ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Okręty pod Reichstagiem

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :371.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Okręty pod Reichstagiem.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 34 stron)

Andrzej Kuczera Jan Wiesław Żminko OKRĘTY POD REICHSTAGIEM Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989 Okładkę projektował: Marek Soroka Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska

BURZA NADCIĄGA Z ZACHODU Wkrótce po kapitulacji Francji, w czerwcu 1940 roku, Dnieprzańska Flotylla Wojenna — jedna z kilku istniejących w Kraju Rad w latach międzywojennych — zmieniła miejsce postoju. Z Kijowa przebazowano ją na Polesie, do Pińska, gdzie przyjęła nazwę Flotylli Pińskiej. Znalazła się zatem na byłym obszarze operacyjnym polskiej Flotylli Rzecznej Marynarki Wojennej, na terenach Zachodniej Białorusi przyłączonej we wrześniu 1939 roku do Związku Radzieckiego. Zmiana miejsca postoju przyniosła również częściowe przeobrażenia składu Flotylli Pińskiej: dołączyły do niej zatopione na płyciznach poleskich rzek i rozlewisk polskie okręty bojowe i pomocnicze, które wydobyto w okresie od 28 września do 8 października 1939 roku. Po niezbędnym remoncie i przezbrojeniu przywrócono im pełną sprawność techniczną, obsadzono nowymi załogami i przystąpiły do służby pod banderą radzieckiej Marynarki Wojennej. Wydobyte monitory — odpowiedniki morskich pancerników — uzyskały nowe nazwy. „Warszawa” poczęła działać jako „Winnica”, „Toruń” jako „Witebsk”, „Pińsk” jako „Żytomir”, Horodyszcze” jako „Smoleńsk” i „Kraków” jako „Bobrujsk”. Statek szpitalny „Generał Sosnkowski” przemianowany został na „Kaminin”, a statek minowo—gazowy „Mątwa” na stawiacz min „Pina”. Nie wiadomo, niestety, pod jakimi nowymi nazwami występowały kutry i uzbrojone statki, które też zmieniły banderę. Flotylla Pińska stała się więc silnym związkiem taktyczno-operacyjnym. Jej trzon uderzeniowy tworzył zespół 8 monitorów, uzbrojonych w 122 mm działa wieżowe i automatyczne armaty mniejszych kalibrów. Załogi tych jednostek składały się z 2-3 oficerów oraz przeciętnie 40 podoficerów i marynarzy. Monitory miały wspierać ogniem artyleryjskim własne wojska lądowe, walczące na wybrzeżach arterii wodnych. Flotylla posiadała również 8 kanonierek, przebudowanych z rzecznych parostatków, 9 dozorowców, 16 kutrów opancerzonych z armatami małokalibrowymi i bronią maszynową, jeden stawiacz min, 14 kutrów trałowych oraz 20 ślizgowców i półślizgowców. Oprócz tych okrętów w skład Flotylli wchodziły jednostki lądowe: zmotoryzowany dywizjon artylerii przeciwlotniczej, kompania piechoty morskiej, pododdziały obserwacji i łączności oraz pododdział budowlany. Dowódcą Flotylli był wówczas kontradmirał Rogaczew, jego sztabem kierował kapitan 2 rangi (komandor porucznik) Brachtman. Przebazowanie na Polesie w niewielkim tylko stopniu wpłynęło na zmianę od lat ustalonego programu szkolenia załóg pływających, większą uwagę zwrócono jedynie na nawigację w warunkach niezwykle rozgałęzionej sieci dróg wodnych, która sprzyjała żegludze śródlądowej. Dzięki niej okręty mogły łatwo przemieszczać się nawet do miejsc odległych od bazy w Pińsku, czego dowiodły liczne ćwiczenia i późniejsze działania wojenne. Od wiosny 1941 roku coraz częściej zaczęły docierać do dowództwa Flotylli wiadomości o przygotowaniach Niemców do wojny ze Związkiem Radzieckim. Mnożyły się incydenty graniczne, sygnalizowano o szybko postępującej koncentracji wojsk nad Sanem i Bugiem, wywiadowcze samoloty Luftwaffe naruszały przestrzeń powietrzną ZSRR. W parze z tym szły zalecenia, aby zachować spokój bez dawania Niemcom jakiegokolwiek pretekstu do agresji, ale bieg wydarzeń wskazywał, że prędzej czy później hitlerowski napastnik ruszy. Część jednostek Flotylli brała właśnie udział w ćwiczeniach na Kanale Dnieprzańsko-Bużańskim (dawnym Kanale Królewskim), gdy nagle nadszedł rozkaz powrotu do Pińska. W trzy dni później, po północy 21 czerwca 1941 roku, w sztabie zebrali się, alarmowo wezwani przez gońców, dowódcy okrętów i jednostek lądowych. — Sytuacja jest napięta — poinformował oficerów dowódca Flotylli. — Uderzenie niemieckie może nastąpić w każdej chwili. Czy jesteśmy gotowi odeprzeć ich natarcie? Referujcie kolejno, słucham. Odpowiedź na zadane pytanie była już zwykłą formalnością. Od kilku dni całą Flotyllę postawiono w stan gotowości bojowej, zwięzłe meldunki dowódców okrętów nic nowego w istocie nie wniosły. — Zrobiliśmy zatem wszystko, co do nas należało — stwierdził kontradmirał Rogaczew. — Zadanie znacie. Czy szef sztabu chciałby coś jeszcze przypomnieć? On też niewiele miał do powiedzenia. O czym tu zresztą mówić w takim gronie, skoro tyle już razy dokładnie przećwiczyli różne warianty działań z rozpisaniem zadań na każdą jednostkę z osobna. Dowódcy okrętów mieli w pamięci harmonogram przewidzianych do wykonania czynności w wypadku ogłoszenia alarmu bojowego, nie mogli sobie tylko wyobrazić, jak to wszystko się potoczy w warunkach rzeczywistego zagrożenia, już nie ćwiczeń, lecz wojny. Niejeden w tej chwili nawet żywił jeszcze nadzieję, że konflikt nie nastąpi. Złudna to była nadzieja, ale taka iskierka tliła się w sercach wszystkich ludzi, którzy znajdowali się w podobnym położeniu, dobrze pojmując, jakim kataklizmem będzie wojna. — Przystępujemy do działań — powiedział dowódca Flotylli, kończąc krótką odprawę. — Każdy z was

natychmiast ruszy na wyznaczone rozkazem bojowym stanowiska. Okręty zajmą pozycje w pełnej gotowości do otwarcia ognia. Wspierać będziemy własne wojska lądowe w określonych rejonach, dobrze wam znanych z dotychczasowych ćwiczeń. Jestem przekonany, że wszyscy marynarze i żołnierze naszej Flotylli z honorem spełnią swój obowiązek w godzinie wielkiej próby. Życzę wam pomyślności. Uścisnął każdemu dłoń, poważnie spoglądając w oczy. Oficerowie szybkim krokiem udali się na okręty i do pododdziałów. W nocnej ciszy rozległ się głuchy pomruk silników, jego echo niosło się daleko po spokojnej wodzie. Jeden po drugim okręty ruszały w mrok. Trzy kutry opancerzone szły Piną na zachód *. Głównym zadaniem tych niewielkich i zwrotnych okrętów z załogą liczącą siedmiu ludzi był zwiad bojowy, mogły również ogniem karabinów maszynowych zwalczać cele powietrzne na małej wysokości oraz — w razie potrzeby — służyć do wysadzania desantów, co w działaniach na rzekach zdarzało się znacznie częściej niż w operacjach morskich. Jednostki w szyku torowym oddalały się od bazy. Z Piny weszły na Kanał Dnieprzańsko-Bużański, niegdyś znany szlak spławu drewna do Morza Bałtyckiego, liczący 92,8 km długości. Znajdowały się na nim liczne śluzy, wyrównujące poziom wody między Piną a Muchawcem. Kutry miały rozkaz obrony śluz w pobliżu Kobrynia. Gdyby zostały one zbombardowane, inne jednostki, sunące z tyłu, osiadłyby na mieliźnie bez możliwości odwrotu. Okręty rozstawiły się wzdłuż wybrzeża, skrywając się przed oczami lotników pod baldachimami drzew. Ten dzień i noc minęły spokojnie, choć w napiętym oczekiwaniu. 22 czerwca o świcie załogi poderwane zostały artyleryjską kanonadą, niosącą się od zachodu. Informacja o rozpoczęciu wojny, przekazana również drogą radiową, stanowiła tylko potwierdzenie najgorszych przeczuć marynarzy. Nawet nie trzeba było ich budzić. Spali nerwowo w pełnym umundurowaniu. Na kutrze dowódcy grupy wachtowy sygnalista, wytrzeszczając oczy, krzyknął: — Strzelają! Bez ogłaszania alarmu marynarze w milczeniu obsadzili stanowiska. Było już jasno, gdy jeden z obserwatorów zameldował podniesionym głosem: — Samoloty! Głowy zwróciły się w tamtą stronę. W kierunku Kanału, na niewielkiej wysokości, sunęły trzy nieprzyjacielskie bombowce. Po raz pierwszy marynarze ujrzeli wroga... Jeden z samolotów położył się na skrzydło i runął wprost na kuter dowódcy grupy. — Ognia! Perełki pocisków natychmiast poszybowały w powietrze. Samolot zmienił kurs i — bez szkód, wraz z dwoma pozostałymi — wycofał się na zachód, nie zrzucając śmiercionośnego ładunku. Nie zdążyli jeszcze ochłonąć po tym pierwszym wojennym starciu, kiedy samoloty powróciły. Znów szły nad Kanał. Teraz ogień zaporowy z kutrów był o wiele bardziej precyzyjny i nie pozwolił nieprzyjacielowi dotrzeć do śluzy, ale żaden z bombowców nie został trafiony. — Nie udało się — wysapał ze złością któryś z artylerzystów. — Ja bym tego łobuza... — Zadanie przecież wykonane — uspokoił go dowódca. — Śluzy są nie naruszone. Tego dnia w pobliskim Kobryniu toczyły się zażarte walki. Niemcy weszli do miasta, opuszczanego jednocześnie w pośpiechu przez ludność cywilną. Przerażeni ludzie porzucali swe domostwa i dobytek, pragnąc ocalić to, co najcenniejsze: życie. Widzieli już pierwsze ofiary wojny, niektórzy utracili swych bliskich i przyjaciół. Zdawali sobie sprawę z tego, że choć obrońcy miasta walczą z ogromnym poświęceniem i determinacją, nie są w stanie postrzymać lawiny ognia, czołgów i żołnierzy w głębokich hełmach. Raz po raz spoglądając z przestrachem na niebo, sunęli wzdłuż rzeki uciekinierzy. Niektórzy prosili marynarzy o pomoc, ale ci, choć do głębi przejęci widokiem zmęczonych, obładowanych tobołami ludzi, byli bezradni. Kutry pomocy udzielić nie mogły, opuszczenie stanowiska bojowego w ogóle nie wchodziło w rachubę. W oczach odchodzących malowała się rozpacz. Właśnie w okolicy zrobiło się pusto — nie było ludzi, zniknęli już za zakrętem rzeki — kiedy marynarze ujrzeli czołg. * Opowieści o działaniach radzieckiej Flotylli Pińskiej i Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej w okresie Wielkiej Wojny Narodowej 1941—1945 zawarte zostały w książce J. Strechnina Korabli idut w Bierlin. Opierając się na niej autorzy niniejszej publikacji opracowali wiele wątków fabularnych (przyp. aut.).

Samotny kolos wypełzł z lasu i zatrzymał się na jego skraju. Zagrzechotały gąsienice i wóz, wysłany prawdopodobnie w celach zwiadowczych, ruszył w kierunku rzeki. — Tylko nie spudłuj — szepnął dowódca kutra. Zdawało mu się, że głośniej wypowiedziane słowo zwróci uwagę czujnego przeciwnika. Marynarze wstrzymali oddechy i wtulili głowy w ramiona. Pojazd, miażdżąc drzewa i krzewy, sunął wprost ku nim. Oto wróg, z którym mieli zmierzyć się oko w oko. — Jazda! — rzucił dowódca i otwartą dłonią uderzył artylerzystę po ramieniu. Seria rozdarła powietrze. Czołg stanął, a jego wieża poczęła obracać się w stronę okrętu. — Jeszcze! I kiedy zdawało się, że lufa niemieckiej maszyny plunie ogniem, wgniatając ich wszystkich w pokład, spod wieży buchnął ciemny kłąb dymu. Z trzaskiem otworzył się właz, a z wnętrza czołgu poczęli wyskakiwać ubrani w czarne mundury żołnierze. Biegli zygzakami w stronę lasu, ale kilka dobrze wymierzonych serii skończyło ich krótką kampanię na wschodzie... W ciszy, jaka teraz zapadła, marynarze słyszeli przyspieszone oddechy i łomot swych serc. — Sygnał z bazy! — zameldował radiotelegrafista. — I co? — dowódca kutra starał się, aby w jego głosie nie dało się wyczuć ani emocji wywołanych walką, ani radości z pierwszego zwycięstwa. — Polecają wszystkim okrętom natychmiast wracać do Pińska. — Wracać? A cóż to... — zaczął miczman (starszy bosman), ale ugryzł się w język. Nie przywykł komentować rozkazów, tym bardziej przy marynarzach. Domyślił się jednak, że nakazanie odwrotu jednostkom Flotylli jest spowodowane cofaniem się wojsk lądowych. Marsz nieprzyjaciela musiał zatem przebiegać błyskawicznie. Ruszyli więc z powrotem. Była to słuszna decyzja: Niemcy, dotarłszy nad Kanał Królewski, otworzyli wszystkie śluzy. Okręty jednak zdążyły opuścić zagrożony rejon i 24 czerwca znalazły się w Pińsku. Tutaj otrzymały nowe zadanie: miały wspierać działania wojsk lądowych w walkach obronnych na zachód od miasta. Pewnego wieczoru, kiedy dwa kutry wracały z rozpoznawczego dozoru do Pińska, na jego przedpolu, tuż u brzegów Piny, pojawiły się wojska niemieckie. Miasto wyglądało inaczej niż zwykle: z powodu nalotów i bombardowań zostało zaciemnione. Gdy w okresie pokojowym o tej wieczornej porze jednostki wchodziły do portu, zawsze radośnie mrugały światła w oknach. Teraz ulice były puste i ponure, domy wyglądały na opuszczone — w wielu przypadkach tak było w istocie — a ponad cichym zwykle miastem przetaczały się głuche odgłosy kanonad. Jednostki cięły spokojną powierzchnię wody, odrzucając na boki szerokie odkosy. Załogi musiały uzupełnić paliwo i amunicję, które były już na wyczerpaniu. Od tego zależały ich dalsze działania. — Miasto się pali — rzekł ponuro sternik, choć wszyscy widzieli snujący się na tle domów ciężki, czarny dym. — To od strony portu — stwierdził dowódca. — Czyżby magazyny? W porcie płonęła cysterna z paliwem. Obok stało więcej podobnych zbiorników, które w wypadku eksplozji tego pierwszego również wyleciałyby w powietrze. Trzeba jednak było ryzykować. Dowódca grupy zdecydował się pobrać paliwo. Innej możliwości nie było. — Podchodzimy. Tam — wskazał dłonią — jest chyba wolne miejsce. Kuter zgrabnie doszedł do pomostu. — Wy trzej ze mną do magazynu — krzyknął miczman. — Może uda się coś uratować?! Pobiegli w stronę budynku. Wewnątrz na półkach stały rzędy zielonych skrzyń z amunicją. — Bierzcie te — powiedział dowódca. — I wołajcie innych. Niech pomogą... Sam chwycił ciężką drewnianą skrzynię i sapiąc z wysiłku zarzucił ją sobie na kark. — Szybciej! Zabierajcie również granaty! Blask dalekiego ognia skakał po ścianach. W tym czasie drugi kuter podpłynął do cystern i zatankował paliwo. Potem nastąpiła zmiana. Czym prędzej jednostki rzuciły cumy i odskoczyły na środek basenu. Skierowały się ku wyjściu z portu, kiedy nastąpił potężny wybuch: to eksplodowała cysterna; rzucając na słup dymu żółtopomarańczową plamę ognia. Po chwili drugi i trzeci wybuch targnął powietrzem. Tak, tym razem mieli niebywałe szczęście... Przeskoczyli na drugą stronę basenu. Czekał tam na nich pracownik portu. — Gdzie są inni? — spytał dowódca. — Na wodzie. Każdy dostał jakieś zadanie. Polecono mi, abym wam przekazał, żebyście zorganizowali patrole. Robi się gorąco... Noc przykrywała miasto, w którym trwały już walki o poszczególne ulice i domy. Dochodził stamtąd

