Stanisław Kierzkowski
PARTYZANCI BAŁTYKU
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1988
Okładkę projektował: Krzysztof Walczak
Redaktor: Wanda Włoszczak
Redaktor techniczny: Anna Lasocka
ROZDZIAŁ I
Okręt podwodny ciężko pracuje na fali. Dziób zapada między wzburzone grzywacze, wiatr porywa
biały pył i niesie go na pomost. Po godzinie marszu kiosk okrętu pokrywa się skorupą lodu.
Dowódca wychodzi na górę. Wachtowi zaczerwienieni od wiatru i mrozu wpatrują się w wyznaczone
sektory. Linia horyzontu stopiła się z morzem i teraz, kiedy zaczął prószyć śnieg, widać niewiele więcej niż
na pół mili.
— Kurs dwieście dziesięć! — rozkazuje dowódca.
Marynarz przy kole sterowym powtarza komendę i przekłada kilka obrotów sterem w lewo.
— Jest dwieście dziesięć!
— Tak trzymać...
Zmrok chytrze podkrada się do burty. Jest kwadrans przed zmierzchem — dla okrętu podwodnego
najbardziej niebezpieczna pora dnia. Za każdym załamaniem fal ukrywać się może oko peryskopu
nieprzyjacielskiej jednostki.
— Trzeba piekielnie uważać — przekrzykuje wiatr dowódca. — To przeklęty zakątek! To gdzieś tutaj
fryce pastwili się nad naszym „czterysta ósmym”. Trzymaj kurs! — Odwraca się w stronę oficera
wachtowego. — Na piętnastą trzydzieści zanurzenie.
Widoczność wciąż spada. Mrok gęstnieje. Nie widać już dziobu i spychacza sieci. Łzawią oczy od
wiatru i słonej wody. Okręt podwodny „S 13” znajduje się w rejonie operacyjnym, w pobliżu południowego
szlaku konwojów morskich nieprzyjaciela. Przeciąć linię komunikacyjną wroga w zanurzeniu i wyjść na
powierzchnię po przeciwnej, południowej stronie marszruty transportowców niemieckich, wiozących
zaopatrzenie dla odciętych w Kurlandii wojsk Wehrmachtu, oto plan akcji na dzisiejsze popołudnie, wieczór
i noc.
Sztorm, myśli dowódca „S 13”. Załoga szybko się zmęczy. A przecież to dopiero czwarty dzień zadania
bojowego. Powrót do bazy przewidziany jest w połowie lutego.
Donośny głos z centrali:
— Pięć przed!
Oficer wachtowy wyłania się z mroku. Spogląda na fosforyzowaną tarczę zegarka.
— Przygotować pomost do zanurzenia. Oba silniki stop!
Amunicja do działka przeciwlotniczego znika w kiosku. Artylerzyści zbiegają po pionowym trapie w
dół okrętu, do centrali.
Motorzyści odstawiają silniki główne... Diesle zamierają, ale już silniki elektryczne są przełączone na
wały i ruszają z dużą prędkością. W przedziale rufowym dowódca drużyny elektryków, postawny, o bladej
twarzy marynarz, omiata wzrokiem dziesiątki mechanizmów, od których zależy praca silników.
Zamknięto klapy wylotu spalin i dopływu powietrza. Okręt jest szczelny.
Siłownia melduje centrali o gotowości do zanurzenia. Dowódca oparł się o kolumnę peryskopu.
Zamknięto właz kiosku.
— Otworzyć odwietrzniki balastów. Napełniać! — rozkazuje główny mechanik.
Syk i potężne uderzenie niesie się wzdłuż kadłuba. Jakby lawina kamieni zwaliła się na okręt. To
powietrze, które utrzymywało jednostkę na powierzchni, ucieka grzmiącym strumieniem z balastów.
Przedni ster głębokości idzie w dół. Okręt ma teraz mocny trym na dziób. Wskazówka manometru
głębokości przesuwa się po cyfrach tarczy zanurzenia. Jeszcze chwilę słychać uderzenia fal o kiosk i w
mgnieniu oka zapada cisza. „S 13” zmierza w kierunku dna.
— Wyważyć na głębokość czterdziestu metrów!
„S 13” w niezmąconej ciszy sunie w dół. Zdąża na głębokość, na której wyważony balastem zatrzyma
grawitacyjne opadanie.
— Okręt wyważony — melduje mechanik.
— Wachta na stanowiska!
Hydroakustyk ze słuchawkami na uszach przeszukuje sektory wokół okrętu. Przymknął powieki, chce
lepiej wsłuchać się w ciszę głębin. Na twarzy widać skupienie. Powoli obraca pokrętłem stacji.
— Na piątą rano wynurzenie — spokojnym głosem oznajmia komandor podporucznik Aleksander
Marinesko, dowódca „S 13”, okrętu podwodnego Floty Bałtyckiej ZSRR. — O świcie zobaczymy Niemców
z drugiej strony.
Podchodzi do stolika nakresowego, pokrytego celuloidową, przezroczystą folią, pod którą leży mapa.
Bałtyk Południowy. Od prawego górnego rogu, skośnie ku środkowi arkusza, biegnie wykreślona ołówkiem
linia-kurs „S 13”. Kreska urywa się w miejscu opisanym danymi: „15.30. Odczyt logu 1467,3 Mm”.
— Zatoka Gdańska — mruczy Marinesko. — Nawigator! — zwraca się do dowódcy działu pierwszego.
— Do dziennika działań bojowych wpisać: „W zanurzeniu. Kontynuuję zadanie. Na stanowiska wstąpiła
druga zmiana. Rozpocząłem wachtę akustyczną”.
Marinesko przysiadł na rogu kanapy. Nakrywa się płaszczem. Tak przesiedzi do manewru wynurzenia.
Nie ma w zwyczaju kłaść się na koję, kiedy okręt jest w morzu. Spogląda na hydroakustyka. W wyrazie
twarzy nie zauważa zmian. Otwiera książkę, chociaż nie będzie czytał. Przerzuca machinalnie parę kartek.
Przymyka oczy i oddaje się rozmyślaniom. Wciąż jest pod wrażeniem wiadomości, którą wieczorem
trzeciego dnia rejsu przechwycił radiotelegrafista.
Radiogram adresowany był do „S 13” i pochodził od dowódcy brygady okrętów podwodnych. Obok
uzupełniających danych, związanych z zadaniem bojowym i sytuacją operacyjną na Bałtyku, dowódca
brygady kontradmirał S.B. Wierchowski życzył załodze „w dniu rozpoczęcia przez wojska radzieckie
kolejnej ofensywy” sukcesów w walce ze znienawidzonym wrogiem.
Kolejna ofensywa? Wiadomość lotem błyskawicy rozeszła się wśród marynarzy.
Póki okręt patrolował rejon w pozycji nawodnej, nieustannie czekano na uzupełniające informacje. A te,
niestety, nie nadchodziły. Radiotelegrafista, mający i tak sporo roboty przy porządkowaniu kodogramów i
uważnym wsłuchiwaniu się w eter, był ciągle niepokojony wizytami przełożonych i dowódców wacht.
Spoglądał z wyrzutem na „intruzów” i nie zdejmował słuchawek z uszu — usiłował wyłowić sygnały
przeznaczone dla „S 13”. Było to bardzo męczące. Kiedy ktoś zbliżał się do jego „kurnika”, jak marynarze
nazywali kabinę radio, przecząco poruszał głową. Pokazywał zapisane rzędami cyfr blankiety kodogramów
adresowanych do innych jednostek operujących na Bałtyku.
W południe uruchomiono nawet rozgłośnię bojową, transmitującą program radiowy z Moskwy. Do
godziny piętnastej słyszeli jednak wyłącznie muzykę poważną. Wkrótce poszli w zanurzenie i wszelki
kontakt ze światem został zerwany.
Musiało minąć kilkanaście godzin, zanim „S 13” mógł wyjść na powierzchnię.
Przedtem, przez peryskop, zlustrowano rejon wynurzenia. Nad szalejącym morzem wisiały szare
kłębiaste zasłony, z ciężkich ołowianych chmur prószył śnieg. Wokół okrętu pustka. Przy takiej pogodzie
Luftwaffe nie zapuszcza się w ogóle nad morze.
Wachty na pomoście szybko zajęły swoje stanowiska. Radiotelegrafista był teraz najważniejszą
postacią. Szybko założył anteny zdejmowane na czas zanurzenia i z miejsca popędził do „kurnika”.
Rozpoczął nasłuch.
Zegar nad nadajnikiem wskazywał godzinę 8.00. Gdy czerwona wskazówka sekundnika rozpoczęła
wędrówkę, by odmierzyć nową minutę, usłyszał sygnał radiostacji bazy radzieckich okrętów podwodnych i
w chwilę potem kod wywoławczy „S 13”. Poprawił słuchawki na uszach, drgnął w ręku ołówek...
— Wiadomość dla dowódcy — oznajmił uroczystym głosem, kiedy podpisał się pod telegramem.
Oficer-mechanik, który stał nad nim przez cały czas seansu łączności, chwycił telegram i długimi
krokami przemierzył centralę, by zniknąć we włazie prowadzącym do kiosku.
— Wiadomość dla dowódcy!
Marinesko wpatrywał się w horyzont.
— Uważać na prawy sektor dziobowy. Podejrzanie to wygląda — wskazał na szary, o jeden ton
ciemniejszy, punkt na morzu. — Meldować o wszystkich zmianach! Schodzę do centrali.
Zastępca dowódcy okrętu powitał go z iskierkami w oczach.
— Podobno jest sygnał dla nas. — Z trudem maskował podniecenie. — Może każą nam zmienić sektor
dozoru — próbował odgadnąć treść telegramu.
Marinesko zrzucił z siebie grubą ziudwestkę. Spojrzał po marynarzach zgromadzonych w centrali. Nie
odrywali od niego wzroku. Położył telegram na stoliku nakresowym, w samym środku kręgu światła.
Zapadła cisza. Tylko męczący, jednostajny szum wody, przelewającej się w zęzach, dochodził spod
metalowych podłóg.
Twarz dowódcy wypogodniała.
— Przekazać załodze! — zwrócił się do stojącego nie opodal zastępcy dowódcy okrętu i wręczył mu
blankiet telegramu. — Podać przez rozgłośnię bojową. Natychmiast!
Zachrypiały głośniki. Zastępca dowódcy wziął mikrofon do ręki:
— Towarzysze, koledzy marynarze! Wczoraj, dwunastego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego
piątego roku, wojska Pierwszego Frontu Ukraińskiego przeszły do działań ofensywnych z rejonu na zachód
od Sandomierza i przełamały silnie umocnioną obronę nieprzyjaciela na szerokości czterystu kilometrów...
Gdy skończył czytać, po okręcie przetoczyło się gromkie „hura!”
ROZDZIAŁ II
Zima 1945 roku niosła zapowiedź wielkich zmian nie tylko w dotychczasowej taktyce walki na morzu,
ale przede wszystkim w charakterze działań Floty Bałtyckiej ZSRR przeciwko Kriegsmarine.
Ofensywa zimowa rusza 12 stycznia, jednak siły i środki radzieckiej marynarki wojennej na Morzu
Bałtyckim do rozstrzygającej walki gotowe są od tygodni. W bazach panuje ożywiony ruch, a okręty
podwodne z brygady kontradmirała Wierchowskiego przebywające w morzu otrzymują drogą radiową wciąż
nowe koordynaty. Widomy znak sposobienia się do boju.
Piątego stycznia, na tydzień przed ofensywą zimową Armii Czerwonej, Naczelny Dowódca Sił
Morskich ZSRR, minister Marynarki Wojennej admirał Nikołaj Kuzniecow, wydaje dyrektywę, w której
stawia zadania dla Floty Bałtyckiej. Jej treść dociera drogą radiową do wszystkich bałtyckich baz, w których
stacjonują między innymi radzieckie okręty podwodne. Brzmi ona zwięźle: „za pomocą aktywnych działań
lotnictwa, okrętów podwodnych i kutrów torpedowych dezorganizować niemiecką komunikację morską od
Zatoki Ryskiej do Zatoki Pomorskiej włącznie; natarcie wojsk radzieckich na wschodnim i południowym
wybrzeżu Morza Bałtyckiego wspierać uderzeniami lotnictwa, ogniem artylerii okrętowej i nadbrzeżnej oraz
wysadzaniem desantów na nadmorskich skrzydłach nieprzyjaciela; we współdziałaniu z nadmorskimi
jednostkami sił lądowych Armii Radzieckiej bronić własnych baz i wysp oraz zajętego wybrzeża Morza
Bałtyckiego, skutecznie chronić linie komunikacyjne w zatokach: Fińskiej, Botnickiej, Ryskiej oraz na
wodach Morza Bałtyckiego”.
Kiedy rozkaz trafił do dywizjonów okrętów bazujących w portach południowo-wschodniego Bałtyku,
natychmiast sięgnięto po mapy sztabowe, na których roiło się od czerwonych i niebieskich znaków
taktycznych. Zadanie nie było łatwe. Wynikało to wyraźnie z figur naniesionych na mapy.
Na początku 1945 roku siły Floty Bałtyckiej bazują głównie w portach Zatoki Fińskiej — zalodzonej i
naszpikowanej dryfującymi minami — skąd rozwinięcie działań jest niezwykle trudne. Obok uciążliwych
warunków nawigacyjnych, charakterystycznych dla tego rejonu, Flota Bałtycka dysponuje znacznie
mniejszą, w porównaniu do Kriegsmarine, liczbą okrętów oraz szybkich środków obrony wybrzeża.
Po klęsce na Atlantyku i morzach europejskich Niemcy zgromadzili na Bałtyku prawie wszystkie swoje
siły. Naczelny dowódca Kriegsmarine, wielki admirał Karl Dönitz, ma pod swoimi rozkazami pokaźną
liczbę jednostek nawodnych i podwodnych, z których większość operuje u wejścia do Zatoki Fińskiej z
zamiarem kontynuowania blokady radzieckich sił morskich. Spora liczba okrętów niemieckich patroluje też
wody środkowego Bałtyku, a ich zadaniem jest zwalczanie pojedynczych okrętów podwodnych Floty
Bałtyckiej, którym udało się przedrzeć przez szczelny pierścień blokady minowej we wschodniej części
morza.
Dodatkowym atutem, jaki mają hitlerowcy w swych rękach, jest fakt, że główne bazy Kriegsmarine
znajdują się w pobliżu linii frontu, w portach Zatoki Gdańskiej (Pilawa, Gdańsk, Gdynia), a część lekkich sił
rozmieszczona jest jeszcze bliżej linii rozgraniczającej strony walczące, w Windawie i Lipawie, niewielkich,
aczkolwiek bardzo wygodnych z wojskowego punktu widzenia, portach. Ponadto w bazach północno-
zachodniej części Morza Bałtyckiego, a także w portach duńskich i norweskich, stoją gotowe do
natychmiastowego wyjścia w morze jednostki okresowo wprowadzane do walki przeciwko radzieckiej
marynarce, stanowiącej jedyną liczącą się na tym akwenie siłę.
A zatem wydawać się mogło, że Dönitz nie ma powodów do zmartwień. Z jego optymistycznych
meldunków wysyłanych do Kwatery Głównej w Berlinie wynikało, że niemieckie okręty doprowadziły do
pełnej blokady radzieckiej floty w jej bazach. A że prawda była inna, to odrębna sprawa.
We Flensburgu, gdzie mieści się dowództwo Kriegsmarine, nikt nie okazuje zdenerwowania faktem, że
systematycznie maleje stan posiadania okrętów i baz na wschodnim teatrze wojny. Być może wpływa na to
świadomość, że pod banderą Kriegsmarine znajduje się wciąż potężna flota: 4 ciężkie i 4 lekkie krążowniki,
ponad 200 okrętów podwodnych, około 30 niszczycieli i torpedowców, 70 kutrów torpedowych, 64 trałowce
i około 200 jednostek transportowych oraz 300 dozorowców i kutrów trałowych.
Działania tej licznej i silnie uzbrojonej armady w każdej chwili może wesprzeć flota powietrzna złożona
z 350 myśliwców i bombowców Luftwaffe, których załogi mają sporą praktykę w zwalczaniu celów
morskich, szczególnie zaś w tropieniu i niszczeniu okrętów podwodnych. Pierwszoplanowe zadanie
niemieckiej marynarki wojennej sprowadza się, podobnie jak podczas całej wojny toczonej przeciwko
Związkowi Radzieckiemu, do blokowania sił morskich w Zatoce Fińskiej i niedopuszczenia do przerwania
się radzieckich okrętów podwodnych na otwarte wody Morza Bałtyckiego.
W realizacji tych zaleceń szczególna rola przypadła stale doskonalonym U-bootom, których całe stada
czają się u wrót Zatoki Fińskiej.
„Nasze okręty — brzmią meldunki słane z Flensburga do Berlina — niepodzielnie panują nad całą
zachodnią i środkową częścią morza, wzdłuż południowo-wschodnich wybrzeży operują ciężkie okręty
liniowe”.
Jednym z najważniejszych zadań Kriegsmarine na początku 1945 roku jest wsparcie nadmorskich
skrzydeł Wehrmachtu oraz zaopatrywanie i ewakuacja niemieckich wojsk okrążonych przez Armię
Radziecką w Kurlandii i Prusach Wschodnich. Hitler wpada w furię, kiedy generałowie meldują mu o
„komplikującej się z dnia na dzień” sytuacji na tym odcinku frontu. Nie dopuszcza myśli, że Kriegsmarine
może utracić panowanie w tej części Bałtyku, gdyż to oznaczałoby zaprzepaszczenie szansy utrzymania
łączności z dwustutysięczną Grupą Armii „Północ”.
Mijają pierwsze dni 1945 roku. O planowanej ofensywie Armii Radzieckiej wie niewielkie tylko grono
osób. Do wtajemniczonych należy dowódca Floty Bałtyckiej ZSRR, admirał Władimir Filippowicz Tribuc,
który jako członek Rady Wojennej Floty znać musi chociaż w zarysach najpilniej strzeżone tajemnice
wojskowe i państwowe. Na spotkanie, które nie było wcześniej uzgadniane, dowódca Floty Bałtyckiej stawia
się punktualnie — jeśli idzie o przestrzeganie dyscypliny może uchodzić za wzór we flocie. Początkowo jest
nieco zaskoczony, że naczelny dowódca Sił Morskich ZSRR, admirał floty Nikołaj Kuzniecow, zjawia się na
odprawie w towarzystwie marszałka Aleksandra Wasilewskiego z Kwatery Głównej. Ale zdziwienie mija po
pierwszych słowach marszałka, kiedy okazuje się, że będą omawiali sytuację strategiczną w rejonie
nadbałtyckim. Na ścianie pojawia się mapa Bałtyku i dla admirała Tribuca wszystko staje się jasne i
oczywiste. Nadszedł czas ofensywy także dla marynarzy. Musiały minąć prawie cztery długie lata...
Narada trwa kilka godzin, a sprawy podczas niej poruszane należą do tych najważniejszych, otaczanych
ścisłą tajemnicą. Uczestnicy spotkania omawiają plany jednej z największych w historii II wojny światowej
operacji wojskowej.
Zbliża się koniec obrad. Nadszedł czas sprecyzowania szczegółów rozkazu bojowego dla Floty
Bałtyckiej ZSRR. Zanim stanie się to faktem, admirał Tribuc wypowiada swoje zdanie. Uważa, że
niezależnie od rozwoju sytuacji, jaka wytworzy się z chwilą ruszenia siedmiu radzieckich Frontów, zadania
dla bałtyckich marynarzy powinny być tak określone, by dawały gwarancję powodzenia w walce przeciwko
przeważającym siłom niemieckim.
— Nie wolno narażać ludzi na zbyt duże niebezpieczeństwo — stwierdza. — Dosyć mamy strat z
pierwszych lat wojny. Chcę, by jak najwięcej moich podwodników doczekało zwycięstwa, które wydaje się
już bliskie.
W ogniu dyskusji zostaje określona rola, jaką mają spełnić w planowanej operacji okręty podwodne.
Winny one działać wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Bałtyku z zadaniem niedopuszczenia do
wyrwania się Niemców zamkniętych w „kotle kurlandzkim”.
— Towarzyszu admirale — zwraca się marszałek Wasilewski do admirała Tribuca — starajcie się ściśle
współdziałać z Frontami Bałtyckimi, pierwszym i drugim, oraz z Frontami Białoruskimi, drugim i
trzecim, które ruszą na zachód wzdłuż Bałtyku. Jeśli to będzie możliwe, dajcie im osłonę ogniową z morza.
Blokujcie też niemieckie okręty liniowe w ich bazach.
Zwinięto mapy. Koniec odprawy. Gabinet znów przybiera swój codzienny wygląd.
Dopiero po powrocie do swego pokoju admirał Tribuc czuje, jak bardzo jest zmęczony. Wiesza kurtkę
mundurową na oparciu fotela, rozluźnia krawat. Podchodzi do kominka, wrzuca parę szczap brzozowych
prosto w ogień. Staje przy oknie. Myślał, że się położy, zaśnie, zregeneruje siły, tymczasem zaczyna
nerwowo spacerować wzdłuż i wszerz gabinetu. Kiedy skończy się ten wojenny koszmar, marzy, pojadę na
Krym, wygrzeję się w słońcu. Przyjdzie taki czas. I to chyba niedługo. Mam zszargane nerwy...
Każde, nawet najmniejsze, niepowodzenie floty admirał przeżywał szczególnie głęboko, a już zupełnie
nie mógł się pogodzić z wiadomościami o utracie okrętów. Trwały ślad w psychice admirała pozostawił
pierwszy okres wojny z hitlerowskim najeźdźcą, kiedy to Flocie Bałtyckiej jako pierwszej z 4 flot
radzieckich przyszło zmierzyć się z napastnikiem. W czterdziestym pierwszym i czterdziestym drugim życie
nie szczędziło mu trosk. Widział, jak waliły się wszystkie ówczesne plany odparcia agresji, jak mściły się
wszelkie zaniedbania w systemie obrony, jakie skutki przyniosło przecenianie własnych możliwości i
lekceważenie przeciwnika.
Początkowo niepowodzenia Floty Bałtyckiej zwykł admirał z właściwą sobie skromnością kłaść na karb
swego, jak sądził, niewielkiego doświadczenia.
Napłynęły wspomnienia. Jak kadry cofniętego filmu przed oczyma admirała pojawiły się obrazy, które
na zawsze pozostaną w pamięci.
Niemcy przystępując do realizacji planu „Barbarossa” — planu napaści na ZSRR — zaskoczyli stronę
radziecką. Wprawdzie dowództwo Czerwonej Armii od pewnego czasu zastanawiało się nad możliwością
agresji ze strony faszystowskich Niemiec, rozpoczęto nawet reorganizację i przezbrojenie armii, niemniej w
czerwcu 1941 roku prace te nie były jeszcze zakończone. Niemcy, podobnie jak podczas działań w Polsce
we wrześniu 1939 roku, korzystając z atutu zaskoczenia, uzyskali inicjatywę na lądzie, morzu i w powietrzu.
Działania Kriegsmarine, wspomina admirał Tribuc, zaczęły się faktycznie kilka dni przed wybuchem
wojny. Niemieckie okręty podwodne już w połowie czerwca zostały wysłane na pozycje bojowe u brzegów
ZSRR, gdzie patrolowały wyznaczone sektory z aparatami torpedowymi gotowymi do strzału. Stan napięcia
na granicy narastał. Mnożyły się incydenty prowokowane przez stronę niemiecką.
Na kilka dni przed napaścią na ZSRR, a ściślej mówiąc już od pierwszych dni czerwca, wzdłuż
północno-zachodniej granicy morskiej Związku Radzieckiego fińskie i niemieckie stawiacze min rozpoczęły
stawianie zagród minowych. Pod pozorem ochrony własnych wód terytorialnych na wypadek agresji ze
strony... ZSRR. Niemcy i Finowie nie dbali zbytnio o zachowanie w tajemnicy tych przedsięwzięć.
Na zaminowanych torach wodnych i akwenach wokół baz zginęło później wiele okrętów Floty
Bałtyckiej.
ROZDZIAŁ III
W dniu rozpoczęcia wojny główną bazą Floty Bałtyckiej jest Tallin. Siły lekkie stacjonują w Lipawie,
Rydze, Paldiski i Hanko. Są wysunięte w głąb strefy operacyjnej przeciwnika, znajdują się na pozycjach
sprzyjających okrążeniu.
Dowódca Floty admirał Tribuc jest zaniepokojony tym faktem. Obawia się szczególnie o bazę w
Lipawie, w porcie położonym dość blisko granicy z Niemcami. A właśnie tam zgrupowana jest spora liczba
okrętów bojowych, w tym kilkanaście podwodnych. W tej sprawie naradza się z szefem sztabu Floty,
kontradmirałem Jurijem Pentelejewem, doskonałym marynarzem o dużej praktyce dowódczej. Wynikiem tej
narady jest decyzja przebazowania dwóch dywizjonów okrętów podwodnych w głąb Zatoki Fińskiej.
Dziewiętnastego czerwca w gabinecie dowódcy Floty Bałtyckiej dzwoni telefon. Jest południe. Z portu
dobiegają odgłosy pracujących dźwigów, ze stoczni łomot młotów bijących w poszycie remontowanego
okrętu.
— Moskwa na linii, towarzyszu admiraie — oznajmia adiutant. — Ludowy Komisariat Floty.
Admirał przejmuje słuchawkę z rąk oficera. Przedstawia się regulaminowo. W odpowiedzi słyszy
znajomy głos przełożonego. To admirał floty N. Kuzniecow.
— Włodzimierzu Filippowiczu — zwraca się do Tribuca głównodowodzący siłami morskimi ZSRR. —
Sytuacja jest poważna. Znacznie poważniejsza niż przypuszczaliśmy. Otrzymałem meldunki z Murmańska,
od dowódcy Floty Północnej kontradmirała Gołowki. Niemcy koncentrują tam pokaźne siły. Na południu
podobnie. Przed godziną miałem telefon od dowódcy Floty Czarnomorskiej wiceadmirała Oktiabrskiego. W
związku z tym zarządzam gotowość numer dwa. Polecam ponadto rozśrodkowanie się i wystawienie
dozorów. Okręty podwodne, będące w pierwszej linii, mają wyjść na otwarte morze. A co u ciebie? — pyta z
niepokojem w głosie.
Tribuc relacjonuje wydarzenia z ostatnich dni.
— Duży ruch lotnictwa niemieckiego wzdłuż granicy. Stawiacze min podchodzą tak blisko, że przez
lornetki widać zarost na twarzach dowódców okrętów... — próbuje zażartować, ale natychmiast orientuje się,
że pomysł jest chybiony.
— Melduj o wszelkich zmianach — kończy rozmowę Kuzniecow. — Jestem cały czas na miejscu.
Dowódca Floty odkłada słuchawkę. Patrzy uważnie na kartkę, na której zanotował polecenia
głównodowodzącego siłami morskimi ZSRR.
Wstaje od stołu. Energicznym krokiem przemierza korytarz. Szef sztabu jest u siebie.
— Zwołaj odprawę — wydaje lakoniczny rozkaz.
W ciągu kwadransa sala odpraw jest wypełniona po brzegi. Wśród obecnych znajduje się dowódca
brygady okrętów podwodnych, są szefowie poszczególnych służb i wojsk, dowódcy jednostek
stacjonujących w garnizonie. Oficerowie obciągają mundury, przeglądają teczki z dokumentami.
Kiedy zamykają się drzwi za ostatnim wchodzącym, na ścianie pojawia się mapa Zatoki Fińskiej.
Sytuację operacyjną referuje szef sztabu kontradmirał Jurij Pentelejew.
— Większość naszych sił znajduje się w gotowości do natychmiastowego wyjścia w morze — zaczyna
z powagą w głosie. — Wybaczcie, towarzysze, że będę mówił o sprawach dobrze wam znanych, ale
chciałbym, żeby wszyscy uświadomili sobie, jaka jest nasza sytuacja. Przypominam zatem, że nasze siły
morskie korzystają z dwóch głównych baz, w Tallinie i Kronsztadzie, oraz z trzech baz pomocniczych. W
bazie kronsztadzkiej stacjonują jednostki będące w drugiej linii, natomiast zdecydowana większość okrętów
pierwszej linii zgrupowana jest w Tallinie i w portach leżących bardziej na zachód. W Tallinie stacjonuje
brygada pancerników złożona z dwóch okrętów: „Marat” i „Oktiabrskaja Rewolucja”, trzy brygady
niszczycieli oraz jedna brygada okrętów podwodnych. W Rydze mamy brygadę krążowników, w skład której
wchodzą dwie jednostki: „Kirow” i „Maksym Gorkij”, tam też bazują dwie brygady niszczycieli. Wreszcie w
Hanko i w Lipawie przebywają dwie brygady okrętów podwodnych i dwie brygady ścigaczy torpedowych.
Ogólny stan Floty: dwa pancerniki, dwa krążowniki, dwadzieścia jeden niszczycieli, sześćdziesiąt pięć
okrętów podwodnych, dwadzieścia trzy trałowce, sześć stawiaczy min, czterdzieści osiem kutrów
torpedowych, trzydzieści trzy kutry patrolowe i sześćset sześćdziesiąt pięć samolotów lotnictwa morskiego.
Z kolei głos zabrał dowódca Floty.
— Zgodnie z zarządzeniem Komitetu Obrony ZSRR ogłaszam gotowość numer dwa! Towarzysze i
przyjaciele — admirał Tribuc z trudem maskuje lekkie drżenie głosu — wiele wskazuje na to, że działania
wojenne rozpoczną się lada chwila. Z Flot Północnej i Czarnomorskiej nadeszły już meldunki o koncentracji
sił morskich nieprzyjaciela wzdłuż granic z naszym krajem. U nas jest podobnie. Posterunki obserwacyjne
meldują o ruchach niemieckich i fińskich stawiaczy min w pobliżu naszych baz. Przypuszczalnie stawiane są
zagrody minowe. Nawet pod Kronsztadem niemieckie lotnictwo dokonało zrzutu min. Poszły tam już nasze
trałowce...
Złowroga cisza zaległa w sali odpraw. Nikt nie zabiera głosu. Oficerowie wpatrują się w mapę, jakby z
niej mogli odczytać swe przyszłe losy.
Przez otwarte okno słychać krzątaninę przed budynkiem sztabu. Właśnie odbywa się zmiana warty.
Turkoce ciężarówka z kwatermistrzostwa. Z oddali dochodzi pomrukiwanie samolotu patrolującego
przestworza.
Wojna? Czy to możliwe? Ciągle nie mogą uwierzyć w tę straszną prawdę. Nadchodzi lato, czas
wypoczynku. Wielu marynarzy i kadra zaplanowali już urlopy. Pisali prośby o zgodę na wyjazd na wieś, by
pomóc rodzinom przy żniwach. Teraz wszystko to wydaje się mało ważne.
— Nasze główne zadanie — przerywa ciszę kontradmirał Pentelejew — polega na organizacji punktów
obrony w miejscu bazowania jednostek. Okręty podwodne powinny jak najszybciej wyjść na dozory
bojowe...
Odprawa przeciąga się. Meldunki o stanie gotowości sił i środków składają poszczególni specjaliści
sztabu oraz dowódcy jednostek.
Kiedy żegnają się, na Zatokę Fińską kładzie się właśnie letni zmierzch. Niebo nad Tallinem pławi się w
turkusach. Zaczynają się białe noce.
— Będzie pogodnie. Żadnej chmurki — stwierdza dowódca sił powietrznych Floty Bałtyckiej generał
major lotnictwa M. Samochin, kiedy uczestnicy narady opuszczają gmach sztabu. — Niemcy z pewnością
wykorzystają taką okazję i dokonają zwiadu lotniczego w głębi naszych pozycji. Zaminują też nowe akweny.
Skóra mi cierpnie na samą myśl, jak z tym paskudztwem poradzi sobie Flota.
— Wczoraj na częstotliwości radiowej naszych okrętów podwodnych odebrano sygnały SOS — zaciąga
się dymem z papierosa starszy oficer w granatowej furażerce, jakie zwykli nosić podwodnicy. — Nie
dokończyli depeszy. Wypadek? Wykluczone! Czekamy na meldunki okrętów przebywających na pozycjach.
Wtedy może coś się wyjaśni.
Kolejne dwa dni czerwca mijają w nerwowym oczekiwaniu.
Jest sobota 21 czerwca 1941 roku. O godzinie 23.15 w całej Flocie Bałtyckiej zarządzono gotowość
numer jeden.
Jęk syreny niesie się nad portem. Na okrętach uruchomiono silniki. Jednostki pełniące dyżur bojowy
wychodzą na bliskie dozory. Na „Szczukach”, „eskach” i „malutkich” — jednostkach wchodzących w skład
pierwszego dywizjonu okrętów podwodnych — wciągnięto trapy. W zespole niszczycieli i stawiaczy min —
przewidzianym do opuszczenia baz w następnej kolejności — zarządzono jedynie stan przygotowania do
natychmiastowego wyjścia w morze i do boju.
