ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Olśnienie - Lennox Marion

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :529.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Olśnienie - Lennox Marion.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lennox Marion
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 102 osób, 70 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 157 stron)

Marion Lennox Olśnienie

PROLOG Decyzja zapadła o drugiej w nocy. Na oddziale od paru godzin nic się nie działo. Żadnych wyrostków, perforacji czy nawet pobić. Absolutna cisza. Jego to nie zadowalało. Nie minęła nawet połowa dyżuru, a już cztery pielęgniarki i jeden stażysta zdążyli zatroszczyć się o stan jego ducha. - Doktorze, jeżeli chce pan porozmawiać... Nie chciał. Spoglądał na nich spode łba, po czym wracał do lektury. Najbardziej interesował go dział ofert pracy w najnowszym numerze fachowego czasopisma. - Gdzie jest Dimboola? - Moja ciotka tam mieszka - odezwała się jedna z pielęgniarek. - Dimboola leży w północno-zachodniej Wiktorii. Ciotka mówi, że to bardzo przyjemne mia­ steczko. - Aha. - Skreślił to ogłoszenie. Po chwili zadał ko­ lejne pytanie. - A Mission Beach? - W północnym Queenslandzie - poinformowała go ta sama pielęgniarka. - Pamiętasz Joego i Jodie? - Kogo? - W zeszłym roku Joe był u nas na stażu, pediatra. Taki wysoki, dobrze zbudowany blondyn. Bardzo przy­ stojny, taki jak ty... Marzenie każdej dziewczyny. - Uśmiechnęła się, by dać mu do zrozumienia, że chce

160 MARION LENNOX podnieść go na duchu. Ostatnimi czasy ten cel przy­ świecał całemu zespołowi. - Joe ożenił się z Jodie z intensywnej opieki - podjęła, gdy nie zareagował. - Wyjechali stąd do Port Douglas niedaleko Mission Beach. Jedyna istotna dla niego informacja była taka, że w sąsiedztwie Mission Beach mieszkają ludzie, którzy go znają. Skreślić. Kolejne propozycje okazały się nie do przyjęcia z tego samego powodu. - Gdzie jest Cradle Lake? - zapytał jakiś czas później, spoglądając na kolegów. - Słyszeliście o Cradle Lake? - Nie - przyznał się anestezjolog Graham. - Na Tasmanii jest Cradle Mountain. Może Cradle Lake jest gdzieś w pobliżu. - Chyba nie, bo kod pocztowy wskazuje na Nową Południową Walię. - Nie mam pojęcia. - Nikt nie wie, gdzie to jest? - Cztery osoby pokręciły głową. - Super. - Kółkiem zaznaczył ofertę. - Tam pojadę. Telefon obudził Ginny o drugiej w nocy. Mimo że się go spodziewała, ogarnęło ją przerażenie. To Richard. Dzwoni ze szpitala. Nie chciał, by była przy nim, gdy pozna wyrok, i do tej pory zwlekał z jej powiadomieniem. Czy można mieć mu to za złe? Wystar­ czy sobie wyobrazić, ile odwagi wymaga wysłuchanie takiej informacji, a co dopiero dzielenie się nią z bliskimi. - Drugi przeszczep jest niemożliwy - rzekł bezbarw­ nym głosem. - Tak orzekli specjaliści. - Tego się obawiałam - szepnęła. - Do myślenia dało

OLŚNIENIE 161 mi to, że nie zadzwoniłeś wcześniej. - Z trudem hamowa­ ła łzy. - Richard, przyjadę do ciebie. - Nie. Nie teraz. - Co robisz? - Patrzę w sufit i zastanawiam się, jak sobie z tym poradzę. Poza tym nie wiem, czy mam prawo cię prosić... - O co? - Ginny... chcę wrócić do domu. Do Cradle Lake. Wzięła głęboki wdech. Od lat unikała tej miejscowo­ ści, a on nazywa ją „domem". No cóż, „dom" jest tam, gdzie człowiek zostawił serce. Cradle Lake zdecydowa­ nie nie jest jej „domem". - Richard, w Cradle Lake nie ma specjalistów. Tam pewnie nie ma nawet zwyczajnego lekarza. - Specjaliści nie mają już nic do roboty... - Zawiesił głos, a ona wstrzymała oddech. - Teraz tylko... Chcę mieć pewność, że to pójdzie gładko. Mam przecież siostrę, która jest lekarzem. Zrobisz wszystko, co należy. - Nie wiem, czy potrafię. - Potrafisz uwolnić mnie od bólu? - Tak. - Co do tego nie miała wątpliwości. - O to chodzi. - Ale nasz dom... - Rozpaczliwie starała się odwlec to, co nieuniknione. - Od lat nikt go nie dogląda. - Wystarczy doprowadzić go do stanu używalności. Nie potrzebujemy luksusów. Żeby dać ci parę dni czasu, mogę zostać w szpitalu do weekendu. Dzięki, pomyślała. Kłębiły się w niej emocje: od smutku przez zmieszanie aż po złość. Richard może poczekać, aż ona zrezygnuje z ukochanej pracy! Aż zlikwiduje mieszkanie i przeprowadzi się do znienawi-

