„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
3
SPIS TREŚCI:
WIZYTA W BRESCIE ......................................................................................4
POKÓJ NUMER 39 .........................................................................................12
RADIOSTACJA W BREST.............................................................................18
TAJNA KONFERENCJA ................................................................................26
Z TEJ I TAMTEJ STRONY KANAŁU...........................................................35U
DZIWNA OPERACJA.....................................................................................46
KRĘTE DROGI EPILOGU..............................................................................63
KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM ......................................................................70
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
4
WIZYTA W BRESCIE
Raymond wcisnął się w kąt przedziału, przymknął oczy. Niespodziewanie
odniósł wrażenie, że zagraża mu niebezpieczeństwo. Do licha — czyżby to słowa
konduktora wywołały we mnie taki niepokój? — pomyślał. Dokumenty mam
przecież w jak najlepszym porządku... To znaczy takie, które nie powinny
wzbudzić najmniejszych podejrzeń.
Istotnie w ciągu ostatnich dni dwukrotnie miał okazję przekonać się o tym.
Pierwszy raz w Pirenejach, przy przekraczaniu granicy hiszpańskofrancuskiej, i
drugi podczas przejścia do okupowanej strefy Francji. Rudy, wysoki Niemiec
porównał jedynie fotografię z oryginałem i bez słowa przystawił pieczątkę.
Od czasu powrotu z Londynu na kontynent Raymond zdążył się już
przyzwyczaić do swojej podwójnej roli. Co prawda w jego sytuacji trudno było
zdobyć się na całkowity spokój i pewność siebie, ale jednak czas i doświadczenie
nauczyły go już panować nad odruchami. I dopiero właśnie ten kolejarz... Co miały
znaczyć słowa: „Najbezpieczniej jest jeździć pierwszą klasą”? Czy mówił to
każdemu pasażerowi, a może tylko tym, którzy, jego zdaniem, mogą wzbudzić
podejrzenia Niemców.
— O której będziemy w Breście? — pominął uwagę kolejarza tak, jak gdyby
jego nie mogła dotyczyć.
— Za dwie godziny... jeśli oczywiście nie zajdą nieprzewidziane okoliczności...
— Często tu bombardują?
— Bomby to tylko mała część wojny...
Ta dziwna, budząca niepokój, rozmowa spowodowała, że Raymond po raz
któryś skontrolował siebie w myśli. Zaczynając jednak od dokumentów, kończąc
zaś na szczegółach swego ubrania nie stwierdził żadnych uchybień lub
niedopatrzeń. To nie powinno więc stwarzać powodów do niemiłych
niespodzianek.
W miarę zbliżania się do Brestu, na korytarzu, poza oszklonymi drzwiami
przedziału, pojawiało się coraz więcej granatowych, marynarskich mundurów.
Zdrowi, wypoczęci chłopcy najprawdopodobniej wracali z urlopów, hałaśliwie
popychali się wzdłuż wagonu, taksując pogardliwym wzrokiem tych pasażerów
pociągu, którzy swoją postawą zdradzali wyraźną niechęć do przedstawicieli
zwycięskiej armii.
Jeśli jest coś — myślał Raymond — co różni strefę okupowanej Francji od nie
okupowanej, to chyba przede wszystkim owo zagęszczenie obcych mundurów.
Rząd Vichy jest przecież w równym stopniu znienawidzony na południu, co
władze okupacyjne na północnych krańcach kraju. Tu wróg jest tylko bardziej
widoczny, bardziej krzykliwy, jawniej demonstrujący swoją siłę.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
5
Pociąg przybył do Brestu punktualnie. Raymond zatrzymał się na ulicy Sjam,
uważnie rozejrzał się dokoła. Nie znał miasta na tyle, by bezbłędnie trafić pod
wskazany adres. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że zbyt częste rozpytywanie
przypadkowych przechodniów mogłoby niepotrzebnie zwrócić na niego uwagę
niemieckich patroli..
Na słupie ogłoszeniowym wiatr miotał strzępami olbrzymiego nekrologu z
nazwiskami Francuzów poległych pod Mers-el-Kebir1
. Ten niemiecki chwyt
propagandowy trafił swego czasu na podatny grunt, zwłaszcza że wspomnienia z
Dunkierki były wciąż żywe. „Nie zapomnimy nigdy!” — głosił wydrukowany
dużymi literami napis u dołu plakatu i obwiedzionego czarną obwódką. Po chwili
wzrok Raymonda zatrzymał się-na niedużej kartce papieru, niezdarnie, jakby w
pośpiechw przyklejonej obok oficjalnego nekrologu. „Jean Grenouille został
rozstrzelany za przecięcie telefonicznego kabla Wehrmachtu. Cześć Jego pamięci”.
Ten mały ślad działalności miejscowego ruchu oporu bardzo poprawił
samopoczucie Raymonda. Słup ogłoszeniowy znajdował się naprzeciw szyby
wystawowej sklepiku tytoniowego. Raymond był prawie pewien, że jego
właściciel musiał zauważyć ową kartkę przyklejoną nieznaną ręką.
To zachęcało do wejścia.
— Excusez moi, monsieur — zwrócił się do starszego mężczyzny siedzącego
za ladą — ulica Chateau...
— Pan jest francuzem? — zapytał wprost gospodarz.
— Oczywiście.
Sklepikarz z trudem gramolił się zza lady. Raymond zauważył, że tamten jest
bez nogi. Stary przychwycił jego ukradkowe spojrzenie, uśmiechnął się z goryczą.
— Pamiątka spod Verdun — wyjaśnił. — I po to wtedy gniliśmy w okopach,
żeby w dwadzieścia lat później znowu ich mieć na karku?
— Ani pan, ani ja nie jesteśmy temu winni — odpowiedział nabierając zaufania
Raymond.
— Jeszcze by czego! My tylko ponosimy ofiary. Brest nie jest dziś dobrym
miastem... — mówił sprzedawca stając w drzwiach sklepiku. — Jeśli pan nie
musi...
— A niech mi pan wskaże chociażby jedno „dobre” miasto w całej dzisiejszej
Francji.
— To prawda. Proszę iść w stronę portu. Trzecia ulica w prawo. Trafi pan bez
trudu.
Mieszkanie na ulicy Chateau było jednak zamknięte. Raymond usiłował zajrzeć
do środka, ale wewnątrz było cicho i pusto.
— Pan do kogo? — zatrzymał go głos kobiety, kiedy zmierzał już ku wyjściu.
1
W dniu 3 lipca 1940 roku Anglicy zatopili w Mers-el-Kebir flotę francuską, w obawie,
aby nie została ona wykorzystana przez Niemców.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
6
— Do pana Philippon.
— Nie ma go. Jeśli pan go zna, powinien pan
wiedzieć, że o tej porze pracuje jeszcze w arsenale. — Obrzuciła Raymonda
podejrzliwym spojrzeniem.
— Ma pani rację.
Idąc przez most prowadzący do portu zauważył dwa torpedowce przykryte
siatką maskującą. Tuż przed bramą, obok budki wartowniczej pomalowanej w
skośne kolorowe pasy, stali dwaj żandarmi w towarzystwie francuskiego
policjanta. Raymond usiłował ich minąć, ale zatrzymały go słowa Francuza. '—
Vos papiers, monsieur!
Sięgnął do portfela, wyjął dokumenty. Dwaj Niemcy zbliżyli sit;, stanęli obok.
— Do kogo? — zapytał policjant.
— Do pana Philippon.
— A... jest z pewnością w ogrodzie.
— W ogrodzie?
— Tak, proszę w tę stronę.
Warzywny ogród znajdował się na zboczu wzgórza, które w tym miejscu
łagodnie opadało ku morzu. Długie, schludnie i starannie utrzymane grządki
rozrastały, się bujną zielenią. Przy końcu alejki stał mężczyzna, którego Raymond
znał już z opisu.
— Pan Philippon?
— Zgadza się. Czym mogę służyć?
— Mam pozdrowienia dla pana od doktora Pailloux. Kiedy pan leończy pracę?
— Co ma z tym wspólnego doktor Pailloux? Nie rozumiem.
— Wolałbym jednak porozmawiać w domu.
— Kim pan jest? — dopytywał się Philippon,
— Na miłość boską, proszę okazać choć trochę gościnności. Byłem już u pana
na ulicy Chateau, ale, jak łatwo się domyślić, zas.tałem drzwi zamknięte. Nie
żałuję jednak. Spacer do tego miejsca był dla mnie szalenie interesujący.
Philippon obrzucił przybysza podejrzliwym spojrzeniem.
— Do licha, niech pan nie mówi tak zagadkowo, bo gotów jestem pomyśleć
zbyt wiele. — Zerknął na zegarek. — Możemy iść...
Pokój, do którego Raymond nie mógł się dostać przed godziną, umeblowany
był skromnie, z żołnierską surowością. Stół, dwa krzesła, żelazne łóżko, szafka, a
na niej mała plakietka z napisem: „Ouessant”. Gospodarz zdjął marynarkę,
przewiesif ją przez oparcie krzesła, pośpiesznie umył ręce.
— Słucham pana.
Raymond podał mu przywieziony z sobą list, sam zaś zainteresował się
plakietką. Philippon przejechał wzrokiem po kartce papieru, złożył ją w czworo,
wsunął do kieszeni.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
7
— Doktor Pailloux nic nie pisze o celu tej wizyty. Zapowiada po prostu pański
przyjazd.
— Za dużo pan od niego żąda, drogi... kapitanie. Te sprawy wyjaśnimy
osobiście, mam nadzieję. — Bawił się plakietką. — To był piękny okręt, prawda?
— „Ouessant”? — Oczywiście.
— Cóż.... — Philippon zacisnął dłoń. — Trzydziesty szósty rok budowy.
Nowoczesny.
— I pomyśleć: nic, a nic nie zdziałał...
— To nie wina załogi! Nikt nie oczekiwał™.
— Och..; — Raymond machnął niecierpliwią ręką. — Może pan sobie
darować. Znam tę historię w najdrobniejszych szczegółach.
— Pan również jest oficerem marynarki?
— Niestety, nie byłem nim nigdy. Sądzę, nie>, nawet jestem pewien, że taki
okręt podwodny, jak „Ouessant”, został obsadzony przez dzielną załogę. Proszę
nie traktować tych słów jako zdawkową kurtuazję. Wiem, co mówię. Moje
przekonanie oparte jest na faktach, które są mi dostatecznie znane. Straciliśmy
okręt, ale załoga pozostała.
Raymond odstawił plakietkę, przespacerował się po pokoju.
— Czy panu coś mówi nazwisko Anąuetil?
— Bernard?
— Ten sam.
— Radiotelegrafista z „Ouessant”?!
— A więc pamięta pan swoją załogę! To świetnie! Myślę, że dojdziemy szybko
do porozumienia. Panie kapitanie, miło mi jest zameldować, że radiotelegrafista
pańskiego okrętu pozostał żołnierzem — dzielnym żołnierzem Wolnej i Francji.
Mam prawo uważać, że pan jako dowódca jest patriotą w stopniu nie mniejszym
niż jego podwładny...
— Kim pan jest?
— Mówiłem, żeby pan zadawał jak najmniej pytań. Dałem chyba
wystarczające dowody, że nie mam nic wspólnego z gestapo lub... Abwehrą. Mogę
poinformować jeszcze, że niespełna tydzień temu byłem tam... — wskazał w
stronę okna — ...po drugiej stronie. Kanału.
— W Londynie mam przyjaciela. Kapitan Querville...
Raymond z uśmiechem potrząsnął przecząco głową.
— Nie znam. Wybaczy pan, ale nie znam. Nas jest tam sporo...
Philippon zatoczył ręką nieokreślony ruch po pokoju.
— Jestem gotów. Sam pan widzi, że cały majątek zmieszczę w jednym
plecaku.
— Nie o to chodzi, panie kapitanie — Raymond położył mu rękę na ramieniu.
— Wręcz przeciwnie. Musi pan pozostać tutaj, w Breście... Zgoda?
Kapitan zastanowił się przez moment.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
8
— Zgoda!
— Niech pan wstanie...
Słowa przysięgi wymówione przez Raymonda .brzmiały uroczyście, dobitnie.
— ...pour la France Libre!
— ...pour la France Libre! — powtórzył równie uroczyście Philippon.
— Proszę wybrać sobie pseudonim.
— Hillarion — podał kapitan po chwili namysłu.
— Oryginalne — Raymond uśmiechnął się — nie mam jednak nic przeciwko
temu. Drogi kapitanie, nie potrzebuję wyjaśniać, jak ważne są dla nas informacje z
Brestu. Ruch okrętów, wyjścia i wejścia, plany rozbudowy, obrona...
— Na razie mogę dostarczać dokładne dane dotyczące zamówień Kriegsmarine
na warzywa i kwiaty.
Raymond parsknął śmiechem.
— Ma pan poczucie humoru. Wolelibyśmy jednak otrzymać dane nieco innego
rodzaju.
Twarz Philippona była jednak surowa.
— Niech pan nie lekceważy nawet tych, zdawałoby się drobnych, informacji —
odparł poważnie. — Zamówienia na kwiaty wpływają wtedy, kiedy szykuje się
powitanie jakiegoś okrętu wracającego z rejsu bojowego. Wielkość zamówienia
zależy od wielkości okrętu i jego sukcesów na morzu.
— Przepraszam... — bąknął Raymond — nie doceniłem pana.
— ...Tak było z „Gneisenau” i „Scharnhorstem” — mówił dalej Philippon. —
Nazwy zidentyfikowałem dopiero później, kiedy już były w porcie. Z tego jednak,
co słyszę, mam podstawy przypuszczać, że nazwy okrętów to nie są sprawy
najważniejsze.
— Drogi panie Hillarion, nie chciałem pana urazić.
— Skądże znowu! Miałem na myśli to, że żąda pan ode mnie informacji o
bardzo szerokim wachlarzu.
— Są trudności?
Kapitan z uśmiechem rozłożył ręce.
— Gdyby nie było, moja pomoc, moje pośrednictwo byłyby zbyteczne. Widzi
pan, nie mam doświadczenia. Znam się na sieciach przeciwtorpedowych, a tu
chodzi o sieci zupełnie innego rodzaju.
— Może mógłbym w czymś pomóc?
— Nie sądzę. Do pana mam tylko jedno pytanie. Pytanie, od którego właściwie
powinienem zacząć, które powinienem postawić jeszcze przed złożeniem
przysięgi. Proszę mi wybaczyć to roztargnienie i to zmieszanie, ale nie co dzień
przecież zdarza się taka sytuacja jak ta... Kto będzie korzystał z moich informacji...
w tym ostatnim, najwyższym ogniwie?