Dowódca brygady okrętów podwodnych rozkazuje zdjąć szpringi. Okręty w oczekiwaniu na sygnał
wyjścia w morze trzymają się tylko na cumach. Wachtowi na molo, uzbrojeni w pistolety maszynowe,
patrolują nabrzeża i baseny w pobliżu miejsc stacjonowania okrętów. Diesle pomrukują na wolnych
obrotach. Stale uzupełnia się zapasy amunicji, sztauje prowiant, tankuje paliwo.
Prace te prowadzi się we wszystkich nadbałtyckich bazach radzieckiej Marynarki Wojennej.
W Lipawie — głównej bazie okrętów podwodnych, gdzie stacjonuje 15 jednostek — sytuacja jest
najbardziej niepokojąca. Port leży stosunkowo blisko granicy państwowej z Niemcami. Od Kłajpedy, którą
hitlerowcy zajęli w marcu 1939 roku, dzieli go dystans około 50 mil morskich i ok. 100 km lądowymi
szlakami komunikacyjnymi. Oznacza to, że gdyby Niemcy rozwinęli natarcie z tego właśnie kierunku,
mogliby być w Lipawie już po paru godzinach!
W tych rachubach uwzględnić trzeba również okoliczność, że lekkie siły niemieckie — kutry
torpedowe, dozorowce, stawiacze min i pojedyncze U-booty — znajdują się na morzu już od paru dni.
Widziano je na podejściach do wszystkich radzieckich baz morskich.
W Lipawie, gdzie mieści się dowództwo brygady okrętów podwodnych, obok okrętów podwodnych
typu „Szcz” i „S” stacjonują okręty podwodne typu „Ronis”. Wchodzą one w skład 3 dywizjonu okrętów
podwodnych i są jednostkami przestarzałymi. Na ich pokładach odbywa się podstawowe szkolenie załóg w
porcie wojennym. Jest też tu kilka nowszych jednostek typu „M” niedawno przekazanych flocie przez
radziecki przemysł stoczniowy. Na ogólną liczbę 15 jednostek zgrupowanych w Lipawie 6 okrętów
podwodnych przebywa w remoncie.
W bazie głównej Floty Bałtyckiej w Tallinie stacjonuje między innymi 14 okrętów podwodnych. Są to
przeważnie „eski” i „szczuki” (jednostki typu „Szcz” konstruktorzy nazwali „Szczukami” ze względu na
charakterystyczny kształt kadłuba żywo przypominający szczupaka).
Okręty podwodne typu „S” należą do bardzo udanych konstrukcji. Do ich produkcji przystąpiono w
1934 roku. Pierwszy okręt tej serii „S 1” zwodowano w sierpniu 1936 roku. Do wybuchu wojny z Niemcami
w 4 wojennych flotach radzieckich służbę pełniło już 17 okrętów podwodnych tego typu. Wiosną 1939 roku
przystąpiono do modernizacji tych jednostek.
„Eski” mają konstrukcję mieszaną, tzn. kadłub częściowo nitowany i spawany. Ich parametry bojowe są
nieco lepsze niż wcześniej produkowanych okrętów typu „Szcz” — odznaczają się większą dzielnością
morską i mogą działać w większej odległości od bazy. Przy prędkości ekonomicznej taktyczny promień
działania wynosi 8200 Mm, co na owe czasy jest dużym osiągnięciem konstruktorów. W rejsie bojowym
okręty przez 30 do 45 dni mogą nie zawijać do bazy.
„Eski” wyposażono w 6 wyrzutni torpedowych kalibru 533 mm (4 na dziobie i 2 na rufie), armatę 100
mm oraz działko plot 45 mm. Napęd stanowiły potężne silniki diesla o łącznej mocy 4200 KM pozwalające
na osiągnięcie prędkości dochodzącej do 19 węzłów w położeniu nawodnym. Silniki elektryczne, zasilane
przez baterie akumulatorów, miały moc 1100 KM, co umożliwiało jednostce pokonanie dystansu 135 Mm w
zanurzeniu. Okręt mógł schodzić na głębokość do 100 m, ale zdarzały się przypadki, że niektórzy dowódcy
przekraczali tę granicę.
Kolejny zespół okrętów podwodnych bazuje w Rydze, gdzie w stanie natychmiastowej gotowości do
wyjścia w morze znajduje się 15 jednostek. Obok innych typów cumuje tu kilka okrętów typu „M”
(„malutka”), jednostek niewielkich, ale niezwykle kąśliwych, i prawdę powiedziawszy nadających się
najlepiej do działalności na płytkich i pełnych przeszkód nawigacyjnych wodach południowo-wschodniego
Bałtyku. „Malutkie” wyposażone są w dwie wyrzutnie torped 533 mm oraz 2 działka przeciwlotnicze kalibru
37 mm. Rozwijają prędkość nawodną 13 węzłów, a w zanurzeniu, na silnikach elektrycznych, 8 węzłów.
Wśród 23 okrętów podwodnych zgrupowanych w portach wojennych Leningradu i Kronsztadu są
jednostki różnych typów. Obok wyżej wymienionych, czyli „szczuk”, „esek” i „malutkich”, znajdują się tu
dwa podwodne stawiacze min typu „L”, tzw. Lenince. Różnorodną gamę okrętów podwodnych uzupełnia
jeden typu „D” — „Diekabrist”, oraz szkolne typu „B”. Te ostatnie, przestarzałe, pamiętające pierwszą
wojnę światową, nie przedstawiają większej wartości bojowej. Zbudowano je w 1916 roku i Flota Bałtycka
otrzymała je w „spadku” po byłej carskiej marynarce wojennej. Miały one po 620 t wyporności nawodnej i
780 t podwodnej. Służyły przeważnie podchorążym i kadetom leningradzkich szkół wojenno-morskich do
poznawania tajników budowy i działania systemów okrętowych typowych dla jednostek podwodnych.
W składzie dywizjonów okrętów podwodnych Floty Bałtyckiej znajdują się jeszcze inne typy okrętów,
m.in. typ ,,P” — przekazany flocie tuż przed wybuchem wojny. Owe jednostki mają wyporność nawodną
1200 t i mogą rozwijać prędkość do 18 węzłów. Bałtyccy podwodnicy dysponują 3 jednostkami tego typu.
Przy jednym z pirsów bazy marynarki wojennej w Leningradzie cumuje ponadto jeden z dwu
znajdujących się w składzie Floty okrętów typu „Kalew”.
Kolejnych 5 okrętów podwodnych bazuje w Hanko, gdzie wraz z 16 kutrami torpedowymi strzegą
radzieckich pozycji obronnych od północy.
W sumie tuż przed wybuchem wojny radzieccy podwodnicy Floty Bałtyckiej dysponują 65 okrętami
podwodnymi różnego typu.
ROZDZIAŁ IV
Port wojenny w Lipawie. Z morza, po wykonaniu rejsu szkoleniowego, wraca okręt podwodny „L 3”.
Jego dowódca składa meldunek szefowi sztabu.
— Wzdłuż północnej i zachodniej granicy morskiej dostrzeżono wzmożony ruch stawiaczy min —
stwierdza komandor podporucznik Piotr Griszczenko.
— To wiemy. Powiadomili nas o tym lotnicy. Co jeszcze widziałeś? — pyta szpakowaty, dobrze
prezentujący się w mundurze marynarskim, dowódca brygady.
— Lotnicy niemieccy, wbrew przyjętym zasadom międzynarodowego prawa morskiego, nieustannie
wykonywali naloty — relacjonuje Griszczenko. — Towarzyszu dowódco brygady, aż ręka świerzbi, by
otworzyć ogień. Szkolą się, dranie, w podchodzeniu do ataku.
— Zaczyna robić się gorąco — wzdycha dowódca brygady, komandor Nikołaj Jegipko.
W czasie kiedy Griszczenko składa meldunek o przebiegu ostatniego pokojowego rejsu radzieckiego
stawiacza min, port w Lipawie opuszcza „S 7” dowodzony przez komandora podporucznika Siergieja Lisina.
Załoga wychodzi w morze, nie wiedząc, że za parę godzin na ich kraj spadnie lawina ognia i stali, że
rozpoczną się regularne działania wojenne.
Budzi się nowy dzień, jest niedziela 22 czerwca. Dziś zamiast tradycyjnego pływania na wiosłach, co
zwykle czyniono w każdy niedzielny poranek, pomocnik dowódcy okrętu podwodnego „L 3” zarządza
próbny alarm bojowy. Załoga, mimo iż większość jej stanowią młodzi marynarze, wszystkie czynności
wykonuje nad wyraz sprawnie.
— Z takimi chłopakami mogę pójść i do Berlina — chwali podwładnych kapitan marynarki Władimir
Konowałow.
Również oficer-mechanik kapitan marynarki Michaił Krastelew jest zadowolony z motorzystów i
elektryków. Jego zdaniem bardzo szybko poznali powierzone ich pieczy mechanizmy i opanowali tajniki
służby na okręcie podwodnym.
Do portu wchodzi holownik marynarki wojennej. Z jego komina bije w górę obłok burego dymu. Jest
spokojnie i cicho. Nagle ten sielankowy obraz zostaje gwałtownie zburzony. Nad portem pojawia się klucz
samolotów z czarnymi krzyżami na płatach.
— Niemcy! Junkersy! Alarm powietrzny! — przekrzykuje huk nisko lecących maszyn dowódca okrętu
Piotr Griszczenko.
Obsada działka przeciwlotniczego śledzi lot samolotów wroga. Artylerzyści zacisnęli palce na spustach.
Junkersy schodzą coraz niżej, przelatują tuż nad masztami okrętów. Mimo to dowódca zwleka z wydaniem
rozkazu do otwarcia ognia.
Oficer dyżurny z „L 3” biegnie do telefonu. Ma do pokonania 200 metrów. Wachtowy na molo, pod
którego opieką znajduje się jedyny na tym nabrzeżu aparat telefoniczny, podaje słuchawkę zdyszanemu
oficerowi. Wszystkie numery do sztabu dywizjonu są jednak zajęte. Widocznie i tam niepokoją się i dzwonią
wyżej, do brygady, z pytaniem: co robić?
Samoloty niemieckie zapoznawszy się z sytuacją w porcie zatoczyły rozległy łuk, rzuciły parę bomb w
sam środek basenu i zniknęły za wierzchołkami drzew pobliskiego skweru. Pomknęły za miasto, tam gdzie
jeszcze kilka dni temu kopano rowy obronne.
Kilka chwil mija spokojnie i nagle nad miastem wznoszą się dymy pożarów. Rozpoczął się ostrzał bazy
w Lipawie.
Najbliżej główek wyjściowych portu stoi okręt podwodny „M 83”, którego dowódcą jest kapitan
marynarki Paweł Szajew. Griszczenko i Szajew znają się jeszcze z czasów wspólnej służby na okręcie
podwodnym „Pantera”, pamiętającym okres Rewolucji Październikowej. Teraz poprzez sygnalistów pytają
nawzajem, czy nic się nie stało, czy wszystko w porządku.
Na nabrzeżu pojawia się zaaferowany dowódca dywizjonu komandor porucznik Anatolij Awieroczkin.
Zwykle bardzo spokojny, opanowany, teraz nie potrafi ukryć zdenerwowania.
— Wojna, towarzysze — oznajmia i ociera pot z czoła.
Już zebrali się wokół niego dowódcy okrętów zacumowanych w basenie południowym. Pierwsza w tej
wojnie odprawa bojowa. Awieroczkin spogląda ha twarze podwodników. W pewnym momencie staje na
baczność.
— To wojna — mówi. — Dziś o godzinie trzeciej piętnaście Niemcy faszystowskie zdradziecko
napadły na nasz kraj. Zarządzam natychmiastowe wyjście w morze dla „L 3”, „M 79”, „M 81” i „M 83”. Na
przejściu do pozycji zanurzenia ubezpieczać was będą kutry torpedowe. Ponadto, zgodnie z zarządzeniem
dowódcy bazy, polecam wyokrętować kadetów i kursantów szkół marynarki wojennej. Zostaną skierowani
do obrony miasta. Okręt podwodny „L 3” postawi zagrodę minową. Tu są współrzędne pozycji zagrody oraz
mapka. — Awieroczkin wręcza Griszczence dokumenty. — Wykonać!
Dowódca dywizjonu, którego powszechnie lubiano za wspaniały humor i pogodne usposobienie, nie
takim akcentem miał zamiar zakończyć to wyjątkowe spotkanie z dowódcami okrętów. Chciał im
powiedzieć coś cieplejszego, miłego, jak zwykle, kiedy spotyka się z nimi w sztabie. Niestety, dzisiaj to nie
wyszło. Dowódcy oddalili się, a on nie zawrócił ich z drogi. Jeszcze nie wie, że z niektórymi widzi się po raz
ostatni.
Griszczenko idzie ze spuszczoną głową. Zastanawia się nad tym, co powiedział przełożony, i ciągle ma
przed oczyma jego poważną, zatroskaną twarz. Griszczenko nigdy już nie spotka się z Awieroczkinem.
Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych komandor porucznik Anatolij Awieroczkin zginie na okręcie
podwodnym „S 5” podczas ewakuacji Floty z Tallina do Kronsztadu we wrześniu 1941 roku.
Na „L 3” — podwodnym stawiaczu min, wszystko gotowe do wyjścia w morze, do wykonania
pierwszego bojowego zadania. Pełen zapas torped, amunicji do działka przeciwlotniczego, min. Uzupełniono
też paliwo.
— Wystarczy na miesiąc pływania — melduje Griszczence oficer-mechanik Krastelew.
O godzinie osiemnastej okręty podwodne oddają cumy. „L 3” czekając na sygnał zajęcia miejsca w
szyku manewruje różnymi kursami w awanporcie, a artylerzyści szkolą się w prowadzeniu ognia „na sucho”.
Wkrótce dołączają „M 79”, „M 81”, „M 83”. Są też i kutry torpedowe, które mają osłaniać okręty podwodne
przed uderzeniem z powietrza.
Po godzinie marszu w kierunku zachodnim jednostki podwodne rozchodzą się, by zająć wyznaczone
sektory. Zanurzają się, znikają z powierzchni, wystawiają peryskopy. Śledzą przedpole. W tej pozycji
czatować będą na przeciwnika. Na razie jednak panuje spokój.
Upływa kolejna godzina zadania bojowego.
„L 3” rozpoczyna stawianie zagrody minowej na podejściu do Lipawy. To na wypadek, gdyby
niemieckie niszczyciele próbowały wedrzeć się do portu od strony morza.
Kiedy ostatnia mina znajduje się poza okrętem, Piotr Griszczenko przekazuje wachtę na głównym
stanowisku dowodzenia Konowałowowi i schodzi do centrali. Spogląda na mapę. Chwilę jeszcze krząta się
przy „kurniku” radiotelegrafisty Pugaczewa i stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, idzie do swojej
kabiny.
Ciężko siada na koi. Głowę ma jak z ołowiu, oczy mu się kleją — od trzech dni jest na nogach. Otwiera
zeszyt, w którym od pewnego czasu notuje swoje spostrzeżenia. To coś w rodzaju pamiętnika. Za stół służy
mu opuszczana deska, obok której tkwi taboret przytwierdzony do podłogi metalowym ściągaczem. Jeszcze
stalowy sejf na kody oraz koja przypominająca półkę pokrytą kocem i oto całe umeblowanie „apartamentu”
dowódcy okrętu podwodnego. Ta właśnie kabina będzie dla niego domem przez następne tygodnie wojny.
Kiedy zasiada do pisania, uchylają się zasłony oddzielające pomieszczenie dowódcy od korytarzyka
stanowiącego główną arterię komunikacyjną na okręcie. Zagląda zastępca dowódcy do spraw politycznych,
Aleksander Bakłanow, podwodnik z wieloletnim doświadczeniem.
— Można? — pyta komisarz, stając w „progu”.
— Wejdź, Alosza — Griszczenko odkłada pióro. — Oto ostatni meldunek z bazy. Zapoznaj się. Zawsze
wyobrażałem sobie, że w razie wojny pójdziemy do ataku, do przodu, nie oddamy ani piędzi ziemi, ani
skrawka morza. A tymczasem... Spójrz — podaje Bakłanowowi radiogram, który starszy marynarz
Pugaczew odebrał podczas porannej wachty.
— Do Lipawy nie wchodzić. Jegipko. — Czyta głośno Bakłanow.
— Wygląda na to, że czeka nas wojna partyzancka. „L 3” na tyłach wroga! Myślałeś kiedyś o tym,
Alosza? —- Griszczenko odpina guzik kurtki.
— Do Lipawy nie wchodzić... — Wpatruje się w kartkę papieru Bakłanow. — Czy to oznacza, Piotrze,
że tam są już Niemcy?
— Być może.
*
Mijają kolejne kwadranse dozoru. Minuty wloką się w nieskończoność. Wokół żadnego okrętu
przeciwnika. Są tylko oni i czyste morze. Czy to możliwe?
W poniedziałek, pod wieczór, kiedy stanowiska ma objąć druga wachta morska, dowódca ustępującej
zmiany porucznik marynarki Izaak Dubinski, urodzony marynarz, człowiek o wprost niespożytej kondycji,
stawia na nogi całą załogę:
— Do dowódcy! — krzyczy z kiosku. — Nie rozpoznana jednostka.na kursie!
W mgnieniu oka Griszczenko jest na górnym pokładzie. Oparty o kolumnę przyrządów optycznych
spogląda we wskazanym przez Dubinskiego kierunku. Przykłada szkła lornety do oczu.
— Mam! — odzywa się. — Dziwne — mruczy. — idzie na północny wschód.
Zebrani na pomoście jak zahipnotyzowani wpatrują się w nie zidentyfikowany okręt.
— Teraz idzie wprost na nas — szepcze Griszczenko. — Alarm bojowy! Zanurzenie. Głębokość
peryskopowa. Kurs sto pięć stopni.
— Wszyscy dół — rozkazuje Dubinski, kiedy dowódca okrętu znika we włazie prowadzącym do
centrali.
Woda z hukiem wypełnia balasty, już pracują silniki elektryczne, „L 3” leży na kursie podejścia do celu.
Prędkość 8 węzłów. Griszczenko przez peryskop obserwuje cel.
— To okręt podwodny — mówi nie odrywając twarzy od kolumienki peryskopu. — Wyrzutnie numer
jeden i numer dwa. Uwaga na aparatach!
— Gotowe. — Wyraźnie słychać meldunek dowódcy działu broni podwodnej.
Sekundy odmierzają czas życia innej załogi okrętu podwodnego. W okularze celownika optycznego
sylwetka obserwowanej jednostki już od minuty znajduje się w środku krzyżyka.
— Odległość trzy kable — melduje hydroakustyk. Griszczenko nabiera powietrza w płuca, by dać
pierwszą w tej wojnie komendę do odpalenia torped, gdy nagle dostrzega napis na kiosku okrętu
podwodnego: „S 3”. Odejmuje twarz od peryskopu. Na chwilę zamiera w tej pozycji. Ociera wierzchem
dłoni mokre czoło.
— Odbój alarmu — chrypi nie swoim głosem. — To nasza „eska”.
— Po powrocie do bazy chciałbym poznać tego faceta ze sztabu — mówi z irytacją w głosie
Konowałow — który pod nasze wyrzutnie podprowadza własne okręty! Przecież, do stu diabłów, chyba
wiedzą, że tylko my operujemy w tym rejonie!
— Dlaczego nie otrzymaliśmy informacji, że pakują w nasz sektor jeszcze jeden okręt podwodny —
podejmuje wątek nawigator. — Byłby niezły bigos, gdybyśmy na konto trafień wpisali własną „eskę”.
Griszczenko ponownie przywiera do peryskopu. Obserwuje, jak „S 3”, niedoszły cel dla jego torped,
oddala się z miejsca fatalnego spotkania.
— Dowódcą tej „eski” — mówi do załogi w centrali — jest sam Kostromiczew: Diabeł nie podwodnik.
Gdyby mógł, całe życie przesiedziałby pod wodą.
Griszczenko zna Kostromiczewa od lat. Spotkali się w okresie praktyk szkolnych. Wspólnie odbywali
służbę na nowo wcielanych do floty „eskach”. Po zakończeniu każdego rejsu odwiedzali się na kwaterach i
wiele godzin spędzali na rozmowach. Temat był zawsze jeden: okręty podwodne. Innych zainteresowań nie
mieli. I teraz Griszczenko miałby na sumieniu swego przyjaciela.
Obserwowany przez Griszczenkę „S 3” szybko się oddala. Morze jest lekko wzburzone. Właśnie
pojawił się wiatr, który zmarszczył gładką dotychczas powierzchnię. Griszczenko widzi jeszcze stojących na
mostku „S 3” wachtowych. Wydają się niespokojni. Rozglądają się wokół, ale nie widzą rury peryskopu,
która bezczelnie wystaje ponad wodę w odległości nie większej niż dwa kable!
Niedopatrzenie, Nikołaju, Griszczenko w myślach zwraca się do Kostromiczewa. Obyś miał czujniejsze
wachty, bo kiedyś zapłacisz drogo za taką beztroskę. Zapewne kierujesz się do Windawy. Co cię tam gna?
„L 3” wraca na linię dozoru.
Tymczasem „S 3” rzeczywiście idzie do Windawy, jednak, jak pokaże najbliższa przyszłość, okręt ten
nigdy nie dojdzie do celu.
W połowie drogi do Windawy oficer-mechanik melduje dowódcy o awarii systemu zanurzenia.
„S 3” ma uszkodzone klapy odwietrzników, a okręt podwodny pozbawiony możliwości zanurzania jest
łatwym celem dla wroga. Sytuacja „S 3” z minuty na minutę staje się bardziej dramatyczna. Nad okrętem
pojawia się niemiecki samolot rozpoznawczy. Zatacza szeroki łuk i niknie nad lądem. W pół godziny potem
wachtowy melduje, iż dostrzegł cztery sylwetki okrętów, które zmierzają w kierunku „S 3”.
— Kutry torpedowe z lewej burty!
— Wszyscy na stanowiska! Uwaga na działach!
Kostromiczew decyduje się na walkę. Nie podda okrętu. Chce jak najdrożej sprzedać swoją skórę.
Postanawia, że stoczy bój artyleryjski, a jeśli będzie mógł użyć torped, to ich użyje. Chociaż do kutrów
torpedowych nikt jeszcze nie próbował stosować tej broni.
„S 3” kieruje dziób w stronę nadciągającego przeciwnika. W razie ataku torpedowego miałby on
niewielkie pole rażenia. Ale napastnicy orientują się, jaką taktykę przyjął Kostromiczew. Kutry rozpraszają
się i otaczają półkolem samotny okręt.
Niemiecki sygnalista wzywa do poddania jednostki. Kostromiczew w odpowiedzi zaciska pięści.
— Nigdy!
Artylerzyści przy armacie 100 mm i działku przeciwlotniczym czekają na sygnał do otwarcia ognia.
Dowódca jednak wciąż zwleka z wydaniem komendy.
— Niech podejdą bliżej — krzyczy.
Wreszcie na znak dany przez Kostromiezewa działo „eski” odzywa się pojedynczym ogniem. Zaczyna
się nierówny bój, którego wynik wydaje się być z góry przesądzony.
Niemcy na strzały odpowiadają strzałami i jednocześnie ciągle zmieniają pozycję. Unikają ciosów.
Walka toczy się dość blisko brzegu. Osadzenie okrętu na mieliźnie to jedyna szansa uratowania załogi,
stwierdza Kostromiczew. Obraca dziób w kierunku lądu i jednocześnie obserwuje, co dzieje się na okręcie.
Na pokładzie potworne zniszczenia. Jest kilku zabitych i jedenastu rannych. Prawie cała załoga pokładowa
niezdolna do walki. Poprzez przestrzeliny w kadłubie do wnętrza dostaje się woda. Ale marynarze nie
rezygnują. Walczą o uratowanie jednostki. Uszczelniają przecieki...
Brzeg jest coraz bliżej. Okręt już się unosi na fali przyboju. Ale Niemcy znów odgadują zamysł
radzieckiego dowódcy. Za wszelką cenę chcą pokrzyżować jego plany. Dwie torpedy opuszczają wyrzutnie
jednego z kutrów. Po śladzie torowym widać, jak zmierzają wprost do celu. W chwilę potem potężna
detonacja rozlega się nad polem bitwy. Wybuch podrzuca „eskę” i rozrywa ją na trzy części.
Na powierzchni morza głowy marynarzy, którzy wyrzuceni siłą podmuchu znaleźli się w wodzie i
próbują dopłynąć do zbawczego brzegu. Niemcy strzelają do nich z karabinów maszynowych.
Koniec bitwy.
Wrak okrętu osiada na dnie. Jedynie osmalony kiosk „S 3” wystający ponad powierzchnię wody
świadczy, że tu odbyła się walka.
Nierówny bój radzieckiego okrętu podwodnego z niemieckimi kutrami obserwował z brzegu latarnik z
Użawy. On też po zajęciu tych terenów przez Niemców zjawił się w sztabie Floty w Tallinie i zrelacjonował
przebieg walki. Oficerowi kontrwywiadu powiedział jeszcze:
— Kiedy niemieckie ścigacze odeszły od naszej „eski”, w miejscu tym pojawiły się kutry nurkowe. Do
wpół zatopionego wraka szkopy opuścili nurka...
Upływają kolejne godziny dozoru „L 3”. Miały być ataki torpedowe, płonące i tonące okręty wroga, a tu
nic podobnego się nie dzieje, martwi się żywy jak iskra nawigator.
— Może by zmienić rejon dozoru — zwraca się do Griszczenki.
— Musimy mieć zgodę dowódcy brygady. Nie mając jej musimy tkwić w wyznaczonym rejonie. Poza
tym baza milczy. Wciąż brak wiadomości o tym, co dzieje się na lądzie...
Nocą „L 3” podchodzi w pobliże Lipawy. Miasto płonie. Łuny rozświetlają horyzont. Palą się też
zbiorniki ropy, z których zazwyczaj tankowały paliwo okręty podwodne wychodzące w morze.
Radiotelegrafista, mat Fiodor Wołykin, wystukuje do bazy ten sam co przed godziną meldunek:
„Przeciwnika nie zauważyłem. Kontynuuję zadanie. Czekam na potwierdzenie odbioru. Griszczenko”.
Odpowiedź nie nadchodzi. Na „L 3” jeszcze nie wiedzą, że sztab Floty po utracie „S 3” i informacji
uzyskanej od latarnika z Użawy postanawia zmienić sygnały rozpoznawcze jednostek Floty Bałtyckiej oraz
częstotliwość pracy poszczególnych radiostacji okrętowych.
O fakcie zmiany kodów i częstotliwości radiowej nie wie również dowódca „S 7” i podczas prób
nawiązania kontaktu z bazą posługuje się nieaktualnymi już tablicami. Nikomu do głowy nie przychodzi
myśl, że Niemcy już w pierwszych dniach wojny dysponują radzieckimi szyframi.
Jest 25 czerwca. „S 7” kontynuuje patrol bojowy. Tuż po zapadnięciu zmroku wachta sygnałowa
spostrzega, że w śladzie torowym okrętu idą dwa kutry torpedowe.
— Sygnalista — zwraca się dowódca okrętu komandor podporucznik Siergiej Lisin do marynarza
opartego o aldis. — Zapytaj o nazwę okrętu.
Na dzień 25 czerwca obowiązującym sygnałem wywoławczym, zgodnie z tablicami kodowymi, jakie
znajdują się na pokładzie „S 7”, jest sygnał świetlny litery „B” podawany morsem. Odzew litera „S”.
Na pytanie wysłane przez „S 7” z kutra znajdującego się na czele szyku nadchodzi prawidłowa
odpowiedź.
— A więc nasi — cieszy się Lisin. — Mamy ciężko chorego. Zapytaj, Olenin, czy mają lekarza.
Sygnalista wystukuje dźwigienką przysłon reflektora sygnałowego pytanie o lekarza. Ścigacz w
odpowiedzi mruga światłem.
— Tak — odzywa sią Olenin. — Mają lekarza.
— Niech podejdą pod moją burtę.
— Zrozumiałem, wykonuję — nadchodzi odpowiedź ze ścigacza.
Kuter zbliża się z dużą prędkością, co zastanawia i niepokoi Lisina. W chwilę później Olenin dostrzega
błysk ognia na drugim kutrze, który zbliża się do „S 7” z prawej burty. Lisin przykłada lornetkę do oczu. W
tym samym momencie obecny na górnym pokładzie nawigator, kapitan marynarki Michaił Chrustalew,
krzyczy:
— Torpedy!
— Ster lewo na burt. Natychmiastowe zanurzenie! — rozkazuje dowódca.
Zamykając za sobą właz Lisin słyszy jeszcze, jak dzwonią o kadłub pociski karabinowe. Pojękuje stal.
W ciągu następnych sekund „S 7”, już na silnikach elektrycznych, wykonuje ostry zwrot w prawo, w
kierunku zbliżających się kutrów. W ten sposób dowódca zamierza przemknąć pod kadłubami
prześladowców i wydostać się z pułapki, którą na jego okręt zastawia napastnik.
— Do diabła — skręca się ze złości kapitan marynarki Wasilij Gusiew, zastępca dowódcy okrętu —
skąd wytrzasnęli nasze sygnały rozpoznawcze?
Przez liczne przebicia powstałe od pocisków karabinowych do wnętrza okrętu dostaje się woda. Niemcy
miotają też w morze bomby głębinowe. Słychać ich piekielne detonacje. Niebezpiecznie szybko podnosi się
poziom wody w zęzach. Drenażyści włączyli pompy osuszania, lecz dowódca każe je wyłączyć.
— Cisza na okręcie! Namierzają nas!
Grupa awaryjna z bosmanem na czele zagląda pod metalowe płyty podłogi. Szuka przecieków.
Najwięcej wody jest w przedziale torpedowym.
— W szóstym przedziale pożar — melduje oficer-mechanik. — Powstał wskutek przeciążenia
przewodów prądu stałego.
— Odstaw wszystkie mechanizmy elektryczne. — Lisin wydaje polecenia spokojnym głosem. — Kładę
się na dno. Przeleżymy tak do nocy, może dadzą nam spokój.
Po kwadransie pożar w przedziale silników elektrycznych ugaszono. Jednak we wnętrzu okrętu pełno
dymu. Ostra woń spalonej izolacji dławi oddech. Aby stłumić kaszel, marynarze przykładają koce do ust. A
kutry torpedowe wciąż węszą w miejscu, gdzie zniknął im z oczu radziecki okręt podwodny. Starszy sternik
głośno liczy wybuchy bomb głębinowych.
— Pierwsza walka — odzywa się Gusiew — i zapędzili nas na dno.
Przybywa wody w przedziałach. Torpedyści na dziobie nie odstępują od ręcznych pomp osuszania.
Ciężko dyszą, piersi pracują jak miechy. Brakuje tlenu. Przewodami wentylacyjnymi dym przedostaje się do
sąsiednich przedziałów.
Niemieckie ścigacze podchodzą do kolejnego ataku. Bomby rozrywają się wokół burt. Słychać
popiskiwanie giętej stali. Żeby nie zdmuchnęło nam działa, martwi się Lisin.
Kolejna seria bomb. Wybuchły blisko, bardzo blisko. Następna detonacja. Jedna z bomb rozrywa się tuż
przy kadłubie. „S 7” zostaje wyrzucony do góry. W sekundę potem mocno wali o dno. Gaśnie światło, pęka
szkło głębokościomierza, zegary pokładowe z brzękiem lądują na podłodze. Jeszcze kilka bomb, jeszcze
kilka potężnych wybuchów i nagle cisza. Nie słychać nawet śpiewnego zawodzenia śrub kutrów
torpedowych.
— Przejdź po przedziałach — poleca Lisin Gusiewowi. — Zobacz co z ludźmi.
Wszędzie to samo: woń spalenizny, przecieki, brak tlenu. Urządzenia regenerujące powietrze nie na
wiele się przydają. Marynarze ciężko dyszą. Siedzą na kojach i w świetle lamp akumulatorowych obserwują,
jak woda podchodzi coraz wyżej.
— Przedziały, meldować o sytuacji — rozkazuje Lisin.
Zgłaszają się starsi przedziałów.
— Przygotować przedziały do wynurzenia. Meldować o gotowości — słyszą głos dowódcy.
Lisin jest niespokojny, ale stara się nie zdradzać swych uczuć przed załogą. Zastanawia się, co czeka ich
na powierzchni. Czy Niemcy rzeczywiście odeszli, czy też z zastopowanymi maszynami czekają aż „S 7”,
zwiedziony ciszą, wynurzy się? Czy działo jest sprawne? Bez względu na to, co może się wydarzyć,
dowódca obiecuje sobie, że nie wezmą go żywcem. Będzie walczył do końca.
Rozkazuje więc, aby artylerzyści przygotowali się do walki. Amunicyjni mają zabrać ze sobą po kilka
sztuk pocisków więcej, niż czynią to zazwyczaj. To na początek. Potem torpedyści doniosą resztę. Załoga
pokładowa również otrzymuje broń. Dla reszty każe wydać granaty.
— Jak tylko wyjdziemy na powierzchnię — wyjaśnia załodze — artylerzyści pobiegną do działek.
Pozostali ogniem karabinów maszynowych i granatami będą ich osłaniali, dopóki nie uzbroją armaty.