1 6 2 MARION LENNOX dzonego domu w miejscowości, która budzi w niej niechęć. Przymknęła oczy w oczekiwaniu, że złość przej­ dzie. Wiedziała z doświadczenia, że gniew potrafi wy­ przeć smutek. To dlatego jest teraz taka zła, mimo że na niewiele się to przyda, bo smutek zawsze wraca. Nie okaże złości. Ani smutku. - Jesteś pewien, że chcesz tam jechać? - Tak - odrzekł tym razem już mocniejszym głosem - jestem tego pewien. Będę siedział na werandzie i... - Nie musiał kończyć. Oboje znali słowo, które miało zakończyć tę wypowiedź. W ich rodzinie stałe się przewi­ jało. - Ginny, zrobisz to dla mnie? - Oczywiście, przecież wiesz.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kobieta leży tam, gdzie właśnie zamierzał wjechać. Zabłądził. Miriam wprawdzie wyposażyła go w mapę okolicy i poleciła mu skręcić w drugą szutrową drogę po lewej za wzniesieniem, ale on zastanawiał się teraz, co jest drogą, a co koleinami wyciśniętymi w błocie po­ wstałymi po ostatnich deszczach. Gdzieś tutaj mieszka Oscar Bentley. Podobno leży na podłodze w kuchni ze złamanym stawem biodrowym. Na ostatnim zakręcie szpitalny samochód terenowy stracił przyczepność, a gdy Fergus wyprowadził go z poślizgu, zatrzymał się tuż przed tą kobietą. Leżała bez ruchu, z twarzą przy czymś, co wyglądało jak kratownica ułożona nad rowem w poprzek drogi, żeby bydło nie przechodziło na dragą stronę. Miał przed oczami jej dżinsy, tak opięte, że nie miał wątpliwości, że jest to kobieta, zniszczone kowbojskie buty, wypłowiałą kurtkę i rozrzucone jasne włosy. Dlaczego leży na środku drogi? Straciła przytomność? Ktoś ją potrącił? Przykląkł przy niej. - Nareszcie - wycedziła, gdy dotknął jej ramienia. - Kimkolwiek jesteś, złap za drugie ucho. - Słucham? - Za ucho! Mam za krótką rękę. Trzymam go za jedno ucho, a do drugiego już nie sięgam. Leżę tu od pół

164 MARION LENNOX godziny i czekam na koniec meczu, więc nie wyobrażaj sobie, że zrezygnuję akurat teraz. Spojrzał w dół przez pręty. Aha, jedną ręką trzyma za sam koniuszek ucha coś, co wygląda jak dopiero co urodzone jagnię, a ucho znajduje się ponad pół metra pod kratą. Takie kratownice zakłada się po to, by zwierzęta nie przechodziły na sąsiednie pastwiska. Do­ rosła owca nie pokona takiej przeszkody, jagnię też, ale ten osobnik postanowił to sprawdzić. I wpadł do rowu. Okej. Jagnię w potrzasku, kobieta rozpłaszczona na środku drogi. Uczono go na studiach, że przed przy­ stąpieniem do akcji ratunkowej lekarz musi się upewnić, czy jemu nic nie zagraża. Na wzniesieniu, becząc bezradnie, stała owca. Spog­ lądała na nich nieprzyjaźnie, jakby miała ochotę ruszyć do natarcia. Czy owce atakują ludzi? Dziewczyna w ogóle nie zwracała na nią uwagi, więc chyba i on nie musi się przejmować. - Mogłem panią przejechać - zauważył, ale nieznajo­ ma nie odpowiedziała, co bardzo go zirytowało. - Mog­ łem panią przejechać. Oszalała pani?! - Tylko idiota jechałby szybko po takiej drodze - mruknęła, nie puszczając ucha. Ta uwaga ostudziła jego wzburzenie. - Długo jeszcze będzie mnie pan pouczał, gdzie wol­ no mi leżeć, a gdzie nie, zamiast mi pomóc? - Co mam zrobić? - Wsunąć tam ramię i złapać za drugie ucho. Łatwo to powiedzieć, gorzej wykonać. - I co dalej? - zapytał ostrożnie.

OLŚNIENIE 165 - Niech go pan złapie za drugie ucho i przytrzyma, a ja postaram się chwycić za kark. - Żeby go wyciągnąć? - Otóż to, Einsteinie. - Nie rozumiem, dlaczego... - Dlaczego jestem taka opryskliwa? Ja też tego nie rozumiem. Co gorsza, nie wiem, po co ratuję to durne jagnię. Ono nawet nie jest moje. Wyszłam na spacer, ale usłyszałam beczenie. Padnie, jeśli je zostawię. Leżę tu od pół godziny, czekając na koniec meczu, więc daj­ my sobie spokój z uprzejmościami i je wyciągnijmy. - Jasne. - Podwinął rękawy. Sprawa okazała się dosyć trudna. Do łokcia poszło gładko, za to przepychanie bicepsa przez kratę okazało się bolesne, ale nie zważając na ból, dotknął ucha zwierzaka. Leżeli teraz ramię w ramię, ciasno przywierając do kratownicy i ściskając po jednym uchu jagnięcia. Fantas­ tycznie! - Ale jak pan puści... - warknęła. - Na trzy cztery ciągniemy do góry. - Złamiemy mu kręgosłup. - Tylko kilka centymetrów... pomalutku, tak żebym mogła chwycić za skórę na karku. Już! Nie policzyła do trzech, a obiecała! Mimo to uznał, że sytuacja wymaga od niego posłuszeństwa. Sekundę póź­ niej nieznajoma położyła dłoń na wełnistym grzbiecie i zaczęła wydawać nowe polecenia. - Niech pan wsunie rękę pod jego brzuch - wysapała, podnosząc jagnię odrobinę wyżej. Trzydzieści sekund później oswobodzili je ze śmiertelnej pułapki. - Naresz­ cie - mruknęła nieznajoma, podnosząc się na nogi.

