ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Peryskop w gore

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :3.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Peryskop w gore.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

ZBIGNIEW DAMSKI PERYSKOP W GÓRĘ | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 2 Okładkę projektował Juliusz Rybicki Redaktor Wanda Stefanowska Redaktor techniczny Janusz Wiśniewski Kolektor Mieczysław Chrzanowski Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1972 r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Pięć tysięcy czwarta publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Nakład 210.000+336 egz. Objętość 5,02 ark, wyd.; 4,25 ark druk. Papier druk. sat. VII kl 65 g z roli 63 cm. Głuchołaskie Zakłady Papiernicze w Głuchołazach. Oddano do składu w październiku 1971 r. Druk ukończono w czerwcu 1972 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. nr 4167 z dnia 10.XII.1971 r. Cena zł 5.- A-100

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 3 SPIS TREŚCI: ROZDZIAŁ I......................................................................................................4 ROZDZIAŁ II...................................................................................................15 ROZDZIAŁ III .................................................................................................26 ROZDZIAŁ IV.................................................................................................31 ROZDZIAŁ V ..................................................................................................36 ROZDZIAŁ VI.................................................................................................43 ROZDZIAŁ VII................................................................................................50 ROZDZIAŁ VIII ..............................................................................................59 ROZDZIAŁ IX.................................................................................................69 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM ......................................................................74

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 4 ROZDZIAŁ I — Peryskop w górę! Zamlaskał hydrauliczny podnośnik, a kiedy w chwilę później z głębi studzienki wynurzyła się głowica peryskopu, szczęknęły rozkładane na boki rączki i kapitan Borys Karnicki przywarł do okularu. Przez mgnienie widział tylko szmaragdową zieleń — oko peryskopu nie sięgnęło jeszcze nad powierzchnię morza. Potem obraz rozjarzył się migotliwymi błyskami, aż wreszcie runęły w oczy potoki światła. Karnicki czujnym wzrokiem omiótł horyzont i niebo. Nic. Teraz już spokojniej powtórzył manewr, dając sześciokrotne powiększenie Obracał i się wolno, przepatrując uważnie połyskliwą powierzchnię morza, póki w jego polu widzenia nie ukazały się poszarpane, skaliste zbocza niedalekiego wybrzeża. Wiódł po nich wzrokiem, aż do tego miejsca, gdzie skały rozstępowały się i uciekały w głąb lądu, odsłaniając wejście do zatoki. Tam, w głębi, leżał port Navarino, cel podwodnej wyprawy ORP „Sokół”. W okularze peryskopu rysował się wyraźny obraz, nasycony słońcem. Najpierw mała, skalista wysepka Ali-Baba, na prawo od niej i nieco głębiej druga, Kafeteria, i kanał prowadzący prosto do wejścia do portu. Sam port leżał dalej. Jego urządzenia i mury miasteczka ledwo rysowały się na tle stromych zboczy. Wyglądał stąd jak wymarły; żadnej krzątaniny, żadnego ruchu Trudno było uwierzyć, iż jest tam jakikolwiek choćby statek — a co dopiero cały konwój chroniony przez eskortę! Dowódca puścił rączki peryskopu i zniechęconym gestem rozprostował plecy. — Peryskop w dół! Po ulewie tamtego słonecznego światła blask elektrycznych lamp w centrali wydawał się półmrokiem. Panująca dookoła cisza sprawiała wrażenie napiętej czujności Okręt czaił się zawieszony w bezruchu pod powierzchnią. Kapitan Karnicki przysiadł przed rozłożoną na stoliku mapą. Po raz któryś już z rzędu analizował sytuację Miał teraz przed sobą tamten widziany przed chwilą na powierzchni obraz, ale płaski, oglądany z lotu ptaka Worek zatoki Navarino ucinał się głęboko w ląd, obie wysepki wyglądały tak, jakby strzegły wejścia. Kanał jest na pewno trałowany, więc bezpieczny, ale po bokach obrzeżają go dwie mielizny. Tu, na południe od mielizn mogą być miny... Tak, kanał jest na pewno bezpieczny. Przecież tędy musi przejść ów włoski konwój, który schronił się do portu przed alianckimi samolotami — trzy duże statki z zaopatrzeniem i eskortujące je niszczyciele. Takie informacje otrzymał kapi tan Karnicki w swoim macierzystym porcie La Valetta na Malcie od