Motorzyści mają dać cała naprzód... Do wynurzenia!
Powietrze wypełnia zbiorniki balastowe. Okręt powinien już iść w górę, tymczasem ciągle ciężko leży
na dnie. Lisin spogląda na oficera-mechanika. Płyną sekundy, a okręt nawet nie drgnie! Mechanik poleca,
aby uruchomiono dodatkowe zbiorniki. Drżenie przechodzi przez pokład. Lisin odruchowo wczepia się w
telegraf maszynowy. Najpierw unosi się rufa: tony wody przetaczają się na dziób. Drenażyści natychmiast
przełączają przewody systemu balastowego. Trym na dziób niknie. Okręt stoi na równej stępce. Wskazówka
głębokościomierza wskazuje, że „S 7” idzie w górę.
— Trzymać się mocno!
Lisin przewiesza przez ramię karabin maszynowy. Wspina się po pionowym trapie, prowadzącym do
kiosku. Kiedy okręt jest już na powierzchni, dowódca wsparty nogami o poręcz trapu z całej siły napiera
barkiem na pokrywę włazu. Wreszcie drgnęła. Z ogłuszającym świstem wpada do wnętrza okrętu powietrze.
Razem z nim strugi wody, która nie zdążyła jeszcze ujść szpigatami w burcie kiosku.
W mgnieniu oka załoga jest na stanowiskach. Lisin staje w rozkroku z karabinem gotowym do strzału.
Wokół... cisza. Tylko mewy krążą nad głowami. Rozkrzyczały się przerażone widowiskiem, jakie zgotowali
im marynarze Lisina.
— Bosman, na górę — woła dowódca „S 7”. — Dobrze obejrzyj pokład! Zajrzyj, gdzie się da. Pójdzie z
tobą inżynier. Zobacz, czy nie mamy uszkodzonych zbiorników balastowych. Być może to było przyczyną,
że nie mogliśmy oderwać się od dna.
Nawigator „S 7”, kapitan marynarki M. Chrustalew, przystępuje do określenia pozycji okrętu. Zadanie
jest stosunkowo łatwe, gdyż widzi wyraźnie latarnię w Windawie. Podaje dowódcy wyniki swych obliczeń.
— Nanieś pozycję na mapę. Z meldunkiem do bazy na razie się wstrzymamy. Mam niejasne przeczucie,
że Niemcy znają nasze szyfry i bawią się z nami w kotka i myszkę. Poza tym musimy zachować ciszę
radiową, inaczej wróg ponownie może nas namierzyć... — i po chwili namysłu wydaje rozkaz: — Cała
naprzód! Wchodzimy do Windawy...
Zapada zmierzch. Przez godzinę „S 7” manewruje na podejściu do bazy. Z wejściem do portu czeka na
zupełne ciemności.
Jest już noc, gdy „eska” rzuca cumy. Okręt zajmuje pozycję tuż przy główkach wejściowych — to na
wypadek, gdyby zaszły nieprzewidziane okoliczności i trzeba było natychmiast opuścić bazę.
W pobliżu „S 7” zatrzymuje się gazik dowódcy garnizonu. Ma wygaszone światła.
— Potrzebujemy spawaczy — zwraca się Lisin do oficera w polowym mundurze. — Trochę nas
pokiereszowali...
— Zgoda, dostaniecie — odpowiada major artylerii, który dziś właśnie pełni funkcję oficera dyżurnego
garnizonu. — Ale muszę was powiadomić, że dowódca Floty zabronił okrętom przebywać w Windawie
dłużej niż trzy godziny. Mamy tylko jedną baterię przeciwlotniczą do osłony portu.
Stoczniowcy meldują się na pokładzie „eski” po niespełna kwadransie. Widocznie byli na miejscu. Ze
wszystkimi pracami, których życzył sobie Lisin, uwinęli się w porę. Kiedy „S 7” miał już oddać cumy,
zgromadzeni na pokładzie marynarze zobaczyli, że ktoś w ich kierunku pędzi na rowerze. To goniec od
dowódcy bazy. W biegu zeskoczył ze swego pojazdu.
— Wołać dowódcę — dyszy zziajany szybką jazdą. — Wiadomość od dowódcy bazy...
Lisin szybkimi susami pokonuje trap, staje przed rowerzystą.
— Co się stało?
— To wasze kody — mówi goniec, wręczając Lisinowi zalakowaną kopertę.
Następnego dnia, tuż po porannej zmianie, radiotelegrafista z „L 3” przechwytuje krótki telegram
podpisany — ku zdziwieniu Griszczenki — przez dowódcę grupy okrętów. Sygnał odebrano na
częstotliwości wewnętrznej i podany był szyfrem stosowanym przez 3 dywizjon.
— U wejścia do portu Memel postawić zagrodę z dwudziestu min — odczytał radiotelegrafista.
— Dobre i to — stwierdza Griszczenko — bo myślałem, że całkiem już o nas zapomnieli.
Komandor podporucznik Piotr Griszczenko schodzi do centrali i wraz z nawigatorem zabiera się do
pracy. Określają kurs podejścia, kurs stawiania zagrody oraz współrzędne pola. Oficer wachtowy co 30
sekund podnosi peryskop. Lustruje przedpole. Horyzont czysty. Przejście w rejon niemieckiej bazy musi
odbyć się skrycie, w przeciwnym bowiem wypadku całe przedsięwzięcie nie miałoby sensu. Gdyby Niemcy
wykryli obcy okręt podwodny na redzie portu, natychmiast skierowaliby w jego stronę pościg. W ślad za
grupą zwalczania okrętów podwodnych poszłyby też trałowce, aby zniszczyć pole minowe postawione przez
radziecki okręt.
W przedziale rufowym, gdzie znajduje się główne stanowisko bojowe załogi minerskiej, trwa praca nad
uzbrajaniem min. Dowodzi chorąży marynarki Sidorów, o którym krążą wieści, że potrafi uzbroić minę z
zamkniętymi oczyma.
„L 3” podchodzi do niemieckiej bazy. Wachtę w centrali przejął Konowałow. Hydroakustyk wsłuchuje
się w odgłosy morza. Słyszy odległe wybuchy. Nieco bliżej rozbrzmiewa tremolo śrub lekkich jednostek
Kriegsmarine. To okręty bliskiego dozoru.
Podwodny stawiacz min znajduje się już niemal u celu. Nagle hydroakustyk przywołuje dowódcę. Jeden
ze ścigaczy, który do tej pory patrolował na dalekim przedpolu, zbliża się do radzieckiego okrętu
podwodnego. Czyżby zostali wykryci?
Na sekundę cieniutka igiełka peryskopu przebija powierzchnię morza: niemiecki okręt rzucając bomby
na prawo i lewo idzie stałym kursem i prędkością. Jest za blisko, aby mogli wykonać manewr uchylenia się
od ataku.
Jedna z bomb głębinowych detonuje tuż przy burcie „L 3”. Gaśnie światło, klosze lamp elektrycznych
walą się na podłogę. Elektrycy przyświecając sobie latarkami akumulatorowymi włączają oświetlenie
awaryjne.
— Zaraz podamy światło na rufę — oznajmia starszy marynarz Afanasij Burduk.
Ścigacz odszedł. Cisza aż dzwoni w uszach. W przedziale rufowym minerzy już stoją przy czarnych,
najeżonych czujnikami detonatorów minach. Na dany przez dowódcę sygnał poprzez komorę wyrzutni
wypchną śmiercionośne ładunki. Pierwsze miny są już bez stropów mocujących je z pokładem.
„L 3” stawianie min wykona w zanurzeniu. Poradzi sobie z tym znakomicie. Jest przecież jednostką
specjalnie do tego celu skonstruowaną.
Teraz idzie na głębokości 12 metrów. Sternik bosman P. Nastiuchin zasiadł za sterem głębokości i
utrzymuje okręt na równej stępce. Pod kadłubem zapas głębokości niewielki — 6 metrów. Dno kamieniste.
— Rozpocząć stawianie min! — rozkazuje Griszczenko.
Hydroakustyk znów się denerwuje. Szczelniej przyciska muszle słuchawek do uszu i po chwili melduje
o zbliżających się kutrach torpedowych. Idą na dużej prędkości, rzucają bomby głębinowe. Griszczenko
zagryza wargi. Co robić, zastanawia się. Musi podjąć decyzję, i to natychmiast. Już postanowił. Niezależnie
od tego, co się wydarzy, postawi cały zapas min.
Szum śrub narasta. Idą szykiem czołowym. Są w odległości dwóch, najwyżej trzech mil od „L 3”.
Kiedy do Griszczenki dociera meldunek z rufy: „dwudziesta wyszła”, oddycha z ulgą. Dobra robota,
chwali w myślach własną załogę.
— Kurs odejścia trzysta pięćdziesiąt stopni. Cała naprzód. Nawigator, głębokość?
— Piętnaście metrów — spieszy z natychmiastową informacją Chrustalew.
Podwodny stawiacz min wykonał zadanie i teraz spiesznie opuszcza miejsce akcji. Oficer wachtowy
Dubinski co 3 minuty unosi peryskop. W końcu melduje z ulgą w głosie:
— Horyzont czysty!
Na niebie połyskują gwiazdy, kiedy okręt wynurza się na powierzchnię. Krastelew ładuje akumulatory.
Głośno pracują diesle. Załodze wyraźnie poprawił się nastrój. Po udanej akcji czują się jakoś raźniej.
Radiotelegrafista zakłada anteny. Śle meldunek do bazy. Zgłasza się Tallin, potwierdza odbiór depeszy, każe
czekać na odpowiedź na innej częstotliwości. Po minucie odbiornik radiostacji okrętowej rozbrzmiewa serią
kropek i kresek: „Po miny wejść do Kronsztadu”.
Griszczenko bierze telegram do ręki, spogląda na mapę.
— Bagatela, pięćset mil!
Późną nocą radiotelegrafista Wasilij Titkow zmienia kolegę w kabinie „radio”. O północy nastawia
odbiornik na Moskwę. Sygnał kremlowskich kurantów słychać bardzo wyraźnie. Spiker Radzieckiego Biura
Informacyjnego podaje wiadomości z frontu. W „kurniku” zrobiło się nagle ciasno. Każdy na własne uszy
chce usłyszeć, co mówi stolica.
Oddaliśmy port w Lipawie...
W ponurym milczeniu przyjmują tę wiadomość. I długo jeszcze nie mogą w nią uwierzyć.
ROZDZIAŁ V
Niepomyślny dla Armii Czerwonej i Floty Bałtyckiej rozwój wydarzeń na początku lata 1941 sprawił,
że Związek Radziecki utracił znaczące punkty oporu i bazy morskie, a poza tym dowództwo zdało sobie
sprawę, że główna baza Floty w Tallinie znalazła się w obliczu okrążenia. Co gorsza, na tym odcinku frontu
obrona, zarówno od strony morza, jak i lądu wykazywała wiele braków, a podejścia do Tallina nie zostały
dostatecznie umocnione.
Mimo to radzieckie dowództwo postanowiło bronić miasta tak długo, jak będzie to możliwe, gdyż
uznało, że zbyt szybka utrata tego ważnego rejonu może mieć decydujący wpływ na dalsze losy wojny.
Przede wszystkim Niemcy mieliby otwartą drogę na przedpola Leningradu.
A Leningrad jest dla Hitlera celem równie ważnym jak Moskwa. Na tym kierunku zgrupowali Niemcy
poważne siły lądowe i morskie, jeśli chodzi o działania na Morzu Bałtyckim, to w pierwszym okresie wojny
uznali, iż jednym z najważniejszych dla nich zadań jest uniemożliwienie radzieckiej flocie opuszczenia bazy
w Tallinie. Realizując to zadanie połączone siły morskie Niemiec i Finlandii zaczęły systematycznie
zagęszczać pola minowe w najwęższych miejscach Zatoki Fińskiej. Najniebezpieczniejszym z nich było pole
„Juminda” — rozciągające się w pobliżu Tallina.
Niemieckie pola minowe składają się z min różnego typu. Przeważają wprawdzie miny kontaktowe —.
kotwiczne, wybuchające pod wpływem bezpośredniego zetknięcia z kadłubem jednostki (zawierają do 300
kg materiału wybuchowego), ale sporo też jest min najnowszych typów, tzw. min niekontaktowych, które
detonują w wyniku oddziaływania na nie pól fizycznych okrętu.
Jednak największym zaskoczeniem dla radzieckich marynarzy były miny wyposażone w zapalniki
elektromagnetyczne, wybuchające pod wpływem pola magnetycznego okrętu! Załogi radzieckich trałowców,
chcąc walczyć z tą bronią, musiały najpierw poznać zasadę jej działania. Po wielu próbach, okupionych
licznymi ofiarami, udało się radzieckim saperom poznać zasady działania czujnika elektromagnetycznego, a
to z kolei umożliwiło skonstruowanie specjalnych trałów elektromagnetycznych przeznaczonych do
niszczenia tego typu min. Równolegle z pracami nad trałami trwały poszukiwania specjalnych środków
zabezpieczenia antymagnetycznego. W ich wyniku skonstruowano uzwojenia demagnetyzacyjne — składały
się z zasilanych prądem zmiennym kabli rozmieszczanych wzdłuż i poprzek kadłuba okrętu —
zmniejszające pole magnetyczne jednostek. W ten środek obrony przeciw minom magnetycznym i
elektromagnetycznym wyposażone zostały w pierwszej kolejności okręty podwodne typu „S” — najnowsze,
jakie były w owym czasie we flocie.
W miarę nasilania się wojny minowej w Zatoce Fińskiej Niemcy wprowadzali coraz to nowsze typy
min niekontaktowych. Pojawiły się więc miny akustyczne, reagujące na odgłos pracujących mechanizmów
okrętowych, magneto-akustyczne i ciśnieniowe. Wreszcie najnowszy i najniebezpieczniejszy typ — miny
wielokanałowe, reagujące na wszystkie niemal pola fizyczne okrętu.
Miny wielokanałowe stanowiły zagadkę, nad którą wiele tygodni głowili się radzieccy inżynierowie
broni podwodnej — do prac nad jej rozwiązaniem zaangażowano nawet fizyków ż radzieckiej Akademii
Nauk. Wkrótce też były wyniki. Opracowano specjalne tabele prędkości dla okrętów, co uchroniło wiele
jednostek przed skutkami wybuchów min wielokanałowych.
Latem 1941 roku oprócz zagrody minowej „Juminda” Niemcy postawili w Zatoce Fińskiej jeszcze
kilkanaście innych pól obliczonych na zniszczenie radzieckich okrętów podwodnych. Zalegały one na
różnych głębokościach i w różnych miejscach („Nosorożec”, „Morski jeż”, „Wartburg”, „Eisenach”,
„Gotha”).
W czasie gdy na wodach Zatoki Fińskiej trwają operacje minowe, na lądzie potężna fala wojsk
niemieckich niepowstrzymanie prze na wschód. Z ważniejszych celów na kierunku leningradzkim pozostał
już tylko Tallin, który Niemcy zamierzają wziąć z marszu, podobnie jak większość innych miejscowości nad
Bałtykiem.
Tallin to baza główna Floty Bałtyckiej. Miasto nie jest przygotowane do odparcia ataków od strony
lądu, ale od pierwszych godzin walki stawia najeźdźcom bezprzykładny opór. Mimo to szala zwycięstwa
stopniowo przechyla się na stronę agresora. Po dziesięciu dniach zaciekłych zmagań Armia Radziecka musi
opuścić miasto, ale przedtem należy zniszczyć wszystko, co mogłoby się przydać Niemcom. Taka jest
taktyka cofającej się pod naporem wroga Armii i Floty Radzieckiej. Okręty stojące w dokach i w basenach
wyposażeniowych stoczni zostają kompletnie zniszczone przez własne załogi. Innego wyjścia nie ma, Nic
nie może wpaść w ręce wroga. Marynarze z ciężkim sercem opuszczają drogi sobie port, nabrzeża, okręty...
Dwudziestego szóstego sierpnia Rada Wojepna radzieckich sił zbrojnych na kierunku północno-
zachodnim za zgodą Kwatery Głównej Naczelnego Dowództwa wydaje rozkaz ewakuacji wojska i floty z
Tallina do Leningradu i Kronsztadu, gdzie miały one wzmocnić obronę Zatoki Fińskiej.
Niemcy zaciskają wokół Tallina śmiertelną pętlę.
Dwudziestego szóstego sierpnia o godz. 16.00 rozpoczyna się ewakuacja bazy. Na statki i okręty Floty
Bałtyckiej ładuje się sprzęt wojskowy, zdemontowane maszyny z fabryk, przyjmuje żołnierzy garnizonu i
ludność cywilną. Wszystko to odbywa się pod silnym ostrzałem nieprzyjaciela. Następnego dnia sytuacja
wygląda podobnie. Wreszcie 28 sierpnia okręty wychodzą na redę.
Ewakuację z Tallina, operację nad wyraz trudną, komplikuje dodatkowo kapryśna aura. Sztorm o sile
dochodzącej do 7 stopni w skali Beauforta opóźnia wyjście z bazy o pół doby (kutry torpedowe, mniejsze
okręty i trałowce muszą wrócić z powrotem do portu, gdyż nie są w stanie pokonać wysokiej fali), co
powoduje, że najtrudniejszy odcinek, pole minowe „Juminda”, jednostki radzieckie będą musiały pokonać
nocą. Perspektywa najgorsza z najgorszych.
W południe 28 sierpnia wiatr słabnie. O godzinie czternastej admirał Tribuc rozkazuje podnieść
kotwice. Cztery konwoje, osłaniane przez marynarkę wojenną, opuszczają redę Tallina. Tuż przed zachodem
słońca uformowana zostaje długa na 15 mil kolumna marszowa, którą otwierają siły główne Floty z
krążownikiem „Kirow” na czele (na jego pokładzie znajduje się dowództwo Floty). Niemal od chwili
opuszczenia portu krążownik „Kirow” jest obiektem zaciekłych ataków niemieckiego lotnictwa. Bomby
gęsto padają wokół jego burt. Do późnego zmroku trwają pojedynki artylerii okrętowej z lotnictwem
myśliwskim i bombowym Luftwaffe.
Gdy zapadł zmrok, przyszło najgorsze: miny. Już wcześniej, bo o godzinie osiemnastej, na minę wpada
transportowiec „Ella”, a kwadrans potem następna ofiara, jednostka pomocnicza. Ale był to dopiero
początek tragedii.
Kiedy zapadła noc i umilkł złowrogi ryk Junkersów, konwój znalazł się w samym środku pola
minowego. Wśród pływających szczątków rozerwanych na minach jednostek trudno dostrzec rogate kule
zawierające śmiercionośny ładunek. Rosną więc straty.
Ale okręty wciąż idą naprzód. Innego wyjścia nie ma. Zatrzymanie się teraz, to wystawienie na ostrzał
niemieckiej artylerii nadbrzeżnej. A miny są coraz groźniejsze. Na ich wybuchy najbardziej narażone są
jednostki o dużym zanurzeniu. Zresztą nie tylko one.
W miarę upływu czasu groza rośnie. Na konwój sypią się pociski z baterii usytuowanej na przylądku;
Juminda-nina. Krążownik „Kirow” naprowadza wieże swojej artylerii na baterie wroga. Kilkutonowa salwa
krążownika czyni swoje.
Gdy milknie niemiecka artyleria brzegowa, dowódca Floty rozkazuje zatrzymać konwój. Okręty rzucają
kotwice. Chwila wytchnienia dla ludzi i okrętów, moment na opatrzenie ran i dokładniejsze założenie
plastrów pod rozerwane wybuchami min kadłuby jednostek.
Z pobieżnych meldunków wyłania się tragiczny bilans tych kilku godzin marszu.
Nie ma wieści od „Szcz 301”. Zginął „S 5”, któryś zszedł z kursu i poderwał się na minie (na jego
pokładzie znajdowało się dowództwo dywizjonu okrętów podwodnych oraz dowódca brygady okrętów
podwodnych komandor N. Jegipko; komandor Jegipko wyrzucony siłą eksplozji do morza pływał kilka
godzin, dopóki nie podjął go z wody przypadkowo przechodzący kuter).
O świcie kawalkada statków i okrętów rusza dalej. Kurs ten sam: Kronsztad. Wieczorem pierwsze
jednostki rzucają kotwice na redzie. Mniejsze chronią się w bazie.
Zadanie postawione Flocie Bałtyckiej, zadanie przedarcia się w rejon Lenirigradu, zostało wykonane.
Trzon bojowy floty udało się zachować. Okręty liniowe, niszczyciele, trałowce i dozorowce, a nade
wszystko okręty podwodne, w zdecydowanej większości ocalały i będą mogły dalej walczyć z Kriegsmarine
na Bałtyku.
Niemcom nie udało się zniszczyć głównych sił Floty, ale straty, jakie poniosła radziecka marynarka
wojenna, były ogromne. Ze 195 okrętów, pomocniczych jednostek pływających i frachtowców do
Kronsztadu przedarły się 142. Z 23 tysięcy marynarzy i żołnierzy garnizonu tallińskiego 4 tysiące pozostało
na wiecznej wachcie...
ROZDZIAŁ VI
Tymczasem okręty podwodne Floty Bałtyckiej wciąż zajmują pozycje na szlakach wiodących w głąb
Zatoki Fińskiej. Daleko na tyłach wroga szukają celów godnych ich torped. Na razie jednak, mimo iż
prowadzą ciągłą obserwację, nie mogą dostrzec okrętów nieprzyjaciela. Dowództwo Kriegsmarine nie
spieszy się z wysłaniem w ten rejon cięższych sił. Niemcy są przekonani, że zniszczenie radzieckiej floty
dokona się samoistnie: okręty zginą na minach.
— Führer może być spokojny o przebieg wojny w tym rejonie morza — stwierdza Reader, dowódca
Kriegsmarine, na odprawie z udziałem dowódcy dywizjonów okrętów stacjonujących na Bałtyku. — Kiedy
wpędzimy Rosjan w głąb Zatoki Fińskiej, żaden radziecki okręt nie pojawi się na otwartym morzu...
Słowa te, wypowiedziane tonem pewnym i zdecydowanym, nie zgadzają się jednak ze stanem
faktycznym. W Zatoce Fińskiej i na Morzu Bałtyckim operuje kilka radzieckich okrętów podwodnych (m.
in. „L.3” i „S 8”), które pod osłoną nocy przedzierają się na zachód. Kurs docelowy zespołu -— Zatoka
Gdańska, jednostki te mają wykonać atak na dalekim zapleczu przeciwnika.
Piętnastego lipca o północy okręty pozostawiają za rufą ostatnie wyspy Zatoki Fińskiej. Wykonują
zwrot na południowy zachód i natychmiast idą w zanurzenie. Przejście na akwen Zatoki Gdańskiej musi
odbyć się skrycie.
Na podejściu do Zatoki Gdańskiej dowódca „L 3” komandor podporucznik Piotr Griszczenko dostrzega
kilka linii dozoru, na których znajdują się okręty różnych klas. Widać, że Niemcy pilnie strzegą swych tyłów.
Przez 3 dni Griszczenko szuka luki w pierścieniu obronnym przed Gdynią i Gdańskiem, stanowiącymi
obecnie główne bazy niemieckiej floty na południowo-wschodnim Bałtyku.
Wreszcie 21 lipca okręt przedziera się przez linie dozoru.
Oto jesteś, Piotrze, w paszczy Iwa, mówi do siebie Griszczenko. Zasmakuj i tej przyjemności.
W okularze peryskopu widać odległe wieże Gdańska, doskonale nadające się do określenia pozycji
okrętu. „L 3” gotowy jest do postawienia min. Raptem hydroakustyk melduje, że słyszy szumy zbliżających
się okrętów nawodnych. Griszczenko porzuca studiowanie mapy. Podnosi peryskop.
— Coś mi się wydaje, że skończy się na strachu. To tylko trałowce. W dodatku zajęte usuwaniem min.
— Z pewnością trałują farwater — odzywa się pomocnik dowódcy Konowałow. — Mam wobec tego
propozycję. Kiedy szkopy zakończą robotę, podrzucimy im nowe miny...
— Niezły pomysł, Wołodia — zgadza się Griszczenko. — Takiego obrotu sprawy na pewno się nie
spodziewają...
Dowódca „L 3” obserwuje przez peryskop pracę trałowców. Wreszcie widzi, jak odchodzą do bazy w
Pilawie.
— Rozpocząć stawianie min! — rozkazuje Griszczenko. — Kurs sto osiemdziesiąt stopni. Prędkość
stawiania dwa węzły.
Kiedy klapnięciem po korpusie, miny marynarze pożegnali się z ostatnią sztuką, bosman Sidorów
powiadamia centralę o zakończeniu pracy.
— Kwituję — mówi spokojnie dowódca. — A teraz popatrzymy, jak fryce przenoszą się na tamten
świat.
Załoga „L 3” nie czeka długo na efekt przeprowadzonego minowania. O godzinie siedemnastej oficer
wachtowy melduje o pojawieniu się zespołu okrętów idących na południe.
— Suną wprost na nasze poletko!
Hydroakustyk, starszy marynarz Dymitr Zewied, potwierdza tę informację. Zespół składa się z okrętów
osłony i kilku transportowców.
— Przygotować okręt do ataku torpedowego — Griszczenko podrywa wszystkich na nogi.
Już nawigator oblicza dane do ataku. Dowódca na sekundę podnosi peryskop. Czeka na dogodny
moment, by wydać komendę do odpalenia salwy torpedowej. W momencie kiedy ma paść rozkaz, głucha
detonacja niesie się wśród głębin. To jeden z niemieckich transportowców wszedł na minę.
Griszczenko nie może oderwać wzroku od peryskopu: transportowiec przechyla się na rufę, brązowy
dziób sterczy nad wodą. Na pozostałych okrętach wykwitają gęste pióropusze dymu. Kapitanowie
niemieckich jednostek uznali widać, że są obiektem ataku okrętu podwodnego, stawiają więc zasłony dymne
i opuszczają niebezpieczne miejsce. Ścigacze rozpoczynają węszenie za celem.
Powtarzają się rutynowe ataki na okręt podwodny: z pochylni na rufach ścigaczy opadają w morze
czarne beki materiałów wybuchowych, gejzery wody i mułu wykwitają na powierzchni.
We wnętrzu „L 3” słychać głuche detonacje. Niemcy atakują na wyczucie, łudząc się, że być może
któraś z bomb eksploduje w pobliżu okrętu. By nie paść ofiarą przypadkowego trafienia „L 3” dostojnie,
aczkolwiek na najwyższych obrotach silników elektrycznych, opuszcza rejon akcji.
Marynarze Griszczenki zadowoleni są z sukcesu, ale czują pewien niedosyt. Najbardziej narzekają
torpedyści. Zaczyna się drugi miesiąc wojny, a oni ani razu nie użyli swej broni.
Griszczenko po naradzie z Bakłanowem, komisarzem do spraw politycznych, postanawia również i
torpedystom dać szansę zademonstrowania nabytych umiejętności.
Na życzenie dowódcy radiotelegrafista prosi bazę o zgodę na zmianę rejonu działania. Griszczenko
proponuje dowództwu przerzucenie się pod Windawę, gdzie wcześniej zauważył spory ruch niemieckich
transportowców. „Działaj” — brzmi odpowiedź z dowództwa.
Pogoda nie sprzyja skrytemu przejściu. Jest sztil — powierzchnia morza gładka jak stół, niebo
bezchmurne. Raj dla samolotów Luftwaffe, patrolujących podejścia do baz. Poza tym wody morza tu płytkie
i przejrzyste. Przy tej pogodzie okręt podwodny na tle piaszczystego dna widoczny jest zupełnie wyraźnie.
Griszczenko zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i ma zamiar odejść w bezpieczniejsze miejsce, na
głębsze wody, ale właśnie hydroakustyk melduje o szumach w namiarze 90 stopni.
— Prawdopodobnie większy konwój — dodaje.
Griszczenko spogląda przez peryskop. Na gładkiej powierzchni morza wyraźnie widać drapieżne
kształty jednostek marynarki wojennej. Otaczają one i strzegą potężny statek transportowy. Białe
nadbudówki, czarny kadłub i czerwony komin. Na oko sześć tysięcy ton, szacuje w myślach dowódca
okrętu. To już coś. Warto spróbować.
— Przygotować salwę z trzech torped!
Konwój szybko zbliża się do rejonu, w którym czatuje „L 3”. Eskorta nie próżnuje. Zmiennymi kursami
ugania się wokół frachtowca. Głuche pomruki docierają w głąb morza. Tę taktykę poznali już radzieccy
podwodnicy: rzuca się bomby głębinowe na oślep, w celu odstraszenia potencjalnego przeciwnika. W tej
sytuacji niełatwy jest wybór dogodnej pozycji do ataku.
— Od dziobu, w naszym kierunku, idzie jeden z okrętów osłony — hydroakustyk z niemym pytaniem
w oczach informuje Griszczenkę.
Płyną sekundy. Dudnienie narasta. Załoga „L 3” słyszy wyraźnie, jak niemiecka jednostka przechodzi
nad ich okrętem. Wszyscy spoglądają w górę, jakby z plątaniny rur, kabli i przewodów mogli odczytać, jakie
zamiary ma przeciwnik.
Gdy już wydawało się, że okręt wroga pognał dalej, potężny wybuch targnął kadłubem „L 3”. Gaśnie
światło w przedziałach. Okręt dziobem wali się w dół. Zaklinowany jest ster głębokości. Drugie uderzenie...
Ludzie padają z nóg. Ten wstrząs to wynik zderzenia z dnem.
Bosman Nastiuchin gorączkowo napiera na ster głębokości. Może w ten sposób uda się go poruszyć. I
faktycznie, udaje się.
— Ster w porządku — Nastiuchin ciężko dyszy.
— Wszystko w porządku — nadchodzą meldunki z przedziałów. — Okręt jest szczelny. Nie ma
przecieków.
—- Konwój oddala się na południe. — To hydroakustyk informuje o tym, co dzieje się na powierzchni.
Dowódca zaciska pięści.
—- Ster przedni na piętnaście stopni! Peryskopowa. Cała naprzód!
Griszczenko za wszelką cenę chce zaatakować niemiecki statek. Musi zawierać niezwykle cenny
ładunek, skoro ma tak liczną asystę, stwierdza.
Oficer-mechanik biegnie do przedziału silników elektrycznych, by dopilnować manewru wyjścia na
peryskopową. Wygląda na to, że nic nie przeszkodzi załodze w wykonaniu rozkazu dowódcy, gdy nagie ster
znów się zacina. I to w pozycji na wynurzenie! Okręt jak piłka idzie do góry. Nastiuchin kładzie się na koło
sterowe. Z trudem udaje mu się naprowadzić ster na zero. Lecz o ułamek sekundy za późno, Kiosk okrętu już
wystaje nad powierzchnię morza. Niemcy oczywiście nie przeoczyli tego momentu. Osłona zawraca i gna
teraz na złamanie karku. Woda wokół okrętu podwodnego kłębi się od wybuchów bomb głębinowych.
Odłamki sieką po kadłubie. Słychać przeraźliwy zgrzyt giętej stali.
Jeszcze nie otrzymali bezpośredniego trafienia, ale może nastąpić to w każdej chwili. Nie ma innego
wyjścia, trzeba natychmiast opuścić rejon niefortunnego spotkania z niemieckim konwojem. To jedyna
szansa uratowania życia i okrętu. Tymczasem nawigator melduje o konieczności zmiany kursu, bo okręt
zbliża się do brzegu.
— Głębokość piętnaście metrów... czternaście metrów... — ostrzega. — Pod kadłubem zapas głębokości
poniżej półtora metra...
Mechanik informuje, że zapas powietrza starczy na 3 godziny. Akumulatory na wyczerpaniu.
Hydroakustyk bezbarwnym głosem powiadamia, że ścigacze ponownie podchodzą do ataku. Seria bomb z
prawej burty potwierdza jego słowa. Atak trwa. Detonacje rozlegają się w równych odstępach czasu, ale już
nieco dalej od „L 3”.
— Cała wstecz. Michaił, wyciśnij wszystko, co możesz, z silników — krzyczy Griszczenko do rury
głosowej mającej połączenie z przedziałem szóstym. — Ster lewo na burt!
Okręt oddala się od miejsca, w którym mógł pozostać na zawsze. Tym razem udało się opuścić skrycie
pole bitwy.
W tym samym czasie z dozoru bojowego wraca do bazy „S 11” dowodzony przez komandora
podporucznika A. Sieredę. Marynarze są wyczerpani trwającym blisko miesiąc pobytem w morzu. Na
powierzchnię wypływali jedynie nocą, aby podładować baterie i wpuścić trochę świeżego powietrza do
dusznych przedziałów. Nocą słali też meldunki do bazy.
Teraz kończy się już paliwo oraz zapasy żywności, toteż „S 11” otrzymał zgodę na powrót do bazy.
Im bliżej portu, tym czują się bezpieczniej. Obserwują wprawdzie morze i niebo, ale jakby zapomnieli o
trwającej wojnie. Podziwiają raczej zapadający nad wodą zmierzch, cieszą się, że brzeg niedaleko, że
ojczyzna tuż-tuż. Wachtowi nie mogą oderwać wzroku od złotych wydm, pławiących się w blasku
zachodzącego słońca.