166 MARION LENNOX Dopiero teraz miał okazję lepiej się jej przyjrzeć. Uznał, że dobiega trzydziestki. Była piegowata, potar­ gana i umazana błotem. Gładziła przestraszone jagnię, jednocześnie patrząc Fergusowi prosto w oczy, co mocno go speszyło. Ta to ma klasę. - Pan nie stąd - stwierdziła, a on się zorientował, że i ona dokonuje podobnego szacunku jego osoby. - Jestem miejscowym lekarzem. Obmacując wyrywające się jagnię, wprawnymi rucha­ mi dokonywała oceny jego stanu. - Tutejszy lekarz nie żyje. - To prawda, doktor Beaverstock zmarł pięć lat temu, ale kierownictwo szpitala zaczęło szukać następcy. I ja nim jestem. Czy może pani mi powiedzieć, gdzie... - Pan tu pracuje? - Od wczoraj. Opuściła powieki, a gdy je podniosła, w jej oczach dostrzegł cierpienie. I coś jeszcze. Ulgę? - Dzięki Bogu - rzekła, stawiając jagnię na ziemi. Dokoła nich nie było żywej duszy. W kierunku za­ chodnim ciągnęły się zielone pastwiska, istny raj dla owiec. Tam też stała owca. Od strony wschodniej mieli kratownicę i gęste zarośla schodzące do jeziora w krate­ rze wygasłego wulkanu. Na zachód czy na wschód? Pewne wydarzenia łatwo przewidzieć. Jagnię odwró­ ciło się i bez namysłu skoczyło w kierunku kratownicy. - Stój! - krzyknęła. Nie na darmo Fergus trenował rugby: błyskawicznie rzucił się za uciekinierem, by w ostatniej chwili zacisnąć palce na jego tylnej nodze. Przednie kopytka były już na kratownicy. Wylądował twarzą w błocie.

OLŚNIENIE 167 - Brawo. - Dziewczyna ze śmiechem przyklękła obok niego i przygarnęła do siebie jagnię. Jak ona ładnie pachnie, pomyślał. Bzdura. Prawdę mówiąc, pachniała jagmęciem oraz błotem z domieszką nawozu. To ma być przyjemny zapach? - Niech je pani mocno trzyma - powiedział słabym głosem, ocierając błoto z twarzy. - Przepraszam - powiedziała, podnosząc się. Jednak wcale nie wyglądała na skruszoną. - Niech je pani stąd zabierze. - Nie mam auta. - Podała mu dłoń, by pomóc mu wstać. Ta dłoń okazała się niespodziewanie silna. Szarp­ nęła, a on wstał i znalazł się tuż przy niej. - Do domu mam stąd ponad pół kilometra. - Spoglądała na owczą matkę. - Głupio zrobiłam, stawiając je na ziemi - przyznała. - Razem z mamą powinno znaleźć się w zagrodzie przy owczarni. - Jak się tam dostaną? - Oj, fatalnie. Pytanie o to jest równoznaczne z ofertą pomocy. - Nie uda mi się ich tam zagonić. Owca to nie to samo co krowa. Nawet jeśli będę trzymała jej jagnię, to nie wiadomo, czy za mną pójdzie. - Przeniosła wzrok na jego auto, a on już wiedział, co się święci. - Podrzuci mnie pan do Bentleya? To jego owce. - Do Oscara Bentleya? - Tak. - Podała mu jagnię, a on był tak zdumiony, że nie zaprotestował. - Niech pan tu stoi i się nie rusza - poleciła, po czym zmieniła zdanie. - Nie, niech go pan trochę pohuśta, żeby odwrócić jej uwagę ode mnie. - Ale ja muszę jechać... - Do Oscara Bentleya. - Jak ją złapię.

