęła i, odsuwając się na moż¬ liwie najbezpieczniejszą odległość, przylgnęła nie¬ mal całym ciałem do drzwi. Z profilu Fabbrini wygląda! równic interesująco. Musiała przyznać Caroline rację. Obok takiego fa¬ ceta trudno przejść obojętnie. - W takim razie może mi pani powie, kiedy pani wpadła na pomysł, żeby mnie oszukać? - zapytał z przesadną uprzejmością. - Powiedziałam prawdę. - A to niby moje dziecko ile sobie liczy lat? Cztery czy pięć? - Pięć. Na imię ma N i c o l a . - I pomyśleć, że moja ukochana eksmalżonka nic pisnęła mi o tym ani słowa. Zadziwiające, nie sądzi pani? Zwłaszcza że chlubiła się swoimi wyso¬ kimi standardami moralnymi. - Sądziła, że tak będzie lepiej. Riccardo poczuł pulsowanie w skroniach. Myśl o tym, że mógł zostać oszukany w taki sposób.
doprowadzała go do szewskiej pasji. N o , ale to przecież bujda! Rzucił spojrzenie na Julię. Jak mógł chociaż przez chwilę wierzyć, że mówiła prawdę? Z drugiej Strony oszuści mają to do siebie, że potrafią się nieźle kamuflować.
ROZDZIAŁ DRUGI Pozostała część drogi upłynęła w niezręcznym milczeniu. Byłoby to nic do zniesienia, gdyby nie szum uderzającego o szyby deszczu. Julia nie mogła się doczekać końca tej podróży. Kiedy w końcu czarny jaguar zajechał pod trzypiętrowy wiktoriański dom z czerwonej cegły, otworzyła drzwi i wyskoczyła pra¬ wie w biegu, zdawkowo dziękując za podwiezienie. Kuląc się przed deszczem, pobiegła do fronto¬ wych drzwi, nerwowo przeszukując torebkę. Kiedy wreszcie znalazła klucz, Riccardo wyrósł jak spod ziemi i wyjął jej go z rąk. - Chciałbym wiedzieć, co chciała pani osiągnąć tą naciąganą historyjką - powiedział, przekręcając klucz w zamku i puszczając ją przodem. — Powiedziałam już wszystko. — W głosie Julii słychać było zmęczenie i rezygnację. — Niemożliwe! Caroline nigdy nie ukrywałaby czegoś takiego przede mną. Bez względu na jej uczucia wobec mnie. - OK. Mam się przyznać, że zmyśliłam całą tę
W tej samej chwili pożałowała swoich słów. Jego zaciśnięte wargi i gniewne spojrzenie nie wró¬ żyły nic dobrego. Caroline jednak miała rację. Po¬ winna była zaufać jej osądowi. C z y cokolwiek lub ktokolwiek jest w stanic zmienić szorstką naturę Riccarda Fabbriniego? - N i c jestem zadowolony, panno Nash - rzekł, chwytając ją za ramię i pochylając się nad nią tak, że tylko centymetry dzieliły ich twarze. W tej pozycji trudno jej było oddychać, ale pomimo wzburzenia i strachu patrzyła mu prosto w oczy. Riccardo musiał wyczuć, że w tej grze to ona może okazać się silniejsza. - Przejdźmy do kuchni - powiedziała w końcu, strącając z siebie jego rękę i torując sobie drogę. - Opowiem wszystko od początku, ale proszę nie zarzucać mi kłamstwa i wysłuchać, co mam do powiedzenia. Idąc przodem, czuła za sobąjego silną, drapieżną postać. Dreszcz przeszedł jej po plecach. Zupełnie jakby miała za sobą panterę czającą się do skoku. Poprosiła go, żeby usiadł, i zamknęła cicho drzwi. Martin i Carolinr mieszkali w tym domu. Cieka¬ we, czy Riccardo rozpozna jakieś przedmioty. Ra¬ czej wątpliwe. Caroline pozbyła się większości rze¬ czy zaraz po rozwodzie, odsyłając mu cenne obrazy i wyprzedając resztę, której nic chciał przyjąć z po¬ wrotem. Kazał się jej wynosić - z kochankiem i ze wszystkim! Caroline zatrzymała jedynie drobne pa-