— Ogólnie mówiąc sztab aliancki w Londynie.
— To znaczy Anglicy?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
9
Raymond wstał z miejsca, stanął przy oknie. Wiatr niósł ostry, słonogorzki
zapach morza. Z północy, przytłumione odległością, docierały głuche detonacje
dalekiego bombardowania. Przez ulice miasta z głośnym skowytem syren
przejeżdżały samochody zaalarmowane jakimś wydarzeniem.
Raymond patrzył na kapitana siedzącego z przechyloną głową, zdawało się
pochłoniętego całkowicie widokiem podłogi własnego pokoju.
— Mers-el-Kebir? — spytał Raymond cicho. — Nie tylko. Pamięta pan
Dunkierkę? Zostawili nas na plaży otoczonej czołgami. Na ich okrętach nie było
miejsca dla nas. A przecież wtedy też byliśmy aliantami. Potrzebnymi! Któż inny
bowiem osłaniałby ich odwrót? W tych potwornych godzinach nie mieli czasu
myśleć o obowiązkach sojusznika, o traktowania wszystkich żołnierzy —
Francuzów i Anglików, na- równych prawach. Tamte sprawy, o których
mówiliśmy przed chwilą, nie są dla mnie tak trudne jak ta jedna: zmusić się do
zaufania im raz jeszcze...
W pokoju było cicho. Zdawało się, że można będzie usłyszeć najmniejszy
szmer liści drzewa rosnącego tuż za oknem.
— Rozumiem pana — przerwał milczenie Raymond. — Te wahania i mnie nie
były obce. I nie tylko nam obu. W przeciwnym wypadku hitlerowska propaganda
nie ruszałaby tych bolesnych spraw. Widziałem tu w mieście olbrzymi niemiecki
nekrolog z nazwiskami poległych w Mers-el-Kebir. Czy jakikolwiek rozsądny
Francuz mógłby chociaż przez chwilę sądzić, że druk tego nekrologu jest wyrazem
szczerego współczucia z ich strony? Zrobilibyśmy Goebbelsowi prezent z siebie,
gdybyśmy poszli na lep jego propagandy. Musi pan rozważyć, co jest w panu
silniejsze: niechęć do Anglików, czy nienawiść do najeźdźcy? Łatwiej będzie
podjąć decyzję, jeśli postawi pan sobie także i trzecie pytanie: w jaki sposób może
pan przysłużyć się Francji najbardziej? Na coś trzeba się zdecydować.
Kapitan podniósł się z krzesła. Policzki miał zaczerwienione, a zmierzwione
włosy opadały mu niesfornie na czoło.
— Proszę o konkretne polecenia — te słowa zawierały decyzję.
— Narazie trzeba rozejrzeć się wśród znajomych. Pojedynczo niewiele można
zdziałać. Musi pan korzystać z pomocy innych. Jakie pan widzi możliwości?
— Mam sporo przyjaciół w arsenale, stoczni i w porcie. Czy dostaniemy
radiostację?
— Nie. Na razie nie. Brest jest diabelnie interesującym punktem. Nie możemy
się niczym zdradzić. Radiopelengacja dla Niemców nie jest, niestety, sztuką
nieznaną. Proszę na razie, na początek, zaufać naszemu łącznikowi.
Prawdopodobnie będzie to Pierre. Przemiły, odważny i dzielny chłopiec. Aha...
pieniądze... Chyba na pańskie konto w banku?
Na twafzy kapitana odmalowało się oburzenie.
— Monsieur...
Raymond uspokoił go ruchem ręki.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
10
— Będzie pan miał wydatki przekraczające pańskie możliwości zarobkowe.
Skąd weźmie pan na to? Niech pan nie będzie dziecinny. Po prostu bez środków
materialnych nasze zdolności operacyjne są znikome. A więc na bank?
Philippon zaprzeczył ruchem głowy.
— To jest niebezpieczne. Mogą sprawdzać moje konto. Przez łącznika będę
meldował o ewentualnych potrzebach. I chyba przez niego...
— Zgoda.
Kapitan podszedł do szafy, wyciągnął z niej butelkę wina, postawił na stole.
— Proszę mi wybaczyć, ale ten toast wypiję nie z kieliszka — wskazał na
blaszany kubek z wygrawerowanym napisem „Ouessant”.
— Rozumiem — skinął głową z aprobatą Raymond. — Za Wolną Francję.
— Za' Wolną Francję! Wypili stojąc.
— Kiedy zaczynamy? — zapytał gospodarz
— Proponuję od zaraz. Ma pan chyba sporą spostrzeżeń?
— Stare sprawy.
— Dla pana. Dla nas mogą być zupełnie nowe i ważne.
— Dwudziestego trzeciego marca, to znaczy blisko dwa miesiące temu,
przybyły „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ten ostatni stoi w basenie 8, a
„Scharnhorst”... — Kapitan ze złością zdusił w popielniczce niedopałek papierosa.
— W tym samym miejscu kiedyś cumowała ”Dunkierka”. Zrobię szkic, może się
przyda, bo jak dotychczas nasi sojusznicy bombardują na ślepo. Niech pan
posłucha, drogi panie Raymond. Od dwóch miesięcy wygrażamy niebu, od którego
oczekujemy otuchy. Angielskie bomby lecą wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba.
Nieruchomy cel!
— Maskowanie?
— Przyznaję — precyzyjne. Mój szkic powinien pomóc. Jeśli w ciągu
najbliższego czasu zamiast bezczelnego uśmiechu nie dostrzegę smutku i
przygnębienia na gębach hitlerowskich dygnitarzy, sam zacznę się modlić: „Boże,
ukarz Anglię” za jej ślepotę i bezradność.
— Rozpoznanie systemu, rodzaju maskowania w połączeniu ze szkicem, który
otrzymam od pana, powinny uciszyć noce nad Brestem.
Raymond smutnie pokiwał głową.
— Niech już nie będzie tej ciszy, byleby burze przyniosły słońce. Mimo że nie
lubię Anglików za ich sobkostwo, egoizm, lekceważenie innych narodów, dziś
wolałbym być tam, gdzie i pan, niż podlewać sałatę, przeznaczoną w dodatku do
niemieckich garkuchni.
— Całkowicie pana rozumiem. Zostawmy jedinak sałatę. Czy ma pan coś
ciekawego z ostatnich dni?
— Wiem, że sporządza się sieci przeciwtorpedowe o nie spotykanej długości.
Przyzna pan, że może to być interesujące, zwłaszcza że w Lanveoc, Fret i na
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
11
wyspie Longue wbija się pale ze zbrojnego betonu, do którego mogłyby cumować
okręty o wyporności około trzydziestu Ipięciu tysięcy ton.
Raymond przesunął dłonią po twarzy.
— Ma pan zupełną rację — zgodził się z kapitanem. — To jest nawet bardzo
interesujące. Słuchał pan dzisiaj radia?
— Wczoraj także nie. Nie znajduję żadnej przyjemności w wysłuchiwaniu
triumfalnych komunikatów Oberkommando. To może człowieka zniszczyć
psychicznie do reszty.
Raymond Wyjął z kieszeni gazetę. Przez pięć szpalt pierwszej strony dziennika
biegł sensacyjny tytuł: „Trzyminutowy pojedynek. Największy brytyjski pancernik
»Hood« zatopiony!”
— Czy panu to mówi coś? Kapitan zaprzeczył ruchem głowy.
— Poza treścią komunikatu — nic.
— Proszę skojarzyć z tym, co pan sam przed chwilą powiedział.
— Więc tu, w Breście, możemy oczekiwać gości?
— „Bismarck” znikł.
Na twarzy Philippona zajaśniał szeroki uśmiech.
— Mój Boże! To skojarzenie jest wyjątkowo piękne!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
12
POKÓJ NUMER 39
Była już trzecia dekada maja, a ranek tego dnia był wyjątkowo mroczny i
posępny. Pogoda oddawała w pełni ponury nastrój panujący od kilku dni w całym
gmachu Admiralicji. Londyn spływał deszczem, wiatr przypominający bardziej
jesień niż wiosnę tłukł w szyby, miotał strugami wody.
Ciężar ostatnich wydarzeń przytłaczał wszystkich: upadek Krety, klęska
„Hooda”, zniknięcie „Bismarcka” — ileż niepomyślnych informacji mogło się
zmieścić w tak krótkim czasie?
Mister Martin, osobisty sekretarz premiera Churchilla, był ostatnio częstym
gościem Admiralicji, zwłaszcza zaś w pokoju nr 39, gdzie mieścił się Oddział 17
Zarządu Wywiadu Morskiego.
Wiadomość, jaką go tu poczęstowano, nie za« powiadała żadnej sensacji:
odwołano eskortę z konwoju kierując ją na poszukiwanie „Bismarcka”. Martin
rzucił okiem na nazwy tych okrętów, które, jako ostatni już zagon, pozostały do
dyspozycji — mizerny odwód pchnięto w pościg za potężnym piratem: „Sikh”,
„Zulu”, „Maori”, „Cossack”. Nazwa piątego okrętu brzmiała egzotycznie.
— „Piorun”?
— To jest polski okręt, sir... Wchodził w skład zespołu niszczycieli komandora
Viana — pospieszył z wyjaśnieniem porucznik Davidson.
— Zgódźmy się, że to jest nieistotne. Davidson uśmiechnął się zagadkowo.
— To, co powiem, sir, wyda się panu z pewnością niepoważne, ale
odziedziczyłem po matce pewne skłonności, ogólnie mówiąc, do nadawania wagi
przeczuciom. Wspominam o tym w związku z tym, że Polacy pierwsi
poinformowali nas o wyjściu „Bismarcka” z Gdyni.
— Nie widzę w tym wszystkim żadnego związku.
— Polacy zaczęli, Polacy mogą skończyć!
Martin z uwagą przyjrzał się oficerowi. Ledwie widoczny, rudy zarost
pokrywał wychudzoną, piegowatą i bladą twarz młodego człowieka.
„Schizofrenik” — ocenił. Czy musi jednak wygłaszać swoje idiotyczne sądy o
sprawach, których nie można uznać za bagatelne? Na twarzy sekretarza
Pierwszego Lorda Admiralicji ukazał się pobłażliwy uśmiech.
— Sądziłem, że oficerowie marynarki mają znacznie więcej wyobraźni. Chciał
pan przecież powiedzieć, że niszczyciel o wyporności, powiedzmy, około dwóch
tysięcy ton zdolny jest zatopić pancernik o wyporności pięćdziesięciu tysięcy ton.
Nie trzeba być fachowcem, aby podobne przypuszczenia ocenić jako nonsens i
bzdurę.
— Zgadzam się z panem, sir. Oczywiście nie to miałem na myśli. Sądzę jednak
— chociaż policjantem nigdy nie byłem — że, aby unieszkodliwić bandytę, trzeba
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
13
go najpierw wytropić. To zadanie mógłby wykonać z powodzeniem również
niszczyciel. Przy odrobinie szczęścia.
— Byłby raczej pechowcem. Davidson skinął głową bez przekonania.
— Kwestia punktu widzenia...
Martin z niecierpliwością przerwał mu ruchem ręki.
— Spróbuję opowiedzieć premierowi o tych pańskich dziwnych skłonnościach.
Ma ostatnio sporo zmartwień, a to powinno go ubawić. Do widzenia panom...
Davidson stał nieruchomo wpatrzony w oddalającą się sylwetkę dygnitarza.
— I po co ci to było? — Jego przyjaciel Roberts puknął się znacząco w czoło.
— Zawsze musisz z czymś wyskoczyć. Któregoś dnia wylecisz stąd jak z procy.
— Nie zależy mi na tym. Oni chcą wielkich operacji, wielkich zwycięstw,
decydujących informacji, zapominając, że to wszystko składa się właśnie z
drobiazgów.
— Ty jednak przeceniasz te drobiazgi i kiedyś w nich utoniesz.
— Utonąć — marynarski los.
— Dobrze, że masz poczucie humoru.
— Nie przeczę temu. Przydałoby się to również niektórym naszym wodzom.
Czy zauważyłeś, jak wściekli są na każdego, kto serwuje im niepomyślne
wiadomości? Jak gdyby całą winę za to ponosił meldujący. O, pro&eę, znów
pewnie jakaś żałobna informacja.
Roberts przejął dopiero co rozszyfrowany meldunek, rzucił nań okiem i
skrzywił się z niesmakiem.
— Z Francji. Czym się zajmują ci chłopcy! Sam zobacz: „Olbrzymie
zamówienie na kwiaty w Brest stop przygotowania do wielkiej uroczystości” I co
ty na to?
Davidson obejrzał kartkę, źrenice jego oczu stały się małe, kłujące.
— Wszystko w porządku. DNI2
może być spokojny. Nasze poprzednie
przewidywania sprawdzają się. Przecież to jest jasne: „Bismarck” zmierza do
Brest...
Roberts skinął głową z uznaniem.
— Zaczynam stawać się zwolennikiem twoich teorii. Kto wie, czy nie uwierzę
w sens również i tych, ostatnich, wiadomości z Polski...
— Które z nich nazywasz ostatnimi?
— O gorączkowych pracach nad wydłużaniem pasów startowych na
lotniskach...
Davidson podszedł do mapy. Jej obraz był przerażający. Olbrzymie obszary
Europy zajęte były przez hitlerowskie wojska okupacyjne. Jedynie pasmo kanału
La Manche oddzielało Wyspę Brytyjską od tej burzliwej fali, która i jej groziła
zatopieniem lub w najlepszym wypadku izolacją od reszty świata, co byłoby
2
DNI — Director of Nąval Intelligence — Szef Wywiadu Morskiego.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
14
równoznaczne z powolnym umieraniem. Czerwoną kredką obwiedziony napis
„Brest” palił jak rana. Brest — najdalej na zachód wysunięty cypel francuskiej
ziemi, wspaniale rozbudowany port, najdogodniejsza brama wyjściowa na szerokie
wody Atlantyku, po którym płyną konwoje z pomocą dla Anglii. Brest — świetna
baza wypadowa dla operujących na liniach żeglugowych okrętów podwodnych, dla
lekkich i ciężkich krążowników; tej całej plejady pirackich stad czatujących
okrągłą dobę na przepływające opodal ofiary.
W tej bazie tkwią teraz „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Zmierzają tu z pewnością
„Prinz Eugen” i „Bismarck”. To już nie baza, to twierdza. Trudno podejrzewać,
aby Niemcy w czymkolwiek zaniedbali bezpieczeństwo tej morskiej fortecy.
Obrona nabrzeżna i artyleria, obrona przeciwlotnicza, stacje radiolokacyjne,
zapory sieciowe, miny, patrole to cały arsenał środków stosowanych, aby ukryte w
trudno dostępnym porcie pirackie jednostki mogły się tu czuć jak u Pana Boga za
piecem... A jednocześnie pułapka.