168 MARION LENNOX Zaczęła wspinać się na zbocze. Domyślił się, jaki ma plan, gdy ukryła się za pniem drzewa. Wykorzystała go do odwrócenia uwagi. Okej, niech i tak będzie. W wyciąg­ niętych ramionach wysunął jagnię przed siebie. Owca zrobiła ostrożny krok naprzód. W tej samej chwili nie­ znajoma wypadła zza drzewa. Takiego skoku nie po­ wstydziłby się żaden zawodnik rugby, pomyślał z uzna­ niem, gdy dziewczyna wbiła palce w owcze runo. - Niech pan zamknie jagnię w aucie i podjedzie bliżej nas - wysapała. - Nie będę tu stać w nieskończoność. - Gdyby mogła, tupnęłaby nogą. Oto za chwilę będzie pomagał owcy wsiąść do szpital­ nego dżipa. W porządku. Od dwóch dni jest wiejskim lekarzem. I od tego oni są. Może nie? Otworzył tylne drzwi, przesunął skrzynki ze sprzętem bliżej wyjścia i nakrył je brezentową płachtą. Miriam, pielęgniarka, która wyposażyła auto na okoliczność nag­ łych wypadków, zaopatrzyła je w aż trzy takie płachty. Z myślą o owcach? Zapewne Miriam ma większe niż on doświadczenie w dziedzinie medycyny wiejskiej. Każdy jest od niego lepszy w tej dziedzinie. Postawił jagnię na podłodze, ale gdy już miał zatrzas­ nąć drzwi, zachwiało się na cienkich nóżkach. Wzdycha­ jąc, wziął je na ręce, po czym z jagnięciem na kolanach zasiadł za kierownicą. - Nie życzę sobie żadnej kałuży - mruknął. - Od tej chwili uczymy się porządku. Gdy nieznajoma sprowadzała owcę ze zbocza, on co­ fając auto, podjechał jak najbliżej. - Jak zbrudzisz siedzenie, przerobię cię na kotleciki - ostrzegł jagnię, po czym wysiadł.

OLŚNIENIE 169 Mimo że owca okazała się krnąbrna, kobieta miała spore doświadczenie i już wkrótce można było zatrzasnąć tylne drzwi. Bez słowa wsiadła do auta, przygarniając do siebie jagnię. Wyraźnie zamierzała z nimi jechać. - Wysadzę je u Bentleya - rzekł - bo tam jadę. - Do Bentleya? - Taki miałem zamiar. Ale zabłądziłem. - Trzeba zawrócić, a za wzniesieniem skręcić w lewo. - Już drugi raz słyszę to wyjaśnienie, ale przyjecha­ łem tu z przeciwnej strony. - Drogą z farmy 0'Donella jechał pan do Bentleya? - Nie jestem tutejszy. - Podobno jest pan miejscowym lekarzem. - Na zastępstwie - bronił się. - Przyjechałem w czwar­ tek i zostanę w Cradle Lake przez trzy miesiące. Przyglądała mu się badawczo. - To chyba tyle, ile trzeba - powiedziała półgłosem. Odniósł wrażenie, że tę informację skierowała do jagnięcia, które opiekuńczym gestem przytulała do piersi. Dwie umorusane zagubione istoty, pomyślał. - Nazywam się Fergus Reynard - przedstawił się, nie doczekawszy się z jej strony żadnego wyjaśnienia. - Ginny Viental. - Ginny? - Formalnie na imię mi Guinevere, ale nie bardzo pasuję do takiego imienia. Zdaje się, że to imię nosiła pewna urodziwa królowa... - Miło mi cię poznać, Ginny - powiedział, nakazując sobie w duchu skoncentrować się na śliskiej nawierzchni, zamiast podziwiać jej urodę. - Mieszkasz tutaj? - Kiedyś tu mieszkałam. Teraz wróciłam... na krótko.

170 MARION LENNOX - Twoi rodzice mają tu farmę? - Mieli, kiedy byłam mała. Wyjechałam stąd, mając siedemnaście lat. Z jej spojrzenia wyczytał, że nie miała łatwego życia oraz że lepiej nie zadawać więcej pytań. - Jesteś pewna, że te owce należą do Bentleya? - Aha. Kratownica jest na naszym terenie, ale on ma prawo z niej korzystać. Piętnaście lat temu był farmerem pełną gębą, ale teraz potwornie zaniedbał farmę. - Nawet nie postarał się o porządną drogę - zauważył. - Nie lubi gości. A właściwie dlaczego cię wezwał? - Chyba nie złamię tajemnicy lekarskiej, informując cię, że chodzi o pęknięcie kości biodrowej. - Kość biodrowa? - To jest jego diagnoza. - Jasne! - prychnęła. - Urżnął się i upadł, a teraz chce, żeby ktoś przeniósł go do łóżka. - Domyślam się, że znasz go nieźle. - Przecież tu mieszkałam. Nie widziałam Oscara przez wiele lat, ale jestem pewna, że się nie zmienił. - A gdzie mieszkasz na stałe? - Przestań mnie wypytywać - mruknęła z twarzą wtuloną w jagnię. - Nie znoszę zapachu mokrej wełny. - To nie wtykaj nosa w owczą sierść. - Oto co radzi pan doktor - rzekła z uśmiechem. Co to był za uśmiech! Kiedy z jej spojrzenia zniknęło zmęczenie, była po prostu piękna. - Co cię tu sprowadza? - zapytała, nagle podnosząc głowę znad jagnięcia. - Już mówiłem. Zastępstwo. - Do tej pory nie dało się tu zwabić żadnego lekarza.