jazgot broni maszynowej. Marynarze zeskoczyli na nabrzeże, formując się w niewielkie grupy patrolowe. Zabrali zdobyte niedawno granaty. — Macie zachować czujność i ostrożność — rzekł dowódca grupy kutrów, choć w tej sytuacji jego słowa były właściwie zbędne. — Nieprzyjaciel dochodzi do miasta. Słyszycie sami, co się dzieje. Miejmy nadzieję, że czołgów tu jeszcze nie ma. Ruszyli, posuwając się pod ścianami niewielkich parterowych domków. Trzymali broń gotową do strzału. — Uwaga... — szepnął artylerzysta, który wystawił głowę za róg budynku. Patrol zatrzymał się. Marynarze stali, opierając się plecami o ścianę. — Melduj, co widzisz. — To chyba nasi — z wahaniem w głosie rzekł artylerzysta. — Zatrzymujemy. Stać! — krzyknął dowódca. Żołnierze z oddziału granicznego zdążali w kierunku kościoła. — Na wieży jest faszysta — zdyszanym głosem krzyknął jeden z nich. — Chodźcie, razem będzie nam łatwiej... Pobiegli rzędem, pochyleni i spięci. Nad ich głowami zaterkotał karabin maszynowy, ale ukryty wysoko strzelec nie mógł widzieć grupy zbliżających się żołnierzy. Prowadził ogień gdzieś przed siebie. I stamtąd, z oddali, padały przytłumione odpowiedzi. Podeszli pod mur kościoła. Drzwi, zamknięte od wewnątrz, nie ustępowały pod naporem silnych ramion. Wiązka granatów utorowała im drogę. Dwaj żołnierze wdarli się do wnętrza. Po omacku szukali wejścia na górę. Marynarze stanęli wśród drzew. Widzieli już, gdzie ukrył się nieprzyjacielski strzelec. Serie umilkły na chwilę. — Walimy po balkoniku. Tylko celnie... Motorzysta z kutra wymierzył i pociągnął za spust. Ciało Niemca wykonało salto i uderzyło głucho o ziemię... W pewnej chwili do patrolu podbiegł goniec. Należało natychmiast wracać na kuter. Zdobyty karabin maszynowy zabrali marynarze ze sobą. Nie dane im było odpocząć. Okręty otrzymały drogą radiową sygnał, aby bezzwłocznie udać się do Łunińca, gdzie zarządzono koncentrację wszystkich jednostek. Gdy opuszczały miasto, kierując się na wschód, żołnierze wysadzili most, aby przeszkodzić wrogowi w opanowaniu Pińska. Opuszczali port, nie odzywając się do siebie. Czuli, że nieprędko tu wrócą. Nie należało jednak o tym głośno mówić... NA PRYPECI I HORYNIU Być może wyobrażamy sobie bojowe jednostki rzeczne jako niewielkie, szybkie kutry, które nie są w stanie wyrządzić zakutemu w pancerz wrogowi większej szkody. Myślimy też, że okręt taki staje się łatwym celem, bo — podobnie jak pociąg — poruszać się może wyłącznie ustalonym torem: szlakiem wodnym. To prawda, że już podczas I wojny światowej flotylle rzeczne stawały się anachronizmem, lecz wykonywały jeszcze ważne zadania. Cóż: rzeki nadal stanowiły trudne do pokonania przeszkody, lecz przy ówczesnym rozwoju techniki wojennej jednostki flotylli nie mogły decydująco wpłynąć na rozwój wydarzeń. Marynarze z Flotylli Pińskiej nie mieli czasu, by szczegółowo analizować problemy natury operacyjno- -taktycznej. Czuli się po prostu potrzebni tam, dokąd ich kierowano. W dzień i w nocy, padając ze zmęczenia, wykonywali setki zadań, wspierając własne wojska, a raczej ich skrzydła, działające wzdłuż brzegów poleskich rzek. Okręty mogły także walczyć samodzielnie, uderzając na wroga niejako na własną rękę. Marynarze czuli się silni, dysponując bronią, która mogła nieprzyjacielowi wyrządzić wiele szkód. Walczyli z uporem i determinacją, nie tracąc nadziei, że bieg historii musi się wreszcie odwrócić. Na razie jednak wojska radzieckie w krwawych bojach wycofywały się w kierunku linii Dniepru... Wszystkie okręty Flotylli działały na Prypeci, nie pozwalając nieprzyjacielowi przeprawiać się przez rzekę. Dysponowały przecież znaczną siłą ognia, a ich dowódcy doskonale znali teren, jednostki były w stanie skrycie zbliżyć się do nieprzyjaciela, wysadzić na brzeg zwiadowców, co do metra można też było

określić położenie celów artyleryjskich... Późnym wieczorem 12 lipca monitor „Bobrujsk”, dowodzony przez starszego lejtnanta (porucznika) Siemienowa, opuścił wody Prypeci, by wpłynąć na jej prawobrzeżny dopływ — Horyń. Otrzymał trudne i niebezpieczne zadanie. Oto zwiad doniósł, że Niemcy przemieszczają znaczne siły w stronę Dawidgródka, niewielkiego portu nad Horyniem. Należało niepostrzeżenie przedostać się na tyły wroga, aby w dogodnym momencie dokonać w jego zgrupowaniu jak największych zniszczeń. „Bobrujsk”, pokonując prąd, z wolna posuwał się w górę rzeki, trzymając się lewego jej brzegu. Była to potężnie uzbrojona jednostka, dysponująca wieżami ciężkiej — jak na owe warunki — artylerii. Niejeden okręt przeznaczony do działań morskich ustępował jej pod względem siły ognia i liczebności załogi. Poza tym monitor miał niewielkie zanurzenie, pozwalające na sprawne poruszanie się po wodach rzek usianych licznymi mieliznami. Nie musiał też spełniać takich warunków stateczności, jakie są wymagane na morzu. Pływająca forteca z obsadzonymi stanowiskami zbliżała się do Dawidgródka. Noc była cicha i spokojna, wydawało się więc marynarzom, że szum silników roznosi się po wodzie, uprzedzając wroga o bliskości monitora. Niemcy jednak zbyt byli pochłonięci własnymi ruchami, aby zwracać uwagę na rzekę. A poza tym być może dotychczasowe zwycięstwa stępiły nieco ich czujność... Marynarze bezszelestnie poruszali się po pokładzie. Nauczyli się już stąpać jak koty, cicho i ostrożnie. Kiedyś, gdy biegli obsadzać stanowiska, nie zwracali uwagi na stukot buciorów po pokładzie. Ba! — taki łomot dla osoby kontrolującej był dowodem sprawności załogi. Lufy dział skierowane zostały na prawą burtę, załadowano je i przygotowano do natychmiastowego otwarcia ognia. Manewrowano w taki sposób, aby zająć pozycję pod osłoną krzewów i drzew, ukryć się jak zwierzę, czyhające na zdobycz. Chociaż uzbrojenie monitora było nieporównywalnie słabsze niż uzbrojenie zgromadzonych w pobliżu lądowych oddziałów nieprzyjaciela i jego możliwości manewrowe ograniczone, w akcji tej okręt był stroną atakującą. O świcie Siemienow wysłał w teren kilku zwiadowców. Mieli oni dokładnie ustalić położenie sił nieprzyjaciela, oznaczyć dozory artyleryjskie, zebrać informacje o liczbie i rodzajach sprzętu technicznego. Jeśli już atakować silniejszego, to tylko z zaskoczenia, szybko i możliwie najboleśniej. Monitor stał ukryty tak, że z lądu trudno byłoby go dostrzec. Wachtowi, którzy przycupnęli na brzegu w gęstych krzewach, bacznie lustrowali przedpole. Gdy zapadł zmierzch, zaczęli wracać zwiadowcy. — Przygotowują się do natarcia — zameldował jeden z nich. — Rozmieścili artylerię i stanowiska strzeleckie. Zwiadowcy nanieśli na mapę dokładne pozycje zaobserwowanych oddziałów nieprzyjaciela. Oficer artylerii obliczył odległości i ustalił dokładne kierunki na cele. Przekazał dane do poszczególnych wież. Sprawdził jeszcze raz. Porozumiał się ze swoimi podoficerami, a później zarządził zbiórkę obsady działu artyleryjskiego. — To ma być takie tempo, jak byście mieli po cztery pary rąk — powiedział. — Niemcy nie spodziewają się naszych pigułek. Siedzą na stanowiskach, czekając na sygnał do porannego ataku. Walić będziemy przede wszystkim w park samochodowy i baterie artyleryjskie. Są pytania? Monitor odcumował i wyszedł na szersze wody. — Melduję gotowość okrętu do walki — rzekł zastępca dowódcy do Siemienowa. — Stanowiska obsadzone. Oficerowie popatrzyli sobie w oczy. Obaj dobrze wiedzieli, że ostrzał artyleryjski to jedna, a wydostanie się z tego kotła, który powstanie po kilku minutach, to druga, o wiele trudniejsza sprawa. — Otworzyć ogień —— rozkazał Siemienow oficerowi artylerii. — Jak na ćwiczeniach. Spokojnie! — dorzucił. Jeszcze tylko przez chwilę panowała pełna napięcia cisza. Okręt posuwał się z minimalną prędkością, utrzymując stały kurs, niezbędny do prawidłowego wykonania zadania. Słychać było nieomal oddechy marynarzy. I nagle wystrzały rozdarły wieczorną ciszę. Lufy pluły ogniem, wyrzucając śmiercionośne pociski. Dowódca jeszcze czekał na pozycji. Trzydzieści sekund... czterdzieści... minuta... minuta piętnaście... Przez ten czas nieprzyjaciel mógł już otrząsnąć się z zaskoczenia. Siemienow przekazał wreszcie sygnał do maszyny: — Cała naprzód! Kadłub drgnął i szybciej ruszył z prądem rzeki.

— Przerwać ogień — zabrzmiał następny rozkaz dowódcy. — Przygotować się do strzelania na wprost! Za nimi, w odległości kilkudziesięciu metrów, rozrywały się pociski. Gejzery wody poszybowały nad rzekę, by spaść dalej niby niespodziewany deszcz. Monitor „Bobrujsk” odpłynął w ciemność, ginąc wrogowi z oczu. Mogłoby się wydawać, że nigdy go tu nie było, gdyby nie znaczne straty, jakie jego artyleria zadała Niemcom. Okręt zniszczył tej nocy około pięćdziesięciu ciężarówek z ładunkami wojskowymi, zabijając i raniąc nie mniej niż dwustu żołnierzy wroga. Była to znakomita pomoc dla działającej na lądzie radzieckiej 75 dywizji, z którą współdziałali marynarze. Flotylla podzielona została na trzy oddziały: prypecki, berezyński i dnieprzański. Na te właśnie rzeki udały się wyznaczone rozkazem bojowym jednostki, aby wspomagać w walce i osłaniać przeprawy wojsk radzieckich. Na Dnieprze znalazły się monitory: „Lewaczew”, „Żemczużin” i „Rostowcew”, kanonierki: „Wiernyj”, „Pieriedowoj”, „Smoleńsk” i „Dymitrow”, dozorowiec „Woroszyłow” oraz kilka kutrów opancerzonych. Od lipca na zachodnim przedpolu Kijowa i na wschód od miasta toczyły się już ciężkie walki obronne. Trzy okręty oddziału dnieprzańskiego — monitor „Żemczużin” oraz kanonierki „Wiernyj” i „Pieriedowoj”, skierowano w rejon Krzemieńczuka z zadaniem obrony przepraw radzieckich przez rzekę. Okręty szły wzdłuż brzegu, wyciskając z maszyn jak największe obroty. Cenna była każda sekunda. Jednostki mijały okoliczne wsie, rozłożone niedaleko wielkiej wody. Zbliżały się właśnie do Tarasowki, oświetlonej jasnym porannym słońcem. Stanowiska na pokładach były obsadzone — w każdej chwili mógł pojawić się wróg, który w wielu miejscach dochodził już do Dniepru. Nagle zabrzmiała kanonada. Wokół jednostek uniosły się wysokie gejzery wody. Niemcy strzelali z baterii brzegowych i dział czołgowych. Jakby czekali specjalnie na taką okazję... Okręty poczęły kluczyć. Utrudniały w ten sposób artylerii wroga wstrzelanie się. Przemówiły także działa monitora, ale niedługo potem „Żemczużin” zadrżał od eksplozji. Lewy silnik został uszkodzony, a obsługa raniona. Okręt jednak strzelał dalej: wyrzucił z siebie kilka potężnych salw, kiedy następne trafienie zatrzymało drugi motor. Z maszynowni dochodziły krzyki rannych. Teraz wszystko zależało od sternika. Szło o to, by posuwać się z prądem rzeki i nie dać się znieść na mieliznę. Gdyby okręt utknął na łasze, stałby się nieruchomym, łatwym celem. W tym samym czasie na kanonierce „Pieriedowoj” pocisk uszkodził przewód parowy. Mechanicy uszczelniali przebicie. Bez szwanku wyszedł „Wiernyj”. Jego dowódca, starszy lejtnant Tieriechin, manewrował po mistrzowsku, prowadząc ogień do zauważonych celów. Pragnął w ten sposób osłaniać zdany na prąd rzeki monitor. Tieriechin podał komendę: — Ster lewo na burt! Okręt wykonał zwrot i ruszył w stronę „Żemczużina”, który wciąż jeszcze strzelał, choć sam stawał się łupem coraz łatwiejszym... — Przygotować hol! — krzyknął Tieriechin w stronę rufy. Lina zbuchtowana była na pokładzie. Błyskawicznie zamocowano ją do polerów rufowych. Dowódca monitora spostrzegł ten manewr i wysłał na dziób dwóch marynarzy. „Wiernyj” szedł od rufy „Żemczużina”, odcinając szerokie odkosy. Gdy zrównał się z nim, zwolnił, a rzutka ciśnięta z całej siły pomknęła łukiem na dziób uszkodzonego okrętu. Mocowanie trwało sekundy i po chwili obydwie jednostki, złączone liną, ruszyły w dół rzeki, oddalając się od zagrożonego rejonu. Nieprzyjacielskie pociski padały coraz rzadziej, bowiem zarośla i zakole utrudniały celowanie. Po kilkudziesięciu minutach trzy okręty mogły bezpiecznie zatrzymać się przy brzegu. Dowódca zespołu, a jednocześnie kanonierki „Pieriedowoj”, kapitan lejtnant (kapitan) Pawłow, wysłał do bazy meldunek o potyczce z niemieckimi oddziałami, a następnie zarządził odprawę na pokładzie. — Do Krzemieńczuka musimy się dostać — powiedział. — To nieodwołalna decyzja. „Żemczużin” jest w stanie minimalną prędkością posuwać się po wodzie, ja go będę ubezpieczał. „Wiernyj” natomiast uda się przodem. Gdyby ktoś z nas napotkał przeważające siły nieprzyjaciela, polecam walczyć do ostatniego pocisku, a jeżeli będzie to konieczne, okręty zatopić. Nie mogą się one dostać w ręce wroga... Tieriechin polecił uruchomić silniki. Kanonierka ruszyła w dalszy rejs. Dowódca wciąż stał na pomoście, obserwując brzegi. Niekiedy przykładał lornetkę do oczu. — Bateria! — krzyknął nagle sygnalista, wskazując ramieniem na prawą burtę. Niemal w tym samym momencie Tieriechin zauważył kolumnę zmechanizowaną przeciwnika.