miątki, ozdoby, jeden czy dwa niewielkie obrazki, które dostała od rodziców. - Napije się pan kawy? - zaproponowała Julia. - To nie jest pani d o m . prawda? N a l e ż a ł do nich? - zapytał Riccardo, wodząc wzrokiem po sprzętach. - Tak. mieszkali tutaj. Przechadzając się po pokoju, zdjął kurtkę i rzucił na stół. Zatrzymał się dłużej przy wiszącej na ścia nie korkowej tablicy, pokrytej dziecięcymi rysun kami. - To rysunki pańskiej córki - o d e z w a ł a się Julia, nie patrząc na niego. We wrześniu zaczęła chodzić do szkoły i... - A pani ciągle swoje? - Riccardo odwrócił się od tablicy i wbił w nią kpiące spojrzenie. Julia nic odpowiedziała. Wzięła głęboki oddech i wolno wypuściła powietrze, a następnie otworzyła jedną z szuflad, wyjęła zdjęcie brata i drżącą ręką podała jc Riccardowi. Oboje, ona i jej brat. mieli kiedyś jasne włosy, ale podczas gdy jej włosy z cza- eem ściemniały. Martin nawet po trzydziestce b y ł blondynem z niebieskimi, śmiejącymi się oczami. - Tak wyglądał mój brat. Riccardo spojrzał na zdjęcie, z premedytacją zgniótł je w dłoni i rzucił na stół. - Wygląd pani brata m n i e nic interesuje - od¬ powiedział opanowanym głosem. - N i e byłem go ciekaw wtedy, więc teraz tym bardziej nie jestem.
- N i c pokazałam panu tego zdjęcia w celu za spokojenia pańskiej c i e k a w o ś c i - p o w i e d z i a ł a Julia, stawiając przed nim filiżankę z kawą. Nic wiedzia ła, jaką pije, ale założyła, że czamą, mocną i bez cukru. N i e pomyliła się. - Chciałam tylko zwrócić pańską uwagę na to, że Martin miał jasne włosy. Prawie tak jasne jak Caroline. - I co z tego? - Proszę, niech pan ze mną pójdzie. Tylko ci¬ chutko. N i e dając mu czasu na dalsze pytania, Julia zaprowadziła go po schodach na górę, gdzie za¬ trzymała się u drzwi sypialni Tak jak przypusz¬ czała, jej matka, która spała teraz w pokoju gościn¬ nym, zostawiła włączoną lampkę przy łóżku dziec¬ ka. Nicola bala się ciemności. Dziecięca wyobraź¬ nia ożywiała potwory czające się w szafkach i pod ł ó ż k i e m . Nicola była podobna do ojca. Miała długie, nie- podcinane dotąd, czarne włosy i oliwkową karnację, charakterystyczną dla włoskiej, śródziemnomors¬ kiej urody. Oczy, teraz zamknięte, też były ciemne, podobnie jak oczy Riccarda. - Jak pan chce, może pan zlecić badanie D N A , ale wystarczy spojrzeć. Podobieństwo jest uderza¬ jące. Przyglądając się dziewczynce, Riccardo milczał jak zaklęty, a potem nagle odwrócił się na pięcie i szybko wyszedł z pokoju. Zupełnie nic wiedział.