OLŚNIENIE 171 - Nie rozumiem dlaczego - powiedział z przekąsem, gwałtownie hamując na rozmiękłej drodze. - W zeszłym tygodniu przeszła nad doliną potężna nawałnica. Wody dopiero zaczęły opadać. - Ładnie tu - stwierdził, spoglądając na porośnięte lasami wzgórza i szafirową taflę jeziora. Owszem, miasto i specjaliści są oddaleni stąd o pięć godzin, ale nie po to tu przyjechał. - I dużo owiec. - Bardzo dużo. - Spojrzała na krajobraz za szybą, jakby chciała i ona dostrzec zalety tego regionu. - Trzeba tylko przyjąć założenie, że owce są ładne - dodał po chwili. Odwróciła się, by popatrzeć na posępną pasażerkę podróżującą z tyłu. Jak na zawołanie zwierzę rozstawiło tylne nogi i oddało mocz. Czeka go sprzątanie. Mimo to się uśmiechnął. - Dziewczyna z farmy. Z krwi i kości. - Nie zajmuję się gospodarstwem. - To by wyjaśniało, dlaczego leżałaś na odludziu po­ środku drogi, trzymając owieczkę za jedno ucho, i czeka­ łaś, aż całe Cradle Lake zacznie wracać z meczu. Znowu się uśmiechnęła. - „Całe Cradle Lake" po tej stronie jeziora to osiem osób. Doreen Kettle co tydzień wozi pięcioro swoich dzieci oraz matkę staruszkę na mecz i prowadzi dziesięć razy wolniej niż ty. Ósmą osobą jest trener naszej druży­ ny, który będzie wracał dopiero po dziesiątej. Nasi chłopcy na pewno przegrali, my zawsze przegrywamy, więc trener pójdzie do pubu topić smutek. Pokaże się na drodze dopiero, kiedy nasz policjant uda się na spoczy­ nek, a stanie się to po retransmisji meczu w telewizji,

172 MARION LENNOX która kończy się o wpół do dziesiątej. Dopiero wtedy Cradle Lake może pokazać, co potrafi. - Ile lat temu stąd wyjechałaś? Parsknęła śmiechem. Takim gardłowym, zaraźliwym. - Dziesięć. Ale w Cradle Lake nic, ale to nic się nie zmienia. Nawet dzieci Doreen. Kiedy wyjeżdżałam, wo­ ziła na mecze całą piątkę upchaną na tylnym siedzeniu. Teraz też wozi ich wszystkich, z tym że upychanie stało się bardziej skomplikowane. Myślę, że jej najmłodszy syn ma teraz ze dwa metry wzrostu. - Rozpromieniła się. - Ty wprowadziłeś jedną zmianę. Cradle Lake ma lekarza. Dlaczego tu przyjechałeś? Westchnął. Denerwowało go to pytanie. - Już mówiłem. Na zastępstwo. - E tam. Twój poprzednik znalazł się tutaj tylko dlatego, że tuż po drugiej wojnie światowej zepsuł mu się tu samochód. Jechał właśnie odwiedzić jakiegoś towarzysza broni. W Cradle Lake nie było mechanika, a jemu zabrakło oleju w głowie, żeby stąd się wydostać w inny sposób. Fergus skrzywił się. W ciągu zaledwie paru dni usły­ szał wiele niepochlebnych opinii ó swoim poprzedniku. - Widzę, że twój samochód nadal jeździ. Dlaczego zatrzymałeś się akurat w Cradle Lake? - Z listy ofert wybrałem pierwszą miejscowość, o któ­ rej nigdy przedtem nie słyszałem. - Dlaczego? - Chciałem uciec z miasta. Przeszyła go wzrokiem. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że pobyt tutaj nie będzie przypominał wakacji. To jest region zapomniany

OLŚNIENIE 173 przez Boga i ludzi, zamieszkały przez biedne rodziny, dla których twoja obecność jest zbawieniem. Będziesz miał do czynienia z zalewem problemów, którymi należało się zająć lata temu. - Tego mi trzeba. Nie spuszczała z niego wzroku. Co ona chce zoba­ czyć? Przyczyny, dla których przyjechał do Cradle Lake. Oby jej się to nie udało. Starał się przybrać nieprzenik­ nioną minę. - Chciałeś uciec od miasta, ale nie od leczenia. - Tak. Ku jego zdziwieniu przesłuchanie dobiegło końca. Pewnie Ginny nie chciała, by to on wziął ją na spytki. Zerknąwszy na nią, nabrał pewności. Tak, ten jej śmiech jest zasłoną, bo głębiej kryją się problemy. Rzeczywiste i trudne. Jako dobry lekarz powinien przystąpić do badania. Nie, on nie jest lekarzem. Jest chirurgiem, który przyjechał tu na zastępstwo i wszystkie ciężkie przypadki będzie kierował do szpitala w Sydney. Przejechawszy po kolejnej kratownicy, znaleźli się przed zdewastowanym domostwem otoczonym czymś, co przypominało cmentarzysko starych samochodów. Na werandzie siedziało sześć wychudzonych psów, które całą sforą rzuciły się na samochód. - Jako chłopak z miasta... - zaczął nieśmiało Fergus. Ginny uśmiechnęła się, po czym wysiadła, zamykając za sobą drzwi, a on się przestraszył, że lada chwila psy rozszarpią ją na strzępy. - Siad! - ryknęła tak głośno, że było ją słychać w sąsiednim stanie. Psy cofnęły się jak oblane wiadrem wody. Trzy nawet usiadły. Ginny zatarła ręce, po czym