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 5 bezpośredniego przełożonego, dowódcy 10 Brytyjskiej Flotylli Okrętów Podwodnych — captaina (S)1 CC. Phiłlipsa, wraz z wyraźnym rozkazem: ORP Sokół (znak taktyczny N-97) pójdzie na Morze Jońskie i będzie patrolował u południowo-wschodnich wybrzeży Grecji w rejonie zatoki i portu Navarino. Cel: przechwycenie włoskiego konwoju. Data wyjścia z bazy w Lazzaretto Creek: 13 listopada 1941 roku. Termin przybycia na wyznaczoną pozycją: 15 listopada 1941 roku. ORP Sokół będzie działał w zespole wraz z trzema innymi brytyjskimi o.p. Kapitan Karnicki potarł mocno szczeciniastą już brodę i spojrzał na kalendarz. 19 listopada. Od chwili wyjścia z Malty minęło sześć dni — ten jest siódmy. Od siedmiu dni kręcą się po morzu jak pies za własnym ogonem i nie dostrzegli nawet dymku Zmieniają się tylko rozkazy. Ledwo w dniu 15 listopada ORP „Sokół” osiągnął wyznaczoną pozycję, a już po południu przyszedł drogą radiową nowy rozkaz: Zmienić sektor patrolowania. ORP Sokół ma przesunąć się na pozycję F- 30° 01°N i L-20° 13'E. Pozostawili więc tamte trzy brytyjskie okręty podwodne, rozsypane łańcuszkiem w sporej odległości od południowo-zachodnich wybrzeży greckiej wyspy Kefallinia, i poszli na północny wschód, bliżej lądu. Wyznaczony punkt osiągnęli o godzinie ósmej rano dnia następnego i przez dalsze dwa dni wypatrywali bezskutecznie obiecanego konwoju. Dopiero rozkaz z dnia 15 listopada pchnął ich bezpośrednio na pozycję, w której znajdują się właśnie teraz, do wrót portu Navarino — ale i tu nie dzieje się nic. Włosi przepadli. Zacumowali w bezpiecznym porcie i mogą nie wystawić zeń nosa aż do końca wojny... Dowódca „Sokoła” sięgnął po jakiś wystrzępiony angielski tygodnik ilustrowany i jął machinalnie przerzucać stronice. Nurtujące go myśli poczęły z wolna przybierać określony kształt. Zaraz, jak to powiedziano w tym ostatnim rozkazie? U wejścia do portu nie ma przeszkód i prawdopodobnie nie jest ono strzeżone... Trochę to dziwne, jeśli wziąć pod uwagę dane, z którymi zapoznał się w biurze operacyjnym dowództwa na Malcie: Navarino, niewielki port grecki. Po zajęciu Grecji przez państwa osi rozbudowany przez Włochów, którzy założyli tam silną bazę swoich sil morskich... Baza — i nie strzeżona? W wyobraźni ujrzał przyczajone w głębi zatoki szybkie ścigacze i korwety z dziesiątkami bomb głębinowych na pokładach, całe ławice pól minowych, wreszcie artylerię... Z drugiej strony informacje zebrane przez wywiad brytyjski też nie są do pogardzenia: może istotnie Włosi nie strzegą wejścia? 1 Capitan (S) – dowódca flotylli okrętów podwodnych.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 6 Decyzja rodzi się w ułamku sekundy — nie chce konwój wyjść do nas, to my pójdziemy do niego. Do portu. Tygodnik leci w kąt. Dowódca raz jeszcze pochyla się nad mapą, teraz już z cyrklem. Dokładnie mierzy odległości. — Zrobić pozycję! Oficer wachtowy, podporucznik Tadeusz Bernas, krząta się przy swoim pulpicie. Pozycja naniesiona na mapę: tu jesteśmy! — Podać kurs wejściowy... Na twarzy podporucznika maluje się zdumienie i zaskoczenie. Kurs wejściowy? Dokąd?! Wahanie trwa krótko, jak mgnienie oka. Porozumiewawczy, szeroki uśmiech: sami pójdziemy po zdobycz! Kątomierz — Kurs sto trzydzieści stopni! Dowódca spogląda na zegar. Jest godzina 14 minut 40. — Alarm bojowy! Przygłuszony dźwięk dzwonków zrywa ciszę. Dowódca tego nie widzi, lecz wie, że w przedziałach dziobowych torpedyści zajmują właśnie miejsca przy swoich aparatach, że na rufie elektrycy są już na stanowiskach manewrowych. Niepostrzeżenie zaludniła się centrala. — Oba motory wolno naprzód! Pod stopami mrowi się lekkie drżenie — znak, że ożyły cielska elektrycznych silników i wprawiły w ruch śruby. — Zanurzenie czterdzieści stóp. Kurs sto trzydzieści stopni... Sternik dziobowego steru głębokości energicznie obrócił pokrętłem, ustawiając ster na zanurzenie. Zapulsowały manometry głębokości i wskaźniki położenia obu sterów. Okręt wykonał zwrot i poszedł wyznaczonym kursem. W centrali znów zapadła cisza, ale czuło się w niej niemal namacalnie napięte podniecenie. Ruchy ludzi — nadal oszczędne i celowe — stały się jakby bardziej czujne i precyzyjne. Oni, właśnie oni jako jedyni na całym okręcie, wiedzieli, dokąd idą i po co. Wiedzieli, że teraz o wszystkim zadecyduje czas — a minuty ciekły powoli i każda wydawała się nieskończenie długa. — Peryskop w górę! Dowódca przykucnął nad studzienką i w chwili gdy ukazała się głowica, rozłożył rączki, przywarł okiem do szkła i prostował swą długą, chudą postać wraz z pełznącą ku górze riarą. — Stop! Skalisty brzeg rozrósł się znacznie. Wypełniał już trzy czwarte obrazu, pozostawiając tylko u góry wąski skrawek błękitu. Lekki obrót peryskopu odsłonił wnętrze zatoki — wciąż była pusta. — Peryskop w dół!