Davidson aż spocił się na samą tę myśl. „Pułapka” powtórzył cicho, tylko do
siebie. Dowództwo brytyjskie powinno zdawać sobie sprawę, że ulokowanie tylu
znakomitości pirackich w jeden kąt daje wspaniałą szansę. To tak jak na ringu,
zapędzenie przeciwnika w narożnik, pozbawienie go szansy manewru umożliwia
decydujące ciosy. Co za wspaniała okazja!
Odwrócił się od mapy i zaczął cicho pogwizdywać ku zdumieniu Robertsa,
który znał kolegę i wiedział, że Davidson nigdy jeszcze nie pozwolił sobie na coś
takiego w miejscu urzędowania. Stał więc nieruchomy i zaskoczony dziwnym
zachowaniem się przyjaciela.
Davidson ciągle przetrawiał swoje kalkulacje. Myśl ledwie rozpoczęta nie
zdołała ogarnąć całej panoramy wydarzeń, które wiązały się z powstającą sytuacją.
Sięgnął pamięcią do porównań, analogii. Znakomity Conan Doyle, którego
twórczość Davidson pochłaniał bez reszty, podsuwał mu metodę rozumowania:
„Co bym zrobił na miejscu przeciwnika”? Oczywiście nie czekałbym aż w tym
zakichanym Breście rozniosą mnie bombami na drzazgi — nasuwała się
odpowiedź. Spróbowałbym wyjść. W jakim kierunku? Naturalnie na Atlantyk.
Stąd przecież wiodą drogi we wszystkie strony świata. Można zagrozić konwojom
idącym z Ameryki, trzymać w szachu brytyjskie bazy na Morzu Śródziemnym,
zatapiać transporty idące do Egiptu, można też skierować się na północ i tam
sparaliżować brytyjskie linie komunikacyjne.
Dużo różnorodnych, wszechstronnych nrbżliwości. Rozwiązanie zdawałoby się
idealne, gdyby... pozwolili na to Anglicy, dla których taka ewentualność w żadnym
wypadku nie może być niespodzianką.
A może wschód? Kanał La Manche? Nieprawdopodobne, zaskakujące, a
więc... godne rozważenia.
Davidson już nie spaceruje, ale miota się po pokoju. Zachód, północ, południe,
wschód...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
15
Wschód... Dla Niemców ma to wszelkie cechy fatalnego rozwiązania: artyleria
nabrzeżna w Dover, lotnictwo Coastal Command, okręty... A jednak w tym
fatalnym rozwiązaniu jest olbrzymi plus: przecież najkrótsza to droga do własnych
baz, powiedzmy, na Bałtyku. Ryzykowna, zuchwała, ale i najkrótsza.
Bałtyk — to daleko od Anglii... Davidson jeszcze raz zatrzymuje się przed
mapą.
— Słuchaj, Fred. Co sądzisz o tym wydłużaniu pasów startowych na
lotniskach.
— W Polsce?
— W Polsce.
— Niemcy szykują kolejną awanturę.
— Na wschodzie?
— A gdzieżby?
Davidson ścisnął dłoń przyjacielowi.
— Ja też tak myślę. Mam to, co chciałem. Pójdą tędy...
Końcem pałeczki przesunął na mapie linię od Brestu poprzez kanał La Manche,
na wschód. Roberts uśmiechnął się ironicznie.
— Przeczucia?
— Tym razem nie. Zwykła logika. Gdyby dla niemieckich bomb znalazł się
zdaniem Hitlera cel bardziej godny, niż nasza skromna Wyspa, czy sądzisz, że my,
Anglicy, martwilibyśmy się z tego powodu?
— Za dużo tych „gdyby”.
— No tak. Jeśli założenie okaże się fałszywe, to i mój wniosek będzie diabła
warty.
Mr Martin nie zdążył opowiedzieć premierowi o dziwnych, jak na oficera
wywiadu, skłonnościach porucznika Davidsona, o których przypomniał sobie
natychmiast po otrzymaniu zdumiewającego meldunku (nie sprawdzonego
jeszcze!) jakoby z „Bismarckiem” godzinny kontakt ogniowy utrzymywał polski
niszczyciel „Piorun”. Wiadomość była równie radosna, co nieprawdopodobna. Ta
godzina mogła zadecydować o klęsce pirata.
Następny dzień, potwierdził zarówno słuszność tego rodzaju przypuszczeń, jak
i prawdziwość faktu walki dwóch okrętów o niewspółmiernych siłach. „Bismarck”
zatonął nie osiągnąwszy celu. Potwierdzenia tego nie musiano szukać w
doniesieniach agenturalnych. Pancernik zanurzył się w morzu na oczach załóg
brytyjskich pancerników i krążowników, które po akcji „Pioruna” doprowadziły
walkę do ostatecznego końca. W Niemczech ogłoszono żałobę. Wydawała się tym
głębsza i tym bardziej przejmująca, że kirem owiązano te same flagi, które jeszcze
przed paru dniami wywieszono na znak powszechnie świętowanej radości z okazji
zatopienia „Hooda”.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
16
W Izbie Gmin Churchill zbierał gratulacje. „Bismarck” znikł na zawsze z
powierzchni mórz i oceanów — było to nieodwracalnym faktem. Pozostawała
jednak nadal sprawa Brestu i bazujących tam okrętów niemieckich. To był bolesny
wrzód pod bokiem samej Anglii, wrzód, który groził przerzutami, i którego trujące
jady mogły się dać we znaki Wyspie o każdej porze dnia i nocy, dosłownie w
każdej chwili. Potrzebna była zdecydowana operacja. Churchill wiedział o tym, ale
miał pewne podstawy do snucia takich horoskopów, że niedaleki jest dzień, kiedy
siły niemieckie bezpośrednio zagrażające Anglii osłabną nagle, chociaż nie będzie
to zasługą militarnych sukcesów Brytyjczyków. Anglicy są odporni na emocje. Ich
trzeźwość niejednokrotnie wprawiała w osłupienie zarówno przeciwników, jak i...
sprzymierzeńców. Cóż z tego, ze nie własnym obrońcom ludność Anglii będzie
miała do zawdzięczenia znacznie dłuższe niż dawniej chwile” spokoju i
wytchnienia, liczą się fakty, bez względu na to, czyim są dziełem.
Dwudziestego drugiego czerwca Niemcy dokonały napaści na Związek
Radziecki, powstała zupełnie nowa sytuacja w świecie, w Europie, w Anglii, nad
kanałem La Manche i rzecz oczywista... w Breście. Ten francuski port wprawdzie
nadal nie przestawał być punktem zainteresowania morskiego wywiadu Anglii, ale
teraz, gdy epicentrum wojny przesuwało się na wschód, problem zamkniętych w
pułapce niemieckich okrętów wymagał innego spojrzenia, innej oceny.
Brest wciąż jeszcze był niewątpliwie punktem niebezpiecznym, mimo to,
zdaniem Churchilla, znacznie mniej istotnym niż jakakolwiek inna sprawa
dotycząca przebiegu wojny, na przykład w Egipcie. Nie decydując się na radykalne
rozwiązanie problemu ukrytej u północno-zachodnich wybrzeży Francji
niemieckiej eskadry, dowództwo angielskie postanowiło ograniczyć swoją
działalność w tym rejonie do dyskretnej inwigilacji portu i nękającego
bombardowania.
Mr Martin przeglądając meldunki Admiralicji dotyczące tej działalności mimo
woli przypomniał sobie porucznika Davidsona. Dziwnym bowiem zrządzeniem
losu w patrolowaniu u wybrzeży francuskich wielokrotnie brał udział znów polski,
tym razem podwodny, okręt — „Sokół”. Byłe to wprost zadziwiające, że ta mała,
nieliczna flota brała udział w walkach niemal na każdym akwenie, w każdej
poważniejszej akcji. Jeśliby cokolwiek zaufać przeczuciom Davidsona, można
byłoby być optymistą w przewidywaniach, co do ostatecznych rezultatów toczącej
się wojny.
Wniosek, jaki z tego wyciągnął Mr Martin, mógłby być zaskakujący dla
wszystkich, z wyjątkiem osób o typowo angielskiej mentalności: ewentualne
przyszłe sukcesy zawdzięczać będzie Anglia nie tyle odwadze i dzielności
żołnierzy krajów związanych z nią na czas wojny sojuszem, co własnym talentom
dyplomatycznym, które pozwoliły jej pozyskać odpowiednie zastępy
sprzymierzeńców, wykonujących zlecone im zadania z przeświadczeniem, że
czynią to wyłącznie dla własnego kraju.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
17
Trzeba przyznać, że w tym zakresie mogli liczyć na wszechstronną pomoc ze
wszystkich terenów objętych wojną. W miarę bowiem rozszerzania się pożogi
światowej i zaostrzania reżimów okupacyjnych rosły szeregi wrogów Hitlera w
każdym państwie europejskim, nie wyłączając... Niemiec.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
18
RADIOSTACJA W BREST
Raymond był zaskoczony widokiem kapitana. Człowiek ten, który zawsze witał
go z największą radością, który zawsze z niecierpliwością wysłuchiwał nowin,
wyczekując chwili, kiedy sam będzie mógł podzielić się zdobytymi informacjami,
siedział teraz przed nim zgaszony i zrezygnowany.
Nie był to najkorzystniejszy moment do rozpoczęcia rozmowy w tej sprawie,
która spowo* dowała konieczność nowej wizyty w Breście.
Raymond stanął w oknie, patrzył na rdzewiejące drzewa, z których osypywały
się pierwsze jesienne liście.
— Z wyjątkiem pory roku niewiele tu się zmieniło...
— Owszem, zmieniło się... — bąknął Philippon. W jego głosie można było
wyczuć ironię. — Bez trudu mogę wskazać nowe ruiny po domach, które przestały
istnieć.
— Wojna, drogi kapitanie...
— Dziwne, ale ta wojna nie dociera tam, dokąd powinna dotrzeć. Hitlerowskie
krążowniki mają się jak najlepiej, mieszkańcy Brestu zaś coraz częściej nie mają
dachu nad głową.
— Wyjdziemy? — niespodziewanie zaproponował Raymond.
Kapitan bez słowa powstał z miejsca, otworzył drzwi.
— Jeśli nie wierzy pan...
— Ależ wierzę, drogi kapitanie, ruiny nie są jednak tym, co mogłoby mnie
zainteresować najbardziej. Pójdziemy w stronę portu.
Ulice były prawie puste, od morza wiał chłodny wiatr, pod stopami szeleściły
ruchliwymi stadami pożółkłe liście.
— Anglicy nie bardzo wierzą w pańskie informacje — szepnął Raymond. —
Chciałbym pew.ne rzeczy zobaczyć osobiście.
— Nie wierzą, w co?
— Charakterystyka kamuflażu, system obrony przeciwlotniczej i
przeciwtorpedowej w basenie 8 i 9.
— I pan ma potwierdzić? Zamiast zlecać to panu, mogliby sami sprawdzić.
Przeszli przez most obrotowy nad kanałem, skręcili ku ruinom gmachu
Recouvrance. Pod nimi biegła w głąb portu wąska uliczka z widocznym z daleka,
ostrzegawczym napisem, przewieszonym nad jezdnią „Eintritt verboten”.
— Widzi pan?
— Tak... — odparł Raymond wpatrzony w niewielki skrawek papieru
przyklejony do muru.
— Na co pan patrzy, nie tam...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
19
Dopiero teraz kapitan- poszedł za wzrokiem Raymonda. Na skrawku papieru
ktoś pośpiesznie, niezgrabnym pismem umieścił hasło: „Mort aux nazis et
leurswalets de Vichy!”3
— Ma pan przyjaciół... — Raymond skinął głową.
— Bez nich nie mógłbym pracować. Czy sądzi pan, że te informacje, które
przekazałem, są wyłącznie moją zasługą? Byłoby naiwnojcią tak sądzić. Mam
sporo zaufanych ludzi, którzy nie zapominają, że jestem francuskim oficerem.
Wobec nich właśnie mam najcięższe wyrzuty sumienia Wydaje mi się, że
postępuję wobec nich nieuczciwie, kiedy jedynym rezultatem naszych wysiłków są
coraz to nowe ruiny i nic więcej.
— Rozumiem pana.
— Rozumieć to mało. Trzeba- tu być! Kiedy się widzi, wtedy się przeżywa i
czuje. Proszę spojrzeć w dół...
Raymond zerknął we wskazanym kierunku i nie zauważywszy nic
interesującego wzruszył ramionami.
— Dwieście metrów stąd — uściślił kapitan.
— Skały?
— Skały! — prawie wykrzyknął Philippon. — Te „skały” to dwa
zamaskowane okręty Ich kontury są doskonale zgrane z cieniem, który skały
rzucają na morze.
— Widzę. RAF zainteresuje się tym bliżej. Kapitan skrzywił usta w
pogardliwym uśmiechu.
— Daliby lepiej spać brestończykom. Wracamy... — dotknął łokciem
Raymonda.
Sygnał dany był w samą porę. Niemiecki patrol, który ukazał się w
perspektywie wąskiej uliczki, zdradzał wyraźnie zainteresowanie dwoma
mężczyznami, którzy zapragnęli nagle spaceru w okolicach zabronionej strefy. 1
Philippon przez chwilę obserwował ich kątem oka, po czym oparł się plecami o
barierę mostu, wyciągnął papierosy i niedbałym gestem poczęstował Raymonda.
Dopiero teraz, powoli, przeszli przez całą szerokość mostu kierując się W drogę
powrotną.
— Mesje, mesje... — usłyszeli za sobą głos dowódcy patrolu niemiłosiernie
kaleczącego język francuski.
Kapitan uśmiechnął się, czuł śię pewnie. Ten głos był mu znany. Spojrzał w
zaczerwienioną z przejęcia twarz Niemca.
— A... — zatrzymał się tamten — żardynie4
— przyjrzał się z uwagą i skinął
głową ze zrozumieniem — bą wę?5
Frisch luft — zabrakło mu francuskich słów,
dopomógł sobie niemieckimi, zatoczył na dodatek szeroko ręką.
3
Śmierć faszystom i ich sługusom z Vichy
4
Jardiner – ogrodnik.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
20
— Świeże powietrze — mruknął Philippon. — Sądzą, że wino skłoniło nas do
spaceru — wyjaśnił Raymondowi.
— Auf wiedersehen! — Niemiec przyłożył dłoń do hełmu i odszedł.
— Dla nich jestem tylko ogrodnikiem.