co myśleć. Konsternacja błyskawicznie przerodziła się w bezsilną złość. Pięć lat! Pięć lat utrzymywano go w niewiedzy 0 istnieniu jego własnego dziecka! Bo tego, że Nicola jest jego córką, był pewny na sto procent. Nic miał wątpliwości. Jego była żona i jej nowy mąż wychowywali j e g o dziecko, spędzali razem czas. patrzyli, jak się rozwija, jak rośnie. Jego samego nie było przy tym. Odebrano mu ten czas. pozbawiono radości. Im nic mógł już nic zrobić. Całą swoją nienawiść skupił teraz na Julii, której kroki słyszał za sobą na schodach. Ona była przecież częścią tego spisku. W tym. że odkryła przed nim prawdę, też musi mieć jakiś interes. Ale zapłaci mu za to! Miał ochotę rozwalić to przytulne gniazdko, w którym nic on, ale jakiś obcy facet zajmował się j e g o córeczką. Kiedy zaniepokojona Julia weszła do kuchni, przywitał ją zachmurzonym obliczem. - Niech pani nawet nic próbuje jej usprawied¬ liwiać! Miała czelność zabawić się w Pana Boga 1 decydować o życiu moim i mojego dziecka. A pa¬ ni... - zapytał pogardliwym tonem - nie widziała nic niewłaściwego w tym, że pani brat ukradł mi dziecko? - To nic jest w porządku - zaprotestowała Julia, chociaż wiedziała, że to na nic się nie zda. Nic pochwalała decyzji Caroline. ale potrafiła ją zrozumieć. Gdyby Riccardo wiedział o dziecku, na
pewno poruszyłby niebo i ziemię, żeby przejąć nad nim opiekę. Przy jego pieniądzach i pozycji Caro¬ line byłaby bez szans. - Jak pani śmie mówić, co jest, a co nic jest w porządku? - rzeki, waląc pięścią w stół. Filiżanka ze spodeczkiem podskoczyły i spadły na podłogę, rozpryskując się na kawałki. Nawet nie zwrócił na to uwagi. - Niech pan spojrzy prawdzie w oczy - zaczęła Julia. - Nic byliście już wtedy małżeństwem. Mógł¬ by pan widywać się z Nicolą w weekendy, ale i tak nic bylibyście pełną rodziną. Do Riccarda jednak nic trafiały jej argumenty. Nic było takich słów, które by go mogły przekonać. - Teraz, kiedy pan już wic, musimy ustalić parę spraw - powiedziała, siląc się na spokój. - Na przykład, kiedy by się pan chciał widywać z córką? Z uczuciem ulgi usiadła przy stole. Ze zdener¬ wowania nogi zaczęły już odmawiać jej posłuszeń¬ stwa. Przygładziła palcami sięgające do ramion włosy, zawijając niesforne końce za uszy. Spodzie¬ wała się. że sytuacja będzie trudna, ale nic przewi¬ działa takiego wybuchu z jego strony. - Typowo pragmatyczne brytyjskie podejście - zauważył z ironią. - Mam może z uśmiechem przejść do porządku nad tym, co się stało, i ustalić zasady odwiedzin? - Coś w tym rodzaju. - Wychowałem się w tym systemie, ale nic ma
we mnie nic z flegmatycznego Brytyjczyka — odparł lodowatym tonem. - Na chłodno mogę prowadzić interesy, ale jeśli chodzi o moje życic prywatne, rządzą mną namiętności. Julia pokręciła głową. - W tej sytuacji namiętności na pewno nam nic pomogą-rzekła, ważąc słowa. Miała bowiem świa¬ domość, że stąpa po bardzo cienkim lodzie. - Nicola pana nic zna. N i e ma pojęcia, kim pan dla niej jest i będzie przerażona, jeśli nagle wkroczy pan w jej tycie i wywróci wszystko do góry nogami. Już i tak jest jej trudno pogodzić się ze stratą... - Chciała powiedzieć „rodziców", ale w porę ugryzła się