Nagle okrętem wstrząsa potężny wybuch. Błysk ognia wykwita tuż przy burcie i w tej samej chwili
kaskady wody walą się do wnętrza jednostki. „S 11” pochyla się na burtę i po paru sekundach na
powierzchni morza nie ma po nim śladu.
Na dnie spoczywa wrak okrętu, ale przecież tam byli ludzie. Co z nimi?
Drugi i trzeci przedział— zatopione. Tu nie ocalał nikt. Załoga w centrali zginęła na miejscu. Zalega
tam śmiertelna cisza.
W pomieszczeniach rufowych gęstą ciemność rozjaśniają jedynie świecące mdłym blaskiem
fosforyzowane wskaźniki przyrządów. Mikołaj Nikuszew — starszy torpedysta, uniósł głowę. Poczuł ostry
ból. Musiał uderzyć o coś twardego.
Powoli zdaje sobie sprawę z grozy sytuacji. Jest sam w spoczywającym na dnie okręcie! Ogarnia go
strach. Chce krzyczeć, ale nie może wydobyć z siebie głosu. Zostanie tu na zawsze. Nie wydostanie się z tej
pułapki. Umrze. Siadł na koi i płacze. To go nieco uspokaja.
Wstaje. Przechodzi po omacku kilka kroków. Cieszy się jak dziecko, kiedy znajduje lampę
akumulatorową. Jej światło dodaje mu otuchy. Wraz z nią rodzi się nadzieja. Może znajdzie wyjście na
powierzchnię? Nagle do jego uszu docierają odgłosy z sąsiedniego przedziału. Krzyczy, ile sił w płucach:
— Otwórzcie, to ja Nikuszew!
Milknie i nasłuchuje odgłosów zza stalowej grodzi. Wtem przerażony słyszy czyjś oddech koło swego
ucha.
— Co się stało? Gdzie jesteśmy? To ja, Mazin. Poznajesz mnie?
Nikuszew poświecił lampą. Rzeczywiście, to bosman Mazin! Padają sobie w objęcia.
Teraz razem stąpają po przedziale. Oparty o torpedę, przykryty kocem, leży artylerzysta starszy
marynarz Wasilij Zinowiew.
— Wasia, co z tobą? — potrząsa leżącym Nikuszew; Zinowiew otwiera oczy.
W przedziale rufowym zostali tylko oni — trzech marynarzy.
Przez rury głosowe leje się woda. Przybywa jej z każdą minutą. Mazin zamyka zawory. Zinowiew
odchodzi na bok i próbuje otworzyć właz prowadzący do szóstego przedziału, gdzie Nikuszew słyszał jakieś
odgłosy. Właz ani drgnie.
— Tędy nie wyjdziemy — mówi do kolegów.
W szóstym przedziale coś się dzieje. Znów słyszą jakieś szmery. Tam na pewno są ludzie.
— Szósty! Odpowiedzcie! To ja, Nikuszew! Mazin i Zinowiew są ze mną. Czy mnie słyszycie?
— To ja, Milutkin — słychać przytłumiony głos z drugiej strony. — To ja, Milutkin. Jest nas sześciu.
Widenko, Gorodinski, Pilipienko, Mitniejew, Kudiacew. Woda sięga nam do kolan. Przedziały czwarty i
piąty zatopione. Zostaliśmy sami.
Nikuszew, Mazin i Zinowiew usiłują otworzyć właz. Naparli z całych sił. Niestety, po minucie
nadludzkiego zmagania z zaklinowaną stalową płytą zdają sobie sprawę, że nie dadzą rady. Opadają ciężko
na podłogę. Nagle Mazin przypomina sobie, że w przedziale są narzędzia stanowiące wyposażenie skrzyni
bosmańskiej. Ale skrzynia jest pod podłogą. Aby do niej dotrzeć, trzeba unieść metalowe płyty pokładu i pod
wodą dostać się do narzędzi.
Mazin nabiera powietrza w płuca. Znika w zatopionej ładowni. Nie ma go kilkanaście sekund.
Wreszcie, ociekając wodą, pojawia się na powierzchni. W dłoniach dzierży młot. Odpoczywa. Tymczasem
Nikuszew i Zinowiew już walą w grubą płytę włazu. Tępy dźwięk głucho rozbrzmiewa w przedziale.
Stopniowo opadają z sił. Właz wygiął się, ale nie puszcza. Płuca pracują jak miechy.
— Nigdy nie ruszymy tego diabelstwa — dyszy zrezygnowany Zinowiew.
Zbiera mu się na płacz. Oparł się o grodź, opuścił głowę. Chwilę trwa w tej pozie. Wreszcie przysuwa
się do włazu, przytyka do niego twarz.
— Koledzy! — krzyczy. — Czy nas słyszycie? Nie możemy ruszyć tego draństwa. Wychodźcie przez
zatopione przedziały.
— Próbowaliśmy. Nie można. — To Milutkin. — Pomyślcie o sobie. Ratujcie się przez wyrzutnię
torpedową. My musimy zostać. Pozdrówcie naszych bliskich.
Długa chwila ciszy.
— Co teraz zrobimy? — Zinowiew pociąga nosem.
— Spróbujemy wydostać się przez wyrzutnię — stwierdził elektryk torpedowy bosman Aleksander
Mazin. — Wyrównamy ciśnienie i wyjdziemy na powierzchnię w aparatach ratunkowych. — Bierze do ręki
aparat, który stanowi wyposażenie osobiste każdego członka załogi okrętu podwodnego. — Nie jesteśmy
głęboko. Brzeg jest niedaleko. Nie damy się faszystom.
Mazin, jako najstarszy stopniem, obejmuje dowództwo.
— Wciągnijcie maski. Poprawcie paski.
Nikuszew i Zinowiew po raz pierwszy mają w dłoniach aparaty. Drżą im ręce. Są marynarzami
najmłodszego rocznika, skierowano ich na okręt tuż przed wybuchem wojny, i nie nauczono ich
posługiwania się aparatami ratunkowymi. Teraz mają przejść skrócony kurs. Jeśli chcą ocalić życie, nie
mogą popełnić omyłki.
Mazin rozpoczyna „lekcję”. Przyświecając sobie latarką akumulatorową, tłumaczy marynarzom, jak
mają postępować ze sprzętem.
Wody wciąż przybywa, Dostaje się szczelinami, w miejscach, w których puściły nity. Muszą się
spieszyć.
— To już wszystko wiecie. — Mazin kończy „wykład”. — A teraz zajęcia praktyczne. Zejdziecie pod
wodę.
Bosman obwiązuje kolegów i siebie cienką linką. Schodzą do zatopionej ładowni.
— Pojętni z was uczniowie — chwali ich Mazin, kiedy siedzą już przy wyrzutni torpedowej i
zastanawiają się nad tym, w jaki sposób wydostać się na powierzchnię.
— Przez wyrzutnie nie przejdziemy. W obu są torpedy — mówi zrezygnowany Zinowiew.
— Nie szkodzi. Wypchniemy je sprężonym powietrzem — bosman ma już gotowy plan. — Powietrze z
sąsiedniej torpedy przetoczymy do układu wysokiego ciśnienia wyrzutni i w ten sposób opróżnimy jedną z
rur. Droga będzie wolna. Do roboty!
Rzucili się na poszukiwania przewodu wysokiego ciśnienia, który ma im posłużyć do urzeczywistnienia
pomysłu. Wreszcie Nikuszew znajduje potrzebny im odcinek rurki miedzianej. Teraz od niej zależy ich
życie.
Nikuszew najlepiej znający działanie systemu sprężonego powietrza przygotowuje aparat do strzału.
— Wyrzutnia gotowa! — dyszy ciężko.
Mazin kładzie rękę na urządzeniu spustowym. Po chwili gwałtownym ruchem pociąga w dół drążek
odpalania. Słychać syk powietrza, metaliczny poświst dobiega z wnętrza wyrzutni.
— Torpeda poszła!
Droga na powierzchnię stoi otworem. Cieszą się jak dzieci. Ale to dopiero połowa sukcesu. Nikuszew
siada na koi. Jest śmiertelnie zmęczony. Z szafki, w której trzyma swoje rzeczy, wyciąga papier listowy i
ołówek. Koledzy spoglądają na niego zdumieni. Bosman zaciekawiony przyświeca lampą. Nikuszew
zaczyna pisać.
„My, marynarze okrętu podwodnego »S 11« Floty Bałtyckiej, uczyniliśmy wszystko, co mogliśmy, by
uratować ludzi z szóstego przedziału. Ale nam się nie udało. Wykonujemy ostatnią czynność — ratujemy się
sami”.
Zinowiew podaje Nikuszewowi hermetyczny pojemnik po czekoladzie. Starszy torpedysta wkłada do
wnętrza zapisaną kartkę i mocno dokręca pokrywkę.
— Kto wychodzi pierwszy? — To Mazin przywołuje ich do rzeczywistości. — Pierwszy z nas będzie
musiał wynieść drewnianą bojkę i zaczepić jej koniec o pokrywę wyrzutni. Wzdłuż linki będą się
ewakuować następni. Gdyby udało mu się dotrzeć do brzegu, musi sprowadzić pomoc. To kto pierwszy? —
powtarza pytanie.
Milczenie. Jego koledzy siedzą ze spuszczonymi głowami. Nie potrafią pływać. Mazin już wie, że to
zadanie musi wziąć na siebie.
— Pójdę pierwszy — oznajmia.
Zinowiew i Nikuszew otwierają pokrywę wyrzutni. Ośmiometrowy tunel wygląda ponuro. Ale to
jedyna droga ku życiu. Mazin zakłada aparat ratunkowy i znika we wnętrzu wyrzutni. Zimny metal mrozi
mu plecy. Trzyma mocno bojkę ratowniczą, na której korpusie nawinął 50 metrów linki. Marynarze
zamknęli pokrywę wewnętrzną, otworzyli zewnętrzną. Woda napiera gwałtownie. Mazin słyszy stuknięcia.
To sygnał, że pokrywa jest otwarta. Może wychodzić.
Z trudem wygramolił się na zewnątrz. Nogami wczepia się w występ w burcie okrętu, mocuje linkę do
stalowej knagi. Kiedy kończy tę czynność, z całych sił odbija się nogami od rufy zatopionego okrętu. Jak
piłka idzie ku górze. Powoli, powoli, nie tak szybko, powtarza w myślach. Zatrzymaj się, bo na górze
udławisz się tlenem.
W połowie drogi ku powierzchni robi krótką przerwę, by uniknąć skutków dekompresji.
Wreszcie puszcza linkę. Jak korek mknie ku powierzchni. Kiedy czuje powiew wiatru, gwałtownym
ruchem zrywa maskę. Chłodne powietrze niemal rozrywa mu płuca. Wokół ciemna noc. Jedna z fal wyrzuca
go w górę i w tym momencie dostrzega jaśniejsze pasmo plaży. To chyba ląd, myśli.
Po pięciu minutach na powierzchni pojawia się Nikuszew, potem Zinowiew. Trzymają się za ręce,
nogami wczepili się w bojkę.
Mazin już nieco odpoczął. Popłynie po pomoc. Jeśli nie wróci, muszą ratować się sami. Puszcza bojkę.
Płynie wolno, rytmicznie, aby nie stracić sił. Niestety, morze zaczyna niespokojnie falować. Tego tylko
brakowało, denerwuje się. Zza chmur wyłania się księżyc. Teraz lepiej widzi, w którą stronę ma płynąć.
Ramiona coraz wolniej rozgarniają wodę. Stopniowo słabnie. Przeliczył się ze swymi możliwościami.
Myślał, że jest lepszym pływakiem. Znów większa fala unosi go w górę. Jasne pasmo wydm jest już całkiem
blisko. I kiedy wydaje mu się, że nogą wyczuł grunt, wstrząsa nim potworny dreszcz. Wpada w sidła drutów
kolczastych, które położono tu, aby wzmocnić obronę przeciwdesantową. Wyraźnie czuje, jak ubywa mu sił.
Nie mam szczęścia, myśli z żalem. Tyle wysiłku na nic.
Powoli traci świadomość. Nie czuje już, jak uderza kolanem o kamieniste dno, jak fale oddają jego ciało
brzegowi.
Ktoś nim potrząsa. Otwiera oczy. Łowi uchem rozmowę, która toczy się obok. Błogi uśmiech rozjaśnia
mu twarz. Swoi!
— Dajcie łódź — pokazuje na morze. — Tam na mnie czekają.
Żołnierze obrony wybrzeża przenoszą go do ziemnego bunkra. Opatrują rany. Mazin znów odzyskuje
przytomność.
— Szybko dajcie łódź! — niemal krzyczy.
Prowadzą go do łodzi. Siada obok sternika i wypatruje biało-czerwonej bojki, przy której koledzy z „S
11” czekają na jego powrót.
ROZDZIAŁ VII
Drugi rok wojny zastaje załogi okrętów podwodnych Floty Bałtyckiej w morskich bazach w
Kronsztadzie i Leningradzie. Zatoka jest skuta lodem, więc okręty stoją przy nabrzeżach.
Życie na „Szczukach”, „eskach” i „malutkich” toczy się jednak zwykłym trybem. Konserwuje się i
naprawia mechanizmy, przyjmuje zapasy bojowe, szkoli załogi. A wszystko to odbywa się pod gradem
pocisków artyleryjskich wystrzeliwanych przez niemieckie baterie rozlokowane pod Leningradem.
A zatem każda godzina upływa podwodnikom na przygotowaniach do wiosenno-letniej kampanii.
W dzień okręty podwodne znikają z oczu! Mógłby ktoś pomyśleć, że wyszły w morze, ale one wciąż są
w porcie. Kładą się na dno i w położeniu podwodnym załoga kontynuuje szkolenie. Dobra to zaprawa.
Marynarze pełnią pod wodą normalne morskie wachty, słyszą jednak wyraźnie, co dzieje się w porcie. Woda
doskonale przenosi najdrobniejszy nawet szmer, toteż mogą policzyć każdą padającą w pobliżu bazy
niemiecką bombę.
Pewna część załóg została odkomenderowana do wzmocnienia lądowej obrony Leningradu. Póki okręty
nie będą przygotowane do wykonywania zadań na morzu, marynarze przydadzą się jako piechota. Na
jednostkach pozostali tylko specjaliści, bez których nie można przeprowadzać manewrów okrętem.
Komandor A. Stecenko, nowy dowódca brygady okrętów podwodnych, przystępując do wypracowania
ostatecznej decyzji dotyczącej użycia podległych mu jednostek musi uwzględnić złożoną sytuację na
akwenie, na którym niebawem przyjdzie toczyć bitwy jego ludziom. Najbardziej niepokoi go sprawa min,
którymi Zatoka Fińska jest wprost naszpikowana. Jeśli dodać do tego niewielkie głębokości, liczne płycizny
i dziesiątki wysepek rozrzuconych na drodze przejścia okrętów, od Kronsztadu do wrót Bałtyku, to wyłania
się obraz wręcz pesymistyczny. Czy przedarcie się na otwarte morze nie zostanie okupione zbyt wysokimi
stratami? Czy nie pociągnie za wiele ofiar?
Odpowiedź na te pytania jest trudna. W dowództwie Floty Bałtyckiej są nawet tacy, którzy uważają, że
nie można podejmować tak dużego ryzyka. Pada przy tym propozycja, by przeprowadzić okręty podwodne
do Murmańska, gdzie zasilą Flotę Północną. Wyznaczono nawet dowódcę tego zespołu. Ma nim być Bohater
Związku Radzieckiego komandor N. Jegipko.
Kiedy jednak koncepcję tę przedstawiono Kwaterze Głównej w Moskwie, naczelny dowódca nie był nią
zachwycony.
— Nie wolno nam o tym myśleć — powiedział krótko. — Trzeba bronić Leningradu. Gdy obronimy
Leningrad, to wówczas podwodnicy będą mieli co robić na Bałtyku.
Sztab brygady okrętów podwodnych zbiera się na ostatnią w przededniu rozpoczęcia kampanii 1942
roku odprawę. Jest ona krótka i dotyczy właściwie jednej sprawy, którą wyłuszczył komandor Stecenko w
lakonicznym rozkazie: „Przygotować jeden okręt podwodny typu »M«. Jednostka pójdzie na rozpoznanie
zatoki. Szef sztabu komandor porucznik L. Kurników jest odpowiedzialny za całość przygotowań”.
Zgromadzeni w sali odpraw dowódcy dywizjonów okrętów podwodnych: W. Poleszczuk, G. Goldberg,
S. Wierchowski, A. Orioł, P. Sidorenko, zastanawiają się, która z jednostek najlepiej wykona to zadanie. W
końcu wybór pada na „M 97”. Jej dowódca kapitan marynarki N. Diaków otrzymuje rozkaz: „Rozpoznać
rejon w trójkącie: Ławica Mordwinowa — wyspa Hogland — wyspa Bolszoj Tiutiers”.
Wytypowanie „M 97” do wykonania tego ryzykownego zadania nie jest przypadkowe. Diakow
uważany jest za bystrego, a jednocześnie doświadczonego dowódcę. Na „M 97”, który otrzymał rok temu,
doskonale sobie radzi. Poprzednio był dowódcą „M 94”.
— Jeśli zadanie się powiedzie — stwierdza dowódca brygady — w ślad za „malutką” pójdą inne
jednostki. Najważniejsze, abyśmy uzyskali odpowiedź na pytanie: czy możliwe jest przedarcie się na otwarte
morze.
W połowie maja „M 97” gotowy jest do akcji. Lecz dryfujące na zatoce pola lodowe, o czym
zameldowali lotnicy, powodują, że dowództwo brygady przesuwa termin wyjścia „malutkiej” o 10 dni.
Wreszcie nadchodzi 25 maja. Pamiętna data. „M 97” oddaje cumy. Pod osłoną nocy, w towarzystwie
małych okrętów osłony, opuszcza port wojenny. Wkrótce wyspa Kotlin, na której leży baza Kronsztad, znika
za mgłą unoszącą się nad morzem.
Dwudziestego dziewiątego maja Diakow melduje się w Lavansaari. Wykorzystując informacje
uzyskane od marynarzy z kutrów torpedowych bazujących tu od początku wojny prowadzi rozpoznanie
wzdłuż boków wyznaczonego przez dowództwo trójkąta. Uparcie krąży wokół wyspy, prowadzi obserwację
morza, śledzi horyzont, niebo, nasłuchuje odgłosów spod wody. I stwierdza fakt wprost niewiarygodny. W
rejonie, w którym patroluje, nie dostrzega żadnych jednostek wroga. To wręcz nieprawdopodobne, ale
Niemcy w tym kluczowym rejonie zatoki nie prowadzą żadnej działalności.
Po zakończeniu patrolu Diaków wraca do Lavansaari. Uzupełnia zapasy, ładuje akumulatory i idzie w
rejon wyspy Hogland. Tam również nie dostrzega żadnych okrętów, lotnictwa, min...
Po 12 dobach bojowego marszu wraca do bazy. Okręt przebył 310 mil, z tego 26 w położeniu
podwodnym.
Z informacji Diakowa, które przedstawia podczas Rady Wojennej Floty, wynika niezbicie, że przedarcie
się na Bałtyk jest możliwe. Jedno tylko jest zastanawiające. Dlaczego Diakow nie zauważył na wodach
przylegających do Zatoki Fińskiej min? Czyżby dane o polach minowych, jakimi dysponuje sztab Floty, były
nieprawdziwe?
Diakow — szczęściarz, zaczynają mówić o nim w brygadzie.
Powodzenie wyprawy „M 97” sprawia, że do wyjścia w morze szykują się większe jednostki. Już
gotowy jest rozkaz bojowy dla „Szcz 304”. Opracował go, podobnie jak dla „M 97”, szef sztabu brygady L.
Kurnikow, doskonały taktyk, jeden z najlepszych nawigatorów we flocie.
Kurnikow wykorzystując spostrzeżenia Diakowa, zapiski w dziennikach nawigacyjnym i działań
bojowych oraz mapy z naniesionymi kursami „M 97” opracował dla „Szcz 304” specjalne tablice przejścia z
bazy w Kronsztadzie na otwarte morze. Zawierają one wszystkie dane dotyczące bezpiecznej nawigacji w
tym rejonie: namiary na charakterystyczne punkty brzegowe, prędkości manewrowania, zalecane kursy,
punkty ładowania akumulatorów, wynurzenia i zanurzenia.
Wyjście w morze zaplanowane jest na 9 czerwca. Na kilka dni przed rozpoczęciem bojowego rejsu
dowództwo floty decyduje, że „Szcz 304” (dowódca komandor podporucznik J. Afanasjew) pójdzie na
Bałtyk w towarzystwie „Szcz 317”, którego dowódcą jest kapitan marynarki N. Mochow — stosunkowo
młody stażem, jednak niezwykle ambitny i rozważny podwodnik. Wraz z Mochowem ma pójść na zadanie
dowódca dywizjonu komandor porucznik W. Jegorow.
Do latarni szepielewskiej „szczuki” eskortowane są przez kutry dozorowe z brygady komandora J.
Ladinskiego. Gdy okręty idą w zanurzenie, asysta wraca do bazy.
Do 13 czerwca załoga „Szcz 304” nie przeżywa specjalnych emocji, mimo iż w pobliżu wyspy Bolszoj
Tiutiers okręt czterokrotnie przedziera się przez pola minowe. Dowódca ściśle przestrzega reguł
opracowanych przez Kurnikowa i ciągle pamięta o przestrodze, którą przed wyjściem w morze dał mu
dowódca brygady:
— Masz przede wszystkim rozpoznać rejon. Atakuj tylko wtedy, kiedy będziesz pewny, że nie stracisz
okrętu. Nie pal się zbytnio do ryzykownych akcji.
Piętnastego czerwca Afanasjew dostrzega w swoim rejonie niemiecki konwój zmierzający w kierunku
Tallina. W ochronie 3 transportowców idzie 5 okrętów osłony. Dowódca „Szcz 304” analizuje sytuację i
postanawia przystąpić do ataku. Za cel wybiera największy frachtowiec, który, co doskonale widzi przez
peryskop, wyładowany jest po brzegi sprzętem wojskowym.
Decyzja zapadła, przygotowania do odpalenia torped trwają, gdy nagle niemieckie kutry dozorowe
porzucają konwój i zmierzają wprost na „Szcz 304”! Czy będą atakowały, czy jest to zwykły manewr
taktyczny osłony?
Afanasjew stara się naprowadzić okręt na kurs równoległy do idących w jego stronę dozorowców,
pomiędzy obie jednostki. Jednocześnie wydaje rozkaz:
— Przygotować się do ataku torpedowego!
— Gotowe — meldują wszystkie przedziały.
— Uwaga na aparatach!
Afanasjew przedarł się pod dozorowcami, kieruje dziób w stronę transportowca.
— Pal!
Obie torpedy zeszły z wyrzutni prawidłowo i pomknęły do celu. Mija 25 sekund. Jeszcze moment i
załoga „szczuki” słyszy dwie potężne detonacje.
Afanasjew podnosi peryskop. Widzi, jak frachtowiec pochyla się na burtę. Niemcy przekonani, że
statek, którego tak pilnie strzegli, wszedł na minę, zajmują się ratowaniem rozbitków. Do głowy im nie
przychodzi, że w tym rejonie może operować radziecki okręt podwodny.
Afanasjew podbudowany sukcesem nie opuszcza miejsca udanej akcji. Czeka na kolejny cel. I nie czeka
długo. Po dwóch dniach oficer wachtowy melduje o pojawieniu się konwoju złożonego z 3 niewielkich
jednostek.
— Atak torpedowy!
Powodzenie pierwszej akcji osłabia jednak czujność załogi. Dwie wysłane w kierunku największej
jednostki torpedy nie dochodzą do celu. Afanasjew zaciska pięści. Na szczęście Niemcy nie dostrzegli śladu
torped na wodzie, więc atut zaskoczenia jest jeszcze w jego ręku.
— Artyleria na pomost! — krzyczy, kiedy okręt wynurza się tuż przy burcie niemieckiego
transportowca.
Owszem, zaskoczyli Niemców, ale nie są w stanie zniszczyć ich jednostki za pomocą działka
przeciwlotniczego. Wróg ma silniejsze uzbrojenie: dwa działka kalibru przynajmniej dwukrotnie większego
niż te, jakim dysponuje Afanasjew. Widać to po gejzerach wody, które otaczają „szczukę”.
„Szcz 304” musi uciekać w głębiny.
Tymczasem komodor niemieckiego konwoju śle meldunek, iż został zaatakowany przez radziecki okręt
podwodny. Niemcy nie mają już wątpliwości. Radzieckie okręty podwodne sforsowały hoglandzką rubież
torpedowo-minową!
W miejscu, gdzie tak niefortunnie atakował Afanasjew, pojawił się przygnany drogą radiową zespół
dużych ścigaczy. Niemcy usiłują rozprawić się ze śmiałkiem. W morskie głębiny sypią się dziesiątki bomb.
Afanasjewowi nie pozostaje nic innego, jak uchylać się od ciągłych ataków. Zmienia kursy, prędkości,
głębokości. Stara się przewidzieć taktykę wroga.
Wreszcie kończy się zapas energii elektrycznej.
— Mamy jej tylko tyle, ile trzeba do wynurzenia — melduje inżynier pokładowy.
Afanasjew nie ma innego wyjścia. Musi położyć okręt na dnie i tam przeczekać furię przeciwnika.
— Wyłączyć wszystkie mechanizmy elektryczne!
Okręt pogrąża się w ciszy. Sekundy, przerywane regularnymi detonacjami ładunków wybuchowych,
wloką się w nieskończoność. Po godzinie milkną odgłosy z zewnątrz.
Gdy „Szcz 304” pojawia się na powierzchni, nad morzem jest już noc. Horyzont czysty. Woda wokół
burt gładka jak w stawie.
— Niedobrze, fryce mogą nas łatwo wypatrzeć. Uważać na wszystkie sektory. Nic nie przegapcie —
przestrzega obserwatorów dowódca — Podładować akumulatory, przewietrzyć okręt!
Nagle w polu widzenia obserwatorów sektora rufowego pojawiają się kutry torpedowe.
— Szybkie zanurzenie. Wszyscy w dół!
„Szczuka” bogatsza już nieco w energię elektryczną ma większą możliwość manewru. Pół mili idzie
pod wodą, by ponownie osiąść na dnie. Tymczasem Niemcy przystępują do ataku. Przez siedem godzin
okładają morze bombami. Potem następuje cisza.
Dziewiętnastego czerwca okręt wypływa na powierzchnię. Ale tylko na trzy godziny, bo tyle zaledwie
czasu daje mu przeciwnik na zaczerpnięcie powietrza. „Szczuka” znów musi się zanurzyć. Niestety,
wykonując ten manewr okręt uderza dziobem o kamieniste dno. Kolizja ze skałą narusza szczelność kadłuba.
W pierwszym przedziale pojawia się woda. Marynarze Siemienow i Litwiniuk stają przy ręcznej pompie
osuszania. Usiłują powstrzymać przybór wody.
Dwudziestego pierwszego czerwca Niemcy ponownie zapędzają okręt Afanasjewa w głębinę. Podobnie
dzieje się w ciągu następnych dni. Nocą 23 czerwca, kiedy dowódca „Szcz 304” zamierza złożyć meldunek z
linii dozoru, hitlerowcy wyśledziwszy okręt rozpoczynają kolejny atak. Radiotelegrafista „szczuki” zdążył
jednak odebrać sygnał z bazy: „Wracajcie. Wykonaliście dobrą robotę. Wiemy, gdzie szukać gruszek”.
Gruszki to oczywiście nieprzyjacielskie jednostki.
Dwudziestego ósmego czerwca pokonawszy 3 zagrody minowe Afanasjew zmierza pod wodą w
kierunku bazy.
U wejścia do portu czyni pobieżny bilans: w ciągu 18 dni okręt przebył 480 Mm, z tego 275 w
zanurzeniu.
— W sumie jedenaście dni siedzieliśmy pod wodą — dzieli się wynikami obliczeń ze swoim
pomocnikiem.
Nieco odmienne zadanie otrzymała załoga „Szcz 317”. Miała ona prowadzić rozpoznanie u wrót
Bałtyku i przekazywać drogą radiową dane o ruchach okrętów i statków we wschodnim rejonie morza —
dane te potrzebne były sztabowi Floty do prowadzenia działań powietrznych na liniach komunikacyjnych
wroga, na liniach wiodących z północnego zachodu na południowy wschód, czyli od wybrzeży szwedzkich
do portów w zatokach: Gdańskiej, Fińskiej, Narewskiej i Ryskiej.
Dowódca „Szcz 317”, kapitan marynarki N. Mochow, chociaż nie jest nowicjuszem wśród
podwodników — poprzednio dowodził „malutką” — w rejs bojowy „szczuką” idzie po raz pierwszy. Przy
pomocy komandora porucznika W. Jegorowa, dowódcy dywizjonu, dobrze radzi sobie z okrętem. 11 czerwca
wchodzi do Lavansaari — wysuniętej bazy Floty Bałtyckiej, a już 16 czerwca melduje się z Bałtyku. W
ciągu 100 godzin okręt Mochowa pomyślnie sforsował rubież minową. Jest to duży sukces.
Przez dłuższy czas Mochow milczy. Ostatni jego meldunek otrzymano przed trzema dniami. W sztabie
brygady rośnie niepokój. Pilnie nasłuchuje się sygnałów z tego kierunku. Przychodzą one jednak zupełnie
inną drogą. Na falach rozgłośni sztokholmskiego radia pojawiła się sensacyjna wiadomość: „Radziecki okręt
podwodny zatopił we wschodniej części Biiłtyku dwa drobnicowce niemieckie”. Przyjemna to wiadomość.
W końcu zgłasza się Mochow.
„Zatopiliśmy 5 niemieckich transportowców” — depeszuje radzik z okrętu „Szcz 317”.
— Zuchy — cieszy się dowódca brygady. — A mieli tylko naprowadzać lotników...
W odpowiedzi dowódca brygady okrętów podwodnych, komandor A. Stecenko, śle otwartym tekstem:
„Gratulujemy”. Dalej następuje zakodowany sygnał: „10 lipca meldujcie się w bazie”.
Był to ostatni kontakt radiowy ze „Szcz 317”. Na następny już nie doczekano się. Podobno w drodze do
Kronsztadu okręt Mochowa wszedł na dryfującą minę.
Niezapomniane dni lipca. Pierwsze w tym roku sukcesy podwodników są tematem dnia w bazie. Załogi
„esek”, „szczupaków” i „malutkich” żyją w ciągłym podnieceniu. Kto następny pójdzie w morze, to pytanie
nie schodzi im z ust. Na razie jednak tylko jedno jest pewne. Podwodne rajdy na niemieckie tyły będą
kontynuowane. Przejście na zachód jest możliwe.
Sztab brygady okrętów podwodnych nie udziela informacji na temat przygotowywanych akcji. Ale gdy
na „Szcz 406” rozpoczęto ładowanie prowiantu i uzupełnianie zapasów, stało się jasne, że ten właśnie okręt
wkrótce dostąpi zaszczytu zmierzenia się z wrogiem.
Na dzień przed rzuceniem cum na „Szcz 406” zjawia się oficer kodowy z dowództwa Floty. Komandor
podporucznik Eugeniusz Osipow, dowódca okrętu, przyjmuje komplet szyfrów i aktualnych znaków
rozpoznawczych.
Jest 16 lipca 1942 roku. Osipow oddaje cumy. Żegna go cała brygada. „Szcz 406” odchodzi od
nabrzeża. Na sąsiednich okrętach wykwitają sygnały kodu — życzenia szczęścia w drodze. Okręt czas jakiś
manewruje na redzie, wreszcie znika w oparach budzącego się dnia.
W Lavansaari melduje się Osipow w pięć dni po wyjściu z bazy w Kronsztadzie. Ma za zadanie
prowadzić rozpoznanie w pobliżu wyspy Seiskari. Potem już w morzu pilnie obserwuje, nasłuchuje, notuje.
Nie zaczął się ten rejs pod szczęśliwą gwiazdą. Zaledwie Osipow przystąpił do wykonywania bojowego
zadania, zaatakowało go niemieckie lotnictwo (ranny zostaje torpedysta starszy marynarz F. Niekrasow).
Potem prześladowały go okręty dozoru z eskadry zwalczania okrętów podwodnych.
Dwudziestego trzeciego lipca „Szcz 406” rozpoczyna forsowanie kolejnych zagród minowych i
szczęśliwie udaje mu się przez nie przeniknąć. Jednak w dwa dni potem, kiedy nocą (białe noce!) ładuje
akumulatory, zostaje wykryty i zaatakowany przez Ju 88. Jedna ze zrzuconych w kierunku „szezuki” bomb
detonuje w pobliżu burty. Na okręcie powstają poważne uszkodzenia. Najgorsze jest to, że przestaje działać
system sterowania. Nie ma innego wyjścia. Trzeba położyć okręt na dnie i dokonać naprawy.
Przez dwa dni ludzie walczą z zepsutym mechanizmem i z czasem. Muszą się spieszyć, bo zaczyna
brakować tlenu.