— Tym lepiej i Francuski wywiad miał powody do zadowolenia z pracy swojej
siatki w Breście. Philippon zmieniając czasowo zawód z oficera na ogrodnika
mimo woli znalazł się w wymarzonej wprost sytuacji. Posiadał dużą wiedzę
fachowowojskową, niewinne zajęcie ułatwiało mu nawiązywanie kontaktów z
Niemcami pełniącymi służbę w porcie. Jako stały mieszkaniec Brestu bez
większych trudności werbował do współpracy zaufanych ludzi mających dostęp do
tych rejonów, do których on, jako ogrodnik, dotrzeć nie mógł. Z drobnych
fragmentarycznych informacji ślusarzy, cieśli, spawaczy, hydraulików starał się
zapamiętać to, co uważał za najistotniejsze. Denerwowało go to, że informacji
swoich nie mógł przekazywać bezpośrednio do Londynu, obawiał się, że idąc
okrężną drogą mogą być spóźnione lub zniekształcone. Domagał się radiostacji,
ale, jak dotąd, poza mętnymi obietnicami, nie osiągnął niczego.
Pierre, mały łącznik, zgłaszał się wielokrotnie. Philippon polubił tego
rozgarniętego, odważnego chłopca, któremu powierzał najgłębsze tajemnice Brestu
i okolicy.
— „W mieście 300 dział przeciwlotniczych” — meldował. — „W Poulmic —
baza myśliwców nocnych” — uzupełniał dane przesłane wcześniej. Kiedy chciał
się upewnić, czy informacje te dotrą Via czas i pytał o to chłopca, Pierre unosił
wskazujący palec do góry i mówił: „Lhermite”. Zaintrygowany tym słowem,
brzmiącym jak synonim pewności i zaufania, Philippon zapytał Pierre'a o
znaczenie tajemniczego wyrazu. Chłopiec wymigiwał się od odpowiedzi, wreszcie
jednak któregoś dnia skapitulował.
— To nasz radiotelegrafista. Dzielny człowiek! Wydawało mu się, że przekazał
już wszystkie możliwe informacje, a mimo to otrzymywał Wciąż nowe i nowe
dyspozycje: „Czy sieć przeciwtorpedowa przeciągnięta jest przez całą szerokość
redy? Określić jej pozycję i sposób podtrzymywania Jaka jest szerokość oka w
sieci?”
To ostatnie pytanie na swój sposób nawet ubawiło kapitana. „Czy
komendantowi garnizonu smakowała wczoraj kolacja?” — dodawał od siebie
pytania drwiąc z angielskiej dociekliwości, której źródłem mógł być tylko
absolutny brak orientacji w trudach i niebezpieczeństwach, na jakie narażony jest
ktoś, komu polecono dostarczenie tego rodzaju informacji.
A mimo to odpowiadał rzetelnie i zgodnie z prawdą, do której dotarcie stale
łączyło się z olbrzymim ryzykiem. Chwilami wydawało mu się, że Anglicy po
prostu kpią sobie z pracy jego i całej plejady pomocników. Od miesięcy przecież
5
Bon vin? – Dobre wino?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
21
nic się nie zmieniało. Bombardowania niszczyły miasto nie naruszając portu i
ukrytych w nim okrętów. To właśnie najbardziej oburzało i bolało Philippona.
— Tu nie chodzi tylko o straty materialne — prawie wykrzykiwał nieraz do
Raymonda — Niemcy wykorzystują to dla swojej propagandy. „Patrzcie — mówią
— kto jest waszym prawdziwym wrogiem To prsecież nie my, lecz Anglicy burzą
wam miasto. Francuzi, którzy są przeciwni współpracy z nami, są wrogami własnej
ojczyzny!”
Niemcy umieją to robić. Ich propaganda ze zbrodniarzy czyni niewinne ofiary i
odwrotnie. To, co rozpętali wokół bombardowania Brestu, nie jest takie głupie.
Niech pan weźmie pod uwagę, że początek został zrobiony: Dunkierka i Mers-el-
Kebir. Zmiękczono nas. Psychicznie. Nie mamy za co kochać Anglików.
Raymond wysłuchiwał z uwagą tych narzekań. W wojnie mają znaczenie nie
tylko materialne zyski i straty. Ludzie z terenów, na których toczy się waika, mogą
być sprzymierzeńcami lub wrogami. To ma swoje znaczenie. Coraz większe
znaczenie. Trudno nie zauważyć, że Anglicy nie doceniają francuskiej pomocy.
Nie widać efektów działalności służby wywiadowczej francuskiego ruchu oporu, a
de Gaulle, stojący na czele Free French — Wolnych Francuzów, jest na Wyspie
zaledwie tolerowany. Nie można mieć pretensji o to, że Anglia uznała rząd
Petaina. Zdecydowała się na ten krok, kierując się nie uczuciami, lecz rozsądkiem.
Mając oficjalne przedstawicielstwo dyplomatyczne na francuskiej ziemi zyskiwała
większe możliwości orientowania się w tyłu wszystkim, co działo się po drugiej
stronie kanału La Manche. Rozumiał to każdy przeciętny Francuz. Kto wie jednak,
czy więcej korzyści nie przyniosłyby wspólnej sprawie znacznie ściślejsze
powiązania ze wszystkimi odcieniami ruchu oporu we Francji, łącznie z
komunistami, z nimi bowiem kontakty były najsłabsze, a oni stanowili przecież w
tym ruchu czołową siłę.
Wieść o napaści na Związek Radziecki we wszystkich krajach okupowanych
przyjęto jako zapowiedź końca Trzeciej Rzeszy. I chociaż pierwsze meldunki z
dalekiego frontu wschodniego były niepomyślne, czasem wprost zatrważające,
ufano potędze nowego sprzymierzeńca.
To przekonanie malowało się także na twarzach portowych robotników Brestu.
Kapitan docierał do nich bez trudu. To w tych właśnie dniach, na podstawie
prześledzonego dziesiątkami par oczu ruchu okrętów wychodzących i
wchodzących do portu, Philippon zdołał odtworzyć trasy bezpiecznych korytarzy,
a tym samym poznał usytuowanie u wybrzeży pól minowych.
Londyn potwierdził otrzymanie tych informacji. Kapitan oczekiwał
namacalnych skutków swego odkrycia. Ale dni nadal jednak wlokły się dawnym,
zwykłym trybem.
Dwudziestego trzeciego czerwca „Scharnhorst” opuścił nagle Brest. Wiązano
to z napaścią na ZSRR. Philippon kręcił głową z niedowierzaniem: „gdyby tak
było wyszłaby cała eskadra”. Zawiadomiony o tym fakcie Raymond poruszył
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
22
siatkę w St. Nazaire: „meldować natychmiast o przybyciu »Scharnhorsta«“. Tylko
St. Nazaire i Brest były przygotowane do przyjęcia tej wielkości okrętów. Z St.
Nazaire nie potwierdzono przybycia „Scharnhorsta”.
W krótkim czasie okręt powrócił do Brestu. Kapitan triumfował. Jego
poprzednie twierdzenia okazały się słuszne.
— „Gneisenau” nie wyjdzie bez „Scharnhorsta” i odwrotnie — przekonywał
Raymonda. — Te okręty stworzone są do bliskiej współpracy.
Drażniła go nieporadność Anglików i widział w tym lekceważenie swego
własnego wysiłku i ryzyka. Podsuwał dziesiątki pomysłów zniszczenia okrętów, na
które Raymond odpowiadał najczęściej milczeniem. Przedłużająca się bierność
Anglików, a jednocześnie wzmagające się ryzyko pracy wywiadowczej
zniechęcały Philippona, budziły w nim najgorsze myśli. Raymond trafił dziś na
chwilę jego szczególnej depresji. Zdziwił się nawet, że kapitan tak łatwo dał się
namówić na ten spacer.
Przedwieczorna mgła otulała miasto, robiło się coraz chłodniej. Kiedy znaleźli
się w mieszkaniu, Philippon wyciągnął dwa kieliszki i butelkę wina.
— Niech rozgrzeje nas wino, skoro nie mogąr rozgrzać pomyślne wiadomości.
— Jest pan ostatnio przygnębiony.
— Zgodzi się pan, że nie brak powodów, t-ś Stanął w otwartym oknie, patrzył
na rozległą panoramę miasta. W dali zabudowania i urządzenia portu tonęły w
gęstniejącej, mlecznej mgle.
— Niech pan spojrzy! — powiedział nagle, odwracając się do Raymonda. —
Czyż to nie jest wspaniałe?
Raymond skierował wzrok we wskazanym kierunku, wzruszył ramionami.
— Wspaniałe — potwierdził bez przekonania — zachwycający widok.
Philippon spojrzał na niego ze zdziwieniem.
— Nie pejzaż mam na myśli. Ta mgła pokrywa port do późnych godzin
rannych. Londyn ma już wszystko, co można wymarzyć. Plan obrony Brestu,
dyslokację artylerii i stacji obserwacyjno-podsłuchowych, wie nawet o tym, że na
noc w mieście zostaną tylko ci Niemcy, którzy aktualnie pełnią służbę, wszyscy
inni co wieczór ewakuowani są poza Brest. Brytyjczycy jednym słowem wiedzą
wszystko, co jest im potrzebne do zadania decydującego ciosu, a jednak zwlekają.
Czy nie uważa pan, że pod osłoną tej mgły angielskie okręty mogłyby podejść pod
sam Brest i ostrzelać te przeklęte okręty już po to chociażby tylko, żeby nas
podtrzymać na duchu, żebyśmy mogli się przekonać, że nasza praca daje jakieś
efekty Co pan o tym sądzi, Raymond?
— Do nich należy decyzja. Może są jakieś względy...
— Jakie?!
Raymond zmarszczył czoło, rozchylił dłonie.
— Powiedzmy... polityczne.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
23
— Nie znam się na tym — burknął kapitan. — Jedyny wzgląd, który dla mnie
w tej chwili istnieje, to wyzwolenie Francji.
— Zostawmy to — przerwał mu Raymond — jesteśmy tylko żołnierzami. Jak
się panu podobał Pierre?
— Świetny! Ma spryt Gavroche'a i inteligencję członka Akademii.
— Musi pan o nim zapomnieć. Przynajmniej na razie. Otrzymał inne zadanie,
zgodne zresztą z jego walorami, o jakich pan przed chwilą mówił. Musimy ustalić
inne zasady łączności. Zna pan to?
Kapitan z zainteresowaniem obejrzał podaną .mu książkę.
— Rene Boylesve „Le parfum des iles Borromees”. Nie czytałem tego.
— I nie musi pan. Ta książka posłuży nam jako kod. Stronica, słowo... ^
— Rozumiem...
— To będzie nasz kod numer jeden. Rezerwowy — mała encyklopedia
Larousse'a. Wygoda o tyle, że egzemplarz znajdzie pan wszędzie. Nawet nie trzeba
jej z sobą nosić. System ten sam. Prosił pan kiedyś o radiostację...
Ostatnie zdanie było wypowiedziane tak nienaturalnie swobodnym tonem, że
zaintrygowało kapitana.
— Lhermite? — zapytał niepewnym głosem.
— Pierre panu wyjaśniał. Wie o tym. Sprawa Lhermite nie ma żadnego
związku z moją propozycją.
— A więc jest jednak „sprawa”.
— Tak... — Raymond obracał w palcach plakietkę z napisem „Ouessant” —
...Smutna sprawa.
— Niech pan powie od razu, że zdradził...
— O tym nie może być mowy! Tacy ludzie nie zdradzają. Myliłem się jednak
mówiąc, że moja propozycja nie ma związku z Lhermite. Teraz widzę, że ma.
Niech pan ma na uwadze smutne doświadczenie. Nie wolno popełniać tego błędu,
który popełnił nieszczęsny Lhermite...
— Co się stało?
— Został aresztowany w dniu 30 lipca w Saumur. Sprawdziliśmy — nie było
żadnej zdrady z niczyjej strony. Po długotrwałej służbie po prostu nabrał zbytniej
pewności siebie. Przy nadawaniu depesz nie uwzględniał znaczenia
radiopelengacji. Seanse trwały za długo.
Philippon powstał z miejsca, przespacerował się po pokoju. Za oknem
przeleciał wiatr, zaszeleścił wśród zwiędłych liści.
— Jeśli wiadomo gdzie jest, można spróbować go odbić, wykupić.
— Za późno...
— Czy to jest pewne?
— Tak. Niestety najzupełniej pewne. Został rozstrzelany w piątek
dwudziestego czwartego października, w Mont Balerien...
— Pierre opowiadał mi o nim. To musiał być rzeczywiście wspaniały człowiek.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab
24
— Pan go znał, kapitanie...
Philippon zatrzymał się w miejscu. Jego twarz wyrażała najwyższe zdziwienie.
— Nie znałem, drogi Raymondzie, to chyba pomyłka.
— Mówiliśmy kiedyś o nim. To Anquetil...
— Bernard?
— Bernard...
Zapadła dłuższa chwila milczenia.
— To był dobry okręt — westchnął Philippon
— ...I dobra załoga — uzupełnił Raymond. Kapitan podszedł do stołu, nalał
dwa pełne
kieliszki wina. Światło ulicznej latarni zapłonęr ło rubinem na ściankach szkła.
— Za tych co...
— ...Co na morzu i na lądzie.
— I na lądzie... — powtórzył kapitan.
— Niech pan wyciągnie wnioski z tego, co zaszło. Śmierć Bernarda powinna
stać się dla pana przestrogą. Czy mógłby pan w najbliższym czasie znaleźć
człowieka zaufanego i w dodatku dobrego fachowca — radiotelegrafistę?
— Nie muszę szukać! Pomaga mi od dawna,
— Kto to jest?
— Herkules.
— Nie chodzi mi o nazwisko.
— On się nazywa inaczej. Ten pomści śmierć” Bernarda. Obaj służyli na tym
samym okręcie.^
— Co za zbieg okoliczności!
— Nić nazwałbym tak tego. Po prostu logiczne następstwo faktów. Po
chwilowym rozproszeniu wszyscy spotykamy się na tej samej drodze...
— Jeszcze jedno — przerwał Raymond — mogą się zdarzyć różne przypadki,
dziwne nawet w tej sytuacji, jaka jest obecnie. Gdyby otrzymał pan wiadomość z
centrali o możliwości lądowania samolotu lub spadochroniarzy, proszę
bezpośrednio podać Londynowi odpowiedni komunikat meteorologiczny. Proszę
nie zapisywać... — ostrzegł Raymond na widok wyciągniętej z szuflady kartki
papieru — musi pan zaufać własnej pamięci. Komunikat meteo składa się z grupy
pięciu pierwszych liter alfabetu. Pierwsza litera oznacza kierunek wiatru, druga
widzialność, trzecia — siłę wiatru, czwarta — stan pogody. Podobnie dla
oznaczenia kierunków wiatru, jego siły czy też stopnia widzialności stosuje się
odpowiednią literę. Gdyby wysłał pan depeszę, powiedzmy, następującą: „ADCB”
— odczytałbym ją następująco: A — kierunek wiatru północny, „D — widzialność
dość dobra, w granicach 2000— 3000 metrów, C — siła wiatru — słaba, 25 do 35
metrów na sekundę, B — stan pogody — słonecznie, zachmurzenie niewielkie.