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 7 W tym momencie gwałtowny wstrząs targnął okrętem i rzucił ludzi na grodzie. Gdzieś w górze, nad nimi, rozległa się głucha detonacja, światło zamrugało i zgasło. Posypały się jakieś drobne przedmioty, spadający metal zadzwonił o rury. W zapadających nagle ciemnościach strach, jak zły pies. rzucił się do gardeł: to już?! Już koniec?! Rozjarzające się na powrót światła wyławiają z mroku pobladłe, skierowane ku górze twarze, zawieszony na rurach klucz, który zamarł pod dziwnym kątem, wskazówkę logu, wolno i nieustępliwie pełznącą do, punktu „zero”... Trwa to wszystko przez moment jedynie, bo już huczy głos dowódcy: — Oba motory stop! Z kłębiących się myśli trzeba wyrwać decyzję. Każda może być ostateczna. Dla niego — dowódcy — i tych trzydziestu pięciu ludzi, zamkniętych z nim razem w stalowym pudle. Sieć czy mielizna?! Sieć. Widzi w wyobraźni jej stalowe, okrągłe oka, oplatające kadłub okrętu. Chyba sieć. Żeby tylko nie zaplątać śrub W górze łoskot drugiego wybuchu. Sieć, na pewno sieć! Wybuchają detektorowe bomby, przycumowane do niej dla sygnalizacji. Więc jednak zagrodzili wejście do portu... — Napełnić balasty! Tak trzeba, aby oplatanego w sieć i unieruchomionego okrętu woda nie wyrzuciła na powierzchnię. Wtedy byłby koniec — ale przecież i teraz wisi nad „Sokołem” straszliwe, śmiertelne niebezpieczeństwo. Uwikłany w stalową pajęczynę i pozbawiony możliwości uczynienia jakiegokolwiek ruchu jest bezbronny. Włosi, zaalarmowani wybuchami, już pewno odbijają od nabrzeży... W oczach zastępcy, kapitana Jerzego Koziołkowskiego, który przybiegł do centrali, nieme pytanie — Jesteśmy w sieci — mówi lakonicznie dowódca. Spokój, tylko spokój. Dowódca musi pokazać załodze kamienną twarz, musi dowieść, że nadal panuje nad sytuacją, bo inaczej dławiąca obręcz grozy może pęknąć nieobliczalnym wybuchem — paniką. Okręt zatrzymał się już zupełnie, a teraz począł z wolna coraz głębiej pogrążać się rufą. Podłoga pod stopami pochyla się. Gorączkowy galop myśli: jak głęboko mógł wleźć okręt w te przeklęte sieci? Skoro rufa „tonie”, to znaczy, że w pułapce utkwił tylko dziób — ale kto zagwarantuje, że śruby są czyste, że nie zaplątały się, że będą się kręcić?! Trzeba próbować! — Oba motory wolno wstecz! Moment ogromnego napięcia. Ruszą, czy nie?! — Śruby pracują! — wrzeszczy ochrypłym z podniecenia głosem kierownik maszyn, zapominając o tym, że nikt przecież nie żądał od niego meldunku — Oba motory cała wstecz!