174 MARION LENNOX szeroko się uśmiechnęła. - Możesz wysiąść. Smoki zo­ stały pokonane. Jesteśmy kwita. - Dzięki. - Ostrożnie wysunął się z auta, lecz psy opuściła wszelka chęć walki. - Doktor? - Usłyszeli męski głos, jakże odmienny od tego, który przez telefon błagał Fergusa o pomoc. - Ten przeklęty doktor? Nareszcie! Człowiek umiera... - Atak kaszlu ukrócił te utyskiwania. - Idziemy do pacjenta - oznajmiła Ginny, wchodząc na rampę prowadzącą do domu. Kto tu jest lekarzem? Fergus czul się tak zagubiony, że nie pozostało mu nic innego, jak ruszyć za nią. Oscar Bentley był potężnym mężczyzną. Od nadwagi do otyłości przeszedł już lata temu, stwierdził w duchu Fergus. Widać było, że jest w marnej formie. Leżał na podłodze w kuchni jak wieloryb wyrzucony na plażę. Nieopodal walały się puszki po piwie, więc nie groziło mu odwodnienie, a mimo to nie był w stanie się podnieść. Oddech miał świszczący. - Dzień dobry. Doktor Reynard mówi, że złamałeś biodro. - Ginny ujęła jego nadgarstek, by policzyć tętno. - Poważna sprawa. Starzec zmrużył oczy. Emanowała z niego wściekłość. - Jesteś córką Vientalow - warknął. - Co tu robisz? - Mam na imię Ginny. Spoglądając na jej palce zaciśnięte na nadgarstku pacjenta, Fergus zastanawiał się, jakie medyczne wy­ kształcenie ma ta dziewczyna. - Viental... - Uniósł się nieco, by lepiej się jej przyjrzeć. - Co robisz na mojej ziemi? Jeszcze żyjesz?

OLŚNIENIE 175 - Pomagam doktorowi. No i wyciągnęłam twoje jag­ nię z kratownicy między pastwiskami. Byłam na wzgó­ rzu, żeby popatrzeć na stada, które wypasasz na naszych łąkach. Wykot zaczął się już parę tygodni temu. Padło co najmniej sześć owiec. Nikt się nimi nie zajął. - Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy. Nie wzywa­ łem doktora po to, żeby mi prawił kazania. Ciebie też nie wzywałem. Nie chcę widzieć Vientalow w moim domu. - Wezwałeś lekarza, żeby postawił cię na nogi - pry- chnęła. - Sam tego nie zrobi... Chyba że wezwie dźwig. - Zbadajmy to biodro - zaproponował nieśmiało Fer­ gus, na co Ginny spiorunowała go wzrokiem. - Kończyny dolne są tej samej długości. Pacjent ma problemy z oddychaniem, ponieważ nie chce leczyć astmy. Doprowadził się do takiego stanu, bo nie chce mu się zadbać o siebie, więc wykombinował, że przyda mu się kilkudniowy pobyt w szpitalu. Powtarza ten numer od dwudziestu lat. - Rozejrzała się po kuchni. - Obawiam się, że tym razem nie wystarczy szpital. Chyba powinniś­ my porozmawiać o przeprowadzce do domu opieki. Słuszna uwaga, ale... - Biodro. - Fergus wziął sprawę w swoje ręce. - Tak, biodro. - Przykucnęła i palcami lekko ucisnęła miednicę pacjenta. - Aaa! - zaryczał farmer o sekundę za późno. Wystarczy tego dobrego. To on jest tu lekarzem. - Odsuń się. Muszę go zbadać. - Nie ma potrzeby. Przestał brać leki przeciwastma- tyczne. Mam przynieść tlen z auta? - Wezwano mnie do pękniętej kości biodrowej - odparł

176 MARION LENNOX Fergus. Był rozdrażniony, bo nie rozumiał, co się dzieje. - Pozwól mi go zbadać. O dziwo nie zaprotestowała. - Przyniosę tlen, a potem będę na dworze. Zajmę się owcami, bo ktoś musi. Później pojedziemy do szpitala. Ściągnął brwi. Dlaczego ona chce jechać z nim do szpitala? Nie podobał mu się ten pomysł. - Powiedziałaś, że wrócisz do domu piechotą. - On się nadaje wyłącznie do szpitala - odrzekła bez wahania. - Jest pijany, ma problemy z oddychaniem, a ty bez prześwietlenia nie upewnisz się, że ma złamaną kość biodrową. Jak w pojedynkę go podniesiesz? - Wezwę karetkę i ratowników. - Marzenie ściętej głowy. To jest ostatni mecz druży­ ny Cradle Lake w tym sezonie. Jeśli mówiąc o ratow­ nikach, miałeś na myśli Erna oraz Billa, którzy na zmianę prowadzą karetkę, to szybko odkryjesz, że odmówią przyjazdu, dopóki nie skończy się mecz... oraz pomeczo- wa feta. Tym bardziej że chodzi o Oscara. Jesteś skazany na czekanie, chyba że zgodzisz się skorzystać z mojej pomocy. - Przyjmuję twoją propozycję. Zaczekasz? - Starał się, by z tonu jego głosu nie wyczytała, że jest skołowany. - Jaki wspaniałomyślny... - Uśmiechnęła się szeroko. Do roboty, stary, nie zwracaj uwagi na te uśmiechy. - Idź już - powiedział, a ona zasalutowała. - Yes, sir. - Stuknęła obcasami.