— A piąta litera?
JERZY GRAB OPERACJA „CERBER” | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 2 Okładkę projektował Mieczysław Wiśniewski Redaktor W. Zaniewska Redaktor techniczny Jadwiga Rzędowska Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1970 r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Cztery tysiące szećstet osiemnasta publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Nakład 240.000+333 egz. Objętość 4,79 ark. wyd. 4 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. rola 63 cm z Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano do składu 20.XI.1969 r. Druk ukończono w maju 1970 r. w Wojskowych Zakładach Graficznych w Warszawie. Zam. nr 1303. z dnia 20.XI.1969 Cena zł 5.- K-50
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 3 SPIS TREŚCI: WIZYTA W BRESCIE ......................................................................................4 POKÓJ NUMER 39 .........................................................................................12 RADIOSTACJA W BREST.............................................................................18 TAJNA KONFERENCJA ................................................................................26 Z TEJ I TAMTEJ STRONY KANAŁU...........................................................35U DZIWNA OPERACJA.....................................................................................46 KRĘTE DROGI EPILOGU..............................................................................63 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM ......................................................................70
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 4 WIZYTA W BRESCIE Raymond wcisnął się w kąt przedziału, przymknął oczy. Niespodziewanie odniósł wrażenie, że zagraża mu niebezpieczeństwo. Do licha — czyżby to słowa konduktora wywołały we mnie taki niepokój? — pomyślał. Dokumenty mam przecież w jak najlepszym porządku... To znaczy takie, które nie powinny wzbudzić najmniejszych podejrzeń. Istotnie w ciągu ostatnich dni dwukrotnie miał okazję przekonać się o tym. Pierwszy raz w Pirenejach, przy przekraczaniu granicy hiszpańskofrancuskiej, i drugi podczas przejścia do okupowanej strefy Francji. Rudy, wysoki Niemiec porównał jedynie fotografię z oryginałem i bez słowa przystawił pieczątkę. Od czasu powrotu z Londynu na kontynent Raymond zdążył się już przyzwyczaić do swojej podwójnej roli. Co prawda w jego sytuacji trudno było zdobyć się na całkowity spokój i pewność siebie, ale jednak czas i doświadczenie nauczyły go już panować nad odruchami. I dopiero właśnie ten kolejarz... Co miały znaczyć słowa: „Najbezpieczniej jest jeździć pierwszą klasą”? Czy mówił to każdemu pasażerowi, a może tylko tym, którzy, jego zdaniem, mogą wzbudzić podejrzenia Niemców. — O której będziemy w Breście? — pominął uwagę kolejarza tak, jak gdyby jego nie mogła dotyczyć. — Za dwie godziny... jeśli oczywiście nie zajdą nieprzewidziane okoliczności... — Często tu bombardują? — Bomby to tylko mała część wojny... Ta dziwna, budząca niepokój, rozmowa spowodowała, że Raymond po raz któryś skontrolował siebie w myśli. Zaczynając jednak od dokumentów, kończąc zaś na szczegółach swego ubrania nie stwierdził żadnych uchybień lub niedopatrzeń. To nie powinno więc stwarzać powodów do niemiłych niespodzianek. W miarę zbliżania się do Brestu, na korytarzu, poza oszklonymi drzwiami przedziału, pojawiało się coraz więcej granatowych, marynarskich mundurów. Zdrowi, wypoczęci chłopcy najprawdopodobniej wracali z urlopów, hałaśliwie popychali się wzdłuż wagonu, taksując pogardliwym wzrokiem tych pasażerów pociągu, którzy swoją postawą zdradzali wyraźną niechęć do przedstawicieli zwycięskiej armii. Jeśli jest coś — myślał Raymond — co różni strefę okupowanej Francji od nie okupowanej, to chyba przede wszystkim owo zagęszczenie obcych mundurów. Rząd Vichy jest przecież w równym stopniu znienawidzony na południu, co władze okupacyjne na północnych krańcach kraju. Tu wróg jest tylko bardziej widoczny, bardziej krzykliwy, jawniej demonstrujący swoją siłę.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 5 Pociąg przybył do Brestu punktualnie. Raymond zatrzymał się na ulicy Sjam, uważnie rozejrzał się dokoła. Nie znał miasta na tyle, by bezbłędnie trafić pod wskazany adres. Jednocześnie zdawał sobie sprawę, że zbyt częste rozpytywanie przypadkowych przechodniów mogłoby niepotrzebnie zwrócić na niego uwagę niemieckich patroli.. Na słupie ogłoszeniowym wiatr miotał strzępami olbrzymiego nekrologu z nazwiskami Francuzów poległych pod Mers-el-Kebir1 . Ten niemiecki chwyt propagandowy trafił swego czasu na podatny grunt, zwłaszcza że wspomnienia z Dunkierki były wciąż żywe. „Nie zapomnimy nigdy!” — głosił wydrukowany dużymi literami napis u dołu plakatu i obwiedzionego czarną obwódką. Po chwili wzrok Raymonda zatrzymał się-na niedużej kartce papieru, niezdarnie, jakby w pośpiechw przyklejonej obok oficjalnego nekrologu. „Jean Grenouille został rozstrzelany za przecięcie telefonicznego kabla Wehrmachtu. Cześć Jego pamięci”. Ten mały ślad działalności miejscowego ruchu oporu bardzo poprawił samopoczucie Raymonda. Słup ogłoszeniowy znajdował się naprzeciw szyby wystawowej sklepiku tytoniowego. Raymond był prawie pewien, że jego właściciel musiał zauważyć ową kartkę przyklejoną nieznaną ręką. To zachęcało do wejścia. — Excusez moi, monsieur — zwrócił się do starszego mężczyzny siedzącego za ladą — ulica Chateau... — Pan jest francuzem? — zapytał wprost gospodarz. — Oczywiście. Sklepikarz z trudem gramolił się zza lady. Raymond zauważył, że tamten jest bez nogi. Stary przychwycił jego ukradkowe spojrzenie, uśmiechnął się z goryczą. — Pamiątka spod Verdun — wyjaśnił. — I po to wtedy gniliśmy w okopach, żeby w dwadzieścia lat później znowu ich mieć na karku? — Ani pan, ani ja nie jesteśmy temu winni — odpowiedział nabierając zaufania Raymond. — Jeszcze by czego! My tylko ponosimy ofiary. Brest nie jest dziś dobrym miastem... — mówił sprzedawca stając w drzwiach sklepiku. — Jeśli pan nie musi... — A niech mi pan wskaże chociażby jedno „dobre” miasto w całej dzisiejszej Francji. — To prawda. Proszę iść w stronę portu. Trzecia ulica w prawo. Trafi pan bez trudu. Mieszkanie na ulicy Chateau było jednak zamknięte. Raymond usiłował zajrzeć do środka, ale wewnątrz było cicho i pusto. — Pan do kogo? — zatrzymał go głos kobiety, kiedy zmierzał już ku wyjściu. 1 W dniu 3 lipca 1940 roku Anglicy zatopili w Mers-el-Kebir flotę francuską, w obawie, aby nie została ona wykorzystana przez Niemców.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 6 — Do pana Philippon. — Nie ma go. Jeśli pan go zna, powinien pan wiedzieć, że o tej porze pracuje jeszcze w arsenale. — Obrzuciła Raymonda podejrzliwym spojrzeniem. — Ma pani rację. Idąc przez most prowadzący do portu zauważył dwa torpedowce przykryte siatką maskującą. Tuż przed bramą, obok budki wartowniczej pomalowanej w skośne kolorowe pasy, stali dwaj żandarmi w towarzystwie francuskiego policjanta. Raymond usiłował ich minąć, ale zatrzymały go słowa Francuza. '— Vos papiers, monsieur! Sięgnął do portfela, wyjął dokumenty. Dwaj Niemcy zbliżyli sit;, stanęli obok. — Do kogo? — zapytał policjant. — Do pana Philippon. — A... jest z pewnością w ogrodzie. — W ogrodzie? — Tak, proszę w tę stronę. Warzywny ogród znajdował się na zboczu wzgórza, które w tym miejscu łagodnie opadało ku morzu. Długie, schludnie i starannie utrzymane grządki rozrastały, się bujną zielenią. Przy końcu alejki stał mężczyzna, którego Raymond znał już z opisu. — Pan Philippon? — Zgadza się. Czym mogę służyć? — Mam pozdrowienia dla pana od doktora Pailloux. Kiedy pan leończy pracę? — Co ma z tym wspólnego doktor Pailloux? Nie rozumiem. — Wolałbym jednak porozmawiać w domu. — Kim pan jest? — dopytywał się Philippon, — Na miłość boską, proszę okazać choć trochę gościnności. Byłem już u pana na ulicy Chateau, ale, jak łatwo się domyślić, zas.tałem drzwi zamknięte. Nie żałuję jednak. Spacer do tego miejsca był dla mnie szalenie interesujący. Philippon obrzucił przybysza podejrzliwym spojrzeniem. — Do licha, niech pan nie mówi tak zagadkowo, bo gotów jestem pomyśleć zbyt wiele. — Zerknął na zegarek. — Możemy iść... Pokój, do którego Raymond nie mógł się dostać przed godziną, umeblowany był skromnie, z żołnierską surowością. Stół, dwa krzesła, żelazne łóżko, szafka, a na niej mała plakietka z napisem: „Ouessant”. Gospodarz zdjął marynarkę, przewiesif ją przez oparcie krzesła, pośpiesznie umył ręce. — Słucham pana. Raymond podał mu przywieziony z sobą list, sam zaś zainteresował się plakietką. Philippon przejechał wzrokiem po kartce papieru, złożył ją w czworo, wsunął do kieszeni.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 7 — Doktor Pailloux nic nie pisze o celu tej wizyty. Zapowiada po prostu pański przyjazd. — Za dużo pan od niego żąda, drogi... kapitanie. Te sprawy wyjaśnimy osobiście, mam nadzieję. — Bawił się plakietką. — To był piękny okręt, prawda? — „Ouessant”? — Oczywiście. — Cóż.... — Philippon zacisnął dłoń. — Trzydziesty szósty rok budowy. Nowoczesny. — I pomyśleć: nic, a nic nie zdziałał... — To nie wina załogi! Nikt nie oczekiwał™. — Och..; — Raymond machnął niecierpliwią ręką. — Może pan sobie darować. Znam tę historię w najdrobniejszych szczegółach. — Pan również jest oficerem marynarki? — Niestety, nie byłem nim nigdy. Sądzę, nie>, nawet jestem pewien, że taki okręt podwodny, jak „Ouessant”, został obsadzony przez dzielną załogę. Proszę nie traktować tych słów jako zdawkową kurtuazję. Wiem, co mówię. Moje przekonanie oparte jest na faktach, które są mi dostatecznie znane. Straciliśmy okręt, ale załoga pozostała. Raymond odstawił plakietkę, przespacerował się po pokoju. — Czy panu coś mówi nazwisko Anąuetil? — Bernard? — Ten sam. — Radiotelegrafista z „Ouessant”?! — A więc pamięta pan swoją załogę! To świetnie! Myślę, że dojdziemy szybko do porozumienia. Panie kapitanie, miło mi jest zameldować, że radiotelegrafista pańskiego okrętu pozostał żołnierzem — dzielnym żołnierzem Wolnej i Francji. Mam prawo uważać, że pan jako dowódca jest patriotą w stopniu nie mniejszym niż jego podwładny... — Kim pan jest? — Mówiłem, żeby pan zadawał jak najmniej pytań. Dałem chyba wystarczające dowody, że nie mam nic wspólnego z gestapo lub... Abwehrą. Mogę poinformować jeszcze, że niespełna tydzień temu byłem tam... — wskazał w stronę okna — ...po drugiej stronie. Kanału. — W Londynie mam przyjaciela. Kapitan Querville... Raymond z uśmiechem potrząsnął przecząco głową. — Nie znam. Wybaczy pan, ale nie znam. Nas jest tam sporo... Philippon zatoczył ręką nieokreślony ruch po pokoju. — Jestem gotów. Sam pan widzi, że cały majątek zmieszczę w jednym plecaku. — Nie o to chodzi, panie kapitanie — Raymond położył mu rękę na ramieniu. — Wręcz przeciwnie. Musi pan pozostać tutaj, w Breście... Zgoda? Kapitan zastanowił się przez moment.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 8 — Zgoda! — Niech pan wstanie... Słowa przysięgi wymówione przez Raymonda .brzmiały uroczyście, dobitnie. — ...pour la France Libre! — ...pour la France Libre! — powtórzył równie uroczyście Philippon. — Proszę wybrać sobie pseudonim. — Hillarion — podał kapitan po chwili namysłu. — Oryginalne — Raymond uśmiechnął się — nie mam jednak nic przeciwko temu. Drogi kapitanie, nie potrzebuję wyjaśniać, jak ważne są dla nas informacje z Brestu. Ruch okrętów, wyjścia i wejścia, plany rozbudowy, obrona... — Na razie mogę dostarczać dokładne dane dotyczące zamówień Kriegsmarine na warzywa i kwiaty. Raymond parsknął śmiechem. — Ma pan poczucie humoru. Wolelibyśmy jednak otrzymać dane nieco innego rodzaju. Twarz Philippona była jednak surowa. — Niech pan nie lekceważy nawet tych, zdawałoby się drobnych, informacji — odparł poważnie. — Zamówienia na kwiaty wpływają wtedy, kiedy szykuje się powitanie jakiegoś okrętu wracającego z rejsu bojowego. Wielkość zamówienia zależy od wielkości okrętu i jego sukcesów na morzu. — Przepraszam... — bąknął Raymond — nie doceniłem pana. — ...Tak było z „Gneisenau” i „Scharnhorstem” — mówił dalej Philippon. — Nazwy zidentyfikowałem dopiero później, kiedy już były w porcie. Z tego jednak, co słyszę, mam podstawy przypuszczać, że nazwy okrętów to nie są sprawy najważniejsze. — Drogi panie Hillarion, nie chciałem pana urazić. — Skądże znowu! Miałem na myśli to, że żąda pan ode mnie informacji o bardzo szerokim wachlarzu. — Są trudności? Kapitan z uśmiechem rozłożył ręce. — Gdyby nie było, moja pomoc, moje pośrednictwo byłyby zbyteczne. Widzi pan, nie mam doświadczenia. Znam się na sieciach przeciwtorpedowych, a tu chodzi o sieci zupełnie innego rodzaju. — Może mógłbym w czymś pomóc? — Nie sądzę. Do pana mam tylko jedno pytanie. Pytanie, od którego właściwie powinienem zacząć, które powinienem postawić jeszcze przed złożeniem przysięgi. Proszę mi wybaczyć to roztargnienie i to zmieszanie, ale nie co dzień przecież zdarza się taka sytuacja jak ta... Kto będzie korzystał z moich informacji... w tym ostatnim, najwyższym ogniwie? — Ogólnie mówiąc sztab aliancki w Londynie. — To znaczy Anglicy?