— Uwaga! — zdążył jeszcze krzyknąć do artylerzystów, nim rozpoczął się ostrzał. Sternik natychmiast począł kluczyć, starając się jak najrzadziej pokazywać wrogowi pełną burtę, kiedy to płaszczyzna trafienia jest największa. Miał szczęście „Wiernyj” — przez cztery godziny przedzierał się przez wrzącą u jego burt wodę, nie ponosząc strat. Oszczędzano amunicję, której na okręcie było coraz mniej, i nie tylko na okręcie. Wyczerpywały się zapasy... Kolejny pocisk zerwał banderę wojenną, która spadła do wody. Natychmiast ją wyciągnięto i zawieszono z powrotem: przed wrogiem nie opuszcza się sztandarów. Podczas walk kanonierka uszkodziła około piętnastu czołgów i pojazdów niemieckich, dochodząc wieczorem do miejscowości Czerkasy. Marynarzom potrzebny był odpoczynek. Śmiertelnie zmęczeni poukładali się do snu, aby następnego dnia rano, wraz z monitorem „Lewaczew”, wspomagać wojska radzieckie, przeprawiające się przez rzekę. ROZKAZ — ZATRZYMAĆ WROGA! Berezyński oddział okrętów rzecznych... Było już dobrze po północy, kiedy dowódca monitora „Smoleńsk” starszy lejtnant Piecuch otrzymał pilne wezwanie do dowódcy oddziału kapitana 3 rangi (komandora podporucznika) Bastoma, którego stanowisko znajdowało się w niewielkim domku z zaciemnionymi oknami. Kiedy Piecuch otworzył drzwi, z wnętrza pomieszczenia buchnęła woń palonego tytoniu. Bastom stał pochylony nad stołem i ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w wielobarwną wielką mapę. Dwaj inni oficerowie siedzieli obok, pijąc mocną herbatę z blaszanych kubków. — Jesteś, poruczniku. — Bastom uprzedził meldunek wchodzącego. Spojrzał uważnie na jego zmęczoną twarz o podkrążonych oczach. Piecuch cieszył się uznaniem swoich przełożonych: był odważny i precyzyjny w działaniu, zaś fakt, iż wywodził się z szeregów Floty Bałtyckiej, pozwolił mu zaskarbić sobie zaufanie podwładnych. — Tu są Parycze. — Bastom uderzył palcem w odpowiedni punkt na mapie. — Tutaj zaś Niemcy przerzucają przez Berezynę swoje siły. Ustawili most pontonowy. Nie trzeba ci chyba tłumaczyć szczegółów: obrona przeciwlotnicza, obsadzenie brzegów i tak dalej. Działają bezkarnie, bandyci, ściągają dwie dywizje. Trzeba im przerwać tę zabawę... Piecuch nie odzywał się czekając, aż padną rozkazy skierowane do niego. — Weźmiesz swój okręt i trzy kutry. Jeszcze dziś, o zmierzchu, przedostaniesz się na tyły wroga. O, tu... Jasne? Dowódca „Smoleńska” kiwnął głową. — Tak jest — powiedział. — Doskonale. Cele są nie do pogardzenia: pojazdy, ludzie, uzbrojenie. I, przede wszystkim, ten cholerny most. Walisz, ile masz amunicji, a potem umykasz. Z bazy w Zdudyczach zabierzesz partyzantów. Oni doskonale znają brzeg. Masz pytania? — Zadanie jasne — odparł lejtnant. — Rozumiem, że partyzantów bierzemy przed akcją. — Naturalnie. Przypominam jeszcze — dorzucił Bastom — że nie wolno okrętów oddać w ręce nieprzyjaciela. Podczas takiej akcji bojowej wiele może się zdarzyć. Zbierz ludzi i razem ze swoim komisarzem pogadaj z nimi. Będzie wam gorąco... Cały dzień załogi wyznaczonych jednostek przeglądały sprzęt i uzupełniały amunicję. Ze stanowisk jednak nikt nie schodził — w każdej chwili można się było spodziewać ataku nieprzyjacielskich samolotów, jak to już zdarzało się wielokrotnie. Kiedy zmierzch począł wkradać się między drzewa, okręty stały w gotowości. Na sygnał Piecucha zespół ruszył na rzekę. Monitor sunął w środku szyku, mając przed sobą dwa, za rufą zaś jeden kuter. W całkowitych ciemnościach droga byłaby o wiele bezpieczniejsza. Teraz jednak Niemcy oświetlali teren, strzelając w niebo rakiety, które wolno, jakby niepewnie, opadały ku ziemi i opromieniały ją drgającą, bladą łuną. Popełnili jednak błąd: nie wystawili posterunków na brzegu rzeki. Czyżby czuli się aż tak bezpieczni? Okręty dotarły do rejonu, gdzie rzeka tworzyła niewielkie zakole. Zatrzymały się w pobliżu brzegu, wysadzając wcześniej zabranych, wyposażonych w radiostację partyzantów. Na ląd zeszli również marynarze, których zadaniem miało być korygowanie ognia artyleryjskiego. Punktualnie o dwudziestej trzeciej monitor gotów był do działań. Dowódca czekał na ostatnie meldunki wysłanych na brzeg marynarzy. Trzeba było nanieść na mapę dokładne pozycje najbardziej kuszących celów.

Artyleria 122- i 45-milimetrowa otrzymała wreszcie ścisłe dane do strzelania: kierunki, odległości... Okręty dzieliło od wroga około sześciu kilometrów. Była to odległość umożliwiająca prowadzenie skutecznego ognia. Po kilku minutach monitor, spowity dymami, rozpoczął systematyczny ostrzał niemieckich stanowisk. Na skupiska wroga, na samochody i czołgi, spadały coraz celniejsze pociski. Piecucha najbardziej interesował most pontonowy. Marynarz, obserwujący ten rejon, podawał poprawki i ogień stawał się coraz bardziej precyzyjny. — Dwa w prawo! — krzyczał, przyciskając słuchawki do uszu. Jeszcze jedna eksplozja, i jeszcze jedna. Niemieckie pojazdy zjechały z mostu, który po kilkunastu minutach zachwiał się. Przechyliły się pływaki, runęły wiązania. — W celu, w celu! — krzyczał marynarz na brzegu. — Ogień ciągły! — to była komenda dla artylerii 122 milimetry. Teraz już most rwał się na części, a uwolnione pontony ruszyły z biegiem rzeki. Za rufą monitora odezwały się pierwsze eksplozje. Niemiecka bateria otworzyła chaotyczny, niekierowany ogień: ślepa furia też potrafi być groźna. Rychło jednak artylerzystów wroga uciszyły posłane w ich stronę celne pociski. Była najwyższa już pora, aby wycofać się z tego rejonu. Marynarze wrócili na pokład. Odległość do bazy w Zdudyczach wynosiła cztery kilometry. Niemcy mieli jednak dość czasu, aby podciągnąć artylerię na brzeg rzeki. Okręty przyjęły szyk marszowy. Cztery kilometry to z pozoru niewiele, ale w tych warunkach tylko cudem można było przemknąć obok gotowych do otwarcia ognia stanowisk wroga i pozostać nie zauważonym. Cud się nie zdarzył. W połowie trasy brzeg plunął ogniem. Monitor został trafiony prawie natychmiast. Jeden z pierwszych pocisków uderzył w wieżę głównego kalibru. Odgłos eksplozji zmieszał się z krzykiem ciężko rannych ludzi. Na dziobie błysnął ogień, potem płomień pojawił się na rufie. Sternik jeszcze czuł okręt. Manewrował to w prawo, to w lewo. Próbował uchylić się przed atakiem, umknąć z pajęczynek niemieckich celowników. Eksplozja w siłowni... Starszy motorzysta, z rozerwanym brzuchem, rzucony został na ścianę działową. Ktoś inny wył z bólu. Przygasło światło, lecz agregat ciągle działał. Z całej obsady siłowni przy życiu pozostało dwóch marynarzy. Teraz powinni naprawić silniki, które przestały pracować. Bez napędu „Smoleńsk” był zupełnie bezbronny. Piecuch, ranny, zacisnął dłonie na poręczy pomostu. Tuż za nim stali jego zastępca i komisarz. W pewnej chwili ujrzał błysk i silny podmuch pozbawił go przytomności. Upadł wprost w ramiona komisarza. Obok osunął się na pokład martwy lejtnant (podporucznik) Zawadowski. Komisarz przeniósł rannego dowódcę na dół, ale w tym samym momencie okręt całkowicie stracił manewrowość: zablokował się ster. Eskortujące monitor kutry prowadziły ogień do zlokalizowanych na podstawie błysków stanowisk nieprzyjaciela. Na monitorze trwała zaś gorączkowa praca. Uszkodzenia steru i siłowni dały się usunąć i okręt, odzyskawszy możliwość manewru, począł oddalać się od miejsca bitwy. Na pokładzie unosił osiemnastu zabitych. Kutry tymczasem podchodziły do brzegu, aby zabrać partyzantów i kilku marynarzy, korygujących wcześniej ogień artyleryjski. Okazało się, iż jedna z jednostek znalazła się pod silnym ostrzałem. Manewrując zygzakami, trafiona została w burtę, następnie w pokład, i nagle wbiła się w mieliznę. Dowódca ocenił sytuację jako beznadziejną. — Wszyscy na brzeg! — krzyknął. Marynarze skakali do wody i płynęli na lewy brzeg rzeki. Na pokładzie został dowódca wraz z komisarzem. Obydwaj prowadzili ogień z broni maszynowej, osłaniając odwrót swoich ludzi. Gdy załoga znalazła się już w bezpiecznym miejscu, opuścił kuter komisarz. Dowódca uczynił to jako ostatni; skacząc do wody, wrzucił do wnętrza okrętu wiązkę granatów... Każdy dzień i każda noc przynosiły nowe zadania. Jednostki Flotylli przerzucały ludzi przez rzeki, odpędzały samoloty z czarnymi krzyżami. Bohaterstwo i wytrwałość marynarzy nie mogły jednak zmienić dramatycznego położenia wojsk radzieckich, które wciąż wycofywały się na wschód, aż wreszcie zaczęły przeprawiać się na lewy brzeg Dniepru. Ta wielka rzeka nieraz już w swych dziejach zatrzymywała ruch wojsk. Tym razem miała stać się trudną do przebycia zaporą dla hitlerowskiej nawały.

W tej sytuacji głównym zadaniem jednostek Flotylli Pińskiej, wspierającej działania wojsk lądowych, stała się najpierw ochrona, a wreszcie i likwidacja niektórych mostów w celu opóźnienia działań wojsk niemieckich. W pobliżu wsi Okuniewo saperzy wroga budowali most. Aby go zburzyć, skierowano w ten rejon trzy kanonierki. Dwa dni trwająca bitwa, do której włączyło się również lotnictwo, doprowadziła do zniszczenia obiektu, zaś marsz oddziałów niemieckich został powstrzymany. W dniu 24 sierpnia 1941 roku te same kanonierki otrzymały rozkaz zlikwidowania mostu na Desnie w pobliżu miasteczka Ostar, gdyż tędy wiodła droga do stolicy Ukrainy i lada dzień w tym rejonie mogły pojawić się wojska nieprzyjaciela. Z Kijowa przybył stuosobowy oddział pod dowództwem majora Dobrożyńskiego, wyposażony w broń przeciwpancerną. Składał się z nowo wcielonych żołnierzy, którzy jednak przez dwa miesiące intensywnego szkolenia zdołali osiągnąć dość znaczną wartość bojową. Dobrożyński miał już za sobą wiele lat służby wojskowej. Mundur włożył w 1919 roku, brał udział w obronie władzy radzieckiej przed kontrrewolucją i obcą interwencją. Teraz jego oddział miał powstrzymywać wroga przez dwa dni, zanim nie nadciągną posiłki: jednostki pływające Flotylli Pińskiej i artyleria, którą postanowiono przerzucić z Kijowa. W odległości czterech kilometrów od mostu, po obu jego stronach na lewym brzegu rzeki, ustawił major działa przeciwczołgowe i moździerze. Po przeprowadzeniu rozpoznania żołnierze przygotowali się do walki. Ustępował już nocny mrok, kiedy w oddali dały się słyszeć silniki. Ludzie Dobrożyńskiego, którzy spali czujnie jak zające, natychmiast zajęli wyznaczone wcześniej stanowiska. Oczy mieli zwrócone na drogę, biegnącą po drugiej stronie rzeki. Prowadziła ona z gęstego lasu wprost na most. Najpierw zza drzew wyjechał motocykl z przyczepą i karabinem maszynowym. Za nim sunęły następne. Niemieccy zwiadowcy nie spieszyli się. Pierwszy pojazd przyhamował przed mostem, zwolniły i inne. W tym momencie Dobrożyński dał sygnał do otwarcia ognia. Najpierw zagrzechotały karabiny maszynowe. Motocykliści zdążyli oddać jedną tylko serię, skierowaną w powietrze, długą i przeciągłą. Może naciskał na spust raniony żołnierz lub zacisnął się palec martwego... To były jednak tylko „płotki”. Dobrożyński wiedział, że wkrótce nadciągną siły główne nieprzyjaciela. — Przejdź się po stanowiskach i pochwal naszych żółtodziobów — polecił komisarzowi. — Niech będą dumni z pierwszego zwycięstwa. Było ono co prawda niewielkie, lecz dla nich... Cisza przed burzą trwała kilkanaście minut. W pewnej chwili czyjeś ucho wyłowiło dalekie granie silników. — Tak, to czołgi — potwierdził Dobrożyński. Pojazdy pełzły z niewielką prędkością. Pierwszy przyhamował na moment na skraju lasu, ale już po sekundzie ruszył dalej, prowadząc za sobą dalsze czołgi i transportery z piechotą. Niemcy dostrzegli, że szpica na motocyklach została rozbita. Już wiedzieli, że nie uda im się przekroczyć mostu bez strat. Odezwały się radzieckie armaty przeciwpancerne i moździerze. Wróg, zostawiając zniszczone wozy i zabitych, wycofał się do lasu. Tego dnia oddział odeprzeć musiał cztery silne ataki niemieckie. Wrogowi jednak „ani jedną nogą” nie udało się przekroczyć mostu. Tam gdzie przedtem było pusto, teraz leżeli zabici, stały płonące lub wypalone już pojazdy. Ale i wśród żołnierzy majora wielu poniosło śmierć. Wieczorem, kiedy Niemcy przerwali działania, odbył się krótki żołnierski pogrzeb. Zapadła noc. Oddział znowu zajął stanowiska bojowe. — Szafrańskiego do mnie! — polecił major. Stawił się krępy zwiadowca. — Zabierzesz pięciu ludzi. Pójdziesz na tamtą stronę i spróbujesz ocenić siły Niemców. Wracaj jak najprędzej... — uścisnął dłoń podoficera. — I zdrowy — dorzucił z uśmiechem. Żołnierze szybko przedostali się w głąb nieprzyjacielskiego ugrupowania, ale zostali zauważeni przez warty. Szeregowy Siemaszko otrzymał polecenie osłaniania odwrotu. Skoczył w zarośla i gdy zauważył w ciemnościach sylwetki zbliżających się niemieckich żołnierzy — nacisnął spust. Był sam, tamtych wielu. Prowadził ogień, póki nie zabrakło mu amunicji. Był okrążony. Przygotował więc wiązkę granatów i czekał. Gdy spostrzegł nad sobą kilku ludzi w głębokich hełmach, spowodował eksplozję. Huk targnął powietrzem... Pozostali jednak, choć ranni, dotarli do oddziału, przynosząc informacje o tym, że wróg ściąga nowe siły. Znów nastał świt.