ROZDZIAŁ DRUGI Gdy wyszła, starannie zbadał mężczyznę. Nie stwier­ dził pęknięcia kości biodrowej. Ginny miała rację także w innej kwestii: Bentley był pijany. Ponadto miał bardzo wysokie ciśnienie i oddychał z trudem mimo podanego tlenu. - Pojadę do szpitala, doktorze? - zapytał z nadzieją w głosie. Jego oddech stawał się coraz płytszy, co kazało Fergusowi podejrzewać, że gdy jechał do niego, ten pił piwo duszkiem... - A nie mówiłem, że mam złamane biodro? - Moim zdaniem nie ma złamania. Mimo to powinien pan znaleźć się w szpitalu. - Z niesmakiem powiódł wzrokiem po kuchni. - Chyba należałoby pomyśleć o jakiejś stałej opiece. Ma pan kogoś, kto mógłby z panem zamieszkać? - Na pewno nie ja. - Ginny stała w drzwiach. -I nikt stąd. On nie cieszy się tu popularnością. Jaka jest diagnoza? - Pan Bentley ma problemy z oddychaniem - odparł Fergus przez zęby. - Trzeba wezwać karetkę. - Już ci mówiłam, że przez parę godzin nikt tu nie przyjedzie. - Zostaniesz z nim do tego czasu? - Nie. Jestem potrzebna gdzie indziej. Poza tym go nie lubię.

178 MARION LENNOX - A ja ciebie - odgryzł się pacjent. - I tej dziwki, twojej matki. Los słusznie pokarał całą twoją rodzinę. Ginny właśnie wchodziła do środka, gdy padły te sło­ wa. Zbladła, po czym oparła się o kuchenny blat. - Nikt nie zasłużył na taki los - rzekła półgłosem, odwracając głowę, jakby nie mogła patrzeć na starego farmera. - Otyli pacjenci to skaranie boskie - zwróciła się do Fergusa. - Ale jak zostawimy go samego, to przed śmiercią jeszcze zdąży podać nas do sądu. Powiadasz, że trzeba przewieźć go do szpitala. Więc jeśli żadne z nas nie chce przy nim zostać, musimy umieścić go w twoim aucie. Dójkę już stamtąd zabrałam. - Kogo?! - Owcę, chłopcze z miasta. Tę, którą swoim samo­ chodem wiozłeś do domu. Owca i jagnię są już w za­ grodzie. - Z wyrzutem spojrzała na Oscara. - Wrzuciłam im siana i nalałam wody do koryta, co reszta inwentarza przyjęła z wielką ulgą. Zrobię wszystko, żeby twoja noga więcej nie postała na naszej ziemi. Psy są wygłodzone, owce brudne, a koń zamknięty w stajni. - Głos jej się łamał. - Zaraz skontaktuję się z towarzystwem opieki nad zwierzętami i wylądujesz w więzieniu. Tam jest twoje miejsce, nie w szpitalu. - Ginny, wróćmy do sprawy zasadniczej. Nie może­ my pana Bentleya przewieźć moim autem. - Możemy. Zrobiłam tam jako taki porządek. Zapach owcy jeszcze nikomu nie zaszkodził. Tam jest dużo miejsca. Zmieści się materac. - Ale jak go tam włożymy? - Żadne nosze nie wytrzymają takiego obciążenia - przyznała. - I popękałyby nam kręgosłupy. Ty tu

OLŚNIENIE 179 czekaj, a ja się rozejrzę za jakimiś drzwiami, słupkami z płotu i materacem. - Ruszyła do pokoi. - Zaraz wracam. - Pozwala jej pan buszować po moim domu? - wy­ charczał chory. - Nie mam wyjścia - stwierdził Fergus. - Ona wie, co robić, a my jesteśmy bezradni. Niech się pan skoncentruje na oddychaniu. Dajmy jej działać. Pięć minut później Ginny ściągnęła do kuchni materac oraz trzy słupki ogrodzeniowe. Potem zaczęła wykręcać zawiasy z kuchennych drzwi. - Czy możesz mi powiedzieć, jaki masz plan? - zapy­ tał Fergus, ale w tej samej chwili chory zaczął wymioto­ wać, więc musiał nim się zająć, aby nie doszło do blokady dróg oddechowych. - Tego już za wiele - mruknęła. - Ryzykował, że umrze, gdybyś tu w porę nie dojechał. Zrobił już tyle podobnych numerów, że nikt się nim nie przej­ muje. Fergus westchnął. Z tęsknotą pomyślał o doskonale wyposażonym szpitalu w mieście oraz o cudownych pielęgniarkach, które brały na siebie brudną robotę, którą teraz musiał sam wykonać. W Sydney, gdy pacjent wymiotował, po prostu by się od niego odsunął, przekazu­ jąc go pielęgniarce. •- Znam się trochę na stolarce - rzucił w jej stronę. - Nie daj Boże. - Uśmiechnęła się szeroko. - Ja jestem od fizycznej roboty, ty doglądaj pacjenta. O, lekkie - mruknęła, przejmując ciężar drzwi. - Bałam się, że są z litego drewna.