Kiedy nadeszła długo oczekiwana chwila i okręt zaczął się wynurzać, dostrzegł go nieprzyjacielski
kuter torpedowy. „Szcz 406” znów idzie w dół, by umknąć przed pędzącym za nim wrogiem. Zmienia kursy,
zanurzenie, prędkość. Dopiero nad ranem wychodzi z niebezpiecznego rejonu. Osipow ponownie decyduje
się na wynurzenie.
Na morzu spokój.
Tuż przed zmierzchem astronomicznym okręt schodzi w głębiny. Wachtę w centrali objął porucznik
marynarki K. Starkow, który co 95 sekund podnosi peryskop i lustruje przestrzeń wokół okrętu. O godz. 6.36
dostrzega płynący stałym kursem i prędkością konwój — 8 jednostek osłanianych przez co najmniej 5
dozorowców.
— Kurs zbliżenia? —- pyta Osipow nawigatora. — Podaj elementy ruchu celu.
Oficer nawigacyjny pochyla się nad mapą, szybko dokonuje obliczeń i przedstawia wyniki dowódcy.
— Atak dwoma torpedami — decyduje Osipow.
Klakson sygnału alarmu dociera do każdego stanowiska na okręcie. Płyną sekundy, okręt zbliża się do
jednostek wroga.
— Pal! — mówi dowódca spokojnym głosem. Okrętem szarpnęło raz, potem drugi. Torpedy opuściły
wyrzutnię.
Nawigator odlicza sekundy. Wreszcie dwa potężne wybuchy. Miły dla podwodników dźwięk. Osipow
Stanisław Kierzkowski PARTYZANCI BAŁTYKU Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1988 Okładkę projektował: Krzysztof Walczak Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Anna Lasocka
ROZDZIAŁ I Okręt podwodny ciężko pracuje na fali. Dziób zapada między wzburzone grzywacze, wiatr porywa biały pył i niesie go na pomost. Po godzinie marszu kiosk okrętu pokrywa się skorupą lodu. Dowódca wychodzi na górę. Wachtowi zaczerwienieni od wiatru i mrozu wpatrują się w wyznaczone sektory. Linia horyzontu stopiła się z morzem i teraz, kiedy zaczął prószyć śnieg, widać niewiele więcej niż na pół mili. — Kurs dwieście dziesięć! — rozkazuje dowódca. Marynarz przy kole sterowym powtarza komendę i przekłada kilka obrotów sterem w lewo. — Jest dwieście dziesięć! — Tak trzymać... Zmrok chytrze podkrada się do burty. Jest kwadrans przed zmierzchem — dla okrętu podwodnego najbardziej niebezpieczna pora dnia. Za każdym załamaniem fal ukrywać się może oko peryskopu nieprzyjacielskiej jednostki. — Trzeba piekielnie uważać — przekrzykuje wiatr dowódca. — To przeklęty zakątek! To gdzieś tutaj fryce pastwili się nad naszym „czterysta ósmym”. Trzymaj kurs! — Odwraca się w stronę oficera wachtowego. — Na piętnastą trzydzieści zanurzenie. Widoczność wciąż spada. Mrok gęstnieje. Nie widać już dziobu i spychacza sieci. Łzawią oczy od wiatru i słonej wody. Okręt podwodny „S 13” znajduje się w rejonie operacyjnym, w pobliżu południowego szlaku konwojów morskich nieprzyjaciela. Przeciąć linię komunikacyjną wroga w zanurzeniu i wyjść na powierzchnię po przeciwnej, południowej stronie marszruty transportowców niemieckich, wiozących zaopatrzenie dla odciętych w Kurlandii wojsk Wehrmachtu, oto plan akcji na dzisiejsze popołudnie, wieczór i noc. Sztorm, myśli dowódca „S 13”. Załoga szybko się zmęczy. A przecież to dopiero czwarty dzień zadania bojowego. Powrót do bazy przewidziany jest w połowie lutego. Donośny głos z centrali: — Pięć przed! Oficer wachtowy wyłania się z mroku. Spogląda na fosforyzowaną tarczę zegarka. — Przygotować pomost do zanurzenia. Oba silniki stop! Amunicja do działka przeciwlotniczego znika w kiosku. Artylerzyści zbiegają po pionowym trapie w dół okrętu, do centrali. Motorzyści odstawiają silniki główne... Diesle zamierają, ale już silniki elektryczne są przełączone na wały i ruszają z dużą prędkością. W przedziale rufowym dowódca drużyny elektryków, postawny, o bladej twarzy marynarz, omiata wzrokiem dziesiątki mechanizmów, od których zależy praca silników. Zamknięto klapy wylotu spalin i dopływu powietrza. Okręt jest szczelny. Siłownia melduje centrali o gotowości do zanurzenia. Dowódca oparł się o kolumnę peryskopu. Zamknięto właz kiosku. — Otworzyć odwietrzniki balastów. Napełniać! — rozkazuje główny mechanik. Syk i potężne uderzenie niesie się wzdłuż kadłuba. Jakby lawina kamieni zwaliła się na okręt. To powietrze, które utrzymywało jednostkę na powierzchni, ucieka grzmiącym strumieniem z balastów. Przedni ster głębokości idzie w dół. Okręt ma teraz mocny trym na dziób. Wskazówka manometru głębokości przesuwa się po cyfrach tarczy zanurzenia. Jeszcze chwilę słychać uderzenia fal o kiosk i w mgnieniu oka zapada cisza. „S 13” zmierza w kierunku dna. — Wyważyć na głębokość czterdziestu metrów! „S 13” w niezmąconej ciszy sunie w dół. Zdąża na głębokość, na której wyważony balastem zatrzyma grawitacyjne opadanie. — Okręt wyważony — melduje mechanik. — Wachta na stanowiska! Hydroakustyk ze słuchawkami na uszach przeszukuje sektory wokół okrętu. Przymknął powieki, chce lepiej wsłuchać się w ciszę głębin. Na twarzy widać skupienie. Powoli obraca pokrętłem stacji. — Na piątą rano wynurzenie — spokojnym głosem oznajmia komandor podporucznik Aleksander Marinesko, dowódca „S 13”, okrętu podwodnego Floty Bałtyckiej ZSRR. — O świcie zobaczymy Niemców z drugiej strony. Podchodzi do stolika nakresowego, pokrytego celuloidową, przezroczystą folią, pod którą leży mapa. Bałtyk Południowy. Od prawego górnego rogu, skośnie ku środkowi arkusza, biegnie wykreślona ołówkiem linia-kurs „S 13”. Kreska urywa się w miejscu opisanym danymi: „15.30. Odczyt logu 1467,3 Mm”. — Zatoka Gdańska — mruczy Marinesko. — Nawigator! — zwraca się do dowódcy działu pierwszego.
— Do dziennika działań bojowych wpisać: „W zanurzeniu. Kontynuuję zadanie. Na stanowiska wstąpiła druga zmiana. Rozpocząłem wachtę akustyczną”. Marinesko przysiadł na rogu kanapy. Nakrywa się płaszczem. Tak przesiedzi do manewru wynurzenia. Nie ma w zwyczaju kłaść się na koję, kiedy okręt jest w morzu. Spogląda na hydroakustyka. W wyrazie twarzy nie zauważa zmian. Otwiera książkę, chociaż nie będzie czytał. Przerzuca machinalnie parę kartek. Przymyka oczy i oddaje się rozmyślaniom. Wciąż jest pod wrażeniem wiadomości, którą wieczorem trzeciego dnia rejsu przechwycił radiotelegrafista. Radiogram adresowany był do „S 13” i pochodził od dowódcy brygady okrętów podwodnych. Obok uzupełniających danych, związanych z zadaniem bojowym i sytuacją operacyjną na Bałtyku, dowódca brygady kontradmirał S.B. Wierchowski życzył załodze „w dniu rozpoczęcia przez wojska radzieckie kolejnej ofensywy” sukcesów w walce ze znienawidzonym wrogiem. Kolejna ofensywa? Wiadomość lotem błyskawicy rozeszła się wśród marynarzy. Póki okręt patrolował rejon w pozycji nawodnej, nieustannie czekano na uzupełniające informacje. A te, niestety, nie nadchodziły. Radiotelegrafista, mający i tak sporo roboty przy porządkowaniu kodogramów i uważnym wsłuchiwaniu się w eter, był ciągle niepokojony wizytami przełożonych i dowódców wacht. Spoglądał z wyrzutem na „intruzów” i nie zdejmował słuchawek z uszu — usiłował wyłowić sygnały przeznaczone dla „S 13”. Było to bardzo męczące. Kiedy ktoś zbliżał się do jego „kurnika”, jak marynarze nazywali kabinę radio, przecząco poruszał głową. Pokazywał zapisane rzędami cyfr blankiety kodogramów adresowanych do innych jednostek operujących na Bałtyku. W południe uruchomiono nawet rozgłośnię bojową, transmitującą program radiowy z Moskwy. Do godziny piętnastej słyszeli jednak wyłącznie muzykę poważną. Wkrótce poszli w zanurzenie i wszelki kontakt ze światem został zerwany. Musiało minąć kilkanaście godzin, zanim „S 13” mógł wyjść na powierzchnię. Przedtem, przez peryskop, zlustrowano rejon wynurzenia. Nad szalejącym morzem wisiały szare kłębiaste zasłony, z ciężkich ołowianych chmur prószył śnieg. Wokół okrętu pustka. Przy takiej pogodzie Luftwaffe nie zapuszcza się w ogóle nad morze. Wachty na pomoście szybko zajęły swoje stanowiska. Radiotelegrafista był teraz najważniejszą postacią. Szybko założył anteny zdejmowane na czas zanurzenia i z miejsca popędził do „kurnika”. Rozpoczął nasłuch. Zegar nad nadajnikiem wskazywał godzinę 8.00. Gdy czerwona wskazówka sekundnika rozpoczęła wędrówkę, by odmierzyć nową minutę, usłyszał sygnał radiostacji bazy radzieckich okrętów podwodnych i w chwilę potem kod wywoławczy „S 13”. Poprawił słuchawki na uszach, drgnął w ręku ołówek... — Wiadomość dla dowódcy — oznajmił uroczystym głosem, kiedy podpisał się pod telegramem. Oficer-mechanik, który stał nad nim przez cały czas seansu łączności, chwycił telegram i długimi krokami przemierzył centralę, by zniknąć we włazie prowadzącym do kiosku. — Wiadomość dla dowódcy! Marinesko wpatrywał się w horyzont. — Uważać na prawy sektor dziobowy. Podejrzanie to wygląda — wskazał na szary, o jeden ton ciemniejszy, punkt na morzu. — Meldować o wszystkich zmianach! Schodzę do centrali. Zastępca dowódcy okrętu powitał go z iskierkami w oczach. — Podobno jest sygnał dla nas. — Z trudem maskował podniecenie. — Może każą nam zmienić sektor dozoru — próbował odgadnąć treść telegramu. Marinesko zrzucił z siebie grubą ziudwestkę. Spojrzał po marynarzach zgromadzonych w centrali. Nie odrywali od niego wzroku. Położył telegram na stoliku nakresowym, w samym środku kręgu światła. Zapadła cisza. Tylko męczący, jednostajny szum wody, przelewającej się w zęzach, dochodził spod metalowych podłóg. Twarz dowódcy wypogodniała. — Przekazać załodze! — zwrócił się do stojącego nie opodal zastępcy dowódcy okrętu i wręczył mu blankiet telegramu. — Podać przez rozgłośnię bojową. Natychmiast! Zachrypiały głośniki. Zastępca dowódcy wziął mikrofon do ręki: — Towarzysze, koledzy marynarze! Wczoraj, dwunastego stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, wojska Pierwszego Frontu Ukraińskiego przeszły do działań ofensywnych z rejonu na zachód od Sandomierza i przełamały silnie umocnioną obronę nieprzyjaciela na szerokości czterystu kilometrów... Gdy skończył czytać, po okręcie przetoczyło się gromkie „hura!”
ROZDZIAŁ II Zima 1945 roku niosła zapowiedź wielkich zmian nie tylko w dotychczasowej taktyce walki na morzu, ale przede wszystkim w charakterze działań Floty Bałtyckiej ZSRR przeciwko Kriegsmarine. Ofensywa zimowa rusza 12 stycznia, jednak siły i środki radzieckiej marynarki wojennej na Morzu Bałtyckim do rozstrzygającej walki gotowe są od tygodni. W bazach panuje ożywiony ruch, a okręty podwodne z brygady kontradmirała Wierchowskiego przebywające w morzu otrzymują drogą radiową wciąż nowe koordynaty. Widomy znak sposobienia się do boju. Piątego stycznia, na tydzień przed ofensywą zimową Armii Czerwonej, Naczelny Dowódca Sił Morskich ZSRR, minister Marynarki Wojennej admirał Nikołaj Kuzniecow, wydaje dyrektywę, w której stawia zadania dla Floty Bałtyckiej. Jej treść dociera drogą radiową do wszystkich bałtyckich baz, w których stacjonują między innymi radzieckie okręty podwodne. Brzmi ona zwięźle: „za pomocą aktywnych działań lotnictwa, okrętów podwodnych i kutrów torpedowych dezorganizować niemiecką komunikację morską od Zatoki Ryskiej do Zatoki Pomorskiej włącznie; natarcie wojsk radzieckich na wschodnim i południowym wybrzeżu Morza Bałtyckiego wspierać uderzeniami lotnictwa, ogniem artylerii okrętowej i nadbrzeżnej oraz wysadzaniem desantów na nadmorskich skrzydłach nieprzyjaciela; we współdziałaniu z nadmorskimi jednostkami sił lądowych Armii Radzieckiej bronić własnych baz i wysp oraz zajętego wybrzeża Morza Bałtyckiego, skutecznie chronić linie komunikacyjne w zatokach: Fińskiej, Botnickiej, Ryskiej oraz na wodach Morza Bałtyckiego”. Kiedy rozkaz trafił do dywizjonów okrętów bazujących w portach południowo-wschodniego Bałtyku, natychmiast sięgnięto po mapy sztabowe, na których roiło się od czerwonych i niebieskich znaków taktycznych. Zadanie nie było łatwe. Wynikało to wyraźnie z figur naniesionych na mapy. Na początku 1945 roku siły Floty Bałtyckiej bazują głównie w portach Zatoki Fińskiej — zalodzonej i naszpikowanej dryfującymi minami — skąd rozwinięcie działań jest niezwykle trudne. Obok uciążliwych warunków nawigacyjnych, charakterystycznych dla tego rejonu, Flota Bałtycka dysponuje znacznie mniejszą, w porównaniu do Kriegsmarine, liczbą okrętów oraz szybkich środków obrony wybrzeża. Po klęsce na Atlantyku i morzach europejskich Niemcy zgromadzili na Bałtyku prawie wszystkie swoje siły. Naczelny dowódca Kriegsmarine, wielki admirał Karl Dönitz, ma pod swoimi rozkazami pokaźną liczbę jednostek nawodnych i podwodnych, z których większość operuje u wejścia do Zatoki Fińskiej z zamiarem kontynuowania blokady radzieckich sił morskich. Spora liczba okrętów niemieckich patroluje też wody środkowego Bałtyku, a ich zadaniem jest zwalczanie pojedynczych okrętów podwodnych Floty Bałtyckiej, którym udało się przedrzeć przez szczelny pierścień blokady minowej we wschodniej części morza. Dodatkowym atutem, jaki mają hitlerowcy w swych rękach, jest fakt, że główne bazy Kriegsmarine znajdują się w pobliżu linii frontu, w portach Zatoki Gdańskiej (Pilawa, Gdańsk, Gdynia), a część lekkich sił rozmieszczona jest jeszcze bliżej linii rozgraniczającej strony walczące, w Windawie i Lipawie, niewielkich, aczkolwiek bardzo wygodnych z wojskowego punktu widzenia, portach. Ponadto w bazach północno- zachodniej części Morza Bałtyckiego, a także w portach duńskich i norweskich, stoją gotowe do natychmiastowego wyjścia w morze jednostki okresowo wprowadzane do walki przeciwko radzieckiej marynarce, stanowiącej jedyną liczącą się na tym akwenie siłę. A zatem wydawać się mogło, że Dönitz nie ma powodów do zmartwień. Z jego optymistycznych meldunków wysyłanych do Kwatery Głównej w Berlinie wynikało, że niemieckie okręty doprowadziły do pełnej blokady radzieckiej floty w jej bazach. A że prawda była inna, to odrębna sprawa. We Flensburgu, gdzie mieści się dowództwo Kriegsmarine, nikt nie okazuje zdenerwowania faktem, że systematycznie maleje stan posiadania okrętów i baz na wschodnim teatrze wojny. Być może wpływa na to świadomość, że pod banderą Kriegsmarine znajduje się wciąż potężna flota: 4 ciężkie i 4 lekkie krążowniki, ponad 200 okrętów podwodnych, około 30 niszczycieli i torpedowców, 70 kutrów torpedowych, 64 trałowce i około 200 jednostek transportowych oraz 300 dozorowców i kutrów trałowych. Działania tej licznej i silnie uzbrojonej armady w każdej chwili może wesprzeć flota powietrzna złożona z 350 myśliwców i bombowców Luftwaffe, których załogi mają sporą praktykę w zwalczaniu celów morskich, szczególnie zaś w tropieniu i niszczeniu okrętów podwodnych. Pierwszoplanowe zadanie niemieckiej marynarki wojennej sprowadza się, podobnie jak podczas całej wojny toczonej przeciwko Związkowi Radzieckiemu, do blokowania sił morskich w Zatoce Fińskiej i niedopuszczenia do przerwania się radzieckich okrętów podwodnych na otwarte wody Morza Bałtyckiego. W realizacji tych zaleceń szczególna rola przypadła stale doskonalonym U-bootom, których całe stada czają się u wrót Zatoki Fińskiej. „Nasze okręty — brzmią meldunki słane z Flensburga do Berlina — niepodzielnie panują nad całą
zachodnią i środkową częścią morza, wzdłuż południowo-wschodnich wybrzeży operują ciężkie okręty liniowe”. Jednym z najważniejszych zadań Kriegsmarine na początku 1945 roku jest wsparcie nadmorskich skrzydeł Wehrmachtu oraz zaopatrywanie i ewakuacja niemieckich wojsk okrążonych przez Armię Radziecką w Kurlandii i Prusach Wschodnich. Hitler wpada w furię, kiedy generałowie meldują mu o „komplikującej się z dnia na dzień” sytuacji na tym odcinku frontu. Nie dopuszcza myśli, że Kriegsmarine może utracić panowanie w tej części Bałtyku, gdyż to oznaczałoby zaprzepaszczenie szansy utrzymania łączności z dwustutysięczną Grupą Armii „Północ”. Mijają pierwsze dni 1945 roku. O planowanej ofensywie Armii Radzieckiej wie niewielkie tylko grono osób. Do wtajemniczonych należy dowódca Floty Bałtyckiej ZSRR, admirał Władimir Filippowicz Tribuc, który jako członek Rady Wojennej Floty znać musi chociaż w zarysach najpilniej strzeżone tajemnice wojskowe i państwowe. Na spotkanie, które nie było wcześniej uzgadniane, dowódca Floty Bałtyckiej stawia się punktualnie — jeśli idzie o przestrzeganie dyscypliny może uchodzić za wzór we flocie. Początkowo jest nieco zaskoczony, że naczelny dowódca Sił Morskich ZSRR, admirał floty Nikołaj Kuzniecow, zjawia się na odprawie w towarzystwie marszałka Aleksandra Wasilewskiego z Kwatery Głównej. Ale zdziwienie mija po pierwszych słowach marszałka, kiedy okazuje się, że będą omawiali sytuację strategiczną w rejonie nadbałtyckim. Na ścianie pojawia się mapa Bałtyku i dla admirała Tribuca wszystko staje się jasne i oczywiste. Nadszedł czas ofensywy także dla marynarzy. Musiały minąć prawie cztery długie lata... Narada trwa kilka godzin, a sprawy podczas niej poruszane należą do tych najważniejszych, otaczanych ścisłą tajemnicą. Uczestnicy spotkania omawiają plany jednej z największych w historii II wojny światowej operacji wojskowej. Zbliża się koniec obrad. Nadszedł czas sprecyzowania szczegółów rozkazu bojowego dla Floty Bałtyckiej ZSRR. Zanim stanie się to faktem, admirał Tribuc wypowiada swoje zdanie. Uważa, że niezależnie od rozwoju sytuacji, jaka wytworzy się z chwilą ruszenia siedmiu radzieckich Frontów, zadania dla bałtyckich marynarzy powinny być tak określone, by dawały gwarancję powodzenia w walce przeciwko przeważającym siłom niemieckim. — Nie wolno narażać ludzi na zbyt duże niebezpieczeństwo — stwierdza. — Dosyć mamy strat z pierwszych lat wojny. Chcę, by jak najwięcej moich podwodników doczekało zwycięstwa, które wydaje się już bliskie. W ogniu dyskusji zostaje określona rola, jaką mają spełnić w planowanej operacji okręty podwodne. Winny one działać wzdłuż południowo-wschodniego wybrzeża Bałtyku z zadaniem niedopuszczenia do wyrwania się Niemców zamkniętych w „kotle kurlandzkim”. — Towarzyszu admirale — zwraca się marszałek Wasilewski do admirała Tribuca — starajcie się ściśle współdziałać z Frontami Bałtyckimi, pierwszym i drugim, oraz z Frontami Białoruskimi, drugim i trzecim, które ruszą na zachód wzdłuż Bałtyku. Jeśli to będzie możliwe, dajcie im osłonę ogniową z morza. Blokujcie też niemieckie okręty liniowe w ich bazach. Zwinięto mapy. Koniec odprawy. Gabinet znów przybiera swój codzienny wygląd. Dopiero po powrocie do swego pokoju admirał Tribuc czuje, jak bardzo jest zmęczony. Wiesza kurtkę mundurową na oparciu fotela, rozluźnia krawat. Podchodzi do kominka, wrzuca parę szczap brzozowych prosto w ogień. Staje przy oknie. Myślał, że się położy, zaśnie, zregeneruje siły, tymczasem zaczyna nerwowo spacerować wzdłuż i wszerz gabinetu. Kiedy skończy się ten wojenny koszmar, marzy, pojadę na Krym, wygrzeję się w słońcu. Przyjdzie taki czas. I to chyba niedługo. Mam zszargane nerwy... Każde, nawet najmniejsze, niepowodzenie floty admirał przeżywał szczególnie głęboko, a już zupełnie nie mógł się pogodzić z wiadomościami o utracie okrętów. Trwały ślad w psychice admirała pozostawił pierwszy okres wojny z hitlerowskim najeźdźcą, kiedy to Flocie Bałtyckiej jako pierwszej z 4 flot radzieckich przyszło zmierzyć się z napastnikiem. W czterdziestym pierwszym i czterdziestym drugim życie nie szczędziło mu trosk. Widział, jak waliły się wszystkie ówczesne plany odparcia agresji, jak mściły się wszelkie zaniedbania w systemie obrony, jakie skutki przyniosło przecenianie własnych możliwości i lekceważenie przeciwnika. Początkowo niepowodzenia Floty Bałtyckiej zwykł admirał z właściwą sobie skromnością kłaść na karb swego, jak sądził, niewielkiego doświadczenia. Napłynęły wspomnienia. Jak kadry cofniętego filmu przed oczyma admirała pojawiły się obrazy, które na zawsze pozostaną w pamięci. Niemcy przystępując do realizacji planu „Barbarossa” — planu napaści na ZSRR — zaskoczyli stronę radziecką. Wprawdzie dowództwo Czerwonej Armii od pewnego czasu zastanawiało się nad możliwością
agresji ze strony faszystowskich Niemiec, rozpoczęto nawet reorganizację i przezbrojenie armii, niemniej w czerwcu 1941 roku prace te nie były jeszcze zakończone. Niemcy, podobnie jak podczas działań w Polsce we wrześniu 1939 roku, korzystając z atutu zaskoczenia, uzyskali inicjatywę na lądzie, morzu i w powietrzu. Działania Kriegsmarine, wspomina admirał Tribuc, zaczęły się faktycznie kilka dni przed wybuchem wojny. Niemieckie okręty podwodne już w połowie czerwca zostały wysłane na pozycje bojowe u brzegów ZSRR, gdzie patrolowały wyznaczone sektory z aparatami torpedowymi gotowymi do strzału. Stan napięcia na granicy narastał. Mnożyły się incydenty prowokowane przez stronę niemiecką. Na kilka dni przed napaścią na ZSRR, a ściślej mówiąc już od pierwszych dni czerwca, wzdłuż północno-zachodniej granicy morskiej Związku Radzieckiego fińskie i niemieckie stawiacze min rozpoczęły stawianie zagród minowych. Pod pozorem ochrony własnych wód terytorialnych na wypadek agresji ze strony... ZSRR. Niemcy i Finowie nie dbali zbytnio o zachowanie w tajemnicy tych przedsięwzięć. Na zaminowanych torach wodnych i akwenach wokół baz zginęło później wiele okrętów Floty Bałtyckiej. ROZDZIAŁ III W dniu rozpoczęcia wojny główną bazą Floty Bałtyckiej jest Tallin. Siły lekkie stacjonują w Lipawie, Rydze, Paldiski i Hanko. Są wysunięte w głąb strefy operacyjnej przeciwnika, znajdują się na pozycjach sprzyjających okrążeniu. Dowódca Floty admirał Tribuc jest zaniepokojony tym faktem. Obawia się szczególnie o bazę w Lipawie, w porcie położonym dość blisko granicy z Niemcami. A właśnie tam zgrupowana jest spora liczba okrętów bojowych, w tym kilkanaście podwodnych. W tej sprawie naradza się z szefem sztabu Floty, kontradmirałem Jurijem Pentelejewem, doskonałym marynarzem o dużej praktyce dowódczej. Wynikiem tej narady jest decyzja przebazowania dwóch dywizjonów okrętów podwodnych w głąb Zatoki Fińskiej. Dziewiętnastego czerwca w gabinecie dowódcy Floty Bałtyckiej dzwoni telefon. Jest południe. Z portu dobiegają odgłosy pracujących dźwigów, ze stoczni łomot młotów bijących w poszycie remontowanego okrętu. — Moskwa na linii, towarzyszu admiraie — oznajmia adiutant. — Ludowy Komisariat Floty. Admirał przejmuje słuchawkę z rąk oficera. Przedstawia się regulaminowo. W odpowiedzi słyszy znajomy głos przełożonego. To admirał floty N. Kuzniecow. — Włodzimierzu Filippowiczu — zwraca się do Tribuca głównodowodzący siłami morskimi ZSRR. — Sytuacja jest poważna. Znacznie poważniejsza niż przypuszczaliśmy. Otrzymałem meldunki z Murmańska, od dowódcy Floty Północnej kontradmirała Gołowki. Niemcy koncentrują tam pokaźne siły. Na południu podobnie. Przed godziną miałem telefon od dowódcy Floty Czarnomorskiej wiceadmirała Oktiabrskiego. W związku z tym zarządzam gotowość numer dwa. Polecam ponadto rozśrodkowanie się i wystawienie dozorów. Okręty podwodne, będące w pierwszej linii, mają wyjść na otwarte morze. A co u ciebie? — pyta z niepokojem w głosie. Tribuc relacjonuje wydarzenia z ostatnich dni. — Duży ruch lotnictwa niemieckiego wzdłuż granicy. Stawiacze min podchodzą tak blisko, że przez lornetki widać zarost na twarzach dowódców okrętów... — próbuje zażartować, ale natychmiast orientuje się, że pomysł jest chybiony. — Melduj o wszelkich zmianach — kończy rozmowę Kuzniecow. — Jestem cały czas na miejscu. Dowódca Floty odkłada słuchawkę. Patrzy uważnie na kartkę, na której zanotował polecenia głównodowodzącego siłami morskimi ZSRR. Wstaje od stołu. Energicznym krokiem przemierza korytarz. Szef sztabu jest u siebie. — Zwołaj odprawę — wydaje lakoniczny rozkaz. W ciągu kwadransa sala odpraw jest wypełniona po brzegi. Wśród obecnych znajduje się dowódca brygady okrętów podwodnych, są szefowie poszczególnych służb i wojsk, dowódcy jednostek stacjonujących w garnizonie. Oficerowie obciągają mundury, przeglądają teczki z dokumentami. Kiedy zamykają się drzwi za ostatnim wchodzącym, na ścianie pojawia się mapa Zatoki Fińskiej. Sytuację operacyjną referuje szef sztabu kontradmirał Jurij Pentelejew. — Większość naszych sił znajduje się w gotowości do natychmiastowego wyjścia w morze — zaczyna z powagą w głosie. — Wybaczcie, towarzysze, że będę mówił o sprawach dobrze wam znanych, ale chciałbym, żeby wszyscy uświadomili sobie, jaka jest nasza sytuacja. Przypominam zatem, że nasze siły morskie korzystają z dwóch głównych baz, w Tallinie i Kronsztadzie, oraz z trzech baz pomocniczych. W bazie kronsztadzkiej stacjonują jednostki będące w drugiej linii, natomiast zdecydowana większość okrętów
pierwszej linii zgrupowana jest w Tallinie i w portach leżących bardziej na zachód. W Tallinie stacjonuje brygada pancerników złożona z dwóch okrętów: „Marat” i „Oktiabrskaja Rewolucja”, trzy brygady niszczycieli oraz jedna brygada okrętów podwodnych. W Rydze mamy brygadę krążowników, w skład której wchodzą dwie jednostki: „Kirow” i „Maksym Gorkij”, tam też bazują dwie brygady niszczycieli. Wreszcie w Hanko i w Lipawie przebywają dwie brygady okrętów podwodnych i dwie brygady ścigaczy torpedowych. Ogólny stan Floty: dwa pancerniki, dwa krążowniki, dwadzieścia jeden niszczycieli, sześćdziesiąt pięć okrętów podwodnych, dwadzieścia trzy trałowce, sześć stawiaczy min, czterdzieści osiem kutrów torpedowych, trzydzieści trzy kutry patrolowe i sześćset sześćdziesiąt pięć samolotów lotnictwa morskiego. Z kolei głos zabrał dowódca Floty. — Zgodnie z zarządzeniem Komitetu Obrony ZSRR ogłaszam gotowość numer dwa! Towarzysze i przyjaciele — admirał Tribuc z trudem maskuje lekkie drżenie głosu — wiele wskazuje na to, że działania wojenne rozpoczną się lada chwila. Z Flot Północnej i Czarnomorskiej nadeszły już meldunki o koncentracji sił morskich nieprzyjaciela wzdłuż granic z naszym krajem. U nas jest podobnie. Posterunki obserwacyjne meldują o ruchach niemieckich i fińskich stawiaczy min w pobliżu naszych baz. Przypuszczalnie stawiane są zagrody minowe. Nawet pod Kronsztadem niemieckie lotnictwo dokonało zrzutu min. Poszły tam już nasze trałowce... Złowroga cisza zaległa w sali odpraw. Nikt nie zabiera głosu. Oficerowie wpatrują się w mapę, jakby z niej mogli odczytać swe przyszłe losy. Przez otwarte okno słychać krzątaninę przed budynkiem sztabu. Właśnie odbywa się zmiana warty. Turkoce ciężarówka z kwatermistrzostwa. Z oddali dochodzi pomrukiwanie samolotu patrolującego przestworza. Wojna? Czy to możliwe? Ciągle nie mogą uwierzyć w tę straszną prawdę. Nadchodzi lato, czas wypoczynku. Wielu marynarzy i kadra zaplanowali już urlopy. Pisali prośby o zgodę na wyjazd na wieś, by pomóc rodzinom przy żniwach. Teraz wszystko to wydaje się mało ważne. — Nasze główne zadanie — przerywa ciszę kontradmirał Pentelejew — polega na organizacji punktów obrony w miejscu bazowania jednostek. Okręty podwodne powinny jak najszybciej wyjść na dozory bojowe... Odprawa przeciąga się. Meldunki o stanie gotowości sił i środków składają poszczególni specjaliści sztabu oraz dowódcy jednostek. Kiedy żegnają się, na Zatokę Fińską kładzie się właśnie letni zmierzch. Niebo nad Tallinem pławi się w turkusach. Zaczynają się białe noce. — Będzie pogodnie. Żadnej chmurki — stwierdza dowódca sił powietrznych Floty Bałtyckiej generał major lotnictwa M. Samochin, kiedy uczestnicy narady opuszczają gmach sztabu. — Niemcy z pewnością wykorzystają taką okazję i dokonają zwiadu lotniczego w głębi naszych pozycji. Zaminują też nowe akweny. Skóra mi cierpnie na samą myśl, jak z tym paskudztwem poradzi sobie Flota. — Wczoraj na częstotliwości radiowej naszych okrętów podwodnych odebrano sygnały SOS — zaciąga się dymem z papierosa starszy oficer w granatowej furażerce, jakie zwykli nosić podwodnicy. — Nie dokończyli depeszy. Wypadek? Wykluczone! Czekamy na meldunki okrętów przebywających na pozycjach. Wtedy może coś się wyjaśni. Kolejne dwa dni czerwca mijają w nerwowym oczekiwaniu. Jest sobota 21 czerwca 1941 roku. O godzinie 23.15 w całej Flocie Bałtyckiej zarządzono gotowość numer jeden. Jęk syreny niesie się nad portem. Na okrętach uruchomiono silniki. Jednostki pełniące dyżur bojowy wychodzą na bliskie dozory. Na „Szczukach”, „eskach” i „malutkich” — jednostkach wchodzących w skład pierwszego dywizjonu okrętów podwodnych — wciągnięto trapy. W zespole niszczycieli i stawiaczy min — przewidzianym do opuszczenia baz w następnej kolejności — zarządzono jedynie stan przygotowania do natychmiastowego wyjścia w morze i do boju. Dowódca brygady okrętów podwodnych rozkazuje zdjąć szpringi. Okręty w oczekiwaniu na sygnał wyjścia w morze trzymają się tylko na cumach. Wachtowi na molo, uzbrojeni w pistolety maszynowe, patrolują nabrzeża i baseny w pobliżu miejsc stacjonowania okrętów. Diesle pomrukują na wolnych obrotach. Stale uzupełnia się zapasy amunicji, sztauje prowiant, tankuje paliwo. Prace te prowadzi się we wszystkich nadbałtyckich bazach radzieckiej Marynarki Wojennej. W Lipawie — głównej bazie okrętów podwodnych, gdzie stacjonuje 15 jednostek — sytuacja jest najbardziej niepokojąca. Port leży stosunkowo blisko granicy państwowej z Niemcami. Od Kłajpedy, którą hitlerowcy zajęli w marcu 1939 roku, dzieli go dystans około 50 mil morskich i ok. 100 km lądowymi szlakami komunikacyjnymi. Oznacza to, że gdyby Niemcy rozwinęli natarcie z tego właśnie kierunku, mogliby być w Lipawie już po paru godzinach!