Na drodze do mostu ukazała się duża grupa czołgów. Tym razem Niemcy byli zdecydowani przedostać się za każdą cenę. Jeden wóz stanął w płomieniach, po nim drugi. Inne jednak parły naprzód. Wreszcie na most rzuciła się piechota, osłaniana ogniem artylerii. Dobrożyński wyjął pistolet. — Przygotować się do ataku! Za mną! — krzyknął przeciągle i rzucił się do przodu. Z dziesiątków gardeł wydarł się potężny ryk. Żołnierze, pochyleni, runęli na wroga. Biegli nie zważając na ogień, nie zalegali, by ochronić się przed pociskami. Niemcy wycofali się w kierunku lasu. Oddział znów pochował swoich zabitych... Dopiero następnego dnia żołnierze ujrzeli sunące środkiem rzeki jednostki Flotylli Pińskiej. Niedługo potem przybyła piechota, która wzmocniła ten odcinek. W OBRONIE KIJOWA Był to chyba najtrudniejszy okres walk okrętów Flotylli. Niemcy zacieśniali już obręcz wokół Kijowa, przygotowującego się do rozpaczliwej obrony. Front przesunął się w kierunku wschodnim. Okręty Flotylli walczyły nadal. Kutry opancerzone, wchodzące w skład dywizjonu kapitana-lejtnanta Łysienki — wraz z monitorami i kanonierkami — do ostatnich dni sierpnia stacjonowały na Dnieprze na północ od mostu Pieczyńskiego, skąd miały jeszcze możliwość operatywnego działania. Kiedy wojska lądowe wyparte zostały na wschód, kutry otrzymały rozkaz natychmiastowego przebazowania do Kijowa. Marynarze nie tracili nadziei, że sytuacja zmieni się na lepsze. Zdawali sobie jednak sprawę, choć myśli o ostatecznym dramacie nie dopuszczali do siebie, że ich możliwości stają się coraz bardziej ograniczone. Wszak okręty chodzić mogą tylko niteczkami rzek i okami jezior. Co się stanie, gdy tych wodnych dróg zabraknie? Gdy zostaną odcięte, zablokowane? To pytanie wracało coraz częściej, marynarze jednak wiedzieli, że... Nie uprzedzajmy jednak wypadków. Kiedy dowódca dywizjonu kutrów opancerzonych polecił natychmiastowe odcumowanie, jednostki bez zwłoki weszły w nurt rzeki i pełną mocą ruszyły naprzód. Miały za wszelką cenę przedrzeć się do Kijowa. Zadanie było niebezpieczne, gdyż rozpoznanie stwierdziło po obydwu stronach Dniepru obecność niemieckich baterii. Jednak mimo to, minąwszy zniszczony most, okręty bez przeszkód wyszły z zagrożonego rejonu. Była noc. Gdzieś w oddali buchały w niebo pożary, kładąc się drgającymi łunami na chmurach. Nagle z kabiny radiowej czołowego kutra wychylił się marynarz i krzyknął: — „Lewaczew” w piasku! Jeżeli monitor wzywa pomocy, pomyślał dowódca, to widać wbił się na dobre... — Sternik, kontrkurs w lewo! — polecił krótko. Kuter, a za nim dalsze jednostki, zawrócił. Znów zbliżał się do rejonu, zajętego przez wroga. A przed chwilą był już poza zasięgiem jego dział... Gdy jednak bratni okręt znajduje się w opałach, trzeba go ratować bez względu na wszystko. Marynarze w napięciu wpatrują się w mrok nocy. Jest! Jest „Lewaczew”, tkwiący na łasze. Działa wycelowane w brzegi, gotowe do obrony. Siłownia jednak milczy. Kuter zwolnił, zbliżając się do dziobu rzecznego pancernika. Zmniejszył obroty. — Wywieźcie kotwicę na głębszą wodę — krzyknął dowódca „Lewaczewa”. — Spróbuję wybrać się sam! Marynarze odebrali kotwicę z monitora, położyli ją na rufie kutra i — słysząc luzowanie — przewieźli kilkadziesiąt metrów dalej. Tam rzucili ją w wodę. Gdy zagrzechotał kabestan „Lewaczewa”, okręt ruszył, trąc płaskim dnem o piach. Metr po metrze zbliżał się do kotwicy wczepionej łapami w dno. Kutry zawróciły na poprzedni kurs do Kijowa. Jeszcze raz minęły szczątki mostu i weszły w strefę najbardziej niebezpieczną. — Pełna gotowość! — przypomniał, zupełnie zresztą niepotrzebnie, dowódca czołowego kutra, miczman Bobkow. Już dochodzili do zakola rzeki. Wystarczyło minąć ukryty w mroku zakręt, aby znaleźć się poza strefą bezpośredniego ognia. Oby dotrzeć tam jak najszybciej. Jeszcze kawałek. Kilkaset metrów...

Huk rozdarł powietrze. Na szczęście pocisk eksplodował po drugiej stronie rzeki. Obserwatorzy wytężali wzrok. Błysnęło po raz drugi. Teraz marynarze zlokalizowali stanowiska nieprzyjaciela. — Otworzyć ogień! Zagrzechotała broń maszynowa, jednak po chwili następny pocisk niemieckiej baterii trafił w lewą burtę poniżej linii wodnej. Okręt zadrżał, wypełnił się echem wybuchu, a strumienie wody poczęły wdzierać się do maszynowni. — Do brzegu! — polecił dowódca dywizjonu, który znajdował się na kutrze Bobkowa. — Siadaj na mieliznę. Tam! — Ster w lewo! — rozkazał miczman. Kuter nabierał wody. — Na pokładzie zostaje obsada armat, reszta na dół! Wybierać wodę! — padł kolejny rozkaz. Skryli się w mroku, przerwali ogień, aby nie zdradzać swego położenia. Jak ranny zwierz zapadła jednostka w cieniu bujnych drzew, rosnących wzdłuż rzeki. Niemcy przerwali ostrzał; inne kutry szczęśliwie umknęły spod ognia. Na pokładzie zostali tylko artylerzyści, wewnątrz okrętu zaś pracowali wszyscy, nie wyłączając Bobkowa i Łysienki. Wreszcie uszczelnili przebicie. Odeszli cicho z prądem jak kłoda drzewa, jak skryty pod powierzchnią wody aligator. Dopiero dalej uruchomili silniki. W Kijowie, po trzech dniach remontu, kuter — wraz z innymi jednostkami, nadającymi się jeszcze do walki — mógł rzucić cumy. Niemcy próbowali okrążyć miasto. Dowódca Frontu Południowo-Zachodniego generał Michaił Kirponos z wielką precyzją manewrował swoimi siłami, aby nie znaleźć się wewnątrz pierścienia wroga i jak najdłużej bronić miasta. Kutry otrzymały nowe zadanie. Rubież nad Desną utrzymuje 75 dywizja. Walczy ofiarnie, lecz coraz bardziej spychana jest ku rzece i grozi jej zagłada. Na wczesne godziny poranne Niemcy planują zmasowany atak bombowców. W dywizji amunicja na wyczerpaniu. Odcięte drogi zaopatrzenia w żywność. Zabitych pochowano, lecz wielu jest rannych wymagających natychmiastowej fachowej pomocy. Dywizyjna służba medyczna nie daje już rady; lekarstwa i środki opatrunkowe są tylko wspomnieniem. Na głowy żołnierzy leją się strumienie ognia i stali. Jedyny ratunek — to drugi brzeg rzeki. Jedyna nadzieja — w jednostkach pływających. Wpław Desny pokonać się nie da. Dwa kutry, monitor „Smoleńsk” i dwa okręty patrolowe przemykają ku stanowiskom dywizji. Czas nagli. Skrycie przechodzą w poprzek linii frontu. Szum okrętowych silników jest niczym w porównaniu z hukiem dział, ginie więc w bitewnej wrzawie. Wreszcie jednostki dochodzą do pozycji, na których rozpaczliwie broni się piechota. Ewakuacja trwa do świtu. Okręty starają się przewieźć na drugi brzeg możliwie największą liczbę żołnierzy: ilu wejdzie na pokład, tylu płynie. Szpilki nie ma gdzie wetknąć. Kadłuby zanurzone po pokłady. Do ruf przyczepiono na holach armaty. Czego nie da się już przetransportować, zostaje na tamtym brzegu, w opuszczonych okopach, ziemiankach i transzejach. Byle gratować ludzi i podstawowy sprzęt bojowy. Wszystko to dzieje się pod ogniem nieprzyjaciela, który wykrył przeprawę. O świcie, gdy dywizja zapadła już w lesie, zaś okręty zdążyły odejść z zagrożonego rejonu, rozlega się ryk samolotowych silników. Niemcy pedantycznie okładają bombami i ogniem kaemów pozycje zajmowane jeszcze wczoraj wieczorem przez żołnierzy 75 dywizji. Tym razem cios wroga wymierzony jest w próżnię... Dywizjon kieruje się w stronę Kijowa. Droga do miasta jednak jest już odcięta. Okręty wchodzą w jedną z niewielkich odnóg rzeki i czają się w zaroślach, kryjąc pokłady przed oczyma nieprzyjacielskich lotników. Kapitan-lejtnant Łysienko zbiera załogi na lądzie. Staje przed szykiem i mówi: — Marynarze! Rzeka zablokowana przez wroga. Mamy rozkaz... — zawiesza głos na chwilę. — Mamy rozkaz zatopić okręty, i to na tyle skutecznie, aby Niemcy nie mogli już z nich skorzystać. Zapada milczenie. Zatopić? Okręty są jeszcze sprawne, posiadają zdolności manewrowe i uzbrojenie. Jest jeszcze amunicja, którą można razić wroga. Jednostki są w stanie walczyć nadal, wykonywać zadania, do których

zostały powołane i przystosowane. Czy niczego już nie da się zrobić? — Prawie trzy miesiące broniliście naszej ziemi jak prawdziwi marynarze. Wielu z nas odeszło na wieczną wacłitę. Byliście mężni w walce, bądźcie dzielni i w tej tragicznej dla nas chwili. — W tym niezwykłym momencie Łysienko nie potrafi i nie chce uniknąć górnolotnych sformułowań. — Rozkazuję — milknie na moment, jakby się wahał — rozkazuję przygotować okręty do zniszczenia materiałami wybuchowymi. Na rejach podnieść sygnał: „Ginę, lecz nie poddaję się”. Ten sam sygnał powtórzyć przez radio na częstotliwości dowództwa. Następnie uroczyście opuścić bandery. To wszystko. Wykonywać! Bobkow po raz ostatni obchodzi swoją jednostkę. Niewielka jest, lecz własna. Przypomina sobie dramatyczne walki, stara się zapamiętać każdy szczegół. A pod nim, w brzuchu okrętu, marynarze zakładają ładunki wybuchowe, które zniszczą jednostkę. Czy tak postępuje się z przyjacielem? Miczman przełyka ślinę. Bandery spływają z flagsztoków, aby już nigdy na nie nie powrócić. Marynarze rozwiązują węzły flagowe, bandery zostają zdjęte. Stoją wszyscy z gołymi głowami. Może nie jest to zgodne z regulaminem, lecz przecież każdy z marynarzy żegna swój dom, kogoś bliskiego, i to na zawsze... Po chwili eksplozja targa powietrzem. Okręty powoli znikają pod wodą. Wzburzone fale jeszcze długo uderzają o brzeg. * Załogi pieszo przedarły się do Kijowa, część trasy pokonując jednym z ostatnich pociągów. 18 września 1941 roku wojska radzieckie broniące stolicy Ukrainy otrzymały rozkaz przebicia się i koncentracji w rejonie Boryspola — tam gdzie dziś znajduje się cywilny port lotniczy. W Boryspolu spotkali się marynarze z wielu jednostek pływających, a także z oddziału majora Dobrożyńskiego, który poległ. Przy życiu pozostało 27 jego podwładnych. Odnalazł się również komisarz Flotylli, Kuzniecow. Po serdecznych powitaniach zasypano go wprost pytaniami o obecną sytuację i dalsze plany. Kuzniecow wyjaśnił, że załogi — niewielkimi grupkami — przedzierać się będą przez Charków aż do Stalingradu, gdzie wyznaczono miejsce dalszej koncentracji. Niestety, sam już tam nie dotarł: zginął pod Boryspolem. W Stalingradzie marynarze zameldowali się w miejscu zbiórki; odszukali się w wielkim mieście. Opowiedzieli sobie wówczas o tym, co przeżyli podczas walk na lądzie i wodzie. Dotarła do nich informacja, że kompletuje się załogi na okręty, budowane właśnie przez nadwołżańskie stocznie rzeczne. Przyjęli wiadomość z radością: byli wszak prawdziwymi „moriakami”, choć od morza tak daleko. No i przenieśli tych kilkaset kilometrów bandery ze swych jednostek... Nie wszystkim jednak los sprzyjał, nie wszyscy przedarli się do Stalingradu, w którym wkrótce rozegrać się miała bitwa, zmieniająca losy wojny. Wielu poległo, ci zaś, którzy zostali tam, nad Dnieprem, na okupowanej przez Niemców ziemi, przechodzili do oddziałów partyzanckich. Część marynarzy dostała się do niemieckiej niewoli. Pewnego dnia pierwszej wojennej zimy przez ulice opanowanego przez Niemców Kijowa prowadzono bosych marynarzy. Skrzypiał śnieg, ściskał mróz, lecz ci dumni ludzie maszerowali równym krokiem. W pewnej chwili jeden z nich zaintonował — podchwyconą zaraz przez innych — wspaniałą pieśń o bohaterskim krążowniku „Wariag”. I nikt nie tracił nadziei, że Flotylla jeszcze odżyje. Że nadejdzie czas zemsty i zwycięstwa. * Dnieprzańscy marynarze, mimo że nie mieli już swoich okrętów, postanowili nadal walczyć z bronią w ręku. Zanim jednak ukażemy ich dalsze dramatyczne losy, pragniemy zaprezentować fragment wspomnień ówczesnego ludowego komisarza Marynarki Wojennej, admirała Nikołaja Kuzniecowa *. Nie chcemy go streszczać, gdyż naszym zdaniem zubożyłoby to obraz przedstawionych w nim wydarzeń. Czynimy to z jeszcze jednego powodu. Jakiego — wyjaśnia sam admirał w pierwszych słowach cytowanego fragmentu... „Naszym flotyllom rzecznym poświęcono w literaturze zbyt mało miejsca w stosunku do ich zasług i roli, jaką odegrały. * Nikołaj Kuzniecow. Zwycięskim kursem, rozdział „Ginę, lecz nie poddaję się!”. Warszawa 1978.