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 9 Raymond wstał z miejsca, stanął przy oknie. Wiatr niósł ostry, słonogorzki zapach morza. Z północy, przytłumione odległością, docierały głuche detonacje dalekiego bombardowania. Przez ulice miasta z głośnym skowytem syren przejeżdżały samochody zaalarmowane jakimś wydarzeniem. Raymond patrzył na kapitana siedzącego z przechyloną głową, zdawało się pochłoniętego całkowicie widokiem podłogi własnego pokoju. — Mers-el-Kebir? — spytał Raymond cicho. — Nie tylko. Pamięta pan Dunkierkę? Zostawili nas na plaży otoczonej czołgami. Na ich okrętach nie było miejsca dla nas. A przecież wtedy też byliśmy aliantami. Potrzebnymi! Któż inny bowiem osłaniałby ich odwrót? W tych potwornych godzinach nie mieli czasu myśleć o obowiązkach sojusznika, o traktowania wszystkich żołnierzy — Francuzów i Anglików, na- równych prawach. Tamte sprawy, o których mówiliśmy przed chwilą, nie są dla mnie tak trudne jak ta jedna: zmusić się do zaufania im raz jeszcze... W pokoju było cicho. Zdawało się, że można będzie usłyszeć najmniejszy szmer liści drzewa rosnącego tuż za oknem. — Rozumiem pana — przerwał milczenie Raymond. — Te wahania i mnie nie były obce. I nie tylko nam obu. W przeciwnym wypadku hitlerowska propaganda nie ruszałaby tych bolesnych spraw. Widziałem tu w mieście olbrzymi niemiecki nekrolog z nazwiskami poległych w Mers-el-Kebir. Czy jakikolwiek rozsądny Francuz mógłby chociaż przez chwilę sądzić, że druk tego nekrologu jest wyrazem szczerego współczucia z ich strony? Zrobilibyśmy Goebbelsowi prezent z siebie, gdybyśmy poszli na lep jego propagandy. Musi pan rozważyć, co jest w panu silniejsze: niechęć do Anglików, czy nienawiść do najeźdźcy? Łatwiej będzie podjąć decyzję, jeśli postawi pan sobie także i trzecie pytanie: w jaki sposób może pan przysłużyć się Francji najbardziej? Na coś trzeba się zdecydować. Kapitan podniósł się z krzesła. Policzki miał zaczerwienione, a zmierzwione włosy opadały mu niesfornie na czoło. — Proszę o konkretne polecenia — te słowa zawierały decyzję. — Narazie trzeba rozejrzeć się wśród znajomych. Pojedynczo niewiele można zdziałać. Musi pan korzystać z pomocy innych. Jakie pan widzi możliwości? — Mam sporo przyjaciół w arsenale, stoczni i w porcie. Czy dostaniemy radiostację? — Nie. Na razie nie. Brest jest diabelnie interesującym punktem. Nie możemy się niczym zdradzić. Radiopelengacja dla Niemców nie jest, niestety, sztuką nieznaną. Proszę na razie, na początek, zaufać naszemu łącznikowi. Prawdopodobnie będzie to Pierre. Przemiły, odważny i dzielny chłopiec. Aha... pieniądze... Chyba na pańskie konto w banku? Na twafzy kapitana odmalowało się oburzenie. — Monsieur... Raymond uspokoił go ruchem ręki.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 10 — Będzie pan miał wydatki przekraczające pańskie możliwości zarobkowe. Skąd weźmie pan na to? Niech pan nie będzie dziecinny. Po prostu bez środków materialnych nasze zdolności operacyjne są znikome. A więc na bank? Philippon zaprzeczył ruchem głowy. — To jest niebezpieczne. Mogą sprawdzać moje konto. Przez łącznika będę meldował o ewentualnych potrzebach. I chyba przez niego... — Zgoda. Kapitan podszedł do szafy, wyciągnął z niej butelkę wina, postawił na stole. — Proszę mi wybaczyć, ale ten toast wypiję nie z kieliszka — wskazał na blaszany kubek z wygrawerowanym napisem „Ouessant”. — Rozumiem — skinął głową z aprobatą Raymond. — Za Wolną Francję. — Za' Wolną Francję! Wypili stojąc. — Kiedy zaczynamy? — zapytał gospodarz — Proponuję od zaraz. Ma pan chyba sporą spostrzeżeń? — Stare sprawy. — Dla pana. Dla nas mogą być zupełnie nowe i ważne. — Dwudziestego trzeciego marca, to znaczy blisko dwa miesiące temu, przybyły „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Ten ostatni stoi w basenie 8, a „Scharnhorst”... — Kapitan ze złością zdusił w popielniczce niedopałek papierosa. — W tym samym miejscu kiedyś cumowała ”Dunkierka”. Zrobię szkic, może się przyda, bo jak dotychczas nasi sojusznicy bombardują na ślepo. Niech pan posłucha, drogi panie Raymond. Od dwóch miesięcy wygrażamy niebu, od którego oczekujemy otuchy. Angielskie bomby lecą wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba. Nieruchomy cel! — Maskowanie? — Przyznaję — precyzyjne. Mój szkic powinien pomóc. Jeśli w ciągu najbliższego czasu zamiast bezczelnego uśmiechu nie dostrzegę smutku i przygnębienia na gębach hitlerowskich dygnitarzy, sam zacznę się modlić: „Boże, ukarz Anglię” za jej ślepotę i bezradność. — Rozpoznanie systemu, rodzaju maskowania w połączeniu ze szkicem, który otrzymam od pana, powinny uciszyć noce nad Brestem. Raymond smutnie pokiwał głową. — Niech już nie będzie tej ciszy, byleby burze przyniosły słońce. Mimo że nie lubię Anglików za ich sobkostwo, egoizm, lekceważenie innych narodów, dziś wolałbym być tam, gdzie i pan, niż podlewać sałatę, przeznaczoną w dodatku do niemieckich garkuchni. — Całkowicie pana rozumiem. Zostawmy jedinak sałatę. Czy ma pan coś ciekawego z ostatnich dni? — Wiem, że sporządza się sieci przeciwtorpedowe o nie spotykanej długości. Przyzna pan, że może to być interesujące, zwłaszcza że w Lanveoc, Fret i na
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 11 wyspie Longue wbija się pale ze zbrojnego betonu, do którego mogłyby cumować okręty o wyporności około trzydziestu Ipięciu tysięcy ton. Raymond przesunął dłonią po twarzy. — Ma pan zupełną rację — zgodził się z kapitanem. — To jest nawet bardzo interesujące. Słuchał pan dzisiaj radia? — Wczoraj także nie. Nie znajduję żadnej przyjemności w wysłuchiwaniu triumfalnych komunikatów Oberkommando. To może człowieka zniszczyć psychicznie do reszty. Raymond Wyjął z kieszeni gazetę. Przez pięć szpalt pierwszej strony dziennika biegł sensacyjny tytuł: „Trzyminutowy pojedynek. Największy brytyjski pancernik »Hood« zatopiony!” — Czy panu to mówi coś? Kapitan zaprzeczył ruchem głowy. — Poza treścią komunikatu — nic. — Proszę skojarzyć z tym, co pan sam przed chwilą powiedział. — Więc tu, w Breście, możemy oczekiwać gości? — „Bismarck” znikł. Na twarzy Philippona zajaśniał szeroki uśmiech. — Mój Boże! To skojarzenie jest wyjątkowo piękne!
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 12 POKÓJ NUMER 39 Była już trzecia dekada maja, a ranek tego dnia był wyjątkowo mroczny i posępny. Pogoda oddawała w pełni ponury nastrój panujący od kilku dni w całym gmachu Admiralicji. Londyn spływał deszczem, wiatr przypominający bardziej jesień niż wiosnę tłukł w szyby, miotał strugami wody. Ciężar ostatnich wydarzeń przytłaczał wszystkich: upadek Krety, klęska „Hooda”, zniknięcie „Bismarcka” — ileż niepomyślnych informacji mogło się zmieścić w tak krótkim czasie? Mister Martin, osobisty sekretarz premiera Churchilla, był ostatnio częstym gościem Admiralicji, zwłaszcza zaś w pokoju nr 39, gdzie mieścił się Oddział 17 Zarządu Wywiadu Morskiego. Wiadomość, jaką go tu poczęstowano, nie za« powiadała żadnej sensacji: odwołano eskortę z konwoju kierując ją na poszukiwanie „Bismarcka”. Martin rzucił okiem na nazwy tych okrętów, które, jako ostatni już zagon, pozostały do dyspozycji — mizerny odwód pchnięto w pościg za potężnym piratem: „Sikh”, „Zulu”, „Maori”, „Cossack”. Nazwa piątego okrętu brzmiała egzotycznie. — „Piorun”? — To jest polski okręt, sir... Wchodził w skład zespołu niszczycieli komandora Viana — pospieszył z wyjaśnieniem porucznik Davidson. — Zgódźmy się, że to jest nieistotne. Davidson uśmiechnął się zagadkowo. — To, co powiem, sir, wyda się panu z pewnością niepoważne, ale odziedziczyłem po matce pewne skłonności, ogólnie mówiąc, do nadawania wagi przeczuciom. Wspominam o tym w związku z tym, że Polacy pierwsi poinformowali nas o wyjściu „Bismarcka” z Gdyni. — Nie widzę w tym wszystkim żadnego związku. — Polacy zaczęli, Polacy mogą skończyć! Martin z uwagą przyjrzał się oficerowi. Ledwie widoczny, rudy zarost pokrywał wychudzoną, piegowatą i bladą twarz młodego człowieka. „Schizofrenik” — ocenił. Czy musi jednak wygłaszać swoje idiotyczne sądy o sprawach, których nie można uznać za bagatelne? Na twarzy sekretarza Pierwszego Lorda Admiralicji ukazał się pobłażliwy uśmiech. — Sądziłem, że oficerowie marynarki mają znacznie więcej wyobraźni. Chciał pan przecież powiedzieć, że niszczyciel o wyporności, powiedzmy, około dwóch tysięcy ton zdolny jest zatopić pancernik o wyporności pięćdziesięciu tysięcy ton. Nie trzeba być fachowcem, aby podobne przypuszczenia ocenić jako nonsens i bzdurę. — Zgadzam się z panem, sir. Oczywiście nie to miałem na myśli. Sądzę jednak — chociaż policjantem nigdy nie byłem — że, aby unieszkodliwić bandytę, trzeba
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 13 go najpierw wytropić. To zadanie mógłby wykonać z powodzeniem również niszczyciel. Przy odrobinie szczęścia. — Byłby raczej pechowcem. Davidson skinął głową bez przekonania. — Kwestia punktu widzenia... Martin z niecierpliwością przerwał mu ruchem ręki. — Spróbuję opowiedzieć premierowi o tych pańskich dziwnych skłonnościach. Ma ostatnio sporo zmartwień, a to powinno go ubawić. Do widzenia panom... Davidson stał nieruchomo wpatrzony w oddalającą się sylwetkę dygnitarza. — I po co ci to było? — Jego przyjaciel Roberts puknął się znacząco w czoło. — Zawsze musisz z czymś wyskoczyć. Któregoś dnia wylecisz stąd jak z procy. — Nie zależy mi na tym. Oni chcą wielkich operacji, wielkich zwycięstw, decydujących informacji, zapominając, że to wszystko składa się właśnie z drobiazgów. — Ty jednak przeceniasz te drobiazgi i kiedyś w nich utoniesz. — Utonąć — marynarski los. — Dobrze, że masz poczucie humoru. — Nie przeczę temu. Przydałoby się to również niektórym naszym wodzom. Czy zauważyłeś, jak wściekli są na każdego, kto serwuje im niepomyślne wiadomości? Jak gdyby całą winę za to ponosił meldujący. O, pro&eę, znów pewnie jakaś żałobna informacja. Roberts przejął dopiero co rozszyfrowany meldunek, rzucił nań okiem i skrzywił się z niesmakiem. — Z Francji. Czym się zajmują ci chłopcy! Sam zobacz: „Olbrzymie zamówienie na kwiaty w Brest stop przygotowania do wielkiej uroczystości” I co ty na to? Davidson obejrzał kartkę, źrenice jego oczu stały się małe, kłujące. — Wszystko w porządku. DNI2 może być spokojny. Nasze poprzednie przewidywania sprawdzają się. Przecież to jest jasne: „Bismarck” zmierza do Brest... Roberts skinął głową z uznaniem. — Zaczynam stawać się zwolennikiem twoich teorii. Kto wie, czy nie uwierzę w sens również i tych, ostatnich, wiadomości z Polski... — Które z nich nazywasz ostatnimi? — O gorączkowych pracach nad wydłużaniem pasów startowych na lotniskach... Davidson podszedł do mapy. Jej obraz był przerażający. Olbrzymie obszary Europy zajęte były przez hitlerowskie wojska okupacyjne. Jedynie pasmo kanału La Manche oddzielało Wyspę Brytyjską od tej burzliwej fali, która i jej groziła zatopieniem lub w najlepszym wypadku izolacją od reszty świata, co byłoby 2 DNI — Director of Nąval Intelligence — Szef Wywiadu Morskiego.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 14 równoznaczne z powolnym umieraniem. Czerwoną kredką obwiedziony napis „Brest” palił jak rana. Brest — najdalej na zachód wysunięty cypel francuskiej ziemi, wspaniale rozbudowany port, najdogodniejsza brama wyjściowa na szerokie wody Atlantyku, po którym płyną konwoje z pomocą dla Anglii. Brest — świetna baza wypadowa dla operujących na liniach żeglugowych okrętów podwodnych, dla lekkich i ciężkich krążowników; tej całej plejady pirackich stad czatujących okrągłą dobę na przepływające opodal ofiary. W tej bazie tkwią teraz „Scharnhorst” i „Gneisenau”. Zmierzają tu z pewnością „Prinz Eugen” i „Bismarck”. To już nie baza, to twierdza. Trudno podejrzewać, aby Niemcy w czymkolwiek zaniedbali bezpieczeństwo tej morskiej fortecy. Obrona nabrzeżna i artyleria, obrona przeciwlotnicza, stacje radiolokacyjne, zapory sieciowe, miny, patrole to cały arsenał środków stosowanych, aby ukryte w trudno dostępnym porcie pirackie jednostki mogły się tu czuć jak u Pana Boga za piecem... A jednocześnie pułapka. Davidson aż spocił się na samą tę myśl. „Pułapka” powtórzył cicho, tylko do siebie. Dowództwo brytyjskie powinno zdawać sobie sprawę, że ulokowanie tylu znakomitości pirackich w jeden kąt daje wspaniałą szansę. To tak jak na ringu, zapędzenie przeciwnika w narożnik, pozbawienie go szansy manewru umożliwia decydujące ciosy. Co za wspaniała okazja! Odwrócił się od mapy i zaczął cicho pogwizdywać ku zdumieniu Robertsa, który znał kolegę i wiedział, że Davidson nigdy jeszcze nie pozwolił sobie na coś takiego w miejscu urzędowania. Stał więc nieruchomy i zaskoczony dziwnym zachowaniem się przyjaciela. Davidson ciągle przetrawiał swoje kalkulacje. Myśl ledwie rozpoczęta nie zdołała ogarnąć całej panoramy wydarzeń, które wiązały się z powstającą sytuacją. Sięgnął pamięcią do porównań, analogii. Znakomity Conan Doyle, którego twórczość Davidson pochłaniał bez reszty, podsuwał mu metodę rozumowania: „Co bym zrobił na miejscu przeciwnika”? Oczywiście nie czekałbym aż w tym zakichanym Breście rozniosą mnie bombami na drzazgi — nasuwała się odpowiedź. Spróbowałbym wyjść. W jakim kierunku? Naturalnie na Atlantyk. Stąd przecież wiodą drogi we wszystkie strony świata. Można zagrozić konwojom idącym z Ameryki, trzymać w szachu brytyjskie bazy na Morzu Śródziemnym, zatapiać transporty idące do Egiptu, można też skierować się na północ i tam sparaliżować brytyjskie linie komunikacyjne. Dużo różnorodnych, wszechstronnych nrbżliwości. Rozwiązanie zdawałoby się idealne, gdyby... pozwolili na to Anglicy, dla których taka ewentualność w żadnym wypadku nie może być niespodzianką. A może wschód? Kanał La Manche? Nieprawdopodobne, zaskakujące, a więc... godne rozważenia. Davidson już nie spaceruje, ale miota się po pokoju. Zachód, północ, południe, wschód...