W tych rachubach uwzględnić trzeba również okoliczność, że lekkie siły niemieckie — kutry torpedowe, dozorowce, stawiacze min i pojedyncze U-booty — znajdują się na morzu już od paru dni. Widziano je na podejściach do wszystkich radzieckich baz morskich. W Lipawie, gdzie mieści się dowództwo brygady okrętów podwodnych, obok okrętów podwodnych typu „Szcz” i „S” stacjonują okręty podwodne typu „Ronis”. Wchodzą one w skład 3 dywizjonu okrętów podwodnych i są jednostkami przestarzałymi. Na ich pokładach odbywa się podstawowe szkolenie załóg w porcie wojennym. Jest też tu kilka nowszych jednostek typu „M” niedawno przekazanych flocie przez radziecki przemysł stoczniowy. Na ogólną liczbę 15 jednostek zgrupowanych w Lipawie 6 okrętów podwodnych przebywa w remoncie. W bazie głównej Floty Bałtyckiej w Tallinie stacjonuje między innymi 14 okrętów podwodnych. Są to przeważnie „eski” i „szczuki” (jednostki typu „Szcz” konstruktorzy nazwali „Szczukami” ze względu na charakterystyczny kształt kadłuba żywo przypominający szczupaka). Okręty podwodne typu „S” należą do bardzo udanych konstrukcji. Do ich produkcji przystąpiono w 1934 roku. Pierwszy okręt tej serii „S 1” zwodowano w sierpniu 1936 roku. Do wybuchu wojny z Niemcami w 4 wojennych flotach radzieckich służbę pełniło już 17 okrętów podwodnych tego typu. Wiosną 1939 roku przystąpiono do modernizacji tych jednostek. „Eski” mają konstrukcję mieszaną, tzn. kadłub częściowo nitowany i spawany. Ich parametry bojowe są nieco lepsze niż wcześniej produkowanych okrętów typu „Szcz” — odznaczają się większą dzielnością morską i mogą działać w większej odległości od bazy. Przy prędkości ekonomicznej taktyczny promień działania wynosi 8200 Mm, co na owe czasy jest dużym osiągnięciem konstruktorów. W rejsie bojowym okręty przez 30 do 45 dni mogą nie zawijać do bazy. „Eski” wyposażono w 6 wyrzutni torpedowych kalibru 533 mm (4 na dziobie i 2 na rufie), armatę 100 mm oraz działko plot 45 mm. Napęd stanowiły potężne silniki diesla o łącznej mocy 4200 KM pozwalające na osiągnięcie prędkości dochodzącej do 19 węzłów w położeniu nawodnym. Silniki elektryczne, zasilane przez baterie akumulatorów, miały moc 1100 KM, co umożliwiało jednostce pokonanie dystansu 135 Mm w zanurzeniu. Okręt mógł schodzić na głębokość do 100 m, ale zdarzały się przypadki, że niektórzy dowódcy przekraczali tę granicę. Kolejny zespół okrętów podwodnych bazuje w Rydze, gdzie w stanie natychmiastowej gotowości do wyjścia w morze znajduje się 15 jednostek. Obok innych typów cumuje tu kilka okrętów typu „M” („malutka”), jednostek niewielkich, ale niezwykle kąśliwych, i prawdę powiedziawszy nadających się najlepiej do działalności na płytkich i pełnych przeszkód nawigacyjnych wodach południowo-wschodniego Bałtyku. „Malutkie” wyposażone są w dwie wyrzutnie torped 533 mm oraz 2 działka przeciwlotnicze kalibru 37 mm. Rozwijają prędkość nawodną 13 węzłów, a w zanurzeniu, na silnikach elektrycznych, 8 węzłów. Wśród 23 okrętów podwodnych zgrupowanych w portach wojennych Leningradu i Kronsztadu są jednostki różnych typów. Obok wyżej wymienionych, czyli „szczuk”, „esek” i „malutkich”, znajdują się tu dwa podwodne stawiacze min typu „L”, tzw. Lenince. Różnorodną gamę okrętów podwodnych uzupełnia jeden typu „D” — „Diekabrist”, oraz szkolne typu „B”. Te ostatnie, przestarzałe, pamiętające pierwszą wojnę światową, nie przedstawiają większej wartości bojowej. Zbudowano je w 1916 roku i Flota Bałtycka otrzymała je w „spadku” po byłej carskiej marynarce wojennej. Miały one po 620 t wyporności nawodnej i 780 t podwodnej. Służyły przeważnie podchorążym i kadetom leningradzkich szkół wojenno-morskich do poznawania tajników budowy i działania systemów okrętowych typowych dla jednostek podwodnych. W składzie dywizjonów okrętów podwodnych Floty Bałtyckiej znajdują się jeszcze inne typy okrętów, m.in. typ ,,P” — przekazany flocie tuż przed wybuchem wojny. Owe jednostki mają wyporność nawodną 1200 t i mogą rozwijać prędkość do 18 węzłów. Bałtyccy podwodnicy dysponują 3 jednostkami tego typu. Przy jednym z pirsów bazy marynarki wojennej w Leningradzie cumuje ponadto jeden z dwu znajdujących się w składzie Floty okrętów typu „Kalew”. Kolejnych 5 okrętów podwodnych bazuje w Hanko, gdzie wraz z 16 kutrami torpedowymi strzegą radzieckich pozycji obronnych od północy. W sumie tuż przed wybuchem wojny radzieccy podwodnicy Floty Bałtyckiej dysponują 65 okrętami podwodnymi różnego typu. ROZDZIAŁ IV Port wojenny w Lipawie. Z morza, po wykonaniu rejsu szkoleniowego, wraca okręt podwodny „L 3”. Jego dowódca składa meldunek szefowi sztabu. — Wzdłuż północnej i zachodniej granicy morskiej dostrzeżono wzmożony ruch stawiaczy min —
stwierdza komandor podporucznik Piotr Griszczenko. — To wiemy. Powiadomili nas o tym lotnicy. Co jeszcze widziałeś? — pyta szpakowaty, dobrze prezentujący się w mundurze marynarskim, dowódca brygady. — Lotnicy niemieccy, wbrew przyjętym zasadom międzynarodowego prawa morskiego, nieustannie wykonywali naloty — relacjonuje Griszczenko. — Towarzyszu dowódco brygady, aż ręka świerzbi, by otworzyć ogień. Szkolą się, dranie, w podchodzeniu do ataku. — Zaczyna robić się gorąco — wzdycha dowódca brygady, komandor Nikołaj Jegipko. W czasie kiedy Griszczenko składa meldunek o przebiegu ostatniego pokojowego rejsu radzieckiego stawiacza min, port w Lipawie opuszcza „S 7” dowodzony przez komandora podporucznika Siergieja Lisina. Załoga wychodzi w morze, nie wiedząc, że za parę godzin na ich kraj spadnie lawina ognia i stali, że rozpoczną się regularne działania wojenne. Budzi się nowy dzień, jest niedziela 22 czerwca. Dziś zamiast tradycyjnego pływania na wiosłach, co zwykle czyniono w każdy niedzielny poranek, pomocnik dowódcy okrętu podwodnego „L 3” zarządza próbny alarm bojowy. Załoga, mimo iż większość jej stanowią młodzi marynarze, wszystkie czynności wykonuje nad wyraz sprawnie. — Z takimi chłopakami mogę pójść i do Berlina — chwali podwładnych kapitan marynarki Władimir Konowałow. Również oficer-mechanik kapitan marynarki Michaił Krastelew jest zadowolony z motorzystów i elektryków. Jego zdaniem bardzo szybko poznali powierzone ich pieczy mechanizmy i opanowali tajniki służby na okręcie podwodnym. Do portu wchodzi holownik marynarki wojennej. Z jego komina bije w górę obłok burego dymu. Jest spokojnie i cicho. Nagle ten sielankowy obraz zostaje gwałtownie zburzony. Nad portem pojawia się klucz samolotów z czarnymi krzyżami na płatach. — Niemcy! Junkersy! Alarm powietrzny! — przekrzykuje huk nisko lecących maszyn dowódca okrętu Piotr Griszczenko. Obsada działka przeciwlotniczego śledzi lot samolotów wroga. Artylerzyści zacisnęli palce na spustach. Junkersy schodzą coraz niżej, przelatują tuż nad masztami okrętów. Mimo to dowódca zwleka z wydaniem rozkazu do otwarcia ognia. Oficer dyżurny z „L 3” biegnie do telefonu. Ma do pokonania 200 metrów. Wachtowy na molo, pod którego opieką znajduje się jedyny na tym nabrzeżu aparat telefoniczny, podaje słuchawkę zdyszanemu oficerowi. Wszystkie numery do sztabu dywizjonu są jednak zajęte. Widocznie i tam niepokoją się i dzwonią wyżej, do brygady, z pytaniem: co robić? Samoloty niemieckie zapoznawszy się z sytuacją w porcie zatoczyły rozległy łuk, rzuciły parę bomb w sam środek basenu i zniknęły za wierzchołkami drzew pobliskiego skweru. Pomknęły za miasto, tam gdzie jeszcze kilka dni temu kopano rowy obronne. Kilka chwil mija spokojnie i nagle nad miastem wznoszą się dymy pożarów. Rozpoczął się ostrzał bazy w Lipawie. Najbliżej główek wyjściowych portu stoi okręt podwodny „M 83”, którego dowódcą jest kapitan marynarki Paweł Szajew. Griszczenko i Szajew znają się jeszcze z czasów wspólnej służby na okręcie podwodnym „Pantera”, pamiętającym okres Rewolucji Październikowej. Teraz poprzez sygnalistów pytają nawzajem, czy nic się nie stało, czy wszystko w porządku. Na nabrzeżu pojawia się zaaferowany dowódca dywizjonu komandor porucznik Anatolij Awieroczkin. Zwykle bardzo spokojny, opanowany, teraz nie potrafi ukryć zdenerwowania. — Wojna, towarzysze — oznajmia i ociera pot z czoła. Już zebrali się wokół niego dowódcy okrętów zacumowanych w basenie południowym. Pierwsza w tej wojnie odprawa bojowa. Awieroczkin spogląda ha twarze podwodników. W pewnym momencie staje na baczność. — To wojna — mówi. — Dziś o godzinie trzeciej piętnaście Niemcy faszystowskie zdradziecko napadły na nasz kraj. Zarządzam natychmiastowe wyjście w morze dla „L 3”, „M 79”, „M 81” i „M 83”. Na przejściu do pozycji zanurzenia ubezpieczać was będą kutry torpedowe. Ponadto, zgodnie z zarządzeniem dowódcy bazy, polecam wyokrętować kadetów i kursantów szkół marynarki wojennej. Zostaną skierowani do obrony miasta. Okręt podwodny „L 3” postawi zagrodę minową. Tu są współrzędne pozycji zagrody oraz mapka. — Awieroczkin wręcza Griszczence dokumenty. — Wykonać! Dowódca dywizjonu, którego powszechnie lubiano za wspaniały humor i pogodne usposobienie, nie takim akcentem miał zamiar zakończyć to wyjątkowe spotkanie z dowódcami okrętów. Chciał im powiedzieć coś cieplejszego, miłego, jak zwykle, kiedy spotyka się z nimi w sztabie. Niestety, dzisiaj to nie
wyszło. Dowódcy oddalili się, a on nie zawrócił ich z drogi. Jeszcze nie wie, że z niektórymi widzi się po raz ostatni. Griszczenko idzie ze spuszczoną głową. Zastanawia się nad tym, co powiedział przełożony, i ciągle ma przed oczyma jego poważną, zatroskaną twarz. Griszczenko nigdy już nie spotka się z Awieroczkinem. Dowódca dywizjonu okrętów podwodnych komandor porucznik Anatolij Awieroczkin zginie na okręcie podwodnym „S 5” podczas ewakuacji Floty z Tallina do Kronsztadu we wrześniu 1941 roku. Na „L 3” — podwodnym stawiaczu min, wszystko gotowe do wyjścia w morze, do wykonania pierwszego bojowego zadania. Pełen zapas torped, amunicji do działka przeciwlotniczego, min. Uzupełniono też paliwo. — Wystarczy na miesiąc pływania — melduje Griszczence oficer-mechanik Krastelew. O godzinie osiemnastej okręty podwodne oddają cumy. „L 3” czekając na sygnał zajęcia miejsca w szyku manewruje różnymi kursami w awanporcie, a artylerzyści szkolą się w prowadzeniu ognia „na sucho”. Wkrótce dołączają „M 79”, „M 81”, „M 83”. Są też i kutry torpedowe, które mają osłaniać okręty podwodne przed uderzeniem z powietrza. Po godzinie marszu w kierunku zachodnim jednostki podwodne rozchodzą się, by zająć wyznaczone sektory. Zanurzają się, znikają z powierzchni, wystawiają peryskopy. Śledzą przedpole. W tej pozycji czatować będą na przeciwnika. Na razie jednak panuje spokój. Upływa kolejna godzina zadania bojowego. „L 3” rozpoczyna stawianie zagrody minowej na podejściu do Lipawy. To na wypadek, gdyby niemieckie niszczyciele próbowały wedrzeć się do portu od strony morza. Kiedy ostatnia mina znajduje się poza okrętem, Piotr Griszczenko przekazuje wachtę na głównym stanowisku dowodzenia Konowałowowi i schodzi do centrali. Spogląda na mapę. Chwilę jeszcze krząta się przy „kurniku” radiotelegrafisty Pugaczewa i stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, idzie do swojej kabiny. Ciężko siada na koi. Głowę ma jak z ołowiu, oczy mu się kleją — od trzech dni jest na nogach. Otwiera zeszyt, w którym od pewnego czasu notuje swoje spostrzeżenia. To coś w rodzaju pamiętnika. Za stół służy mu opuszczana deska, obok której tkwi taboret przytwierdzony do podłogi metalowym ściągaczem. Jeszcze stalowy sejf na kody oraz koja przypominająca półkę pokrytą kocem i oto całe umeblowanie „apartamentu” dowódcy okrętu podwodnego. Ta właśnie kabina będzie dla niego domem przez następne tygodnie wojny. Kiedy zasiada do pisania, uchylają się zasłony oddzielające pomieszczenie dowódcy od korytarzyka stanowiącego główną arterię komunikacyjną na okręcie. Zagląda zastępca dowódcy do spraw politycznych, Aleksander Bakłanow, podwodnik z wieloletnim doświadczeniem. — Można? — pyta komisarz, stając w „progu”. — Wejdź, Alosza — Griszczenko odkłada pióro. — Oto ostatni meldunek z bazy. Zapoznaj się. Zawsze wyobrażałem sobie, że w razie wojny pójdziemy do ataku, do przodu, nie oddamy ani piędzi ziemi, ani skrawka morza. A tymczasem... Spójrz — podaje Bakłanowowi radiogram, który starszy marynarz Pugaczew odebrał podczas porannej wachty. — Do Lipawy nie wchodzić. Jegipko. — Czyta głośno Bakłanow. — Wygląda na to, że czeka nas wojna partyzancka. „L 3” na tyłach wroga! Myślałeś kiedyś o tym, Alosza? —- Griszczenko odpina guzik kurtki. — Do Lipawy nie wchodzić... — Wpatruje się w kartkę papieru Bakłanow. — Czy to oznacza, Piotrze, że tam są już Niemcy? — Być może. * Mijają kolejne kwadranse dozoru. Minuty wloką się w nieskończoność. Wokół żadnego okrętu przeciwnika. Są tylko oni i czyste morze. Czy to możliwe? W poniedziałek, pod wieczór, kiedy stanowiska ma objąć druga wachta morska, dowódca ustępującej zmiany porucznik marynarki Izaak Dubinski, urodzony marynarz, człowiek o wprost niespożytej kondycji, stawia na nogi całą załogę: — Do dowódcy! — krzyczy z kiosku. — Nie rozpoznana jednostka.na kursie! W mgnieniu oka Griszczenko jest na górnym pokładzie. Oparty o kolumnę przyrządów optycznych spogląda we wskazanym przez Dubinskiego kierunku. Przykłada szkła lornety do oczu. — Mam! — odzywa się. — Dziwne — mruczy. — idzie na północny wschód. Zebrani na pomoście jak zahipnotyzowani wpatrują się w nie zidentyfikowany okręt.
— Teraz idzie wprost na nas — szepcze Griszczenko. — Alarm bojowy! Zanurzenie. Głębokość peryskopowa. Kurs sto pięć stopni. — Wszyscy dół — rozkazuje Dubinski, kiedy dowódca okrętu znika we włazie prowadzącym do centrali. Woda z hukiem wypełnia balasty, już pracują silniki elektryczne, „L 3” leży na kursie podejścia do celu. Prędkość 8 węzłów. Griszczenko przez peryskop obserwuje cel. — To okręt podwodny — mówi nie odrywając twarzy od kolumienki peryskopu. — Wyrzutnie numer jeden i numer dwa. Uwaga na aparatach! — Gotowe. — Wyraźnie słychać meldunek dowódcy działu broni podwodnej. Sekundy odmierzają czas życia innej załogi okrętu podwodnego. W okularze celownika optycznego sylwetka obserwowanej jednostki już od minuty znajduje się w środku krzyżyka. — Odległość trzy kable — melduje hydroakustyk. Griszczenko nabiera powietrza w płuca, by dać pierwszą w tej wojnie komendę do odpalenia torped, gdy nagle dostrzega napis na kiosku okrętu podwodnego: „S 3”. Odejmuje twarz od peryskopu. Na chwilę zamiera w tej pozycji. Ociera wierzchem dłoni mokre czoło. — Odbój alarmu — chrypi nie swoim głosem. — To nasza „eska”. — Po powrocie do bazy chciałbym poznać tego faceta ze sztabu — mówi z irytacją w głosie Konowałow — który pod nasze wyrzutnie podprowadza własne okręty! Przecież, do stu diabłów, chyba wiedzą, że tylko my operujemy w tym rejonie! — Dlaczego nie otrzymaliśmy informacji, że pakują w nasz sektor jeszcze jeden okręt podwodny — podejmuje wątek nawigator. — Byłby niezły bigos, gdybyśmy na konto trafień wpisali własną „eskę”. Griszczenko ponownie przywiera do peryskopu. Obserwuje, jak „S 3”, niedoszły cel dla jego torped, oddala się z miejsca fatalnego spotkania. — Dowódcą tej „eski” — mówi do załogi w centrali — jest sam Kostromiczew: Diabeł nie podwodnik. Gdyby mógł, całe życie przesiedziałby pod wodą. Griszczenko zna Kostromiczewa od lat. Spotkali się w okresie praktyk szkolnych. Wspólnie odbywali służbę na nowo wcielanych do floty „eskach”. Po zakończeniu każdego rejsu odwiedzali się na kwaterach i wiele godzin spędzali na rozmowach. Temat był zawsze jeden: okręty podwodne. Innych zainteresowań nie mieli. I teraz Griszczenko miałby na sumieniu swego przyjaciela. Obserwowany przez Griszczenkę „S 3” szybko się oddala. Morze jest lekko wzburzone. Właśnie pojawił się wiatr, który zmarszczył gładką dotychczas powierzchnię. Griszczenko widzi jeszcze stojących na mostku „S 3” wachtowych. Wydają się niespokojni. Rozglądają się wokół, ale nie widzą rury peryskopu, która bezczelnie wystaje ponad wodę w odległości nie większej niż dwa kable! Niedopatrzenie, Nikołaju, Griszczenko w myślach zwraca się do Kostromiczewa. Obyś miał czujniejsze wachty, bo kiedyś zapłacisz drogo za taką beztroskę. Zapewne kierujesz się do Windawy. Co cię tam gna? „L 3” wraca na linię dozoru. Tymczasem „S 3” rzeczywiście idzie do Windawy, jednak, jak pokaże najbliższa przyszłość, okręt ten nigdy nie dojdzie do celu. W połowie drogi do Windawy oficer-mechanik melduje dowódcy o awarii systemu zanurzenia. „S 3” ma uszkodzone klapy odwietrzników, a okręt podwodny pozbawiony możliwości zanurzania jest łatwym celem dla wroga. Sytuacja „S 3” z minuty na minutę staje się bardziej dramatyczna. Nad okrętem pojawia się niemiecki samolot rozpoznawczy. Zatacza szeroki łuk i niknie nad lądem. W pół godziny potem wachtowy melduje, iż dostrzegł cztery sylwetki okrętów, które zmierzają w kierunku „S 3”. — Kutry torpedowe z lewej burty! — Wszyscy na stanowiska! Uwaga na działach! Kostromiczew decyduje się na walkę. Nie podda okrętu. Chce jak najdrożej sprzedać swoją skórę. Postanawia, że stoczy bój artyleryjski, a jeśli będzie mógł użyć torped, to ich użyje. Chociaż do kutrów torpedowych nikt jeszcze nie próbował stosować tej broni. „S 3” kieruje dziób w stronę nadciągającego przeciwnika. W razie ataku torpedowego miałby on niewielkie pole rażenia. Ale napastnicy orientują się, jaką taktykę przyjął Kostromiczew. Kutry rozpraszają się i otaczają półkolem samotny okręt. Niemiecki sygnalista wzywa do poddania jednostki. Kostromiczew w odpowiedzi zaciska pięści. — Nigdy! Artylerzyści przy armacie 100 mm i działku przeciwlotniczym czekają na sygnał do otwarcia ognia. Dowódca jednak wciąż zwleka z wydaniem komendy. — Niech podejdą bliżej — krzyczy. Wreszcie na znak dany przez Kostromiezewa działo „eski” odzywa się pojedynczym ogniem. Zaczyna
się nierówny bój, którego wynik wydaje się być z góry przesądzony. Niemcy na strzały odpowiadają strzałami i jednocześnie ciągle zmieniają pozycję. Unikają ciosów. Walka toczy się dość blisko brzegu. Osadzenie okrętu na mieliźnie to jedyna szansa uratowania załogi, stwierdza Kostromiczew. Obraca dziób w kierunku lądu i jednocześnie obserwuje, co dzieje się na okręcie. Na pokładzie potworne zniszczenia. Jest kilku zabitych i jedenastu rannych. Prawie cała załoga pokładowa niezdolna do walki. Poprzez przestrzeliny w kadłubie do wnętrza dostaje się woda. Ale marynarze nie rezygnują. Walczą o uratowanie jednostki. Uszczelniają przecieki... Brzeg jest coraz bliżej. Okręt już się unosi na fali przyboju. Ale Niemcy znów odgadują zamysł radzieckiego dowódcy. Za wszelką cenę chcą pokrzyżować jego plany. Dwie torpedy opuszczają wyrzutnie jednego z kutrów. Po śladzie torowym widać, jak zmierzają wprost do celu. W chwilę potem potężna detonacja rozlega się nad polem bitwy. Wybuch podrzuca „eskę” i rozrywa ją na trzy części. Na powierzchni morza głowy marynarzy, którzy wyrzuceni siłą podmuchu znaleźli się w wodzie i próbują dopłynąć do zbawczego brzegu. Niemcy strzelają do nich z karabinów maszynowych. Koniec bitwy. Wrak okrętu osiada na dnie. Jedynie osmalony kiosk „S 3” wystający ponad powierzchnię wody świadczy, że tu odbyła się walka. Nierówny bój radzieckiego okrętu podwodnego z niemieckimi kutrami obserwował z brzegu latarnik z Użawy. On też po zajęciu tych terenów przez Niemców zjawił się w sztabie Floty w Tallinie i zrelacjonował przebieg walki. Oficerowi kontrwywiadu powiedział jeszcze: — Kiedy niemieckie ścigacze odeszły od naszej „eski”, w miejscu tym pojawiły się kutry nurkowe. Do wpół zatopionego wraka szkopy opuścili nurka... Upływają kolejne godziny dozoru „L 3”. Miały być ataki torpedowe, płonące i tonące okręty wroga, a tu nic podobnego się nie dzieje, martwi się żywy jak iskra nawigator. — Może by zmienić rejon dozoru — zwraca się do Griszczenki. — Musimy mieć zgodę dowódcy brygady. Nie mając jej musimy tkwić w wyznaczonym rejonie. Poza tym baza milczy. Wciąż brak wiadomości o tym, co dzieje się na lądzie... Nocą „L 3” podchodzi w pobliże Lipawy. Miasto płonie. Łuny rozświetlają horyzont. Palą się też zbiorniki ropy, z których zazwyczaj tankowały paliwo okręty podwodne wychodzące w morze. Radiotelegrafista, mat Fiodor Wołykin, wystukuje do bazy ten sam co przed godziną meldunek: „Przeciwnika nie zauważyłem. Kontynuuję zadanie. Czekam na potwierdzenie odbioru. Griszczenko”. Odpowiedź nie nadchodzi. Na „L 3” jeszcze nie wiedzą, że sztab Floty po utracie „S 3” i informacji uzyskanej od latarnika z Użawy postanawia zmienić sygnały rozpoznawcze jednostek Floty Bałtyckiej oraz częstotliwość pracy poszczególnych radiostacji okrętowych. O fakcie zmiany kodów i częstotliwości radiowej nie wie również dowódca „S 7” i podczas prób nawiązania kontaktu z bazą posługuje się nieaktualnymi już tablicami. Nikomu do głowy nie przychodzi myśl, że Niemcy już w pierwszych dniach wojny dysponują radzieckimi szyframi. Jest 25 czerwca. „S 7” kontynuuje patrol bojowy. Tuż po zapadnięciu zmroku wachta sygnałowa spostrzega, że w śladzie torowym okrętu idą dwa kutry torpedowe. — Sygnalista — zwraca się dowódca okrętu komandor podporucznik Siergiej Lisin do marynarza opartego o aldis. — Zapytaj o nazwę okrętu. Na dzień 25 czerwca obowiązującym sygnałem wywoławczym, zgodnie z tablicami kodowymi, jakie znajdują się na pokładzie „S 7”, jest sygnał świetlny litery „B” podawany morsem. Odzew litera „S”. Na pytanie wysłane przez „S 7” z kutra znajdującego się na czele szyku nadchodzi prawidłowa odpowiedź. — A więc nasi — cieszy się Lisin. — Mamy ciężko chorego. Zapytaj, Olenin, czy mają lekarza. Sygnalista wystukuje dźwigienką przysłon reflektora sygnałowego pytanie o lekarza. Ścigacz w odpowiedzi mruga światłem. — Tak — odzywa sią Olenin. — Mają lekarza. — Niech podejdą pod moją burtę. — Zrozumiałem, wykonuję — nadchodzi odpowiedź ze ścigacza. Kuter zbliża się z dużą prędkością, co zastanawia i niepokoi Lisina. W chwilę później Olenin dostrzega błysk ognia na drugim kutrze, który zbliża się do „S 7” z prawej burty. Lisin przykłada lornetkę do oczu. W tym samym momencie obecny na górnym pokładzie nawigator, kapitan marynarki Michaił Chrustalew, krzyczy: — Torpedy!