Sądzę, że nie obrażą się nasi historycy wojskowi i pamiętnikarze, jeśli stwierdzę, że wszyscy mamy wielki dług wobec marynarzy naszych rzecznych okrętów. Chciałbym więc choć w skromnej mierze spłacić go wobec Flotylli Pińskiej. (...) Znaczenie Flotylli Pińskiej szczególnie wzrosło z chwilą, kiedy niebezpieczeństwo napadu hitlerowskich Niemiec stało się bardzo realne. W styczniu 1940 roku rząd powziął decyzję budowy 9 nowych monitorów i 80 kutrów opancerzonych, z których większość przeznaczona była dla Flotylli Pińskiej. Choć planu tego nie udało się w pełni zrealizować, to jednak w chwili wybuchu wojny Flotylla Pińska stanowiła znaczną siłę; jej monitory, kanonierki, okręty patrolowe i kutry opancerzone były uzbrojone w działa morskie i wielkokalibrowe karabiny maszynowe. Wszystkie jednostki pływające wchodziły w skład dywizjonów, zespołów i grup okrętów jednej klasy. Taka forma organizacji sprawiała, że dowodzenie flotyllą mogło być elastyczne i umożliwiało jej efektywne wykorzystanie. Rankiem 22 czerwca 1941 roku, zaledwie w kilka godzin po gwałtownym ataku lotnictwa niemieckiego na strażnice graniczne i twierdzę brzeską, okręty Flotylli Pińskiej szły już Kanałem Dnieprzańsko- -Bużańskim do Kobrynia, na pomoc wojskom 4 armii Frontu Zachodniego na kierunku brzeskim. Oddział przedni (monitor i cztery kutry opancerzone) szedł pod flagą szefa sztabu flotylli, kapitana 2 rangi G. Brachtmana. W Ludowym Komisariacie Marynarki Wojennej uważnie obserwowaliśmy rozwój wydarzeń w zachodnich rejonach nadgranicznych. Pierwsze meldunki Sztabu Głównego Marynarki Wojennej rozpoczęły się od zreferowania sytuacji na Bałtyku, na Dunaju i we Flotylli Pińskiej. Już 24 czerwca wiedzieliśmy, że opracowane przed wojną plany działania flotylli są nieaktualne. Na północ i południe od Kanału Dnieprzańsko-Bużańskiego, tocząc zacięte boje, cofały się spod Brześcia oddziały 4 armii. Obawiając się dalszego spadku poziomu wody w kanale — Niemcom udało się jednak zbombardować śluzy — dowódca flotylli kontradmirał D. Rogaczew postanowił wycofać okręty na Prypeć. (...) Łączność ze sztabem flotylli często się rwała, meldunki operacyjne o działalności okrętów napływały nieregularnie. Często mogliśmy tylko liczyć na samodzielne decyzje dowództwa flotylli. I trzeba stwierdzić, że stanęło ono na wysokości zadania. Zdarzało się, że okręty prowadziły walkę, gdy jeden brzeg był zajęty przez nieprzyjaciela. Niekiedy przedzierały się rzeką, gdy wróg znajdował się już po obu jej brzegach, i w tej złożonej sytuacji marynarze walczyli mężnie, ze znajomością rzeczy. Ogniem artylerii okręty wspierały wojska broniące przedmości, osłaniały własne przeprawy i niszczyły nieprzyjacielskie, wysadzały desanty. Marynarze odważnie podejmowali walkę, nawet jeżeli na każde działo okrętowe przypadało po kilka dział wroga. W drugiej połowie lipca w rejonie Krzemieńczuk — Czerkasy, nieprzyjacielowi udało się wyjść nad Dniepr. Okręty flotylli starały się pomóc uporczywie broniącym się oddziałom. Moim zdaniem, jedną z najwspanialszych operacji bojowych tamtych dni był nocny atak na pozycje nieprzyjaciela w rejonie wsi Grebienie. Zdobywszy tę miejscowość na zachodnim brzegu Dniepru, wróg ściągnął tam jednostki, przygotowując się do forsowania rzeki. Ciemną, bezksiężycową nocą na 3 sierpnia monitor »Lewaczew«, pływająca baza »Biełorussija« i dwa kutry opancerzone, pod dowództwem kapitana 1 rangi (komandora — przyp. red.) I. Krawca, skrycie zbliżyły się do Grebieni. Do brzegu pozostało nie więcej niż kilometr, kiedy okręty otworzyły huraganowy ogień z dział i karabinów maszynowych. W świetle łun pożarów, które wybuchły na brzegu, widać było miotających się po ulicach wsi zaskoczonych Niemców. Wokół okrętów bez przerwy wytryskiwały słupy wody — to baterie niemieckie otworzyły ogień odwetowy. Jedno trafienie bezpośrednie, drugie... Zostaje ciężko ranny lejtnant Krotow, kierujący ogniem »Lewaczewa«. Jego miejsce zajmuje dowódca wieży artyleryjskiej starszyna Bułanyj, chociaż sam też jest ranny. Wsparte ogniem artylerii okrętów nasze oddziały wyparły nieprzyjaciela z Grebieniów. »Daliśmy Niemcom popić wody z Dniepru!« — żartowali potem marynarze. Ponad sześciuset zabitych i rannych hitlerowców, samochody z amunicją, pontony przygotowane do przeprawy — wszystko to pozostało na ulicach wsi jako dobitne świadectwo celowości ognia okrętowych artylerzystów. W sierpniu stopniowo zaczęło narastać niebezpieczeństwo okrążenia naszych wojsk pod Kijowem. O wyjątkowym poświęceniu marynarzy w tych ciężkich dniach napisano na razie niewiele. W połowie sierpnia w rejonie Krzemieńczuka działał monitor »Żemczużnyj«* i kanonierki »Wiernyj« i »Pieriedowoj«. Nieraz znajdowały się one pod silnym ogniem nieprzyjaciela. W czasie jednej z walk »Żemczużnyj« otrzymał kilka * „Żemczużnyj” (ros.: perłowy) lub „Żemczużin” (ros. perła). Autorzy tomiku skłaniają się ku nazwie „Żemczużin”, która mogła być nazwiskiem z historii radzieckiej M.W. z okresu wojny domowej (B.A. Żemczużin).

bezpośrednich trafień i stracił zdolność poruszania się. Kanonierka »Pieriedowoj« również ucierpiała od ognia artylerii i nie mogła przyjść z pomocą marynarzom z »Żemczużnego«. Wówczas dowódca »Wiernego«, starszy lejtnant A. Tieriechin, mistrzowsko manewrując pod ogniem, wziął na hol »Żemczużnego« i wyprowadził go ze strefy ognia, mimo że jego okręt także został poważnie uszkodzony. Po walce tej »Wiernyj« otrzymał rozkaz przedarcia się do Czerkas. Na brzegu panowali Niemcy, a przedzierać się trzeba było w dzień. Przed okrętem wyrosła szczelna ściana ognia. Jednakże kanonierka manerwując i ostrzeliwując się przedzierała się Dnieprem dalej. Cztery godziny trwał nierówny bój. Dwukrotnie wybuchy pocisków zrywały banderę okrętu, jednak każdorazowo podnoszono ją znowu. I »Wiernyj« przeszedł przez zaporę ogniową. Na brzegu pozostały płonące niemieckie samochody pancerne i czołgi, zniszczone przez celnie strzelających artylerzystów. W końcu sierpnia cały łuk Dniepru od Czerkas po Chersoń opanowany został przez wroga. Dowództwo flotylli zdawało sobie sprawę, że nie ma już nadziei na wycofanie się. Marynarze, świadomi tego, nadal ofiarnie pomagali wojskom lądowym, zwłaszcza przy przeprawie na lewy brzeg Dniepru, na północ od Kijowa. (...) W dniach 15-19 września flotylla prowadziła ostatnie walki pod Kijowem. Cztery monitory i kilka kutrów do ostatniego pocisku ostrzeliwały niemieckie przeprawy. Kiedy została zużyta wszystka amunicja, wysadzili swoje okręty, podnosząc na nich sygnały: »Ginę, lecz nie poddaję się!« Ani jeden okręt nie wpadł w ręce nieprzyjaciela. Teraz marynarze zaczęli walczyć na lądzie. Pierwszy oddział, liczący 600 ludzi, w rejonie Niżyna za wszelką cenę miał powstrzymać wroga, żeby zabezpieczyć odejście 37 armii. Pod koniec dnia 13 września w oddziale pozostało przy życiu zaledwie kilkudziesięciu marynarzy. Po wycofaniu się w kierunku Boryspola dołączyli oni do jednego z oddziałów Armii Radzieckiej. W czasie wrześniowych walk pod Kijowem poległ komisarz flotylli I. Kuzniecow, 18 września został również ciężko ranny dowódca flotylli, D. Rogaczew, o czym dowiedzieliśmy się dopiero później. Początkowo miałem wiadomość, że kontradmirał Rogaczew znajduje się w szpitalu w Połtawie, a o komisarzu flotylli długo nie było żadnych wieści. Dopiero później marynarze, którzy wyszli z okrążenia, powiedzieli, że zginął w walce podczas przebijania się. Okazało się też, że wielu marynarzy Flotylli Pińskiej, przedzierając się setki kilometrów po okupowanym przez wroga terytorium, przeszło linię frontu i powróciło do floty. Jedną z takich grup przyprowadził kapitan-lejtnant S. Łysienko, dowódca dywizjonu kutrów opancerzonych. Zatopiwszy kutry i ukrywszy pod mundurem bandery okrętów marynarze przenieśli je przez wszystkie niebezpieczeństwa. (...) Dziesiątki oficerów i marynarzy zostało wtedy przedstawionych do odznaczeń państwowych. A w groźnym 1941 roku otrzymać odznaczenie nie było łatwo, dawano ich wyjątkowo mało. 5 października 1941 roku podpisałem rozkaz o rozformowaniu Flotylli Pińskiej. Czyniłem to z ciężkim sercem: wiedzieliśmy, że wszystkie okręty flotylli zginęły w ciężkich walkach, a pozostali przy życiu marynarze walczą na lądzie”. PRZEŁOM NAD WOŁGĄ Stalingrad, dziś Wołgograd. Także i tutaj, przebywszy — głównie pieszo — trasę z Kijowa znaleźli się dnieprzańscy marynarze. Najpierw przeszli front pod dowództwem kapitana-lejtnanta Łysienki i wraz z ukraińskimi partyzantami walczyli na tyłach wroga, niszcząc składy jego amunicji i wysadzając mosty. W jednej z potyczek Łysienko został ciężko ranny. Dopiero gdy odzyskał siły, mógł ruszyć ze swymi marynarzami w dalszą drogę. Do Stalingradu dotarli przed rozpoczęciem wielkiej bitwy o miasto. W lipcową noc 1942 roku zbliżyli się, zachowując wszelkie środki ostrożności, do radzieckich, a zatem „własnych”, okopów. Ponieważ byli ubrani niezbyt regulaminowo i uzbrojeni w niemieckie pistolety maszynowe, zostali zatrzymani, a następnie pod eskortą odprowadzeni do najbliższego sztabu. Tu w trakcie szczegółowego przesłuchania, odpowiadając na pytania, w których dało się wyczuć nieufność i podejrzliwość, opowiadali o swych przeżyciach podczas ostatnich miesięcy. Ostatecznie wyjaśniła wszystko wyjęta spod kurtki i rozłożona bandera radzieckiej floty. Na decyzję co do dalszych losów nie czekali długo. Łysienko objął dowództwo północnej grupy kutrów opancerzonych Wołżańskiej Flotylli Wojennej. Wraz z nim również marynarze otrzymali przydziały na okręty. Czyż marzyli o takim rozwiązaniu? Chyba tak, bo zawsze mieli nadzieję... Wołga, matka radzieckich rzek. Rodzi się na Wałdaju i po przebyciu 3700 km wpada deltą do Morza Kaspijskiego. Jest najpotężniejsza spośród swych europejskich sióstr, obejmując ogromne dorzecze o obszarze 1 380 000 km2 . Na niej to właśnie dnieprzańscy marynarze mieli rozpocząć koleiny rozdział swej

służby pod banderą radzieckiej Marynarki Wojennej. Niejeden z nich nigdy by może Wołgi nie ujrzał, gdyby nie wojenna tułaczka. „Wołżańskie” okręty były lepsze od jednostek, na których służyli przedtem. Nowe, oddawane w ręce marynarzy wprost ze stoczni, charakteryzowały się większą szybkością i zwrotnością oraz lepszym opancerzeniem. Miały wielkokalibrowe karabiny maszynowe, dwa działa 76-milimetrowe, wmontowane w czołgowe wieże (stąd kutry doczekały się miana „rzecznych czołgów”), oraz — niektóre — automatyczne działa przeciwlotnicze. Kierowano je wszędzie tam, gdzie walcząca w pobliżu rzek piechota potrzebowała wsparcia ogniowego. 17 lipca rozpoczęła się bitwa stalingradzka: zacięte walki na obszarze międzyrzecza Wołgi i Donu, trwające 200 dni i nocy. Bitwa ta pod względem swego rozmachu, natężenia i skutków nie miała sobie równych w historii. W okresie od 19 listopada 1942 r. aż do 2 lutego roku następnego miała tu miejsce strategiczna operacja zaczepna, której zadaniem było okrążenie i rozbicie wojsk nieprzyjaciela. W ostatnim etapie, trwającym od 10 stycznia, wykonano operację pod kryptonimem „Pierścień”, polegającą na ostatecznym zniszczeniu okrążonej niemieckiej 6 armii polowej. W czasie tej gigantycznej bitwy zginęło ogółem 1,5 mln żołnierzy wroga. O rozmiarach klęski świadczą straty wojsk hitlerowskich, poniesione od 19 listopada do końca bitwy. Przypomnijmy niektóre z nich: 800 tys. ludzi, 2 tys. czołgów i dział pancernych, 10 tys. dział i moździerzy, 3 tys. samolotów bojowych i transportowych, ponad 70 tys. samochodów różnych typów. Wehrmacht utracił bezpowrotnie 32 dywizje i 3 brygady, zaś 16 dywizji poniosło ciężkie straty. Od tej chwili strona radziecka nie wypuściła już ze swych rąk inicjatywy strategicznej. Niemały udział w stalingradzkim zwycięstwie miała Wołżańska Flotylla Wojenna pod dowództwem kontradmirała D. Rogaczewa. We wrześniu, październiku i listopadzie 1942 r. jej okręty przewiozły na prawy brzeg Wołgi 65 tys. żołnierzy i 2,5 tys. ton różnych ładunków, a w drodze powrotnej ewakuowały ponad 30 tys. rannych i dziesiątki tysięcy ludności cywilnej. Ponadto eskortowały, osłaniając ogniem przed lotnictwem nieprzyjaciela, znaczną liczbę statków transportowych. Wykonały także wiele innych ważnych zadań. * W październiku 1942 r. oddziały niemieckie wdarły się do zachodniej części miasta. Hitlerowcy czuli coraz silniejszy opór Rosjan, i to nie tylko tu, w Stalingradzie. Na zachodnich peryferiach miasta usytuowane były wojskowe zakłady remontowe: dokonywano w nich „reanimacji” czołgów, które prosto stamtąd udawały się na front. Zakłady te siłą rzeczy stały się celem zaciekłych ataków wroga i wymagały silnej obrony. Okręty Wołżańskiej Flotylli otrzymały zadanie wspierania ogniem wojsk lądowych, które miały uniemożliwić przeciwnikowi ściągnięcie w ten rejon posiłków. Do dowódców kutrów rozkaz dotarł o północy. W trybie natychmiastowym omówiono zadanie. Przed świtem kutry skończyły przygotowania, a wkrótce potem piechota ruszyła do ataku. Jednostki pływające rzuciły cumy... Kutry miały możliwość znacznego zbliżenia się do nieprzyjacielskich pozycji. Najpierw szły ostrożnie, kryjąc swój manewr, gdy jednak znalazły się w takiej odległości, iż mogły razić ogniem na wprost, trzy spośród nich zwiększyły szybkość do maksymalnej i rozpoczęły palbę ze wszystkich luf, skutecznie ostrzeliwując zaskoczonych takim obrotem sprawy Niemców. W tym boju wielkie mistrzostwo wykazali nie tylko artylerzyści, lecz i sternicy poszczególnych jednostek. Musieli oni — z wyczuciem i znajomością rzeczy — tak współpracować z marynarzami przy działach, by nie utrudniać im zadania, a jednocześnie unikać nieprzyjacielskiego ognia zwrotami. Okręty znalazły się pod bezpośrednim ostrzałem, walczyły jednak z wielkim oddaniem. Jakże przydały się wówczas doświadczenia, wyniesione z pierwszych miesięcy wojny! Wkrótce po bitwie na okręt flagowy wpłynął dostarczony kapitanowi-lejtnantowi Łysience radiogram podpisany przez dowódcę armii. Łysienko czytał: „Gratuluję wspaniałej postawy, która naszym żołnierzom dodała odwagi do kolejnych ataków. Dziękuję Wam, marynarze, za okazaną oddziałom lądowym pomoc i skuteczny ogień...” Dowódca grupy okrętów Łysienko wraz z oficerem politycznym Siemionowem dokonali — a był to październik — bilansu, z którego wynikało, że na każdy kuter z ich oddziału przypadł jeden zniszczony niemiecki czołg i cztery gniazda karabinów maszynowych, na każde dwa kutry zaś — po jednej baterii wojsk nieprzyjaciela. To jednak nie zadowalało marynarzy. Rwali się do walki; wielu z nich straciło rodziny