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 15 Wschód... Dla Niemców ma to wszelkie cechy fatalnego rozwiązania: artyleria nabrzeżna w Dover, lotnictwo Coastal Command, okręty... A jednak w tym fatalnym rozwiązaniu jest olbrzymi plus: przecież najkrótsza to droga do własnych baz, powiedzmy, na Bałtyku. Ryzykowna, zuchwała, ale i najkrótsza. Bałtyk — to daleko od Anglii... Davidson jeszcze raz zatrzymuje się przed mapą. — Słuchaj, Fred. Co sądzisz o tym wydłużaniu pasów startowych na lotniskach. — W Polsce? — W Polsce. — Niemcy szykują kolejną awanturę. — Na wschodzie? — A gdzieżby? Davidson ścisnął dłoń przyjacielowi. — Ja też tak myślę. Mam to, co chciałem. Pójdą tędy... Końcem pałeczki przesunął na mapie linię od Brestu poprzez kanał La Manche, na wschód. Roberts uśmiechnął się ironicznie. — Przeczucia? — Tym razem nie. Zwykła logika. Gdyby dla niemieckich bomb znalazł się zdaniem Hitlera cel bardziej godny, niż nasza skromna Wyspa, czy sądzisz, że my, Anglicy, martwilibyśmy się z tego powodu? — Za dużo tych „gdyby”. — No tak. Jeśli założenie okaże się fałszywe, to i mój wniosek będzie diabła warty. Mr Martin nie zdążył opowiedzieć premierowi o dziwnych, jak na oficera wywiadu, skłonnościach porucznika Davidsona, o których przypomniał sobie natychmiast po otrzymaniu zdumiewającego meldunku (nie sprawdzonego jeszcze!) jakoby z „Bismarckiem” godzinny kontakt ogniowy utrzymywał polski niszczyciel „Piorun”. Wiadomość była równie radosna, co nieprawdopodobna. Ta godzina mogła zadecydować o klęsce pirata. Następny dzień, potwierdził zarówno słuszność tego rodzaju przypuszczeń, jak i prawdziwość faktu walki dwóch okrętów o niewspółmiernych siłach. „Bismarck” zatonął nie osiągnąwszy celu. Potwierdzenia tego nie musiano szukać w doniesieniach agenturalnych. Pancernik zanurzył się w morzu na oczach załóg brytyjskich pancerników i krążowników, które po akcji „Pioruna” doprowadziły walkę do ostatecznego końca. W Niemczech ogłoszono żałobę. Wydawała się tym głębsza i tym bardziej przejmująca, że kirem owiązano te same flagi, które jeszcze przed paru dniami wywieszono na znak powszechnie świętowanej radości z okazji zatopienia „Hooda”.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 16 W Izbie Gmin Churchill zbierał gratulacje. „Bismarck” znikł na zawsze z powierzchni mórz i oceanów — było to nieodwracalnym faktem. Pozostawała jednak nadal sprawa Brestu i bazujących tam okrętów niemieckich. To był bolesny wrzód pod bokiem samej Anglii, wrzód, który groził przerzutami, i którego trujące jady mogły się dać we znaki Wyspie o każdej porze dnia i nocy, dosłownie w każdej chwili. Potrzebna była zdecydowana operacja. Churchill wiedział o tym, ale miał pewne podstawy do snucia takich horoskopów, że niedaleki jest dzień, kiedy siły niemieckie bezpośrednio zagrażające Anglii osłabną nagle, chociaż nie będzie to zasługą militarnych sukcesów Brytyjczyków. Anglicy są odporni na emocje. Ich trzeźwość niejednokrotnie wprawiała w osłupienie zarówno przeciwników, jak i... sprzymierzeńców. Cóż z tego, ze nie własnym obrońcom ludność Anglii będzie miała do zawdzięczenia znacznie dłuższe niż dawniej chwile” spokoju i wytchnienia, liczą się fakty, bez względu na to, czyim są dziełem. Dwudziestego drugiego czerwca Niemcy dokonały napaści na Związek Radziecki, powstała zupełnie nowa sytuacja w świecie, w Europie, w Anglii, nad kanałem La Manche i rzecz oczywista... w Breście. Ten francuski port wprawdzie nadal nie przestawał być punktem zainteresowania morskiego wywiadu Anglii, ale teraz, gdy epicentrum wojny przesuwało się na wschód, problem zamkniętych w pułapce niemieckich okrętów wymagał innego spojrzenia, innej oceny. Brest wciąż jeszcze był niewątpliwie punktem niebezpiecznym, mimo to, zdaniem Churchilla, znacznie mniej istotnym niż jakakolwiek inna sprawa dotycząca przebiegu wojny, na przykład w Egipcie. Nie decydując się na radykalne rozwiązanie problemu ukrytej u północno-zachodnich wybrzeży Francji niemieckiej eskadry, dowództwo angielskie postanowiło ograniczyć swoją działalność w tym rejonie do dyskretnej inwigilacji portu i nękającego bombardowania. Mr Martin przeglądając meldunki Admiralicji dotyczące tej działalności mimo woli przypomniał sobie porucznika Davidsona. Dziwnym bowiem zrządzeniem losu w patrolowaniu u wybrzeży francuskich wielokrotnie brał udział znów polski, tym razem podwodny, okręt — „Sokół”. Byłe to wprost zadziwiające, że ta mała, nieliczna flota brała udział w walkach niemal na każdym akwenie, w każdej poważniejszej akcji. Jeśliby cokolwiek zaufać przeczuciom Davidsona, można byłoby być optymistą w przewidywaniach, co do ostatecznych rezultatów toczącej się wojny. Wniosek, jaki z tego wyciągnął Mr Martin, mógłby być zaskakujący dla wszystkich, z wyjątkiem osób o typowo angielskiej mentalności: ewentualne przyszłe sukcesy zawdzięczać będzie Anglia nie tyle odwadze i dzielności żołnierzy krajów związanych z nią na czas wojny sojuszem, co własnym talentom dyplomatycznym, które pozwoliły jej pozyskać odpowiednie zastępy sprzymierzeńców, wykonujących zlecone im zadania z przeświadczeniem, że czynią to wyłącznie dla własnego kraju.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 17 Trzeba przyznać, że w tym zakresie mogli liczyć na wszechstronną pomoc ze wszystkich terenów objętych wojną. W miarę bowiem rozszerzania się pożogi światowej i zaostrzania reżimów okupacyjnych rosły szeregi wrogów Hitlera w każdym państwie europejskim, nie wyłączając... Niemiec.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 18 RADIOSTACJA W BREST Raymond był zaskoczony widokiem kapitana. Człowiek ten, który zawsze witał go z największą radością, który zawsze z niecierpliwością wysłuchiwał nowin, wyczekując chwili, kiedy sam będzie mógł podzielić się zdobytymi informacjami, siedział teraz przed nim zgaszony i zrezygnowany. Nie był to najkorzystniejszy moment do rozpoczęcia rozmowy w tej sprawie, która spowo* dowała konieczność nowej wizyty w Breście. Raymond stanął w oknie, patrzył na rdzewiejące drzewa, z których osypywały się pierwsze jesienne liście. — Z wyjątkiem pory roku niewiele tu się zmieniło... — Owszem, zmieniło się... — bąknął Philippon. W jego głosie można było wyczuć ironię. — Bez trudu mogę wskazać nowe ruiny po domach, które przestały istnieć. — Wojna, drogi kapitanie... — Dziwne, ale ta wojna nie dociera tam, dokąd powinna dotrzeć. Hitlerowskie krążowniki mają się jak najlepiej, mieszkańcy Brestu zaś coraz częściej nie mają dachu nad głową. — Wyjdziemy? — niespodziewanie zaproponował Raymond. Kapitan bez słowa powstał z miejsca, otworzył drzwi. — Jeśli nie wierzy pan... — Ależ wierzę, drogi kapitanie, ruiny nie są jednak tym, co mogłoby mnie zainteresować najbardziej. Pójdziemy w stronę portu. Ulice były prawie puste, od morza wiał chłodny wiatr, pod stopami szeleściły ruchliwymi stadami pożółkłe liście. — Anglicy nie bardzo wierzą w pańskie informacje — szepnął Raymond. — Chciałbym pew.ne rzeczy zobaczyć osobiście. — Nie wierzą, w co? — Charakterystyka kamuflażu, system obrony przeciwlotniczej i przeciwtorpedowej w basenie 8 i 9. — I pan ma potwierdzić? Zamiast zlecać to panu, mogliby sami sprawdzić. Przeszli przez most obrotowy nad kanałem, skręcili ku ruinom gmachu Recouvrance. Pod nimi biegła w głąb portu wąska uliczka z widocznym z daleka, ostrzegawczym napisem, przewieszonym nad jezdnią „Eintritt verboten”. — Widzi pan? — Tak... — odparł Raymond wpatrzony w niewielki skrawek papieru przyklejony do muru. — Na co pan patrzy, nie tam...
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 19 Dopiero teraz kapitan- poszedł za wzrokiem Raymonda. Na skrawku papieru ktoś pośpiesznie, niezgrabnym pismem umieścił hasło: „Mort aux nazis et leurswalets de Vichy!”3 — Ma pan przyjaciół... — Raymond skinął głową. — Bez nich nie mógłbym pracować. Czy sądzi pan, że te informacje, które przekazałem, są wyłącznie moją zasługą? Byłoby naiwnojcią tak sądzić. Mam sporo zaufanych ludzi, którzy nie zapominają, że jestem francuskim oficerem. Wobec nich właśnie mam najcięższe wyrzuty sumienia Wydaje mi się, że postępuję wobec nich nieuczciwie, kiedy jedynym rezultatem naszych wysiłków są coraz to nowe ruiny i nic więcej. — Rozumiem pana. — Rozumieć to mało. Trzeba- tu być! Kiedy się widzi, wtedy się przeżywa i czuje. Proszę spojrzeć w dół... Raymond zerknął we wskazanym kierunku i nie zauważywszy nic interesującego wzruszył ramionami. — Dwieście metrów stąd — uściślił kapitan. — Skały? — Skały! — prawie wykrzyknął Philippon. — Te „skały” to dwa zamaskowane okręty Ich kontury są doskonale zgrane z cieniem, który skały rzucają na morze. — Widzę. RAF zainteresuje się tym bliżej. Kapitan skrzywił usta w pogardliwym uśmiechu. — Daliby lepiej spać brestończykom. Wracamy... — dotknął łokciem Raymonda. Sygnał dany był w samą porę. Niemiecki patrol, który ukazał się w perspektywie wąskiej uliczki, zdradzał wyraźnie zainteresowanie dwoma mężczyznami, którzy zapragnęli nagle spaceru w okolicach zabronionej strefy. 1 Philippon przez chwilę obserwował ich kątem oka, po czym oparł się plecami o barierę mostu, wyciągnął papierosy i niedbałym gestem poczęstował Raymonda. Dopiero teraz, powoli, przeszli przez całą szerokość mostu kierując się W drogę powrotną. — Mesje, mesje... — usłyszeli za sobą głos dowódcy patrolu niemiłosiernie kaleczącego język francuski. Kapitan uśmiechnął się, czuł śię pewnie. Ten głos był mu znany. Spojrzał w zaczerwienioną z przejęcia twarz Niemca. — A... — zatrzymał się tamten — żardynie4 — przyjrzał się z uwagą i skinął głową ze zrozumieniem — bą wę?5 Frisch luft — zabrakło mu francuskich słów, dopomógł sobie niemieckimi, zatoczył na dodatek szeroko ręką. 3 Śmierć faszystom i ich sługusom z Vichy 4 Jardiner – ogrodnik.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 20 — Świeże powietrze — mruknął Philippon. — Sądzą, że wino skłoniło nas do spaceru — wyjaśnił Raymondowi. — Auf wiedersehen! — Niemiec przyłożył dłoń do hełmu i odszedł. — Dla nich jestem tylko ogrodnikiem. — Tym lepiej i Francuski wywiad miał powody do zadowolenia z pracy swojej siatki w Breście. Philippon zmieniając czasowo zawód z oficera na ogrodnika mimo woli znalazł się w wymarzonej wprost sytuacji. Posiadał dużą wiedzę fachowowojskową, niewinne zajęcie ułatwiało mu nawiązywanie kontaktów z Niemcami pełniącymi służbę w porcie. Jako stały mieszkaniec Brestu bez większych trudności werbował do współpracy zaufanych ludzi mających dostęp do tych rejonów, do których on, jako ogrodnik, dotrzeć nie mógł. Z drobnych fragmentarycznych informacji ślusarzy, cieśli, spawaczy, hydraulików starał się zapamiętać to, co uważał za najistotniejsze. Denerwowało go to, że informacji swoich nie mógł przekazywać bezpośrednio do Londynu, obawiał się, że idąc okrężną drogą mogą być spóźnione lub zniekształcone. Domagał się radiostacji, ale, jak dotąd, poza mętnymi obietnicami, nie osiągnął niczego. Pierre, mały łącznik, zgłaszał się wielokrotnie. Philippon polubił tego rozgarniętego, odważnego chłopca, któremu powierzał najgłębsze tajemnice Brestu i okolicy. — „W mieście 300 dział przeciwlotniczych” — meldował. — „W Poulmic — baza myśliwców nocnych” — uzupełniał dane przesłane wcześniej. Kiedy chciał się upewnić, czy informacje te dotrą Via czas i pytał o to chłopca, Pierre unosił wskazujący palec do góry i mówił: „Lhermite”. Zaintrygowany tym słowem, brzmiącym jak synonim pewności i zaufania, Philippon zapytał Pierre'a o znaczenie tajemniczego wyrazu. Chłopiec wymigiwał się od odpowiedzi, wreszcie jednak któregoś dnia skapitulował. — To nasz radiotelegrafista. Dzielny człowiek! Wydawało mu się, że przekazał już wszystkie możliwe informacje, a mimo to otrzymywał Wciąż nowe i nowe dyspozycje: „Czy sieć przeciwtorpedowa przeciągnięta jest przez całą szerokość redy? Określić jej pozycję i sposób podtrzymywania Jaka jest szerokość oka w sieci?” To ostatnie pytanie na swój sposób nawet ubawiło kapitana. „Czy komendantowi garnizonu smakowała wczoraj kolacja?” — dodawał od siebie pytania drwiąc z angielskiej dociekliwości, której źródłem mógł być tylko absolutny brak orientacji w trudach i niebezpieczeństwach, na jakie narażony jest ktoś, komu polecono dostarczenie tego rodzaju informacji. A mimo to odpowiadał rzetelnie i zgodnie z prawdą, do której dotarcie stale łączyło się z olbrzymim ryzykiem. Chwilami wydawało mu się, że Anglicy po prostu kpią sobie z pracy jego i całej plejady pomocników. Od miesięcy przecież 5 Bon vin? – Dobre wino?