— Ster lewo na burt. Natychmiastowe zanurzenie! — rozkazuje dowódca. Zamykając za sobą właz Lisin słyszy jeszcze, jak dzwonią o kadłub pociski karabinowe. Pojękuje stal. W ciągu następnych sekund „S 7”, już na silnikach elektrycznych, wykonuje ostry zwrot w prawo, w kierunku zbliżających się kutrów. W ten sposób dowódca zamierza przemknąć pod kadłubami prześladowców i wydostać się z pułapki, którą na jego okręt zastawia napastnik. — Do diabła — skręca się ze złości kapitan marynarki Wasilij Gusiew, zastępca dowódcy okrętu — skąd wytrzasnęli nasze sygnały rozpoznawcze? Przez liczne przebicia powstałe od pocisków karabinowych do wnętrza okrętu dostaje się woda. Niemcy miotają też w morze bomby głębinowe. Słychać ich piekielne detonacje. Niebezpiecznie szybko podnosi się poziom wody w zęzach. Drenażyści włączyli pompy osuszania, lecz dowódca każe je wyłączyć. — Cisza na okręcie! Namierzają nas! Grupa awaryjna z bosmanem na czele zagląda pod metalowe płyty podłogi. Szuka przecieków. Najwięcej wody jest w przedziale torpedowym. — W szóstym przedziale pożar — melduje oficer-mechanik. — Powstał wskutek przeciążenia przewodów prądu stałego. — Odstaw wszystkie mechanizmy elektryczne. — Lisin wydaje polecenia spokojnym głosem. — Kładę się na dno. Przeleżymy tak do nocy, może dadzą nam spokój. Po kwadransie pożar w przedziale silników elektrycznych ugaszono. Jednak we wnętrzu okrętu pełno dymu. Ostra woń spalonej izolacji dławi oddech. Aby stłumić kaszel, marynarze przykładają koce do ust. A kutry torpedowe wciąż węszą w miejscu, gdzie zniknął im z oczu radziecki okręt podwodny. Starszy sternik głośno liczy wybuchy bomb głębinowych. — Pierwsza walka — odzywa się Gusiew — i zapędzili nas na dno. Przybywa wody w przedziałach. Torpedyści na dziobie nie odstępują od ręcznych pomp osuszania. Ciężko dyszą, piersi pracują jak miechy. Brakuje tlenu. Przewodami wentylacyjnymi dym przedostaje się do sąsiednich przedziałów. Niemieckie ścigacze podchodzą do kolejnego ataku. Bomby rozrywają się wokół burt. Słychać popiskiwanie giętej stali. Żeby nie zdmuchnęło nam działa, martwi się Lisin. Kolejna seria bomb. Wybuchły blisko, bardzo blisko. Następna detonacja. Jedna z bomb rozrywa się tuż przy kadłubie. „S 7” zostaje wyrzucony do góry. W sekundę potem mocno wali o dno. Gaśnie światło, pęka szkło głębokościomierza, zegary pokładowe z brzękiem lądują na podłodze. Jeszcze kilka bomb, jeszcze kilka potężnych wybuchów i nagle cisza. Nie słychać nawet śpiewnego zawodzenia śrub kutrów torpedowych. — Przejdź po przedziałach — poleca Lisin Gusiewowi. — Zobacz co z ludźmi. Wszędzie to samo: woń spalenizny, przecieki, brak tlenu. Urządzenia regenerujące powietrze nie na wiele się przydają. Marynarze ciężko dyszą. Siedzą na kojach i w świetle lamp akumulatorowych obserwują, jak woda podchodzi coraz wyżej. — Przedziały, meldować o sytuacji — rozkazuje Lisin. Zgłaszają się starsi przedziałów. — Przygotować przedziały do wynurzenia. Meldować o gotowości — słyszą głos dowódcy. Lisin jest niespokojny, ale stara się nie zdradzać swych uczuć przed załogą. Zastanawia się, co czeka ich na powierzchni. Czy Niemcy rzeczywiście odeszli, czy też z zastopowanymi maszynami czekają aż „S 7”, zwiedziony ciszą, wynurzy się? Czy działo jest sprawne? Bez względu na to, co może się wydarzyć, dowódca obiecuje sobie, że nie wezmą go żywcem. Będzie walczył do końca. Rozkazuje więc, aby artylerzyści przygotowali się do walki. Amunicyjni mają zabrać ze sobą po kilka sztuk pocisków więcej, niż czynią to zazwyczaj. To na początek. Potem torpedyści doniosą resztę. Załoga pokładowa również otrzymuje broń. Dla reszty każe wydać granaty. — Jak tylko wyjdziemy na powierzchnię — wyjaśnia załodze — artylerzyści pobiegną do działek. Pozostali ogniem karabinów maszynowych i granatami będą ich osłaniali, dopóki nie uzbroją armaty. Motorzyści mają dać cała naprzód... Do wynurzenia! Powietrze wypełnia zbiorniki balastowe. Okręt powinien już iść w górę, tymczasem ciągle ciężko leży na dnie. Lisin spogląda na oficera-mechanika. Płyną sekundy, a okręt nawet nie drgnie! Mechanik poleca, aby uruchomiono dodatkowe zbiorniki. Drżenie przechodzi przez pokład. Lisin odruchowo wczepia się w telegraf maszynowy. Najpierw unosi się rufa: tony wody przetaczają się na dziób. Drenażyści natychmiast przełączają przewody systemu balastowego. Trym na dziób niknie. Okręt stoi na równej stępce. Wskazówka głębokościomierza wskazuje, że „S 7” idzie w górę. — Trzymać się mocno! Lisin przewiesza przez ramię karabin maszynowy. Wspina się po pionowym trapie, prowadzącym do
kiosku. Kiedy okręt jest już na powierzchni, dowódca wsparty nogami o poręcz trapu z całej siły napiera barkiem na pokrywę włazu. Wreszcie drgnęła. Z ogłuszającym świstem wpada do wnętrza okrętu powietrze. Razem z nim strugi wody, która nie zdążyła jeszcze ujść szpigatami w burcie kiosku. W mgnieniu oka załoga jest na stanowiskach. Lisin staje w rozkroku z karabinem gotowym do strzału. Wokół... cisza. Tylko mewy krążą nad głowami. Rozkrzyczały się przerażone widowiskiem, jakie zgotowali im marynarze Lisina. — Bosman, na górę — woła dowódca „S 7”. — Dobrze obejrzyj pokład! Zajrzyj, gdzie się da. Pójdzie z tobą inżynier. Zobacz, czy nie mamy uszkodzonych zbiorników balastowych. Być może to było przyczyną, że nie mogliśmy oderwać się od dna. Nawigator „S 7”, kapitan marynarki M. Chrustalew, przystępuje do określenia pozycji okrętu. Zadanie jest stosunkowo łatwe, gdyż widzi wyraźnie latarnię w Windawie. Podaje dowódcy wyniki swych obliczeń. — Nanieś pozycję na mapę. Z meldunkiem do bazy na razie się wstrzymamy. Mam niejasne przeczucie, że Niemcy znają nasze szyfry i bawią się z nami w kotka i myszkę. Poza tym musimy zachować ciszę radiową, inaczej wróg ponownie może nas namierzyć... — i po chwili namysłu wydaje rozkaz: — Cała naprzód! Wchodzimy do Windawy... Zapada zmierzch. Przez godzinę „S 7” manewruje na podejściu do bazy. Z wejściem do portu czeka na zupełne ciemności. Jest już noc, gdy „eska” rzuca cumy. Okręt zajmuje pozycję tuż przy główkach wejściowych — to na wypadek, gdyby zaszły nieprzewidziane okoliczności i trzeba było natychmiast opuścić bazę. W pobliżu „S 7” zatrzymuje się gazik dowódcy garnizonu. Ma wygaszone światła. — Potrzebujemy spawaczy — zwraca się Lisin do oficera w polowym mundurze. — Trochę nas pokiereszowali... — Zgoda, dostaniecie — odpowiada major artylerii, który dziś właśnie pełni funkcję oficera dyżurnego garnizonu. — Ale muszę was powiadomić, że dowódca Floty zabronił okrętom przebywać w Windawie dłużej niż trzy godziny. Mamy tylko jedną baterię przeciwlotniczą do osłony portu. Stoczniowcy meldują się na pokładzie „eski” po niespełna kwadransie. Widocznie byli na miejscu. Ze wszystkimi pracami, których życzył sobie Lisin, uwinęli się w porę. Kiedy „S 7” miał już oddać cumy, zgromadzeni na pokładzie marynarze zobaczyli, że ktoś w ich kierunku pędzi na rowerze. To goniec od dowódcy bazy. W biegu zeskoczył ze swego pojazdu. — Wołać dowódcę — dyszy zziajany szybką jazdą. — Wiadomość od dowódcy bazy... Lisin szybkimi susami pokonuje trap, staje przed rowerzystą. — Co się stało? — To wasze kody — mówi goniec, wręczając Lisinowi zalakowaną kopertę. Następnego dnia, tuż po porannej zmianie, radiotelegrafista z „L 3” przechwytuje krótki telegram podpisany — ku zdziwieniu Griszczenki — przez dowódcę grupy okrętów. Sygnał odebrano na częstotliwości wewnętrznej i podany był szyfrem stosowanym przez 3 dywizjon. — U wejścia do portu Memel postawić zagrodę z dwudziestu min — odczytał radiotelegrafista. — Dobre i to — stwierdza Griszczenko — bo myślałem, że całkiem już o nas zapomnieli. Komandor podporucznik Piotr Griszczenko schodzi do centrali i wraz z nawigatorem zabiera się do pracy. Określają kurs podejścia, kurs stawiania zagrody oraz współrzędne pola. Oficer wachtowy co 30 sekund podnosi peryskop. Lustruje przedpole. Horyzont czysty. Przejście w rejon niemieckiej bazy musi odbyć się skrycie, w przeciwnym bowiem wypadku całe przedsięwzięcie nie miałoby sensu. Gdyby Niemcy wykryli obcy okręt podwodny na redzie portu, natychmiast skierowaliby w jego stronę pościg. W ślad za grupą zwalczania okrętów podwodnych poszłyby też trałowce, aby zniszczyć pole minowe postawione przez radziecki okręt. W przedziale rufowym, gdzie znajduje się główne stanowisko bojowe załogi minerskiej, trwa praca nad uzbrajaniem min. Dowodzi chorąży marynarki Sidorów, o którym krążą wieści, że potrafi uzbroić minę z zamkniętymi oczyma. „L 3” podchodzi do niemieckiej bazy. Wachtę w centrali przejął Konowałow. Hydroakustyk wsłuchuje się w odgłosy morza. Słyszy odległe wybuchy. Nieco bliżej rozbrzmiewa tremolo śrub lekkich jednostek Kriegsmarine. To okręty bliskiego dozoru. Podwodny stawiacz min znajduje się już niemal u celu. Nagle hydroakustyk przywołuje dowódcę. Jeden ze ścigaczy, który do tej pory patrolował na dalekim przedpolu, zbliża się do radzieckiego okrętu podwodnego. Czyżby zostali wykryci? Na sekundę cieniutka igiełka peryskopu przebija powierzchnię morza: niemiecki okręt rzucając bomby na prawo i lewo idzie stałym kursem i prędkością. Jest za blisko, aby mogli wykonać manewr uchylenia się
od ataku. Jedna z bomb głębinowych detonuje tuż przy burcie „L 3”. Gaśnie światło, klosze lamp elektrycznych walą się na podłogę. Elektrycy przyświecając sobie latarkami akumulatorowymi włączają oświetlenie awaryjne. — Zaraz podamy światło na rufę — oznajmia starszy marynarz Afanasij Burduk. Ścigacz odszedł. Cisza aż dzwoni w uszach. W przedziale rufowym minerzy już stoją przy czarnych, najeżonych czujnikami detonatorów minach. Na dany przez dowódcę sygnał poprzez komorę wyrzutni wypchną śmiercionośne ładunki. Pierwsze miny są już bez stropów mocujących je z pokładem. „L 3” stawianie min wykona w zanurzeniu. Poradzi sobie z tym znakomicie. Jest przecież jednostką specjalnie do tego celu skonstruowaną. Teraz idzie na głębokości 12 metrów. Sternik bosman P. Nastiuchin zasiadł za sterem głębokości i utrzymuje okręt na równej stępce. Pod kadłubem zapas głębokości niewielki — 6 metrów. Dno kamieniste. — Rozpocząć stawianie min! — rozkazuje Griszczenko. Hydroakustyk znów się denerwuje. Szczelniej przyciska muszle słuchawek do uszu i po chwili melduje o zbliżających się kutrach torpedowych. Idą na dużej prędkości, rzucają bomby głębinowe. Griszczenko zagryza wargi. Co robić, zastanawia się. Musi podjąć decyzję, i to natychmiast. Już postanowił. Niezależnie od tego, co się wydarzy, postawi cały zapas min. Szum śrub narasta. Idą szykiem czołowym. Są w odległości dwóch, najwyżej trzech mil od „L 3”. Kiedy do Griszczenki dociera meldunek z rufy: „dwudziesta wyszła”, oddycha z ulgą. Dobra robota, chwali w myślach własną załogę. — Kurs odejścia trzysta pięćdziesiąt stopni. Cała naprzód. Nawigator, głębokość? — Piętnaście metrów — spieszy z natychmiastową informacją Chrustalew. Podwodny stawiacz min wykonał zadanie i teraz spiesznie opuszcza miejsce akcji. Oficer wachtowy Dubinski co 3 minuty unosi peryskop. W końcu melduje z ulgą w głosie: — Horyzont czysty! Na niebie połyskują gwiazdy, kiedy okręt wynurza się na powierzchnię. Krastelew ładuje akumulatory. Głośno pracują diesle. Załodze wyraźnie poprawił się nastrój. Po udanej akcji czują się jakoś raźniej. Radiotelegrafista zakłada anteny. Śle meldunek do bazy. Zgłasza się Tallin, potwierdza odbiór depeszy, każe czekać na odpowiedź na innej częstotliwości. Po minucie odbiornik radiostacji okrętowej rozbrzmiewa serią kropek i kresek: „Po miny wejść do Kronsztadu”. Griszczenko bierze telegram do ręki, spogląda na mapę. — Bagatela, pięćset mil! Późną nocą radiotelegrafista Wasilij Titkow zmienia kolegę w kabinie „radio”. O północy nastawia odbiornik na Moskwę. Sygnał kremlowskich kurantów słychać bardzo wyraźnie. Spiker Radzieckiego Biura Informacyjnego podaje wiadomości z frontu. W „kurniku” zrobiło się nagle ciasno. Każdy na własne uszy chce usłyszeć, co mówi stolica. Oddaliśmy port w Lipawie... W ponurym milczeniu przyjmują tę wiadomość. I długo jeszcze nie mogą w nią uwierzyć. ROZDZIAŁ V Niepomyślny dla Armii Czerwonej i Floty Bałtyckiej rozwój wydarzeń na początku lata 1941 sprawił, że Związek Radziecki utracił znaczące punkty oporu i bazy morskie, a poza tym dowództwo zdało sobie sprawę, że główna baza Floty w Tallinie znalazła się w obliczu okrążenia. Co gorsza, na tym odcinku frontu obrona, zarówno od strony morza, jak i lądu wykazywała wiele braków, a podejścia do Tallina nie zostały dostatecznie umocnione. Mimo to radzieckie dowództwo postanowiło bronić miasta tak długo, jak będzie to możliwe, gdyż uznało, że zbyt szybka utrata tego ważnego rejonu może mieć decydujący wpływ na dalsze losy wojny. Przede wszystkim Niemcy mieliby otwartą drogę na przedpola Leningradu. A Leningrad jest dla Hitlera celem równie ważnym jak Moskwa. Na tym kierunku zgrupowali Niemcy poważne siły lądowe i morskie, jeśli chodzi o działania na Morzu Bałtyckim, to w pierwszym okresie wojny uznali, iż jednym z najważniejszych dla nich zadań jest uniemożliwienie radzieckiej flocie opuszczenia bazy w Tallinie. Realizując to zadanie połączone siły morskie Niemiec i Finlandii zaczęły systematycznie zagęszczać pola minowe w najwęższych miejscach Zatoki Fińskiej. Najniebezpieczniejszym z nich było pole „Juminda” — rozciągające się w pobliżu Tallina. Niemieckie pola minowe składają się z min różnego typu. Przeważają wprawdzie miny kontaktowe —.
kotwiczne, wybuchające pod wpływem bezpośredniego zetknięcia z kadłubem jednostki (zawierają do 300 kg materiału wybuchowego), ale sporo też jest min najnowszych typów, tzw. min niekontaktowych, które detonują w wyniku oddziaływania na nie pól fizycznych okrętu. Jednak największym zaskoczeniem dla radzieckich marynarzy były miny wyposażone w zapalniki elektromagnetyczne, wybuchające pod wpływem pola magnetycznego okrętu! Załogi radzieckich trałowców, chcąc walczyć z tą bronią, musiały najpierw poznać zasadę jej działania. Po wielu próbach, okupionych licznymi ofiarami, udało się radzieckim saperom poznać zasady działania czujnika elektromagnetycznego, a to z kolei umożliwiło skonstruowanie specjalnych trałów elektromagnetycznych przeznaczonych do niszczenia tego typu min. Równolegle z pracami nad trałami trwały poszukiwania specjalnych środków zabezpieczenia antymagnetycznego. W ich wyniku skonstruowano uzwojenia demagnetyzacyjne — składały się z zasilanych prądem zmiennym kabli rozmieszczanych wzdłuż i poprzek kadłuba okrętu — zmniejszające pole magnetyczne jednostek. W ten środek obrony przeciw minom magnetycznym i elektromagnetycznym wyposażone zostały w pierwszej kolejności okręty podwodne typu „S” — najnowsze, jakie były w owym czasie we flocie. W miarę nasilania się wojny minowej w Zatoce Fińskiej Niemcy wprowadzali coraz to nowsze typy min niekontaktowych. Pojawiły się więc miny akustyczne, reagujące na odgłos pracujących mechanizmów okrętowych, magneto-akustyczne i ciśnieniowe. Wreszcie najnowszy i najniebezpieczniejszy typ — miny wielokanałowe, reagujące na wszystkie niemal pola fizyczne okrętu. Miny wielokanałowe stanowiły zagadkę, nad którą wiele tygodni głowili się radzieccy inżynierowie broni podwodnej — do prac nad jej rozwiązaniem zaangażowano nawet fizyków ż radzieckiej Akademii Nauk. Wkrótce też były wyniki. Opracowano specjalne tabele prędkości dla okrętów, co uchroniło wiele jednostek przed skutkami wybuchów min wielokanałowych. Latem 1941 roku oprócz zagrody minowej „Juminda” Niemcy postawili w Zatoce Fińskiej jeszcze kilkanaście innych pól obliczonych na zniszczenie radzieckich okrętów podwodnych. Zalegały one na różnych głębokościach i w różnych miejscach („Nosorożec”, „Morski jeż”, „Wartburg”, „Eisenach”, „Gotha”). W czasie gdy na wodach Zatoki Fińskiej trwają operacje minowe, na lądzie potężna fala wojsk niemieckich niepowstrzymanie prze na wschód. Z ważniejszych celów na kierunku leningradzkim pozostał już tylko Tallin, który Niemcy zamierzają wziąć z marszu, podobnie jak większość innych miejscowości nad Bałtykiem. Tallin to baza główna Floty Bałtyckiej. Miasto nie jest przygotowane do odparcia ataków od strony lądu, ale od pierwszych godzin walki stawia najeźdźcom bezprzykładny opór. Mimo to szala zwycięstwa stopniowo przechyla się na stronę agresora. Po dziesięciu dniach zaciekłych zmagań Armia Radziecka musi opuścić miasto, ale przedtem należy zniszczyć wszystko, co mogłoby się przydać Niemcom. Taka jest taktyka cofającej się pod naporem wroga Armii i Floty Radzieckiej. Okręty stojące w dokach i w basenach wyposażeniowych stoczni zostają kompletnie zniszczone przez własne załogi. Innego wyjścia nie ma, Nic nie może wpaść w ręce wroga. Marynarze z ciężkim sercem opuszczają drogi sobie port, nabrzeża, okręty... Dwudziestego szóstego sierpnia Rada Wojepna radzieckich sił zbrojnych na kierunku północno- zachodnim za zgodą Kwatery Głównej Naczelnego Dowództwa wydaje rozkaz ewakuacji wojska i floty z Tallina do Leningradu i Kronsztadu, gdzie miały one wzmocnić obronę Zatoki Fińskiej. Niemcy zaciskają wokół Tallina śmiertelną pętlę. Dwudziestego szóstego sierpnia o godz. 16.00 rozpoczyna się ewakuacja bazy. Na statki i okręty Floty Bałtyckiej ładuje się sprzęt wojskowy, zdemontowane maszyny z fabryk, przyjmuje żołnierzy garnizonu i ludność cywilną. Wszystko to odbywa się pod silnym ostrzałem nieprzyjaciela. Następnego dnia sytuacja wygląda podobnie. Wreszcie 28 sierpnia okręty wychodzą na redę. Ewakuację z Tallina, operację nad wyraz trudną, komplikuje dodatkowo kapryśna aura. Sztorm o sile dochodzącej do 7 stopni w skali Beauforta opóźnia wyjście z bazy o pół doby (kutry torpedowe, mniejsze okręty i trałowce muszą wrócić z powrotem do portu, gdyż nie są w stanie pokonać wysokiej fali), co powoduje, że najtrudniejszy odcinek, pole minowe „Juminda”, jednostki radzieckie będą musiały pokonać nocą. Perspektywa najgorsza z najgorszych. W południe 28 sierpnia wiatr słabnie. O godzinie czternastej admirał Tribuc rozkazuje podnieść kotwice. Cztery konwoje, osłaniane przez marynarkę wojenną, opuszczają redę Tallina. Tuż przed zachodem słońca uformowana zostaje długa na 15 mil kolumna marszowa, którą otwierają siły główne Floty z krążownikiem „Kirow” na czele (na jego pokładzie znajduje się dowództwo Floty). Niemal od chwili opuszczenia portu krążownik „Kirow” jest obiektem zaciekłych ataków niemieckiego lotnictwa. Bomby gęsto padają wokół jego burt. Do późnego zmroku trwają pojedynki artylerii okrętowej z lotnictwem myśliwskim i bombowym Luftwaffe.
Gdy zapadł zmrok, przyszło najgorsze: miny. Już wcześniej, bo o godzinie osiemnastej, na minę wpada transportowiec „Ella”, a kwadrans potem następna ofiara, jednostka pomocnicza. Ale był to dopiero początek tragedii. Kiedy zapadła noc i umilkł złowrogi ryk Junkersów, konwój znalazł się w samym środku pola minowego. Wśród pływających szczątków rozerwanych na minach jednostek trudno dostrzec rogate kule zawierające śmiercionośny ładunek. Rosną więc straty. Ale okręty wciąż idą naprzód. Innego wyjścia nie ma. Zatrzymanie się teraz, to wystawienie na ostrzał niemieckiej artylerii nadbrzeżnej. A miny są coraz groźniejsze. Na ich wybuchy najbardziej narażone są jednostki o dużym zanurzeniu. Zresztą nie tylko one. W miarę upływu czasu groza rośnie. Na konwój sypią się pociski z baterii usytuowanej na przylądku; Juminda-nina. Krążownik „Kirow” naprowadza wieże swojej artylerii na baterie wroga. Kilkutonowa salwa krążownika czyni swoje. Gdy milknie niemiecka artyleria brzegowa, dowódca Floty rozkazuje zatrzymać konwój. Okręty rzucają kotwice. Chwila wytchnienia dla ludzi i okrętów, moment na opatrzenie ran i dokładniejsze założenie plastrów pod rozerwane wybuchami min kadłuby jednostek. Z pobieżnych meldunków wyłania się tragiczny bilans tych kilku godzin marszu. Nie ma wieści od „Szcz 301”. Zginął „S 5”, któryś zszedł z kursu i poderwał się na minie (na jego pokładzie znajdowało się dowództwo dywizjonu okrętów podwodnych oraz dowódca brygady okrętów podwodnych komandor N. Jegipko; komandor Jegipko wyrzucony siłą eksplozji do morza pływał kilka godzin, dopóki nie podjął go z wody przypadkowo przechodzący kuter). O świcie kawalkada statków i okrętów rusza dalej. Kurs ten sam: Kronsztad. Wieczorem pierwsze jednostki rzucają kotwice na redzie. Mniejsze chronią się w bazie. Zadanie postawione Flocie Bałtyckiej, zadanie przedarcia się w rejon Lenirigradu, zostało wykonane. Trzon bojowy floty udało się zachować. Okręty liniowe, niszczyciele, trałowce i dozorowce, a nade wszystko okręty podwodne, w zdecydowanej większości ocalały i będą mogły dalej walczyć z Kriegsmarine na Bałtyku. Niemcom nie udało się zniszczyć głównych sił Floty, ale straty, jakie poniosła radziecka marynarka wojenna, były ogromne. Ze 195 okrętów, pomocniczych jednostek pływających i frachtowców do Kronsztadu przedarły się 142. Z 23 tysięcy marynarzy i żołnierzy garnizonu tallińskiego 4 tysiące pozostało na wiecznej wachcie... ROZDZIAŁ VI Tymczasem okręty podwodne Floty Bałtyckiej wciąż zajmują pozycje na szlakach wiodących w głąb Zatoki Fińskiej. Daleko na tyłach wroga szukają celów godnych ich torped. Na razie jednak, mimo iż prowadzą ciągłą obserwację, nie mogą dostrzec okrętów nieprzyjaciela. Dowództwo Kriegsmarine nie spieszy się z wysłaniem w ten rejon cięższych sił. Niemcy są przekonani, że zniszczenie radzieckiej floty dokona się samoistnie: okręty zginą na minach. — Führer może być spokojny o przebieg wojny w tym rejonie morza — stwierdza Reader, dowódca Kriegsmarine, na odprawie z udziałem dowódcy dywizjonów okrętów stacjonujących na Bałtyku. — Kiedy wpędzimy Rosjan w głąb Zatoki Fińskiej, żaden radziecki okręt nie pojawi się na otwartym morzu... Słowa te, wypowiedziane tonem pewnym i zdecydowanym, nie zgadzają się jednak ze stanem faktycznym. W Zatoce Fińskiej i na Morzu Bałtyckim operuje kilka radzieckich okrętów podwodnych (m. in. „L.3” i „S 8”), które pod osłoną nocy przedzierają się na zachód. Kurs docelowy zespołu -— Zatoka Gdańska, jednostki te mają wykonać atak na dalekim zapleczu przeciwnika. Piętnastego lipca o północy okręty pozostawiają za rufą ostatnie wyspy Zatoki Fińskiej. Wykonują zwrot na południowy zachód i natychmiast idą w zanurzenie. Przejście na akwen Zatoki Gdańskiej musi odbyć się skrycie. Na podejściu do Zatoki Gdańskiej dowódca „L 3” komandor podporucznik Piotr Griszczenko dostrzega kilka linii dozoru, na których znajdują się okręty różnych klas. Widać, że Niemcy pilnie strzegą swych tyłów. Przez 3 dni Griszczenko szuka luki w pierścieniu obronnym przed Gdynią i Gdańskiem, stanowiącymi obecnie główne bazy niemieckiej floty na południowo-wschodnim Bałtyku. Wreszcie 21 lipca okręt przedziera się przez linie dozoru. Oto jesteś, Piotrze, w paszczy Iwa, mówi do siebie Griszczenko. Zasmakuj i tej przyjemności. W okularze peryskopu widać odległe wieże Gdańska, doskonale nadające się do określenia pozycji okrętu. „L 3” gotowy jest do postawienia min. Raptem hydroakustyk melduje, że słyszy szumy zbliżających
się okrętów nawodnych. Griszczenko porzuca studiowanie mapy. Podnosi peryskop. — Coś mi się wydaje, że skończy się na strachu. To tylko trałowce. W dodatku zajęte usuwaniem min. — Z pewnością trałują farwater — odzywa się pomocnik dowódcy Konowałow. — Mam wobec tego propozycję. Kiedy szkopy zakończą robotę, podrzucimy im nowe miny... — Niezły pomysł, Wołodia — zgadza się Griszczenko. — Takiego obrotu sprawy na pewno się nie spodziewają... Dowódca „L 3” obserwuje przez peryskop pracę trałowców. Wreszcie widzi, jak odchodzą do bazy w Pilawie. — Rozpocząć stawianie min! — rozkazuje Griszczenko. — Kurs sto osiemdziesiąt stopni. Prędkość stawiania dwa węzły. Kiedy klapnięciem po korpusie, miny marynarze pożegnali się z ostatnią sztuką, bosman Sidorów powiadamia centralę o zakończeniu pracy. — Kwituję — mówi spokojnie dowódca. — A teraz popatrzymy, jak fryce przenoszą się na tamten świat. Załoga „L 3” nie czeka długo na efekt przeprowadzonego minowania. O godzinie siedemnastej oficer wachtowy melduje o pojawieniu się zespołu okrętów idących na południe. — Suną wprost na nasze poletko! Hydroakustyk, starszy marynarz Dymitr Zewied, potwierdza tę informację. Zespół składa się z okrętów osłony i kilku transportowców. — Przygotować okręt do ataku torpedowego — Griszczenko podrywa wszystkich na nogi. Już nawigator oblicza dane do ataku. Dowódca na sekundę podnosi peryskop. Czeka na dogodny moment, by wydać komendę do odpalenia salwy torpedowej. W momencie kiedy ma paść rozkaz, głucha detonacja niesie się wśród głębin. To jeden z niemieckich transportowców wszedł na minę. Griszczenko nie może oderwać wzroku od peryskopu: transportowiec przechyla się na rufę, brązowy dziób sterczy nad wodą. Na pozostałych okrętach wykwitają gęste pióropusze dymu. Kapitanowie niemieckich jednostek uznali widać, że są obiektem ataku okrętu podwodnego, stawiają więc zasłony dymne i opuszczają niebezpieczne miejsce. Ścigacze rozpoczynają węszenie za celem. Powtarzają się rutynowe ataki na okręt podwodny: z pochylni na rufach ścigaczy opadają w morze czarne beki materiałów wybuchowych, gejzery wody i mułu wykwitają na powierzchni. We wnętrzu „L 3” słychać głuche detonacje. Niemcy atakują na wyczucie, łudząc się, że być może któraś z bomb eksploduje w pobliżu okrętu. By nie paść ofiarą przypadkowego trafienia „L 3” dostojnie, aczkolwiek na najwyższych obrotach silników elektrycznych, opuszcza rejon akcji. Marynarze Griszczenki zadowoleni są z sukcesu, ale czują pewien niedosyt. Najbardziej narzekają torpedyści. Zaczyna się drugi miesiąc wojny, a oni ani razu nie użyli swej broni. Griszczenko po naradzie z Bakłanowem, komisarzem do spraw politycznych, postanawia również i torpedystom dać szansę zademonstrowania nabytych umiejętności. Na życzenie dowódcy radiotelegrafista prosi bazę o zgodę na zmianę rejonu działania. Griszczenko proponuje dowództwu przerzucenie się pod Windawę, gdzie wcześniej zauważył spory ruch niemieckich transportowców. „Działaj” — brzmi odpowiedź z dowództwa. Pogoda nie sprzyja skrytemu przejściu. Jest sztil — powierzchnia morza gładka jak stół, niebo bezchmurne. Raj dla samolotów Luftwaffe, patrolujących podejścia do baz. Poza tym wody morza tu płytkie i przejrzyste. Przy tej pogodzie okręt podwodny na tle piaszczystego dna widoczny jest zupełnie wyraźnie. Griszczenko zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji i ma zamiar odejść w bezpieczniejsze miejsce, na głębsze wody, ale właśnie hydroakustyk melduje o szumach w namiarze 90 stopni. — Prawdopodobnie większy konwój — dodaje. Griszczenko spogląda przez peryskop. Na gładkiej powierzchni morza wyraźnie widać drapieżne kształty jednostek marynarki wojennej. Otaczają one i strzegą potężny statek transportowy. Białe nadbudówki, czarny kadłub i czerwony komin. Na oko sześć tysięcy ton, szacuje w myślach dowódca okrętu. To już coś. Warto spróbować. — Przygotować salwę z trzech torped! Konwój szybko zbliża się do rejonu, w którym czatuje „L 3”. Eskorta nie próżnuje. Zmiennymi kursami ugania się wokół frachtowca. Głuche pomruki docierają w głąb morza. Tę taktykę poznali już radzieccy podwodnicy: rzuca się bomby głębinowe na oślep, w celu odstraszenia potencjalnego przeciwnika. W tej sytuacji niełatwy jest wybór dogodnej pozycji do ataku. — Od dziobu, w naszym kierunku, idzie jeden z okrętów osłony — hydroakustyk z niemym pytaniem w oczach informuje Griszczenkę. Płyną sekundy. Dudnienie narasta. Załoga „L 3” słyszy wyraźnie, jak niemiecka jednostka przechodzi
nad ich okrętem. Wszyscy spoglądają w górę, jakby z plątaniny rur, kabli i przewodów mogli odczytać, jakie zamiary ma przeciwnik. Gdy już wydawało się, że okręt wroga pognał dalej, potężny wybuch targnął kadłubem „L 3”. Gaśnie światło w przedziałach. Okręt dziobem wali się w dół. Zaklinowany jest ster głębokości. Drugie uderzenie... Ludzie padają z nóg. Ten wstrząs to wynik zderzenia z dnem. Bosman Nastiuchin gorączkowo napiera na ster głębokości. Może w ten sposób uda się go poruszyć. I faktycznie, udaje się. — Ster w porządku — Nastiuchin ciężko dyszy. — Wszystko w porządku — nadchodzą meldunki z przedziałów. — Okręt jest szczelny. Nie ma przecieków. —- Konwój oddala się na południe. — To hydroakustyk informuje o tym, co dzieje się na powierzchni. Dowódca zaciska pięści. —- Ster przedni na piętnaście stopni! Peryskopowa. Cała naprzód! Griszczenko za wszelką cenę chce zaatakować niemiecki statek. Musi zawierać niezwykle cenny ładunek, skoro ma tak liczną asystę, stwierdza. Oficer-mechanik biegnie do przedziału silników elektrycznych, by dopilnować manewru wyjścia na peryskopową. Wygląda na to, że nic nie przeszkodzi załodze w wykonaniu rozkazu dowódcy, gdy nagie ster znów się zacina. I to w pozycji na wynurzenie! Okręt jak piłka idzie do góry. Nastiuchin kładzie się na koło sterowe. Z trudem udaje mu się naprowadzić ster na zero. Lecz o ułamek sekundy za późno, Kiosk okrętu już wystaje nad powierzchnię morza. Niemcy oczywiście nie przeoczyli tego momentu. Osłona zawraca i gna teraz na złamanie karku. Woda wokół okrętu podwodnego kłębi się od wybuchów bomb głębinowych. Odłamki sieką po kadłubie. Słychać przeraźliwy zgrzyt giętej stali. Jeszcze nie otrzymali bezpośredniego trafienia, ale może nastąpić to w każdej chwili. Nie ma innego wyjścia, trzeba natychmiast opuścić rejon niefortunnego spotkania z niemieckim konwojem. To jedyna szansa uratowania życia i okrętu. Tymczasem nawigator melduje o konieczności zmiany kursu, bo okręt zbliża się do brzegu. — Głębokość piętnaście metrów... czternaście metrów... — ostrzega. — Pod kadłubem zapas głębokości poniżej półtora metra... Mechanik informuje, że zapas powietrza starczy na 3 godziny. Akumulatory na wyczerpaniu. Hydroakustyk bezbarwnym głosem powiadamia, że ścigacze ponownie podchodzą do ataku. Seria bomb z prawej burty potwierdza jego słowa. Atak trwa. Detonacje rozlegają się w równych odstępach czasu, ale już nieco dalej od „L 3”. — Cała wstecz. Michaił, wyciśnij wszystko, co możesz, z silników — krzyczy Griszczenko do rury głosowej mającej połączenie z przedziałem szóstym. — Ster lewo na burt! Okręt oddala się od miejsca, w którym mógł pozostać na zawsze. Tym razem udało się opuścić skrycie pole bitwy. W tym samym czasie z dozoru bojowego wraca do bazy „S 11” dowodzony przez komandora podporucznika A. Sieredę. Marynarze są wyczerpani trwającym blisko miesiąc pobytem w morzu. Na powierzchnię wypływali jedynie nocą, aby podładować baterie i wpuścić trochę świeżego powietrza do dusznych przedziałów. Nocą słali też meldunki do bazy. Teraz kończy się już paliwo oraz zapasy żywności, toteż „S 11” otrzymał zgodę na powrót do bazy. Im bliżej portu, tym czują się bezpieczniej. Obserwują wprawdzie morze i niebo, ale jakby zapomnieli o trwającej wojnie. Podziwiają raczej zapadający nad wodą zmierzch, cieszą się, że brzeg niedaleko, że ojczyzna tuż-tuż. Wachtowi nie mogą oderwać wzroku od złotych wydm, pławiących się w blasku zachodzącego słońca. Nagle okrętem wstrząsa potężny wybuch. Błysk ognia wykwita tuż przy burcie i w tej samej chwili kaskady wody walą się do wnętrza jednostki. „S 11” pochyla się na burtę i po paru sekundach na powierzchni morza nie ma po nim śladu. Na dnie spoczywa wrak okrętu, ale przecież tam byli ludzie. Co z nimi? Drugi i trzeci przedział— zatopione. Tu nie ocalał nikt. Załoga w centrali zginęła na miejscu. Zalega tam śmiertelna cisza. W pomieszczeniach rufowych gęstą ciemność rozjaśniają jedynie świecące mdłym blaskiem fosforyzowane wskaźniki przyrządów. Mikołaj Nikuszew — starszy torpedysta, uniósł głowę. Poczuł ostry ból. Musiał uderzyć o coś twardego. Powoli zdaje sobie sprawę z grozy sytuacji. Jest sam w spoczywającym na dnie okręcie! Ogarnia go strach. Chce krzyczeć, ale nie może wydobyć z siebie głosu. Zostanie tu na zawsze. Nie wydostanie się z tej
pułapki. Umrze. Siadł na koi i płacze. To go nieco uspokaja. Wstaje. Przechodzi po omacku kilka kroków. Cieszy się jak dziecko, kiedy znajduje lampę akumulatorową. Jej światło dodaje mu otuchy. Wraz z nią rodzi się nadzieja. Może znajdzie wyjście na powierzchnię? Nagle do jego uszu docierają odgłosy z sąsiedniego przedziału. Krzyczy, ile sił w płucach: — Otwórzcie, to ja Nikuszew! Milknie i nasłuchuje odgłosów zza stalowej grodzi. Wtem przerażony słyszy czyjś oddech koło swego ucha. — Co się stało? Gdzie jesteśmy? To ja, Mazin. Poznajesz mnie? Nikuszew poświecił lampą. Rzeczywiście, to bosman Mazin! Padają sobie w objęcia. Teraz razem stąpają po przedziale. Oparty o torpedę, przykryty kocem, leży artylerzysta starszy marynarz Wasilij Zinowiew. — Wasia, co z tobą? — potrząsa leżącym Nikuszew; Zinowiew otwiera oczy. W przedziale rufowym zostali tylko oni — trzech marynarzy. Przez rury głosowe leje się woda. Przybywa jej z każdą minutą. Mazin zamyka zawory. Zinowiew odchodzi na bok i próbuje otworzyć właz prowadzący do szóstego przedziału, gdzie Nikuszew słyszał jakieś odgłosy. Właz ani drgnie. — Tędy nie wyjdziemy — mówi do kolegów. W szóstym przedziale coś się dzieje. Znów słyszą jakieś szmery. Tam na pewno są ludzie. — Szósty! Odpowiedzcie! To ja, Nikuszew! Mazin i Zinowiew są ze mną. Czy mnie słyszycie? — To ja, Milutkin — słychać przytłumiony głos z drugiej strony. — To ja, Milutkin. Jest nas sześciu. Widenko, Gorodinski, Pilipienko, Mitniejew, Kudiacew. Woda sięga nam do kolan. Przedziały czwarty i piąty zatopione. Zostaliśmy sami. Nikuszew, Mazin i Zinowiew usiłują otworzyć właz. Naparli z całych sił. Niestety, po minucie nadludzkiego zmagania z zaklinowaną stalową płytą zdają sobie sprawę, że nie dadzą rady. Opadają ciężko na podłogę. Nagle Mazin przypomina sobie, że w przedziale są narzędzia stanowiące wyposażenie skrzyni bosmańskiej. Ale skrzynia jest pod podłogą. Aby do niej dotrzeć, trzeba unieść metalowe płyty pokładu i pod wodą dostać się do narzędzi. Mazin nabiera powietrza w płuca. Znika w zatopionej ładowni. Nie ma go kilkanaście sekund. Wreszcie, ociekając wodą, pojawia się na powierzchni. W dłoniach dzierży młot. Odpoczywa. Tymczasem Nikuszew i Zinowiew już walą w grubą płytę włazu. Tępy dźwięk głucho rozbrzmiewa w przedziale. Stopniowo opadają z sił. Właz wygiął się, ale nie puszcza. Płuca pracują jak miechy. — Nigdy nie ruszymy tego diabelstwa — dyszy zrezygnowany Zinowiew. Zbiera mu się na płacz. Oparł się o grodź, opuścił głowę. Chwilę trwa w tej pozie. Wreszcie przysuwa się do włazu, przytyka do niego twarz. — Koledzy! — krzyczy. — Czy nas słyszycie? Nie możemy ruszyć tego draństwa. Wychodźcie przez zatopione przedziały. — Próbowaliśmy. Nie można. — To Milutkin. — Pomyślcie o sobie. Ratujcie się przez wyrzutnię torpedową. My musimy zostać. Pozdrówcie naszych bliskich. Długa chwila ciszy. — Co teraz zrobimy? — Zinowiew pociąga nosem. — Spróbujemy wydostać się przez wyrzutnię — stwierdził elektryk torpedowy bosman Aleksander Mazin. — Wyrównamy ciśnienie i wyjdziemy na powierzchnię w aparatach ratunkowych. — Bierze do ręki aparat, który stanowi wyposażenie osobiste każdego członka załogi okrętu podwodnego. — Nie jesteśmy głęboko. Brzeg jest niedaleko. Nie damy się faszystom. Mazin, jako najstarszy stopniem, obejmuje dowództwo. — Wciągnijcie maski. Poprawcie paski. Nikuszew i Zinowiew po raz pierwszy mają w dłoniach aparaty. Drżą im ręce. Są marynarzami najmłodszego rocznika, skierowano ich na okręt tuż przed wybuchem wojny, i nie nauczono ich posługiwania się aparatami ratunkowymi. Teraz mają przejść skrócony kurs. Jeśli chcą ocalić życie, nie mogą popełnić omyłki. Mazin rozpoczyna „lekcję”. Przyświecając sobie latarką akumulatorową, tłumaczy marynarzom, jak mają postępować ze sprzętem. Wody wciąż przybywa, Dostaje się szczelinami, w miejscach, w których puściły nity. Muszą się spieszyć. — To już wszystko wiecie. — Mazin kończy „wykład”. — A teraz zajęcia praktyczne. Zejdziecie pod wodę. Bosman obwiązuje kolegów i siebie cienką linką. Schodzą do zatopionej ładowni.