i teraz pragnęli odwetu. Wołga tymczasem stawała się akwenem coraz trudniejszym. Niemieckie samoloty zrzucały wiele min, a choć trałowce bez przerwy oczyszczały tory wodne, każde zejście z wyznaczonego kursu stawało się równoznaczne ze śmiertelnym zagrożeniem. Okręty stały się również obiektem wściekłych ataków od strony lądu i z powietrza — tak w dzień, jak i nocą, w świetle rakiet i reflektorów. Lecz i wówczas, nie bacząc na sytuację, przebijały się w pobliże nieprzyjacielskich zgrupowań, by na ogień odpowiadać ogniem. Pewnej nocy rejon przerzutu amunicji na prawy brzeg Wołgi znalazł się pod bezpośrednim ostrzałem nieprzyjaciela. Woda kipiała od wybuchów, a każdy okręt, który ruszyłby na środek nurtu, musiałby zostać natychmiast zniszczony. Jednak na pokładach kutrów znajdowała się amunicja, a na drugim brzegu rzeki czekali ranni, którzy musieli znaleźć się pod opieką lekarzy. Kutry zatem uruchomiły silniki. Pod gradem pocisków przedarły się na drugą stronę. Stało się to możliwe dlatego, że Niemcy prowadzili ogień przede wszystkim według mapy. Był to jednak dopiero początek zmagań. Przejście rzeki nie oznaczało przecież wykonania zadania. Rozpoczął się wyładunek ciężkich skrzyń z amunicją. Nagle jeden z kutrów znalazł się w jasnym strumieniu reflektora. Światło zatrzymało się na okręcie, a w chwilę później niemiecka bateria zaczęła ostrzeliwać unieruchomioną jednostkę. — Kryć się! — krzyknął dowódca kutra. Marynarze rozproszyli się w terenie. Okręt nie miał szans obrony. Na pokładzie błysnął słup ognia, który objął zieloną, wielką skrzynię z pociskami moździerzowymi. W każdej sekundzie mógł nastąpić wybuch, rozrywając dalsze skrzynie i cały okręt. Niedaleko jednostki leżał mat Curkan. Widząc, co się dzieje, zerwał się, przebiegł kilkadziesiąt metrów i jednym skokiem wpadł na okręt. — Już po nim! — powiedział dowódca kutra. Curkan chwycił skrzynię i nadludzkim wysiłkiem rzucił ją za burtę. W ostatniej chwili skrył się za nadbudówką. Wybuch, stłumiony wodą, targnął kadłubem okrętu, lecz nie pozbawił go stateczności. Snop reflektora przeniósł się dalej... Wiele było zadań bojowych, które wykonywały jednostki Wołżańskiej Flotylli Wojennej. Marynarze walczyli nie gorzej od innych obrońców Stalingradu. Spieszyli z pomocą siłom przybrzeżnym. Atakowali znienacka. Niszczyli — zgodnie z wypracowaną już taktyką — rozpoznane wcześniej stanowiska lądowe przeciwnika, składy uzbrojenia, posterunki. I noc w noc wychodziły na Wołgę, by przewozić amunicję i ludzi. Sytuacja pod Stalingradem, jak i w samym mieście, wciąż się zmieniała. Walczące po obu stronach pododdziały przemieszczały się z miejsca na miejsce, zatem ruchliwe okręty miały wielkie pole do popisu. Akwen, na którym działały — Wołga wraz ze wszystkimi odnogami, kanałami, przesmykami — dawał możliwość szybkiego docierania w pobliże ważnych pozycji wroga. Liczył się każdy żołnierz, każda lufa, każdy środek transportu, zdolny przenosić uzbrojenie. Właśnie w stalingradzkim piekle rozgrywał się bój, który — o czym wówczas marynarze jeszcze nie mogli wiedzieć — miał stać się punktem zwrotnym tej wojny. Pod koniec października sytuacja obrońców miasta była dramatyczna. Hitlerowcy, nie bacząc na dotkliwe straty, rzucali do walki coraz bardziej zdeterminowane oddziały. Pewnego dnia postanowili przebić się do Wołgi w pobliżu zakładów naprawczych. Radzieccy zwiadowcy zauważyli przygotowania do ataku. Popłynęły odpowiednie meldunki do dowództwa, tam zaś podjęto decyzję: „Skierować ogień na jedno ze skrzydeł niemieckiego ugrupowania. Uderzenie wzmocnić silnym desantem”. Jego wysadzenie povyierzono grupie okrętów dowodzonych przez kapitana-lejtnanta Łysienkę. Załadowane wojskami desantowymi kutry ruszyły w okolice Łataszenki, gdzie miał nastąpić atak. Pod osłoną nocy, nie zauważone, dobiły do brzegu, a dowódca pododdziałów desantowych, Szabarin, dał sygnał do szturmu. Piechota, wspierana huraganowym ogniem z okrętów, opanowała przyczółek, lecz atakowana z trzech stron przez Niemców znalazła się w trudnym położeniu. Kutry zabierały rannych, aby przewozić ich na lewy, „swój” brzeg. Lejtnant Butko, dowódca jednego z okrętów, spieszył się z załadunkiem, bowiem niemiecka bateria poczęła ostrzeliwać jego jednostkę. — Cumy rzuć! — krzyknął wreszcie z przyzwyczajenia, choć nie było ni polerów, ni przygotowanych dla okrętów nabrzeży... Ryknęły motory, woda zakotłowała się za rufą, lecz w tym momencie dwie silne eksplozje targnęły okrętem. Butkę, ogłuszonego wybuchem, rzuciło na burtę, sternik puścił koło, na pokład zaś upadł zabity

strzelec Kozakow. Dowódca oddziału, starszy lejtnant Pieryszkin, przejął komendę nad okrętem. Dopadł do steru i skierował dziób jednostki ku lewemu brzegowi. Pociski wybuchały wzdłuż burt. Pieryszkin wcisnął ster któremuś z marynarzy, sam zaś zbiegł na pokład i zapalił świece dymne. Dzięki temu okręt przedarł się do swoich, a ranni znaleźli się wkrótce pod opieką specjalistów. Żołnierze desantu walczyli przez cztery doby na przyczółku. Wielu z nich zostało tam już na zawsze. W nocy z 3 na 4 listopada Łysienko — teraz już kapitan 3 rangi — wbiegł na pokład jednego z kutrów. Zarządził natychmiastową odprawę dowódców jednostek. — Przechodzimy tam — rzekł krótko. „Tam” znaczyło: „na prawy brzeg”, gdzie żołnierze desantu, wedle oceny dowództwa, wykonali już swe zadanie. — Przewozimy wszystkich. Pomyślności... Okręty sunęły pod silnym ostrzałem nieprzyjaciela. Łysienko stał na pomoście kutra flagowego. Tam też, na Wołdze, kilkanaście dni przed wielką radziecką kontrofensywą dosięgnął go pocisk, raniąc śmiertelnie. Dowodzenie okrętem przejął bosman Krasawin. Nie na długo jednak. Kolejne trafienia uszkodziły jednostkę, która — pozbawiona możliwości ruchu — poczęła dryfować z prądem, by wkrótce zatrzymać się na mieliźnie. Krasawin polecił opuścić pokład i skryć się za burtą tonącego kutra. Sam zginął, rozszarpany pociskiem... Kapitan 3 rangi Łysienko zmarł w szpitalu. Za wybitne zasługi bojowe został pośmiertnie odznaczony Orderem Lenina. 12 listopada rozpoczął się spływ kry lodowej, która utrudniała okrętom manewry. Nie starczało im już nocy na kurs na tamten brzeg i powrót. Jednak jeszcze do końca listopada jednostki Wołżańskiej Flotylli Wojennej wykonywały zadania — przede wszystkim transportowe. W grudniu Wołga stanęła w okowach lodu, kutry więc nie były już w stanie działać. W dniu 2 lutego 1943 roku nad Wołgą zapanowała cisza; oznaczała zwycięstwo po dwustu dobach nieustannej, krwawej walki. Minęła zima. Wojska radzieckie, w tym armie stalingradzkie, dawno już ruszyły na zachód, zaś okręty Flotylli zaczęły wykonywać dalsze zadania. Dzień 2 maja 1943 roku był niezwykle ważny w historii Flotylli. Odbyła się uroczysta zbiórka załóg. Marynarze z dumą spoglądali na podnoszoną banderę wojenną gwardii. Ten wielki zaszczyt spotkał ich za udział w bitwie o Stalingrad. Nie przypuszczali, że za dwa lata, w płonącym i dymiącym Berlinie... I ZNÓW W DNIEPRZAŃSKIEJ FLOTYLLI Okręty nadal pełniły służbę na Wołdze, była to jednak działalność o charakterze już pokojowym. Życie w zniszczonym, okaleczonym Stalingradzie wracało powoli do normy. Marynarze mieli tu pełne ręce roboty, wiedzieli jednak doskonale, że ich przeznaczeniem jest walka. Słuchali komunikatów z frontów, dowiadując się mnóstwa szczegółów, m.in. o bitwie na łuku kurskim czy o największej w czasie wojny spotkaniowej bitwie pancernej pod Prochorowką, o wyzwalaniu kolejnych obszarów kraju. Front zbliżał się do Dniepru i w sercach marynarzy budziła się nadzieja, że wrócą do normalnej służby. Dla „dnieprowców”, którzy w 1941 roku zatopili swe jednostki, aby nie wpadły w ręce agresora, a później przeszli nad Wołgę i tu walczyli w obronie Stalingradu, niezwykle ważny był dzień 14 września 1943 roku. Tego bowiem dnia rozkazem ludowego komisarza Marynarki Wojennej znów powołano do życia Dnieprzańska Flotyllę Wojenną. W swoich wspomnieniach admirał N. Kuzniecow pisze, że nowo utworzona Flotylla otrzymała część okrętów z Wołgi, a reszta nadeszła prosto ze stoczni. Przypomina również, że dowódcą Flotylli został kapitan 1 rangi W. Grigoriew, który przedtem był szefem sztabu Flotylli Wołżańskiej. Na czele sztabu stanął kapitan 2 rangi K. Bałakiriew, a oddziału politycznego — kapitan 1 rangi W. Siemin. Flotylla podporządkowana była bezpośrednio ludowemu komisarzowi Marynarki Wojennej, a operacyjnie — dowódcy 1 Frontu Białoruskiego. Z jaką radością załadowano na platformy pociągu kadłuby kutrów! Znad brzegów Wołgi pojechały one na zachód — tam teraz były najbardziej potrzebne. Opuszczono je na wody Desny. Również koleją nadchodziły dalsze okręty, prosto „spod igły”, z fabryk. 12 października 1943 roku 1 Dywizja Piechoty im. T. Kościuszki przeszła chrzest bojowy pod Lenino.

W tym czasie Flotylla nabierała już właściwego kształtu. 6 listopada wyzwolono Kijów — miasto, z którego marynarze dwa lata temu udali się na wojenną tułaczkę. Flotylla formowała się przez całą zimę. Oddajmy teraz głos dowódcy Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej W. W. Grigoriewpwi. Obszerne fragmenty jego wspomnień podajemy za tygodnikiem Marynarki Wojennej „Bandera” *. „Zakończyła się bitwa na łuku kurskim. Nasze wojska szły na zachód. Rzut oka na mapę wystarczał, aby uzmysłowić sobie, że front wkrótce przybliży się do Dniepru. 14 września 1943 roku komisarz ludowy Marynarki Wojennej podpisał rozkaz o sformowaniu pierwszego oddziału wołżańskich marynarzy w celu przerzucenia go do zlewiska Dniepru. 24 września 1943 roku zostałem dowódcą Dnieprzańskiej Flotylli Rzecznej, 9 listopada przybyłem do Moskwy. W tym samym dniu zostałem przyjęty przez ludowego komisarza Marynarki Wojennej Nikołaja Kuzniecowa. Komisarz powiedział wprost: »Walczyć trzeba będzie długo i zaciekle. Perspektywy walki będą szerokie. Ze zlewiska Dniepru przejdziecie w swoim czasie do zlewiska Wisły, a dalej istnieją drogi wodne, które być może doprowadzą was do Berlina! Sukcesy w waszych działaniach zależeć będą w dużym stopniu od umiejętności znalezienia wspólnego języka z wojskami lądowymi i udowodnienia, że flotylla może im pomóc«. Sytuacja pod Kijowem była bardzo napięta. Przekonałem się o tym, kiedy wyjechałem tam, aby przedstawić się dowódcy 1 Frontu Ukraińskiego, gen. armii Nikołajowi Watutinowi, któremu zgodnie z dyrektywą Sztabu Generalnego Armii Czerwonej podporządkowana została pod względem operacyjnym nasza flotylla. (Takie podporządkowanie istniało prawdopodobnie wkrótce po odrodzeniu Flotylli — przyp. aut.) W niewielkim, jasno oświetlonym pokoju siedział Watutin, a obok stołu dowódcy energicznie chodził tam i z powrotern uderzając rękawiczkami o dłoń marszałek Żukow. Nie dał mi dokończyć regulaminowej prośby o pozwolenie zwrócenia się do dowódcy Frontu, tylko spojrzał na mnie posępnym wzrokiem i zapytał: »Kim jesteś?« Dowiedziawszy się, kto stoi przed nim, marszałek zaczął zadawać krótkie, bez żadnego zbędnego słowa, pytania: »Jakie siły, gdzie się znajdują?« »Kiedy zakończycie koncentrację?« »Możliwości bojowe?«. Starałem się odpowiadać jak najkrócej czując, że i Żukow, i Watutin słuchają mnie uważnie i że ton rozmowy stał się bardziej przychylny. Żukow podszedł do wiszącej na ścianie wielkiej mapy frontu radziecko-niemieckiego, chwilę przyjrzał się jej, pomilczał i powiedział: »Widzę, że wasza flotylla ma przed sobą wielkie perspektywy, przecież z Dniepru po Prypeci możecie przejść na Bug, Narew, Wisłę i dalej, a stamtąd przepłynąć na rzeki Niemiec. Kto wie, może nawet do samego Berlina«. W połowie lutego flotylla liczyła już 3000 ludzi, a w maju osiągnęła stan 6000 osób. Ruszyły lody. Działania bojowe Flotylla Dnieprzańska rozpoczęła od miejsc, które w 1941 roku opuściła po ciężkich bojach cofając się na wschód. 22 maja (1944 r. — przyp. aut.) ześrodkowała się pod Mozyrzem w pobliżu linii frontu. Wkrótce 1 i 2 Fronty Białoruskie zostały połączone w jeden Front Białoruski pod dowództwem gen. armii Konstantego Rokossowskiego. Kiedy otrzymałem rozkaz zameldowania się u niego, byłem przejęty. Miałem spotkać się z dowódcą, którego imię było już sławne. Ale Rokossowski przyjął mnie tak serdecznie i ciepło, że natychmiast się uspokoiłem i zameldowałem o stanie flotylli i jej pierwszych walkach (od 2 kwietnia 1 brygada flotylli podtrzymywała ogniem artyleryjskim z Prypeci skrzydła 61 armii i dokonała niewielkiego desantu). Rokossowski powiedział: »Okrętów macie mało. Postaramy się wam pomóc«. Spotykałem się z nim wiele razy (wkrótce został marszałkiem Związku Radzieckiego). Był dowódcą niezwykle wymagającym, ale jednocześnie obdarzony był wielkim taktem, delikatnością w stosunku do ludzi. Flotylla rosła. Przybywały uzupełnienia, 24 czerwca (powinno być: 23 czerwca — przyp. aut.) rozpoczęła się jedna z największych operacji w tej wojnie — »Bagration«. Wojska 1 Frontu Białoruskiego wtargnęły w głąb obrony przeciwnika. Chcąc ocalić swoje jednostki przed okrążeniem Niemcy zaczęli przez Berezynę pod Paryczami przerzucać posiłki. Dowódca armii gen. Batow wydał rozkaz zniszczenia przeprawy. Okręty pod silnymi ogniem przeciwnika ruszyły w górę Berezyny, podeszły na odległość 500-800 metrów do umocnień i otworzyły ogień uniemożliwiając całkowicie przeprawę. Niemcy zmuszeni zostali do odwrotu w kierunku Bobrujska. Jednocześnie część flotylli przerzuciła przez Berezynę 48 armię: 65 tys. żołnierzy z całym uzbrojeniem i tyłami”. * „Bandera” nr 18 z 1987 r.