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 21 nic się nie zmieniało. Bombardowania niszczyły miasto nie naruszając portu i ukrytych w nim okrętów. To właśnie najbardziej oburzało i bolało Philippona. — Tu nie chodzi tylko o straty materialne — prawie wykrzykiwał nieraz do Raymonda — Niemcy wykorzystują to dla swojej propagandy. „Patrzcie — mówią — kto jest waszym prawdziwym wrogiem To prsecież nie my, lecz Anglicy burzą wam miasto. Francuzi, którzy są przeciwni współpracy z nami, są wrogami własnej ojczyzny!” Niemcy umieją to robić. Ich propaganda ze zbrodniarzy czyni niewinne ofiary i odwrotnie. To, co rozpętali wokół bombardowania Brestu, nie jest takie głupie. Niech pan weźmie pod uwagę, że początek został zrobiony: Dunkierka i Mers-el- Kebir. Zmiękczono nas. Psychicznie. Nie mamy za co kochać Anglików. Raymond wysłuchiwał z uwagą tych narzekań. W wojnie mają znaczenie nie tylko materialne zyski i straty. Ludzie z terenów, na których toczy się waika, mogą być sprzymierzeńcami lub wrogami. To ma swoje znaczenie. Coraz większe znaczenie. Trudno nie zauważyć, że Anglicy nie doceniają francuskiej pomocy. Nie widać efektów działalności służby wywiadowczej francuskiego ruchu oporu, a de Gaulle, stojący na czele Free French — Wolnych Francuzów, jest na Wyspie zaledwie tolerowany. Nie można mieć pretensji o to, że Anglia uznała rząd Petaina. Zdecydowała się na ten krok, kierując się nie uczuciami, lecz rozsądkiem. Mając oficjalne przedstawicielstwo dyplomatyczne na francuskiej ziemi zyskiwała większe możliwości orientowania się w tyłu wszystkim, co działo się po drugiej stronie kanału La Manche. Rozumiał to każdy przeciętny Francuz. Kto wie jednak, czy więcej korzyści nie przyniosłyby wspólnej sprawie znacznie ściślejsze powiązania ze wszystkimi odcieniami ruchu oporu we Francji, łącznie z komunistami, z nimi bowiem kontakty były najsłabsze, a oni stanowili przecież w tym ruchu czołową siłę. Wieść o napaści na Związek Radziecki we wszystkich krajach okupowanych przyjęto jako zapowiedź końca Trzeciej Rzeszy. I chociaż pierwsze meldunki z dalekiego frontu wschodniego były niepomyślne, czasem wprost zatrważające, ufano potędze nowego sprzymierzeńca. To przekonanie malowało się także na twarzach portowych robotników Brestu. Kapitan docierał do nich bez trudu. To w tych właśnie dniach, na podstawie prześledzonego dziesiątkami par oczu ruchu okrętów wychodzących i wchodzących do portu, Philippon zdołał odtworzyć trasy bezpiecznych korytarzy, a tym samym poznał usytuowanie u wybrzeży pól minowych. Londyn potwierdził otrzymanie tych informacji. Kapitan oczekiwał namacalnych skutków swego odkrycia. Ale dni nadal jednak wlokły się dawnym, zwykłym trybem. Dwudziestego trzeciego czerwca „Scharnhorst” opuścił nagle Brest. Wiązano to z napaścią na ZSRR. Philippon kręcił głową z niedowierzaniem: „gdyby tak było wyszłaby cała eskadra”. Zawiadomiony o tym fakcie Raymond poruszył
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 22 siatkę w St. Nazaire: „meldować natychmiast o przybyciu »Scharnhorsta«“. Tylko St. Nazaire i Brest były przygotowane do przyjęcia tej wielkości okrętów. Z St. Nazaire nie potwierdzono przybycia „Scharnhorsta”. W krótkim czasie okręt powrócił do Brestu. Kapitan triumfował. Jego poprzednie twierdzenia okazały się słuszne. — „Gneisenau” nie wyjdzie bez „Scharnhorsta” i odwrotnie — przekonywał Raymonda. — Te okręty stworzone są do bliskiej współpracy. Drażniła go nieporadność Anglików i widział w tym lekceważenie swego własnego wysiłku i ryzyka. Podsuwał dziesiątki pomysłów zniszczenia okrętów, na które Raymond odpowiadał najczęściej milczeniem. Przedłużająca się bierność Anglików, a jednocześnie wzmagające się ryzyko pracy wywiadowczej zniechęcały Philippona, budziły w nim najgorsze myśli. Raymond trafił dziś na chwilę jego szczególnej depresji. Zdziwił się nawet, że kapitan tak łatwo dał się namówić na ten spacer. Przedwieczorna mgła otulała miasto, robiło się coraz chłodniej. Kiedy znaleźli się w mieszkaniu, Philippon wyciągnął dwa kieliszki i butelkę wina. — Niech rozgrzeje nas wino, skoro nie mogąr rozgrzać pomyślne wiadomości. — Jest pan ostatnio przygnębiony. — Zgodzi się pan, że nie brak powodów, t-ś Stanął w otwartym oknie, patrzył na rozległą panoramę miasta. W dali zabudowania i urządzenia portu tonęły w gęstniejącej, mlecznej mgle. — Niech pan spojrzy! — powiedział nagle, odwracając się do Raymonda. — Czyż to nie jest wspaniałe? Raymond skierował wzrok we wskazanym kierunku, wzruszył ramionami. — Wspaniałe — potwierdził bez przekonania — zachwycający widok. Philippon spojrzał na niego ze zdziwieniem. — Nie pejzaż mam na myśli. Ta mgła pokrywa port do późnych godzin rannych. Londyn ma już wszystko, co można wymarzyć. Plan obrony Brestu, dyslokację artylerii i stacji obserwacyjno-podsłuchowych, wie nawet o tym, że na noc w mieście zostaną tylko ci Niemcy, którzy aktualnie pełnią służbę, wszyscy inni co wieczór ewakuowani są poza Brest. Brytyjczycy jednym słowem wiedzą wszystko, co jest im potrzebne do zadania decydującego ciosu, a jednak zwlekają. Czy nie uważa pan, że pod osłoną tej mgły angielskie okręty mogłyby podejść pod sam Brest i ostrzelać te przeklęte okręty już po to chociażby tylko, żeby nas podtrzymać na duchu, żebyśmy mogli się przekonać, że nasza praca daje jakieś efekty Co pan o tym sądzi, Raymond? — Do nich należy decyzja. Może są jakieś względy... — Jakie?! Raymond zmarszczył czoło, rozchylił dłonie. — Powiedzmy... polityczne.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 23 — Nie znam się na tym — burknął kapitan. — Jedyny wzgląd, który dla mnie w tej chwili istnieje, to wyzwolenie Francji. — Zostawmy to — przerwał mu Raymond — jesteśmy tylko żołnierzami. Jak się panu podobał Pierre? — Świetny! Ma spryt Gavroche'a i inteligencję członka Akademii. — Musi pan o nim zapomnieć. Przynajmniej na razie. Otrzymał inne zadanie, zgodne zresztą z jego walorami, o jakich pan przed chwilą mówił. Musimy ustalić inne zasady łączności. Zna pan to? Kapitan z zainteresowaniem obejrzał podaną .mu książkę. — Rene Boylesve „Le parfum des iles Borromees”. Nie czytałem tego. — I nie musi pan. Ta książka posłuży nam jako kod. Stronica, słowo... ^ — Rozumiem... — To będzie nasz kod numer jeden. Rezerwowy — mała encyklopedia Larousse'a. Wygoda o tyle, że egzemplarz znajdzie pan wszędzie. Nawet nie trzeba jej z sobą nosić. System ten sam. Prosił pan kiedyś o radiostację... Ostatnie zdanie było wypowiedziane tak nienaturalnie swobodnym tonem, że zaintrygowało kapitana. — Lhermite? — zapytał niepewnym głosem. — Pierre panu wyjaśniał. Wie o tym. Sprawa Lhermite nie ma żadnego związku z moją propozycją. — A więc jest jednak „sprawa”. — Tak... — Raymond obracał w palcach plakietkę z napisem „Ouessant” — ...Smutna sprawa. — Niech pan powie od razu, że zdradził... — O tym nie może być mowy! Tacy ludzie nie zdradzają. Myliłem się jednak mówiąc, że moja propozycja nie ma związku z Lhermite. Teraz widzę, że ma. Niech pan ma na uwadze smutne doświadczenie. Nie wolno popełniać tego błędu, który popełnił nieszczęsny Lhermite... — Co się stało? — Został aresztowany w dniu 30 lipca w Saumur. Sprawdziliśmy — nie było żadnej zdrady z niczyjej strony. Po długotrwałej służbie po prostu nabrał zbytniej pewności siebie. Przy nadawaniu depesz nie uwzględniał znaczenia radiopelengacji. Seanse trwały za długo. Philippon powstał z miejsca, przespacerował się po pokoju. Za oknem przeleciał wiatr, zaszeleścił wśród zwiędłych liści. — Jeśli wiadomo gdzie jest, można spróbować go odbić, wykupić. — Za późno... — Czy to jest pewne? — Tak. Niestety najzupełniej pewne. Został rozstrzelany w piątek dwudziestego czwartego października, w Mont Balerien... — Pierre opowiadał mi o nim. To musiał być rzeczywiście wspaniały człowiek.
„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1970/11 J. Grab 24 — Pan go znał, kapitanie... Philippon zatrzymał się w miejscu. Jego twarz wyrażała najwyższe zdziwienie. — Nie znałem, drogi Raymondzie, to chyba pomyłka. — Mówiliśmy kiedyś o nim. To Anquetil... — Bernard? — Bernard... Zapadła dłuższa chwila milczenia. — To był dobry okręt — westchnął Philippon — ...I dobra załoga — uzupełnił Raymond. Kapitan podszedł do stołu, nalał dwa pełne kieliszki wina. Światło ulicznej latarni zapłonęr ło rubinem na ściankach szkła. — Za tych co... — ...Co na morzu i na lądzie. — I na lądzie... — powtórzył kapitan. — Niech pan wyciągnie wnioski z tego, co zaszło. Śmierć Bernarda powinna stać się dla pana przestrogą. Czy mógłby pan w najbliższym czasie znaleźć człowieka zaufanego i w dodatku dobrego fachowca — radiotelegrafistę? — Nie muszę szukać! Pomaga mi od dawna, — Kto to jest? — Herkules. — Nie chodzi mi o nazwisko. — On się nazywa inaczej. Ten pomści śmierć” Bernarda. Obaj służyli na tym samym okręcie.^ — Co za zbieg okoliczności! — Nić nazwałbym tak tego. Po prostu logiczne następstwo faktów. Po chwilowym rozproszeniu wszyscy spotykamy się na tej samej drodze... — Jeszcze jedno — przerwał Raymond — mogą się zdarzyć różne przypadki, dziwne nawet w tej sytuacji, jaka jest obecnie. Gdyby otrzymał pan wiadomość z centrali o możliwości lądowania samolotu lub spadochroniarzy, proszę bezpośrednio podać Londynowi odpowiedni komunikat meteorologiczny. Proszę nie zapisywać... — ostrzegł Raymond na widok wyciągniętej z szuflady kartki papieru — musi pan zaufać własnej pamięci. Komunikat meteo składa się z grupy pięciu pierwszych liter alfabetu. Pierwsza litera oznacza kierunek wiatru, druga widzialność, trzecia — siłę wiatru, czwarta — stan pogody. Podobnie dla oznaczenia kierunków wiatru, jego siły czy też stopnia widzialności stosuje się odpowiednią literę. Gdyby wysłał pan depeszę, powiedzmy, następującą: „ADCB” — odczytałbym ją następująco: A — kierunek wiatru północny, „D — widzialność dość dobra, w granicach 2000— 3000 metrów, C — siła wiatru — słaba, 25 do 35 metrów na sekundę, B — stan pogody — słonecznie, zachmurzenie niewielkie. — A piąta litera?