180 MARION LENNOX - Co teraz? - Trzeba je pod niego wsunąć. Drogi oddechowe czyste? - Tak mi się wydaje. - Chory zapadł właśnie w pijac­ ką drzemkę, co oznaczało, że na ich głowy nie spadnie grad wyzwisk. - Na czas przenosin do samochodu trzeba będzie od­ łączyć go od tlenu, ale to nie potrwa długo. - Masz coś wspólnego z medycyną? - zdziwił się Fergus, ale nie otrzymał odpowiedzi. - Na wypadek gdyby jednak miał pękniętą kość, podłożymy mu poduszkę - wyjaśniła, rozwiewając jego wątpliwości w kwestii jej wykształcenia. - Teraz! Przy­ ciągnij go jak najbliżej siebie. Jedna ręka na jego ramie­ niu, druga powyżej biodra - komenderowała. - Nie podnoś go. Ja będę go pchać. - Gdzie się tego nauczyłaś? - Miałam inne dzieciństwo niż moi rówieśnicy. Częs­ to bawiłam się w doktora, a przekładanie pacjentów było moją specjalnością. Nie gadaj, tylko ciągnij. - Po dłuższej chwili zmagań chory prawie całym ciałem leżał na materacu. - Dobra. Teraz go przesuniemy. Ty chwyć za ramiona, ja za miednicę. Skąd ona ma taką wiedzę? Jak ona to zrobi? Oscar Bentley waży chyba z tonę. A jednak tego dokonała. - Teraz go przywiążemy. - Sięgnęła po pęk postrzę­ pionej taśmy do wiązania siana. - Nie po to tak się męczyłam, żeby teraz nam się stoczył. - Chcesz to podnieść? - zdumiał się Fergus, szacując, że sam miałby problemy z uniesieniem choćby jednego końca tych prowizorycznych noszy.

OLŚNIENIE 181 - Zaraz coś znajdziemy. - Zniknęła na dworze, by wrócić z czymś, co wyglądało jak siekiera. - Hej, nie będę tu nikogo operować! A siekiera nie jest moim ulubionym instrumentem! - Użyjemy jej jako klina - odrzekła, wsuwając siekie­ rę pod róg drzwi. - Ja będę je podważać, a ty podkładaj słupki. - Daj mi tę siekierę. - Uznał w końcu, że musi być silniejszy od niej. Lepszy. Dwie minuty później drzwi już spoczywały na słup­ kach. Wspólnymi siłami ostrożnie odwrócili je w stronę wyjścia. - Co się dzieje? - wymamrotał Oscar. Fergus właśnie przekładał na przód kolejny słupek. - Zabieramy pana na przejażdżkę niezwykłym pojaz­ dem skonstruowanym przez genialną sanitariuszkę. Popychając drzwi z pacjentem i przekładając słupki, dotarli do samochodu pod czujnym spojrzeniem psów nie mniej speszonych niż Fergus. Teraz wystarczy jedynie wmanewrować drzwi do sa­ mochodu. Posłużyli się w tym celu klockami i pieńkami z drewutni, które podkładali pod drzwi, aż w końcu zrównały się z podłogą bagażnika dżipa. - Śmierdzi tu - mruknął Oscar, gdy Fergus przykuc­ nął obok niego, by ponownie podłączyć tlen. To jego owca, pomyślał Fergus, przywołując słowa Ginny i wstrzymując oddech. Podobno wyszła na spacer, by delektować się urokami natury. - To świeże powietrze - rzucił, tłumiąc uśmiech. Ona tymczasem stała na zewnątrz i z dumą spoglądała na to inżynieryjne osiągnięcie.

182 MARION LENNOX - Pani Viental, czyż nie po to udała się pani na prze­ chadzkę? Zapraszam. Posiedzi pani przy pacjencie? Ona jednak już sadowiła się za kierownicą. - To pan jest lekarzem, a ja tylko elementem tej sielanki. Nie planował żadnych przystanków. - Nie mogę jechać prosto do szpitala - oznajmiła, gdy farma została za nimi. - Richard będzie się niepokoił. - Jaki Richard? - Powiedziałam mu, że wychodzę na godzinę, a już upłynęły co najmniej dwie. - Prowadziła z wielką wpra­ wą. Zdecydowanie lepiej niż on. Gdzie się tego nauczyła? Skąd tyle wie o życiu na farmie? Jakie jeszcze ma zalety? Idealną figurę? Piękną karnację? Poczucie humoru? Lepiej skoncentrować się na pacjencie. Oscar rzucał się i szarpał więzy, co utwierdziło Fergusa w przekona­ niu, że na pewno nie ma żadnego złamania. Niepokoiła go za to zawartość alkoholu w jego krwi. - Musimy jak najszybciej dotrzeć do szpitala-powie­ dział. - Stamtąd zadzwonisz do Richarda. - Wykluczone. - Skręciła w jeszcze węższą dróżkę. - On musi się znaleźć na intensywnej opiece. Nie mamy czasu do stracenia. - Zdaję sobie sprawę, że ten dżip to nie najlepsze miejsce, ale Oscar od lat nie dba o zdrowie. Gdyby nie ja, byłbyś teraz bardzo daleko od szpitala. Dzięki mnie jesteście już w drodze. Zajrzę do Richarda i za minutę wracam. - Zadzwoń do niego. - Nie marudź.