Przez trzy lata wojny na Białorusi szalał okrutny terror hitlerowski. Do połowy 1944 roku zginęło z ich rąk ponad 2200 tys. mieszkańców tej republiki oraz jeńców. Niemieccy agresorzy częściowo lub zupełnie zniszczyli 209 miast i ośródków rejonowych oraz 9200 osad i wiosek. Długa jest lista strat, poniesionych przez naród białoruski, niezliczona liczba wstrząsających tragedii, o których pamięć żyje do dziś. Równocześnie tam, na Białorusi, w połowie 1944 roku, walczyło 150 brygad partyzanckich i 40 samodzielnych oddziałów, skupiając w swych szeregach ponad 143 tys. osób. Oddziały te były rozproszone po terenie całego kraju, nieprzerwanie — w rozmaity sposób — wiążąc znaczne siły przeciwnika. Niemcy potężnie rozbudowali inżynieryjną obronę Białorusi. Ułatwiał im to teren — lesisty i bagienny. Trzeba też podkreślić, iż byli przeciwnikiem silnym, o dużym doświadczeniu bojowym. Postanowili nie cofać się ani o krok... Białoruś zaś była dla Armii Radzieckiej kluczem do dalszej zwycięskiej ofensywy. Operacja białoruska (kryptonim „Bagration”) uznana została za jedną z najważniejszych operacji Wielkiej Wojny Narodowej, a najważniejszą latem tego — 1944 — roku. 22 czerwca — a więc trzy lata po wtargnięciu wojsk hitlerowskich na terytorium radzieckie — linia frontu liczyła 1100 km. Przebiegała od jeziora Nieszczerdo, na wschód od Witebska, Orszy, Mohylewa (Mogilewa) i Żłobina, wzdłuż Prypeci. Broniły się tu wojska Grupy Armii „Środek”, dowodzone przez feldmarszałka E. Buscha. 23 czerwca ruszyło potężne natarcie... Wojska niemieckie, spychane na zachód, cofały się w panice. W ich szeregach zapanowała dezorganizacja. Wielu oficerów zrywało naramienniki i naszywki, udając prostych żołnierzy. Byli świadomi swoich zbrodni. Pięć dni później oburzony rozwojem sytuacji Hitler zdjął ze stanowiska dowódcy Grupy Armii „Środek” „zasłużonego” feldmarszałka E. Buscha, mianując na tę funkcję feldmarszałka W. Modela. Następnego zaś dnia, 29 czerwca, generał armii Konstanty Rokossowski, dowódca 1 Frontu Białoruskiego, został marszałkiem Związku Radzieckiego. Dzień po dniu wojska radzieckie, a wraz z nimi i oddziały polskie, zbliżały się do terytorium Polski. W szeregach Armii Czerwonej walczyli także marynarze. Warto tu przytoczyć krótki komunikat frontowy: „Istotnej pomocy udzieliła wojskom 1 Frontu Białoruskiego Dnieprzańska Flotylla Wojenna, dowodzona przez kapitana 1 rangi Grigoriewa. Jej okręty szły w górę Berezyny, wspierając ogniem piechotę i czołgi 48 armii. Przeprawiły one z lewego brzegu rzeki na prawy 65 tys. żołnierzy, wiele broni i sprzętu bojowego. Flotylla dezorganizowała przeprawy wroga, z powodzeniem wysadzała desanty na jej tyły...” Wcześniej, bo już w marcu tego roku, kiedy lód na Dnieprze zaczął tajać, okręty stojące w bazach na brzegu rzeki były prawie gotowe do działań bojowych. W składzie Flotylli znajdowały się 1 i 2 brygady okrętów (kutry opancerzone, pływające baterie, kutry trałowe i dozorowe, półślizgowce), wiele innych jednostek bojowycłi i pomocniczych, a prócz tego dwa dywizjony artylerii przeciwlotniczej oraz pododdziały obserwacji i łączności, obserwacji przeciwminowej, służb remontowych. Przed przystąpieniem do walki należało wykonać jeszcze wiele prac. Zniszczone mosty barykadowały przejścia, zaś Niemcy, wycofując się, postawili niezliczoną liczbę min, a w nurtach rzek tkwiły zatopione w 1941 roku okręty. Gdy usunięto te przeszkody. Flotylla zaczęła przeprawiać się bliżej frontu: wciąż na zachód... Pierwsza brygada weszła na Prypeć, druga na Berezynę. Kutry z pierwszej brygady za dnia kryły się, zamaskowane, aby nie zwracać uwagi wroga. Nocą natomiast — na podstawie informacji dostarczonych przedtem przez zwiadowców — ze wszystkich dział ostrzeliwały pozycje wroga. Okręty nieprzerwanie współdziałały z jednostkami lądowymi 61 armii, które — za pomocą łączności radiowej — pomagały w korygowaniu ognia artyleryjskiego. Na Prypeci znów grzmiało od wystrzałów artylerii pokładowej. Po trzech latach nastał czas odwetu. Niemcy ponosili w tych starciach znaczne straty. Okręty rozbiły 12 niemieckich baterii, dziesiątki bunkrów i gniazd karabinów maszynowych, 7 punktów dowodzenia i 6 składów amunicji. Nocą przewoziły oddziały zwiadowców i żołnierzy desantu, których — w razie potrzeby — wspierały ogniem swych dział. Wieczorem 22 kwietnia 1944 roku dwie grupy desantowe, liczące 56 żołnierzy, zostały zaokrętowane na dwa kutry opancerzone. Zadaniem kierować miał dowódca drugiego dywizjonu gwardii, kapitan 3 rangi Pieskow. O zmierzchu rzucono cumy.

Dowódcy okrętów i sternicy czuli ciężar wielkiej odpowiedzialności. Mieli wszak przedrzeć się przez linię frontu, a najmniejszy błąd w utrzymywaniu właściwego kursu kosztować mógł bardzo drogo. Jednostki bez przeszkód przedostały się na tyły wroga. Tam jednak, na głębokim zapleczu, zostały zauważone. Z nieprzyjacielskiego brzegu poszły w górę rakiety, oświetlając rzekę. Marynarze pochylili głowy wiedząc, co za chwilę nastąpi. Sami nie mogli otworzyć ognia nie znając celów. Odezwała się niemiecka artyleria, nad pokładami pomknęły smugi pocisków. Kiedy jednak strzelcy okrętowi zlokalizowali gniazda karabinów maszynowych i baterii, zaczęli wstrzeliwać się w punkty ogniowe. Okręty z pełną szybkością podeszły do brzegu, wysadzając desant, i odskoczyły na bezpieczną odległość. Marynarze z daleka słyszeli odgłosy walki na lądzie, grzmoty eksplozji, jazgot broni maszynowej. Przed świtem żołnierze desantu na powrót zaokrętowali się w wyznaczonym miejscu, by wrócić do bazy. Marynarze Flotylli Dnieprzańskiej wysadzili wiele takich desantów, zawsze wykazując się męstwem. W dniu 12 czerwca wszystkie okręty 1 brygady, po dwóch miesiącach spędzonych na Prypeci, przebazowały się na Berezynę. Tam, wykonując wiele zadań bojowych, czekały na sygnał do rozpoczęcia najważniejszej operacji. Były to ciężkie dni... Oddziały wroga zamierzały przeprawić się przez Prypeć i Berezynę. Niemcy — świadomi niebezpieczeństwa, grożącego im ze strony rzecznych okrętów — stawiali miny, niszczyli mosty, zaś ogniem swej artylerii starali się zatopić jednostki. Jednak radzieccy marynarze, pływający po dobrze sobie znanych akwenach, nie dali się zaskoczyć. Flotylla wspierać miała wojska 1 Frontu Białoruskiego; wzdłuż Berezyny — na Bobrujsk, i wzdłuż Prypeci — na Pińsk i dalej, na Brześć. Rzeki, po których trzy lata temu cofała się przed wrogiem, teraz stały się drogami ofensywy. Na Berezynie 1 bygada liczyła 13 kutrów opancerzonych, 10 kutrów trałowych, 12 kutrów dozorowych i 12 półślizgowców. Po rozpoczęciu operacji „Bagration” okręty posuwały się za frontem. Przed wojskami radzieckimi, idącymi wzdłuż Berezyny, stanęło zadanie oswobodzenia Bobrujska. Aby im w tym przeszkodzić, pod Zdudyczami i Paryczami nieprzyjaciel zgromadził znaczne siły. W tej sytuacji brygada otrzymała polecenie wysadzenia desantu w Zdudyczach. Jej dowódca, kapitan 2 rangi Lalko, wrócił właśnie ze sztabu armii, gdzie uzyskał szczegółowe informacje o zbliżającej się operacji. Starszy lejtnant Cejtlin, dowódca jednego z kutrów, zgodnie z rozkazem ruszył okrętem ku Zdudyczom, mając na pokładzie dwa plutony fizylierów, pluton miotaczy min, pluton broni maszynowej i wielu żołnierzy z dywizji piechoty. Inne okręty również „uginały” się pod ciężarem wojska. Nie mogli podejść nie zauważeni... Odezwały się nieprzyjacielskie działa i karabiny maszynowe. Lejtnant Cejtlin został ciężko ranny, zdążył jednak przekazać dowodzenie lejtnantowi Złotoustowskiemu. Ten bezzwłocznie kazał postawić zasłonę dymną. Prowadząc huraganowy ogień trochę na wyczucie, jednostka z maksymalną prędkością doszła do brzegu. W pierwszej chwili silnie ostrzeliwani żołnierze desantu nie mogli rozwinąć powodzenia, ale rychło okręty, w tym i trałowce, udzieliły im ogniowego wsparcia... „Nie pozwolić wrogowi na przekroczenie Berezyny” — tak brzmiał rozkaz, który dotarł do kapitana 3 rangi Pieskowa, dowódcy drugiego dywizjonu okrętów gwardii. Wyznaczył on cztery kutry, dowodzone przez ludzi znanych z odwagi i brawury. Grupa okrętów wyszła wczesnym rankiem. Miała przed sobą 20 kilometrów do miejscowości Parycze. Były to jednak kilometry nie tylko rejsu, ale przede wszystkim walk. Numery taktyczne kutrów zbiegiem okoliczności były zgodne z latami Wielkiej Wojny Narodowej: „41” szedł pod dowództwem lejtnanta Nikołajewa, „42” — lejtnanta Żylenki, „43” — lejtnanta Jewgieniewa i „44” — lejtnanta Zacharowa. Mimo nieprzyjacielskiego ognia należało za wszelką cenę dotrzeć do mostu, przez który maszerowały wojska niemieckie. W tym właśnie rejonie rozpętało się istne piekło. Pociski dział okrętowych wybuchały na moście, nie dopuszczając dalszych oddziałów wroga. Artyleria niemiecka nie pozostawała dłużna. Kuter z numerem „41” trafiony został w maszynownię, w której wybuchł pożar. Kuter „43” wziął go na hol i — ostrzeliwując się ostro — obydwie jednostki próbowały wydostać się spod najgęstszego ognia. Po chwili jednak i „43” zadrżał od eksplozji: stanęły maszyny. Postawiono zasłonę dymną, pozorując pożar, i kryjąc się za nią dokonano najniezbędniejszych napraw.

Okręty znów weszły do walki, niszcząc działa i czołgi na lądzie. Na pomoc przybył kuter „14” pod dowództwem lejtnanta Koroczkina, niosąc na pokładzie wyrzutnie „katiusz”. Rakiety, wystrzelone ze stosunkowo niewielkich odległości, zrobiły swoje. Okręty weszły do przystani w Paryczach. Dzień po dniu jednostki zbliżały się do Bobrujska. 27 czerwca były w odległości 8 kilometrów od miasta, dwa dni później dochodziły do południowych jego części. Domy stały w płomieniach, a ku niebu snuły się gęste kłęby dymów. Rozgorzał bój o most. Kuter „93”, dowodzony przez lejtnanta Kaliuszę, idący na czele jednostek, ściągnął na siebie cały ogień niemiecki. Wkrótce nie miał już szans prowadzenia dalszej walki. Na jego miejsce wszedł kuter „92” pod dowództwem lejtnanta Czernozubowa, a za nim następne okręty. Suche fakty nie odzwierciedlają wysiłku marynarzy. Niejeden tam, na Berezynie, zakończył życie. Wielu rannych i poparzonych musieli opatrzyć lekarze. Miasto zostało zdobyte, a 18 tysięcy niemieckich żołnierzy znalazło się w niewoli. Flotylla wróciła na Prypeć, zaś 1 brygada za udział w tych walkach otrzymała imię „1 Brygady Bobrujskiej”. Pisze admirał W. Grigoriew: * „11 lipca flotylla, mając już w swoim składzie prawie 100 okrętów, skoncentrowała się na podejściu do stolicy Polesia, Pińska. Miasto znajdowało się w głębi obrony przeciwnika, 20 km poza linią frontu. Plan operacji zakładał niespodziewany atak okrętów na Pińsk rzekami Piną i Jasiołdą, desant z okrętów dwóch pułków piechoty 415 dywizji. Miało to ułatwić natarcie 61 armii, która atakowała miasto północnym brzegiem Prypeci. Zamiar się powiódł. Desant w centrum miasta udało się przeprowadzić bez strat własnych. Walki toczyły się dwie doby przy artyleryjskim wsparciu okrętowych dział. W Pińsku flotylla zakończyła działania bojowe w operacji »Bagration«...” Operacja białoruska rozwijała się w dużym tempie. Nieprzerwanymi uderzeniami wojska radzieckie rozcinały niemieckie ugrupowania. Likwidując je i spychając na zachód, wyzwalały coraz większe połacie kraju. Niemcy umocnili się w północno-wschodniej części Pińska, tam skąd mogli spodziewać się ataku strony od linii kolejowej i szosy. Zagrożenia od strony lasów i bagien nie brali pod uwagę, o Prypeci zaś jakby całkiem zapomnieli. Rozkaz wykonania operacji desantowej otrzymała 1 brygada okrętów i dwa pułki piechoty 61 armii. W pierwszym rzucie desantu ruszyło 7 kutrów opancerzonych i 5 kutrów obrony przeciwlotniczej, które miały wysadzić żołnierzy pod osłoną kolejnych 6 kutrów opancerzonych i baterii pływającej. W następnym rzucie przygotowanych było 10 jednostek dozorowych. Polecono też, aby gotów był zespół kutrów trałowych, 4 kutry z zadaniem stawiania zasłon dymnych i 6 półślizgowców do celów zwiadowczych. Kapitan 1 rangi Lalko przekazał dowódcom szczegóły operacji podkreślając, że Pińsk, ich dawna, przedwojenna baza, znajduje się jeszcze w głębi obrony przeciwnika. — Dlatego też wejdziemy w paszczę Iwa — powiedział. — Główne działania bierze na siebie sześćdziesiąta pierwsza armia. Nasz desant wysadzony zostanie w centrum miasta. Ma być tempo i jeszcze raz tempo... Okręty posuwały się nocą, odprowadzając spaliny z siłowni dyszami do wody. Wśród nich był kuter opancerzony z numerem taktycznym „92”, dowodzony przez lejtnanta Czernozubowa. Jednostki bez przeszkód znalazły się w Pińsku. Wróg po prostu nie spodziewał się tak zuchwałego posunięcia ze strony marynarzy. Desant na brzeg! — padły szeptem komendy na poszczególnych jednostkach. Żołnierze jak najciszej opuścili pokłady. Znikali w mroku, kierując się w stronę wyznaczonych obiektów ataku. Kutry odeszły od brzegu. Na określony sygnał desant, oczekujący na pozycjach wyjściowych, runął znienacka na miasto. Penetrowano kolejne domy. W jednym znaleziono uwięzionych mieszkańców, gdzie indziej 180 jeńców. Toczono zaciekłe walki o każdą ulicę, o każdy budynek. Następna fala piechoty szła ku miastu już w blasku lipcowego świtu. Teraz jednak artyleria niemiecka prowadziła nieprzerwany ogień do okrętów, starając się za * „Bandera”, nr 18 z 1987 r.