— Pojętni z was uczniowie — chwali ich Mazin, kiedy siedzą już przy wyrzutni torpedowej i zastanawiają się nad tym, w jaki sposób wydostać się na powierzchnię. — Przez wyrzutnie nie przejdziemy. W obu są torpedy — mówi zrezygnowany Zinowiew. — Nie szkodzi. Wypchniemy je sprężonym powietrzem — bosman ma już gotowy plan. — Powietrze z sąsiedniej torpedy przetoczymy do układu wysokiego ciśnienia wyrzutni i w ten sposób opróżnimy jedną z rur. Droga będzie wolna. Do roboty! Rzucili się na poszukiwania przewodu wysokiego ciśnienia, który ma im posłużyć do urzeczywistnienia pomysłu. Wreszcie Nikuszew znajduje potrzebny im odcinek rurki miedzianej. Teraz od niej zależy ich życie. Nikuszew najlepiej znający działanie systemu sprężonego powietrza przygotowuje aparat do strzału. — Wyrzutnia gotowa! — dyszy ciężko. Mazin kładzie rękę na urządzeniu spustowym. Po chwili gwałtownym ruchem pociąga w dół drążek odpalania. Słychać syk powietrza, metaliczny poświst dobiega z wnętrza wyrzutni. — Torpeda poszła! Droga na powierzchnię stoi otworem. Cieszą się jak dzieci. Ale to dopiero połowa sukcesu. Nikuszew siada na koi. Jest śmiertelnie zmęczony. Z szafki, w której trzyma swoje rzeczy, wyciąga papier listowy i ołówek. Koledzy spoglądają na niego zdumieni. Bosman zaciekawiony przyświeca lampą. Nikuszew zaczyna pisać. „My, marynarze okrętu podwodnego »S 11« Floty Bałtyckiej, uczyniliśmy wszystko, co mogliśmy, by uratować ludzi z szóstego przedziału. Ale nam się nie udało. Wykonujemy ostatnią czynność — ratujemy się sami”. Zinowiew podaje Nikuszewowi hermetyczny pojemnik po czekoladzie. Starszy torpedysta wkłada do wnętrza zapisaną kartkę i mocno dokręca pokrywkę. — Kto wychodzi pierwszy? — To Mazin przywołuje ich do rzeczywistości. — Pierwszy z nas będzie musiał wynieść drewnianą bojkę i zaczepić jej koniec o pokrywę wyrzutni. Wzdłuż linki będą się ewakuować następni. Gdyby udało mu się dotrzeć do brzegu, musi sprowadzić pomoc. To kto pierwszy? — powtarza pytanie. Milczenie. Jego koledzy siedzą ze spuszczonymi głowami. Nie potrafią pływać. Mazin już wie, że to zadanie musi wziąć na siebie. — Pójdę pierwszy — oznajmia. Zinowiew i Nikuszew otwierają pokrywę wyrzutni. Ośmiometrowy tunel wygląda ponuro. Ale to jedyna droga ku życiu. Mazin zakłada aparat ratunkowy i znika we wnętrzu wyrzutni. Zimny metal mrozi mu plecy. Trzyma mocno bojkę ratowniczą, na której korpusie nawinął 50 metrów linki. Marynarze zamknęli pokrywę wewnętrzną, otworzyli zewnętrzną. Woda napiera gwałtownie. Mazin słyszy stuknięcia. To sygnał, że pokrywa jest otwarta. Może wychodzić. Z trudem wygramolił się na zewnątrz. Nogami wczepia się w występ w burcie okrętu, mocuje linkę do stalowej knagi. Kiedy kończy tę czynność, z całych sił odbija się nogami od rufy zatopionego okrętu. Jak piłka idzie ku górze. Powoli, powoli, nie tak szybko, powtarza w myślach. Zatrzymaj się, bo na górze udławisz się tlenem. W połowie drogi ku powierzchni robi krótką przerwę, by uniknąć skutków dekompresji. Wreszcie puszcza linkę. Jak korek mknie ku powierzchni. Kiedy czuje powiew wiatru, gwałtownym ruchem zrywa maskę. Chłodne powietrze niemal rozrywa mu płuca. Wokół ciemna noc. Jedna z fal wyrzuca go w górę i w tym momencie dostrzega jaśniejsze pasmo plaży. To chyba ląd, myśli. Po pięciu minutach na powierzchni pojawia się Nikuszew, potem Zinowiew. Trzymają się za ręce, nogami wczepili się w bojkę. Mazin już nieco odpoczął. Popłynie po pomoc. Jeśli nie wróci, muszą ratować się sami. Puszcza bojkę. Płynie wolno, rytmicznie, aby nie stracić sił. Niestety, morze zaczyna niespokojnie falować. Tego tylko brakowało, denerwuje się. Zza chmur wyłania się księżyc. Teraz lepiej widzi, w którą stronę ma płynąć. Ramiona coraz wolniej rozgarniają wodę. Stopniowo słabnie. Przeliczył się ze swymi możliwościami. Myślał, że jest lepszym pływakiem. Znów większa fala unosi go w górę. Jasne pasmo wydm jest już całkiem blisko. I kiedy wydaje mu się, że nogą wyczuł grunt, wstrząsa nim potworny dreszcz. Wpada w sidła drutów kolczastych, które położono tu, aby wzmocnić obronę przeciwdesantową. Wyraźnie czuje, jak ubywa mu sił. Nie mam szczęścia, myśli z żalem. Tyle wysiłku na nic. Powoli traci świadomość. Nie czuje już, jak uderza kolanem o kamieniste dno, jak fale oddają jego ciało brzegowi. Ktoś nim potrząsa. Otwiera oczy. Łowi uchem rozmowę, która toczy się obok. Błogi uśmiech rozjaśnia mu twarz. Swoi!
— Dajcie łódź — pokazuje na morze. — Tam na mnie czekają. Żołnierze obrony wybrzeża przenoszą go do ziemnego bunkra. Opatrują rany. Mazin znów odzyskuje przytomność. — Szybko dajcie łódź! — niemal krzyczy. Prowadzą go do łodzi. Siada obok sternika i wypatruje biało-czerwonej bojki, przy której koledzy z „S 11” czekają na jego powrót. ROZDZIAŁ VII Drugi rok wojny zastaje załogi okrętów podwodnych Floty Bałtyckiej w morskich bazach w Kronsztadzie i Leningradzie. Zatoka jest skuta lodem, więc okręty stoją przy nabrzeżach. Życie na „Szczukach”, „eskach” i „malutkich” toczy się jednak zwykłym trybem. Konserwuje się i naprawia mechanizmy, przyjmuje zapasy bojowe, szkoli załogi. A wszystko to odbywa się pod gradem pocisków artyleryjskich wystrzeliwanych przez niemieckie baterie rozlokowane pod Leningradem. A zatem każda godzina upływa podwodnikom na przygotowaniach do wiosenno-letniej kampanii. W dzień okręty podwodne znikają z oczu! Mógłby ktoś pomyśleć, że wyszły w morze, ale one wciąż są w porcie. Kładą się na dno i w położeniu podwodnym załoga kontynuuje szkolenie. Dobra to zaprawa. Marynarze pełnią pod wodą normalne morskie wachty, słyszą jednak wyraźnie, co dzieje się w porcie. Woda doskonale przenosi najdrobniejszy nawet szmer, toteż mogą policzyć każdą padającą w pobliżu bazy niemiecką bombę. Pewna część załóg została odkomenderowana do wzmocnienia lądowej obrony Leningradu. Póki okręty nie będą przygotowane do wykonywania zadań na morzu, marynarze przydadzą się jako piechota. Na jednostkach pozostali tylko specjaliści, bez których nie można przeprowadzać manewrów okrętem. Komandor A. Stecenko, nowy dowódca brygady okrętów podwodnych, przystępując do wypracowania ostatecznej decyzji dotyczącej użycia podległych mu jednostek musi uwzględnić złożoną sytuację na akwenie, na którym niebawem przyjdzie toczyć bitwy jego ludziom. Najbardziej niepokoi go sprawa min, którymi Zatoka Fińska jest wprost naszpikowana. Jeśli dodać do tego niewielkie głębokości, liczne płycizny i dziesiątki wysepek rozrzuconych na drodze przejścia okrętów, od Kronsztadu do wrót Bałtyku, to wyłania się obraz wręcz pesymistyczny. Czy przedarcie się na otwarte morze nie zostanie okupione zbyt wysokimi stratami? Czy nie pociągnie za wiele ofiar? Odpowiedź na te pytania jest trudna. W dowództwie Floty Bałtyckiej są nawet tacy, którzy uważają, że nie można podejmować tak dużego ryzyka. Pada przy tym propozycja, by przeprowadzić okręty podwodne do Murmańska, gdzie zasilą Flotę Północną. Wyznaczono nawet dowódcę tego zespołu. Ma nim być Bohater Związku Radzieckiego komandor N. Jegipko. Kiedy jednak koncepcję tę przedstawiono Kwaterze Głównej w Moskwie, naczelny dowódca nie był nią zachwycony. — Nie wolno nam o tym myśleć — powiedział krótko. — Trzeba bronić Leningradu. Gdy obronimy Leningrad, to wówczas podwodnicy będą mieli co robić na Bałtyku. Sztab brygady okrętów podwodnych zbiera się na ostatnią w przededniu rozpoczęcia kampanii 1942 roku odprawę. Jest ona krótka i dotyczy właściwie jednej sprawy, którą wyłuszczył komandor Stecenko w lakonicznym rozkazie: „Przygotować jeden okręt podwodny typu »M«. Jednostka pójdzie na rozpoznanie zatoki. Szef sztabu komandor porucznik L. Kurników jest odpowiedzialny za całość przygotowań”. Zgromadzeni w sali odpraw dowódcy dywizjonów okrętów podwodnych: W. Poleszczuk, G. Goldberg, S. Wierchowski, A. Orioł, P. Sidorenko, zastanawiają się, która z jednostek najlepiej wykona to zadanie. W końcu wybór pada na „M 97”. Jej dowódca kapitan marynarki N. Diaków otrzymuje rozkaz: „Rozpoznać rejon w trójkącie: Ławica Mordwinowa — wyspa Hogland — wyspa Bolszoj Tiutiers”. Wytypowanie „M 97” do wykonania tego ryzykownego zadania nie jest przypadkowe. Diakow uważany jest za bystrego, a jednocześnie doświadczonego dowódcę. Na „M 97”, który otrzymał rok temu, doskonale sobie radzi. Poprzednio był dowódcą „M 94”. — Jeśli zadanie się powiedzie — stwierdza dowódca brygady — w ślad za „malutką” pójdą inne jednostki. Najważniejsze, abyśmy uzyskali odpowiedź na pytanie: czy możliwe jest przedarcie się na otwarte morze. W połowie maja „M 97” gotowy jest do akcji. Lecz dryfujące na zatoce pola lodowe, o czym zameldowali lotnicy, powodują, że dowództwo brygady przesuwa termin wyjścia „malutkiej” o 10 dni. Wreszcie nadchodzi 25 maja. Pamiętna data. „M 97” oddaje cumy. Pod osłoną nocy, w towarzystwie małych okrętów osłony, opuszcza port wojenny. Wkrótce wyspa Kotlin, na której leży baza Kronsztad, znika
za mgłą unoszącą się nad morzem. Dwudziestego dziewiątego maja Diakow melduje się w Lavansaari. Wykorzystując informacje uzyskane od marynarzy z kutrów torpedowych bazujących tu od początku wojny prowadzi rozpoznanie wzdłuż boków wyznaczonego przez dowództwo trójkąta. Uparcie krąży wokół wyspy, prowadzi obserwację morza, śledzi horyzont, niebo, nasłuchuje odgłosów spod wody. I stwierdza fakt wprost niewiarygodny. W rejonie, w którym patroluje, nie dostrzega żadnych jednostek wroga. To wręcz nieprawdopodobne, ale Niemcy w tym kluczowym rejonie zatoki nie prowadzą żadnej działalności. Po zakończeniu patrolu Diaków wraca do Lavansaari. Uzupełnia zapasy, ładuje akumulatory i idzie w rejon wyspy Hogland. Tam również nie dostrzega żadnych okrętów, lotnictwa, min... Po 12 dobach bojowego marszu wraca do bazy. Okręt przebył 310 mil, z tego 26 w położeniu podwodnym. Z informacji Diakowa, które przedstawia podczas Rady Wojennej Floty, wynika niezbicie, że przedarcie się na Bałtyk jest możliwe. Jedno tylko jest zastanawiające. Dlaczego Diakow nie zauważył na wodach przylegających do Zatoki Fińskiej min? Czyżby dane o polach minowych, jakimi dysponuje sztab Floty, były nieprawdziwe? Diakow — szczęściarz, zaczynają mówić o nim w brygadzie. Powodzenie wyprawy „M 97” sprawia, że do wyjścia w morze szykują się większe jednostki. Już gotowy jest rozkaz bojowy dla „Szcz 304”. Opracował go, podobnie jak dla „M 97”, szef sztabu brygady L. Kurnikow, doskonały taktyk, jeden z najlepszych nawigatorów we flocie. Kurnikow wykorzystując spostrzeżenia Diakowa, zapiski w dziennikach nawigacyjnym i działań bojowych oraz mapy z naniesionymi kursami „M 97” opracował dla „Szcz 304” specjalne tablice przejścia z bazy w Kronsztadzie na otwarte morze. Zawierają one wszystkie dane dotyczące bezpiecznej nawigacji w tym rejonie: namiary na charakterystyczne punkty brzegowe, prędkości manewrowania, zalecane kursy, punkty ładowania akumulatorów, wynurzenia i zanurzenia. Wyjście w morze zaplanowane jest na 9 czerwca. Na kilka dni przed rozpoczęciem bojowego rejsu dowództwo floty decyduje, że „Szcz 304” (dowódca komandor podporucznik J. Afanasjew) pójdzie na Bałtyk w towarzystwie „Szcz 317”, którego dowódcą jest kapitan marynarki N. Mochow — stosunkowo młody stażem, jednak niezwykle ambitny i rozważny podwodnik. Wraz z Mochowem ma pójść na zadanie dowódca dywizjonu komandor porucznik W. Jegorow. Do latarni szepielewskiej „szczuki” eskortowane są przez kutry dozorowe z brygady komandora J. Ladinskiego. Gdy okręty idą w zanurzenie, asysta wraca do bazy. Do 13 czerwca załoga „Szcz 304” nie przeżywa specjalnych emocji, mimo iż w pobliżu wyspy Bolszoj Tiutiers okręt czterokrotnie przedziera się przez pola minowe. Dowódca ściśle przestrzega reguł opracowanych przez Kurnikowa i ciągle pamięta o przestrodze, którą przed wyjściem w morze dał mu dowódca brygady: — Masz przede wszystkim rozpoznać rejon. Atakuj tylko wtedy, kiedy będziesz pewny, że nie stracisz okrętu. Nie pal się zbytnio do ryzykownych akcji. Piętnastego czerwca Afanasjew dostrzega w swoim rejonie niemiecki konwój zmierzający w kierunku Tallina. W ochronie 3 transportowców idzie 5 okrętów osłony. Dowódca „Szcz 304” analizuje sytuację i postanawia przystąpić do ataku. Za cel wybiera największy frachtowiec, który, co doskonale widzi przez peryskop, wyładowany jest po brzegi sprzętem wojskowym. Decyzja zapadła, przygotowania do odpalenia torped trwają, gdy nagle niemieckie kutry dozorowe porzucają konwój i zmierzają wprost na „Szcz 304”! Czy będą atakowały, czy jest to zwykły manewr taktyczny osłony? Afanasjew stara się naprowadzić okręt na kurs równoległy do idących w jego stronę dozorowców, pomiędzy obie jednostki. Jednocześnie wydaje rozkaz: — Przygotować się do ataku torpedowego! — Gotowe — meldują wszystkie przedziały. — Uwaga na aparatach! Afanasjew przedarł się pod dozorowcami, kieruje dziób w stronę transportowca. — Pal! Obie torpedy zeszły z wyrzutni prawidłowo i pomknęły do celu. Mija 25 sekund. Jeszcze moment i załoga „szczuki” słyszy dwie potężne detonacje. Afanasjew podnosi peryskop. Widzi, jak frachtowiec pochyla się na burtę. Niemcy przekonani, że statek, którego tak pilnie strzegli, wszedł na minę, zajmują się ratowaniem rozbitków. Do głowy im nie przychodzi, że w tym rejonie może operować radziecki okręt podwodny. Afanasjew podbudowany sukcesem nie opuszcza miejsca udanej akcji. Czeka na kolejny cel. I nie czeka
długo. Po dwóch dniach oficer wachtowy melduje o pojawieniu się konwoju złożonego z 3 niewielkich jednostek. — Atak torpedowy! Powodzenie pierwszej akcji osłabia jednak czujność załogi. Dwie wysłane w kierunku największej jednostki torpedy nie dochodzą do celu. Afanasjew zaciska pięści. Na szczęście Niemcy nie dostrzegli śladu torped na wodzie, więc atut zaskoczenia jest jeszcze w jego ręku. — Artyleria na pomost! — krzyczy, kiedy okręt wynurza się tuż przy burcie niemieckiego transportowca. Owszem, zaskoczyli Niemców, ale nie są w stanie zniszczyć ich jednostki za pomocą działka przeciwlotniczego. Wróg ma silniejsze uzbrojenie: dwa działka kalibru przynajmniej dwukrotnie większego niż te, jakim dysponuje Afanasjew. Widać to po gejzerach wody, które otaczają „szczukę”. „Szcz 304” musi uciekać w głębiny. Tymczasem komodor niemieckiego konwoju śle meldunek, iż został zaatakowany przez radziecki okręt podwodny. Niemcy nie mają już wątpliwości. Radzieckie okręty podwodne sforsowały hoglandzką rubież torpedowo-minową! W miejscu, gdzie tak niefortunnie atakował Afanasjew, pojawił się przygnany drogą radiową zespół dużych ścigaczy. Niemcy usiłują rozprawić się ze śmiałkiem. W morskie głębiny sypią się dziesiątki bomb. Afanasjewowi nie pozostaje nic innego, jak uchylać się od ciągłych ataków. Zmienia kursy, prędkości, głębokości. Stara się przewidzieć taktykę wroga. Wreszcie kończy się zapas energii elektrycznej. — Mamy jej tylko tyle, ile trzeba do wynurzenia — melduje inżynier pokładowy. Afanasjew nie ma innego wyjścia. Musi położyć okręt na dnie i tam przeczekać furię przeciwnika. — Wyłączyć wszystkie mechanizmy elektryczne! Okręt pogrąża się w ciszy. Sekundy, przerywane regularnymi detonacjami ładunków wybuchowych, wloką się w nieskończoność. Po godzinie milkną odgłosy z zewnątrz. Gdy „Szcz 304” pojawia się na powierzchni, nad morzem jest już noc. Horyzont czysty. Woda wokół burt gładka jak w stawie. — Niedobrze, fryce mogą nas łatwo wypatrzeć. Uważać na wszystkie sektory. Nic nie przegapcie — przestrzega obserwatorów dowódca — Podładować akumulatory, przewietrzyć okręt! Nagle w polu widzenia obserwatorów sektora rufowego pojawiają się kutry torpedowe. — Szybkie zanurzenie. Wszyscy w dół! „Szczuka” bogatsza już nieco w energię elektryczną ma większą możliwość manewru. Pół mili idzie pod wodą, by ponownie osiąść na dnie. Tymczasem Niemcy przystępują do ataku. Przez siedem godzin okładają morze bombami. Potem następuje cisza. Dziewiętnastego czerwca okręt wypływa na powierzchnię. Ale tylko na trzy godziny, bo tyle zaledwie czasu daje mu przeciwnik na zaczerpnięcie powietrza. „Szczuka” znów musi się zanurzyć. Niestety, wykonując ten manewr okręt uderza dziobem o kamieniste dno. Kolizja ze skałą narusza szczelność kadłuba. W pierwszym przedziale pojawia się woda. Marynarze Siemienow i Litwiniuk stają przy ręcznej pompie osuszania. Usiłują powstrzymać przybór wody. Dwudziestego pierwszego czerwca Niemcy ponownie zapędzają okręt Afanasjewa w głębinę. Podobnie dzieje się w ciągu następnych dni. Nocą 23 czerwca, kiedy dowódca „Szcz 304” zamierza złożyć meldunek z linii dozoru, hitlerowcy wyśledziwszy okręt rozpoczynają kolejny atak. Radiotelegrafista „szczuki” zdążył jednak odebrać sygnał z bazy: „Wracajcie. Wykonaliście dobrą robotę. Wiemy, gdzie szukać gruszek”. Gruszki to oczywiście nieprzyjacielskie jednostki. Dwudziestego ósmego czerwca pokonawszy 3 zagrody minowe Afanasjew zmierza pod wodą w kierunku bazy. U wejścia do portu czyni pobieżny bilans: w ciągu 18 dni okręt przebył 480 Mm, z tego 275 w zanurzeniu. — W sumie jedenaście dni siedzieliśmy pod wodą — dzieli się wynikami obliczeń ze swoim pomocnikiem. Nieco odmienne zadanie otrzymała załoga „Szcz 317”. Miała ona prowadzić rozpoznanie u wrót Bałtyku i przekazywać drogą radiową dane o ruchach okrętów i statków we wschodnim rejonie morza — dane te potrzebne były sztabowi Floty do prowadzenia działań powietrznych na liniach komunikacyjnych wroga, na liniach wiodących z północnego zachodu na południowy wschód, czyli od wybrzeży szwedzkich do portów w zatokach: Gdańskiej, Fińskiej, Narewskiej i Ryskiej. Dowódca „Szcz 317”, kapitan marynarki N. Mochow, chociaż nie jest nowicjuszem wśród
podwodników — poprzednio dowodził „malutką” — w rejs bojowy „szczuką” idzie po raz pierwszy. Przy pomocy komandora porucznika W. Jegorowa, dowódcy dywizjonu, dobrze radzi sobie z okrętem. 11 czerwca wchodzi do Lavansaari — wysuniętej bazy Floty Bałtyckiej, a już 16 czerwca melduje się z Bałtyku. W ciągu 100 godzin okręt Mochowa pomyślnie sforsował rubież minową. Jest to duży sukces. Przez dłuższy czas Mochow milczy. Ostatni jego meldunek otrzymano przed trzema dniami. W sztabie brygady rośnie niepokój. Pilnie nasłuchuje się sygnałów z tego kierunku. Przychodzą one jednak zupełnie inną drogą. Na falach rozgłośni sztokholmskiego radia pojawiła się sensacyjna wiadomość: „Radziecki okręt podwodny zatopił we wschodniej części Biiłtyku dwa drobnicowce niemieckie”. Przyjemna to wiadomość. W końcu zgłasza się Mochow. „Zatopiliśmy 5 niemieckich transportowców” — depeszuje radzik z okrętu „Szcz 317”. — Zuchy — cieszy się dowódca brygady. — A mieli tylko naprowadzać lotników... W odpowiedzi dowódca brygady okrętów podwodnych, komandor A. Stecenko, śle otwartym tekstem: „Gratulujemy”. Dalej następuje zakodowany sygnał: „10 lipca meldujcie się w bazie”. Był to ostatni kontakt radiowy ze „Szcz 317”. Na następny już nie doczekano się. Podobno w drodze do Kronsztadu okręt Mochowa wszedł na dryfującą minę. Niezapomniane dni lipca. Pierwsze w tym roku sukcesy podwodników są tematem dnia w bazie. Załogi „esek”, „szczupaków” i „malutkich” żyją w ciągłym podnieceniu. Kto następny pójdzie w morze, to pytanie nie schodzi im z ust. Na razie jednak tylko jedno jest pewne. Podwodne rajdy na niemieckie tyły będą kontynuowane. Przejście na zachód jest możliwe. Sztab brygady okrętów podwodnych nie udziela informacji na temat przygotowywanych akcji. Ale gdy na „Szcz 406” rozpoczęto ładowanie prowiantu i uzupełnianie zapasów, stało się jasne, że ten właśnie okręt wkrótce dostąpi zaszczytu zmierzenia się z wrogiem. Na dzień przed rzuceniem cum na „Szcz 406” zjawia się oficer kodowy z dowództwa Floty. Komandor podporucznik Eugeniusz Osipow, dowódca okrętu, przyjmuje komplet szyfrów i aktualnych znaków rozpoznawczych. Jest 16 lipca 1942 roku. Osipow oddaje cumy. Żegna go cała brygada. „Szcz 406” odchodzi od nabrzeża. Na sąsiednich okrętach wykwitają sygnały kodu — życzenia szczęścia w drodze. Okręt czas jakiś manewruje na redzie, wreszcie znika w oparach budzącego się dnia. W Lavansaari melduje się Osipow w pięć dni po wyjściu z bazy w Kronsztadzie. Ma za zadanie prowadzić rozpoznanie w pobliżu wyspy Seiskari. Potem już w morzu pilnie obserwuje, nasłuchuje, notuje. Nie zaczął się ten rejs pod szczęśliwą gwiazdą. Zaledwie Osipow przystąpił do wykonywania bojowego zadania, zaatakowało go niemieckie lotnictwo (ranny zostaje torpedysta starszy marynarz F. Niekrasow). Potem prześladowały go okręty dozoru z eskadry zwalczania okrętów podwodnych. Dwudziestego trzeciego lipca „Szcz 406” rozpoczyna forsowanie kolejnych zagród minowych i szczęśliwie udaje mu się przez nie przeniknąć. Jednak w dwa dni potem, kiedy nocą (białe noce!) ładuje akumulatory, zostaje wykryty i zaatakowany przez Ju 88. Jedna ze zrzuconych w kierunku „szezuki” bomb detonuje w pobliżu burty. Na okręcie powstają poważne uszkodzenia. Najgorsze jest to, że przestaje działać system sterowania. Nie ma innego wyjścia. Trzeba położyć okręt na dnie i dokonać naprawy. Przez dwa dni ludzie walczą z zepsutym mechanizmem i z czasem. Muszą się spieszyć, bo zaczyna brakować tlenu. Kiedy nadeszła długo oczekiwana chwila i okręt zaczął się wynurzać, dostrzegł go nieprzyjacielski kuter torpedowy. „Szcz 406” znów idzie w dół, by umknąć przed pędzącym za nim wrogiem. Zmienia kursy, zanurzenie, prędkość. Dopiero nad ranem wychodzi z niebezpiecznego rejonu. Osipow ponownie decyduje się na wynurzenie. Na morzu spokój. Tuż przed zmierzchem astronomicznym okręt schodzi w głębiny. Wachtę w centrali objął porucznik marynarki K. Starkow, który co 95 sekund podnosi peryskop i lustruje przestrzeń wokół okrętu. O godz. 6.36 dostrzega płynący stałym kursem i prędkością konwój — 8 jednostek osłanianych przez co najmniej 5 dozorowców. — Kurs zbliżenia? —- pyta Osipow nawigatora. — Podaj elementy ruchu celu. Oficer nawigacyjny pochyla się nad mapą, szybko dokonuje obliczeń i przedstawia wyniki dowódcy. — Atak dwoma torpedami — decyduje Osipow. Klakson sygnału alarmu dociera do każdego stanowiska na okręcie. Płyną sekundy, okręt zbliża się do jednostek wroga. — Pal! — mówi dowódca spokojnym głosem. Okrętem szarpnęło raz, potem drugi. Torpedy opuściły wyrzutnię. Nawigator odlicza sekundy. Wreszcie dwa potężne wybuchy. Miły dla podwodników dźwięk. Osipow