w język. - ...Martina i Caroline. Trzeba z nią po¬ stępować niezwykle delikatnie. Z jednej strony to, co mówiła, było przekonujące. Ale z drugiej Riccardo czuł się jak ranne zwierzę. Nie rozumiała jego bólu, który przeszywał każdą cząstkę jego ciała. N i c wyobrażała sobie nawet, jak TO jest. kiedy okazuje się. że cale życic jest poza naszą kontrolą. Jeszcze dziś rano był człowiekiem sukcesu. Miał udane, poukładane życie, z którego mógł czerpać pełnymi garściami. A teraz siedzi naprzeciw jakiejś kobiety, która go poucza, jak ma się zachowywać! - Muszę się napić czegoś mocniejszego niż ta kiwa - powiedział nagle. Julia pomyślała, że może jej też to dobrze zrobi, ale najpierw postanowiła uprzątnąć z podłogi
rozbitą porcelanę. Wrzucała do kosza kawałek po kawałku, nie przestając obserwować go kątem oka. Był tak pogrążony w myślach, że prawie nieobecny. Ciekawe, jakie będzie jego następne posunięcie. Co powie? Nagle zerwała się na równe nogi, przygryzając z bólu wargę. Ostry odłamek szkła wbił jej się w palec, z którego sączyła się teraz smużka krwi. Nie znosiła tego widoku. Bała się, że zemdleje. - Co się stało? - To przecież widać! Rozcięłam sobie palec. Riccardo chwycił ją za rękę, przyjrzał się ranie i zręcznym ruchem usunął szklaną drzazgę. Delikat¬ ność, z jaką to uczynił, zaskoczyła ją. - Gdzie apteczka? - Jest w... Zaraz przyniosę... Nic puścił jednak jej ręki, ale wszedł z nią do małego kantorka przy kuchni i ze wskazanej przez nią szafki wyjął tekturowe pudełko. Pełno było w nim różnych lekarstw, z przewagą tych dla dzieci. Wciąż trzymał ją za rękę. Biorąc pod uwagę wzajemną wrogość i konflikt, w jakim tkwili, ta fizyczna bliskość była niczym parodia intymności. - T o nazywa pani apteczką? - stwierdził z poli¬ towaniem. - A gdzie są plastry z opatrunkiem? - Gdzieś tam są - odparła i dodała z ostrzegaw¬ czym błyskiem w oku: - Proszę mnie nie pouczać. Nie prosiłam o pomoc. Sama potrafię o siebie zadbać.
W końcu udało jej się znaleźć kilka plastrów ozdobionych postaciami z „Kubusia Puchatka". - Nicola bardzo lubi tę bajkę - powiedziała. - Obmyję palec. Ale zanim zdążyła wykonać jakikolwiek ruch. Riccardo w ł o ż y ł sobie jej palec do ust i wyssał ranę. Było to tak niespodziewane, a przy tym intymne, że zupełnie nic wiedziała, jak zareagować. - Ślina jest najlepszym środkiem odkażającym - poinformował i, przyjrzawszy się ranie, delikatnie opatrzył ją plastrem. - Julia, co się tutaj dzieje? Przeszkodziłam w czymś? - usłyszała za sobą głos matki. - N i c , oczywiście, że nie, mamo - odpowiedzia¬ ła zmieszana. - Wróciliście z randki? Mówiłaś, zdaje się, że wybierasz się z przyjaciółmi do pubu. Nie wspomi- atłaś, że masz chłopaka. Julia poczuła, że się rumieni. Powinna była po¬ wiedzieć matce prawdę, ale, nic wiedząc, jak po¬ toczą się wypadki, nie chciała jej bez potrzeby martwić. - Mamusiu - zaczęła niepewnie, zerkając na Riccarda - to jest Riccardo Fabbrini. ojciec Nicoli. Riccardo wyciągnął dłoń na powitanie. - Ojciec Nicoli... - powtórzyła zaskoczona Jean¬ nette Nash. - Przepraszam... Myślałam... - Wiem. co myślałaś, mamo - przerwała jej Julia, przechodząc do kuchni. - N i e uprzedziłam cię