wszelką cenę nie dopuścić do lądowania następnego desantu. Żołnierze przepływali Prypeć na łodziach i tratwach. Tylko dwa okręty — „92” i „43” — zdołały dojść do pińskiego brzegu. Dowódca kutra z numerem „92” został ciężko ranny i siłą wybuchu wyrzucony za burtę. Wyłowili go marynarze, ratując mu życie. Dowodzenie okrętem przejął mechanik oddziału, starszy lejtnant Olchowski. Gdy zginął sternik, Olchowski chwycił za ster, ale zaraz wszedł rufą na minę. Eksplozja wyrwała blachę, rzucając ją wysoko w górę. Żołnierze desantu bez komendy opuszczali okręt, włączając się do walk ulicznych. Wpadali pod grad pocisków jak pod prysznic... Kuter „92” zaczął iść pod wodę w pobliżu brzegu. Nieprzyjacielski pocisk odciął nogi oficerowi politycznemu, Nasyrowowi, który — przetransportowany na ląd — skonał tam wkrótce potem. Pozostali przy życiu marynarze dotarli do brzegu, by nadal walczyć z bronią w ręku. Radziecki desant znalazł się w trudnym położeniu: ze względu na silne przeciwdziałanie w pewnym momencie wychodzenie na ląd kolejnych jego fal okazało się niemożliwe. W dniu 13 lipca żołnierze piechoty i marynarze odparli dwanaście ataków wroga. Wspierała ich coraz bardziej precyzyjnie znakomita artyleria okrętowa. O świcie 14 lipca Niemcy musieli wycofać się poza miasto, porzucając uzbrojenie. W Pińsku, mieście portowym, w ręce radzieckich żołnierzy wpadły niemieckie parostatki, motorówki, barki, które zajmowały się „pokojową” działalnością na rzekach Polesia. Było tego łącznie 185 jednostek. KU WARSZAWIE Wkrótce potem, 20 lipca 1944 roku, wojska radzieckie przerwały obronę nieprzyjaciela na zachód od Kowla i sforsowały razem z polskimi regularnymi związkami i oddziałami partyzanckimi Bug. Tego samego dnia polscy artylerzyści ze stanowisk ogniowych pod Bereźcami wspierali forsującą Bug radziecką 69 armię i weszli na ojczystą ziemię. Siły główne 1 Armii Polskiej, dowodzone przez gen. Zygmunta Berlinga, znalazły się na terenie Polski 23 lipca. Po 29 sierpnia wojska 1 Frontu Białoruskiego, działając we wschodniej Polsce, częścią swych sił uchwyciły przyczółki nad Narwią w rejonie Różana i Serocka. 14 września wyzwolono warszawską Pragę. Podczas walk o tę dzielnicę szczególnie wyróżniła się 47 armia, w składzie której walczyły związki Wojska Polskiego: 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki i 1 Brygada Pancerna im. Bohaterów Westerplatte. Dnieprzańska Flotylla Wojenna była już wówczas liczącą się siłą. To prawda, że okręty rzeczne podczas działań bojowych poruszały się jedynie po wodach rzek i jezior. Razić jednak mogły nieprzyjaciela już z odległości wielu kilometrów, czyniąc to dzięki zwiadowcom, korygującym ogień — z matematyczną dokładnością. Okręty wspierały także wojska lądowe, operujące wzdłuż rzek, i była to pomoc której przecenić się nie da. Wojska 1 Frontu Białoruskiego szły naprzód, a rozkaz, który otrzymała Flotylla, brzmiał: opuścić Pińsk. Gdyby poziom wód w Kanale Królewskim (Dnieprzańsko-Bużańskim) był wysoki, okryty bez przeszkód mogłyby podążać za coraz bardziej oddalającym się frontem, do którego wszak zostały „przywiązane”. Po prostu przeszłyby od Pińska do Brześcia znaną sprzed trzech lat — przynajmniej niektórym członkom załóg — trasą wodną, a stamtąd na Bug. Po nim zaś mogłyby przedrzeć się pod samą Warszawę. Bo tam właśnie Flotylla była oczekiwana. Zbyt niski jednak poziom wód w Kanale przekreślił te plany. Pozostało tylko jedno rozwiązanie: dalszą drogę okręty musiały przebyć na... kołach. Ładowano więc jednostki na platformy kolejowe, te zaś, których rozmiary były zbyt wielkie, należało rozebrać na części, wymontowując uzbrojenie, zdejmując nadbudówki i wiele innych elementów. Lato 1944 roku było upalne. Lejący się z nieba żar ogromnie utrudniał pracę. Marynarze niejednokrotnie dawali przykłady bohaterstwa, brawury, odwagi w walce. Jednak załadunek okrętów okazał się dla nich trudnym zadaniem. Ile potu wyleli, ile przekleństw posłali pod adresem Niemców, tego opisać się nie da. Pociągi ruszyły. Jechały przez Kobryń, Brześć, Białystok na zachód. W Treblince, gdzie w latach okupacji hitlerowskiej znajdował się obóz koncentracyjny i ośrodek masowej zagłady, pociągi zeszły z głównej magistrali. Stamtąd, po specjalnie ułożonej drodze, okręty transportowano na brzeg Bugu. Tu montowano je i wodowano. To niezwykle ciężkie, jedyne w swoim rodzaju zadanie wykonane zostało dopiero we wrześniu. Już o własnych siłach kutry Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej, stanowiące znowu zwartą formację,

gotową do wykonywania zadań bojowych, miały przejść Bugiem trasę długości bez mała stu kilometrów. Istniała pilna potrzeba włączenia ich do działań w rejonie Serocka, miejscowości położonej na zachodnim brzegu Narwi, tam gdzie łączyła się ona z Bugiem. Dzisiaj Serock leży nad Zalewem Zegrzyńskim, po którym latem krążą barwne jachty. W normalnych warunkach rejs Bugiem zająłby niewiele czasu. Dla najszybszych jednostek byłyby to zaledwie godziny. Jednak mosty na rzece były zniszczone; leżąc w wodzie, blokowały drogę. Należało oczyścić trasę z niezliczonych min, a również dokonać w wielu miejscach pogłębienia rzeki: płycizny dochodziły do 30 centymetrów, podczas gdy niektóre kutry miały zanurzenie o 20 cm większe. Zdarzało się, że przeciągano je przy użyciu traktorów, pełznących po brzegu. Niekiedy przez cały dzień jednostki posunęły się zaledwie o kilkadziesiąt metrów... Nie trzeba dużej wyobraźni, aby uzmysłowić sobie, jak ogromny wysiłek konieczny był do przeprawienia całej Flotylli do Serocka. A Serock był ważnym dla Niemców punktem. Zgromadzili tu znaczne siły, które zagrodziły oddziałom radzieckim drogę do Warszawy. Świadomi tego, iż obszary znajdujące się pod panowaniem „tysiącletniej Rzeszy” kurczą się coraz bardziej, walczyli zaciekle. Zostawiali za sobą ruiny, zgliszcza, ciała ofiar... Wokół Serocka rosną lasy. Radzieckie oddziały lądowe musiały znowu — podobnie jak w Pińsku — skorzystać z pomocy okrętów. Droga wodna umożliwiała szybkie podejście do miasta, prowadzenie skutecznego ognia artyleryjskiego czy przerzucenie desantu. Niektóre kutry wyposażone były w „katiusze”, doskonale Niemcom znane, i działa morskie. W połowie października marynarze Dnieprzańskiej Flotylli Wojennej rozpoczęli walkę na Bugu i przy ujściu Narwi. 18 października wojska radzieckie, łamiąc opór niemiecki, zaczęły posuwać się ku północnym rejonom miasta. Do chóru artylerii lądowej dołączyły wybuchy z dział i „katiusz”, zamontowanych na pokładach kutrów i baterii pływających. W dniu 20 października 4 kutry — w tym dwa wyposażone w wyrzutnie rakietowe — i 5 półślizgowców niepostrzeżenie weszły do ujścia Narwi. Wykorzystując dokładne informacje zdobyte przez zwiadowców, ostrzelały niemieckie pozycje w mieście, a następnie wycofały się w bezpieczne miejsce. Przemieszczając się, oddawały po kilka salw, a potem umykały przed artylerią przeciwnika. W tym czasie inne jednostki wysadzały na brzeg grupy desantowe, które natychmiast przebijały się w głąb miasta. Radziecki atak na Serock sprawił, że Niemcy opuścili miasto. Nocą było już wolne. Na budynkach zawisły flagi zwycięzców. Okręty wróciły na Bug, aby tam nadal wspierać działania piechoty. Niemcy cofali się w kierunku Zegrza. Do Warszawy było coraz bliżej. Leżała po lewej burcie okrętów. Jesienne opady poszerzyły i pogłębiły rzeki, poprawiając w ten sposób warunki nawigacyjne. Spod Serocka jednostki ruszyły ku Zegrzu. Stąd, wciąż w ciężkich walkach, wojska radzieckie poszły w stronę Modlina, leżącego przy ujściu Narwi do Wisły. Okręty sunęły za wojskami, idącymi po obydwu brzegach rzeki. Do samego Modlina jednak nie dotarły. W pół drogi od Zegrza zatrzymał je, 29 października, rozkaz dowództwa 1 Frontu Białoruskiego, które postanowiło przyhamować ofensywę, dając odetchnąć swoim żołnierzom, walczącym nieprzerwanie od czterech miesięcy. Okręty zajęły dogodne pozycje w pobliżu linii frontu, ich artyleria raziła ogniem nieprzyjacielskie stanowiska. A potem zima skuła rzeki... W dniu 12 stycznia 1945 roku ruszyła wielka zimowa ofensywa wojsk radzieckich, a u ich boku i jednostek polskich. Na ponad 1000-kilometrowym odcinku frontu, ciągnącego się od Bałtyku aż do Karpat, wojska trzech Frontów: 1 Ukraińskiego, 1 i 2 Białoruskich, przełamały obronę nieprzyjaciela. Precyzyjne, szybkie i silne uderzenia wojsk dokonały wielkich wyłomów w niemieckiej obronie. W styczniu wyzwolone zostały Kielce, Częstochowa, Warszawa, Olsztyn, Bydgoszcz i Katowice. Warszawę oskrzydlały oddziały radzieckich 47 i 61 armii, zaś od czoła nacierała na miasto 1 armia Wojska Polskiego, dowodzona przez generała Stanisława Popławskiego. Polscy żołnierze 17 stycznia wkroczyli do stolicy swojego państwa. Dwa dni później Alejami Jerozolimskimi przemaszerowała defilada. Do wiosny wyzwolono Polskę, Węgry, znaczny obszar Czechosłowacji, kończono likwidację wojsk nieprzyjaciela w Prusach Wschodnich, opanowano Pomorze Zachodnie i Śląsk, zajęty został Wiedeń, wojska radzieckie wkroczyły do południowych Niemiec. Na początku 1945 roku Dnieprzańska Flotylla Wojenna — za zasługi przy wyzwalaniu Pińska i w czasie operacji białoruskiej dekretem Prezydium Rady Najwyższej ZSRR z dnia 23 listopada 1944 r.

odznaczona Orderem Czerwonego Sztandaru, a dziesięciu najdzielniejszych uczestników desantów wyróżnionych tytułem Bohatera Związku Radzieckiego — w związku z zimowymi warunkami znajdowała się w punktach bazowania u ujścia zachodniego Bugu i na Prypeci koło Pińska. Prawdopodobnie tam, na Polesiu, formowała się wówczas trzecia brygada okrętów. W składzie Flotylli znajdowały się następujące jednostki pływające: 30 kutrów opancerzonych, 8 kanonierek, 3 baterie pływające, 1 pływająca bateria przeciwlotnicza, 7 kutrów dozorowych, 30 kutrów trałowych, 4 kutry minowe, 20 kutrów obrony przeciwlotniczej — co dawało w sumie 103 okręty przeznaczone do działań bojowych, a prócz tego ponad 30 półgliserów (półślizgowców) i dwa dywizjony artyleryjskie. Załogi okrętów czekały na moment, kiedy ruszą lody. Admirał Grigoriew pisze: * „Myśleliśmy już o dalszym szlaku na zachód, ale kanał Dniepr—Bug był całkowicie zniszczony. Rozpoznanie szlaków kolejowych i wodnych od Brześcia do rejonu Warszawy wykazało, że miejscem wodowania okrętów na Bugu może być jedynie stacja Treblinka w pobliżu Małkini Górnej, niewiele ponad sto kilometrów od Warszawy. Jednak droga wodna z miejsca wodowania do linii frontu przy ujściu Narwi (przyczółek serocki) długości 93 km miała około stu mielizn o głębokości mniejszej od zanurzenia okrętów. Praktycznie rzeka była nie do przepłynięcia. Pojechałem do marszałka Rokossowskiego. Problem został rozwiązany błyskawicznie. Dowódca podjął decyzję przerzucenia Flotylli do rejonu Warszawy. Do pomocy przydzielono dwa bataliony saperów. Wodowanie okrętów w Małkini Górnej na Bug zostało dokonane w końcu września. Ale jakże trudna była dalsza droga. Średnio podczas doby przebywaliśmy 2,7 km, a były dni, kiedy nie ruszyliśmy nawet na centymetr. Przez mielizny przeciągały okręty potężne ciągniki jadące brzegiem, a także ręczne drewniane kołowroty. Nie będzie przesadą powiedzenie, że marynarze dosłownie na rękach przenieśli okręty na linię frontu. W terminie określonym przez sztab frontu flotylla skoncentrowała się w odległości 20 km od Warszawy. Zimę 1945 roku przebyliśmy w lodach Bugu, na głębokich tyłach naszych wojsk. Ruszenie lodów oczekiwane było w połowie marca”. NA PRZYCZÓŁKU KOSTRZYŃSKIM Nadszedł kwiecień 1945 roku. Kiedy tylko warunki nawigacyjne umożliwiły okrętom sprawne poruszanie się po rzekach, jednostki — jedna za drugą, w rozciągniętym szyku — ruszyły za frontem, który był już daleko na zachodzie. Szły Wisłą, by wejść następnie w Kanał Bydgoski, na Noteć i na Wartę. Ale i na tej trasie okręty poruszały się z ogromnymi trudnościami. Drożność szlaków żeglugowych była mała. Na Kanale Bydgoskim stwierdzono uszkodzenie śluz, zerwane były mosty, a niektóre z jeszcze istniejących okazywały się dla okrętów zbyt niskie. Nie wszystkie okręty Flotylli szły o własnych siłach. Część z nich — a ściślej 3 brygada — została przewieziona do Odry drogą kolejową. Znany to już był marynarzom sposób transportu: stosunkowo szybki, lecz niezwykle uciążliwy. Ostatecznie w ciężkich warunkach hydrograficznych Flotylla w ciągu 20 dni przebyła trasę długości ponad 500 kilometrów. Część okrętów — jak wspomniano — przewieziono koleją na odległość ponad 800 km. Należy podkreślić, iż na drogach przerzutu było 75 działających lub zniszczonych przepraw, mostów kolejowych i drogowych czy śluz. W 48 miejscach konieczne było oczyszczanie toru wodnego... Okręty znalazły się na Warcie w pobliżu Kostrzyna, gdzie wojska radzieckie walczyły o utrzymanie przyczółka. Trwały zacięte, krwawe boje, zaś w odległości kilkudziesięciu kilometrów budował ostatnie szańce hitlerowski Berlin. Marynarzom, znającym już walki na rzekach z doświadczenia, nie trzeba było tłumaczyć, że najtrudniejszym przedsięwzięciem, jakie czeka wojska radzieckie, będzie sforsowanie szerokiej Odry. Główne uderzenia miały być wykonane właśnie na przyczółku kostrzyńskim. W pierwszych dniach kwietnia okręty czekały już w wyznaczonych punktach bazowania, gotowe do wejścia na Odrę — i do walki. 7 kwietnia marszałek Żukow przekazał admirałowi Grigoriewowi rozkaz m.in. wsparcia 8 armii * „Bandera” nr 18 z 1987 r.