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 8 Teraz dowódca nie myśli o włoskich ścigaczach Całą siłą woli jest tam, przy rufie, przy kręcących się opętańczo śrubach Wyciągną — czy nie?! Dadzą radę?! Muszą! To nic, że pracujące na pełnych obrotach śruby wprawiają okręt w febryczne drżenie — tak właśnie trzeba. Byle puściła ta stalowa pułapka... Po rurze peryskopu sączą się krople wody. Takie same krople ma na czole nawigator — ale to jest pot Minuty wloką się rozpaczliwie wolno. — Zmniejszyć obroty! Po chwili znów komenda: — Oba całą wstecz! Nic. I kiedy już fala zwątpienia podchodzi do gardła, przez okręt przebiega lekki dreszcz. Jeden, drugi... — Wychodzimy! Wy-cho-dzi-my!! — krzyczy rudobrody bosman Domicz. Coś chrobotnęło za burtą, coś zgrzyta i ociera się o zewnętrzne blachy kadłuba. Uwięzieni w, stalowym cygarze ludzie nie widzą przecież, ale czują wprost każdym nerwem, jak rwie się stalowa sieć... — Idzie! Idziemy wstecz!!! Na moment rozprzęga się okrętowa dyscyplina w wybuchu szaleńczej radości. Ludzie śmieją się, wykrzykują coś bez związku, klepią się po plecach. Dowódca widzi wokół siebie rozognione twarze, błyszczące oczy, szeroko rozwarte usta — ale ten cały gwar do niego nie dociera Potężne napięcie dopalając się otula mózg warstwą szarego popiołu, spod którego przebija jedna tylko uporczywa myśl: ile to wszystko trwało? Spogląda na zegar: czyżby stał? — Osiem minut, panie kapitanie — woła podporucznik Bernas. — Tylko osiem minut minęło od czasu, jak wleźliśmy w to paskudztwo! Kapitan Karnicki już znowu jest sobą: — Dobrze, Tadziu — cedzi wolno. — Ale teraz zabieraj się do roboty i wyrywajmy stąd, póki nie nadlecą makaroniarze. I nie zapomnij nanieść na mapę tego drucianego cacka! Nie odeszli daleko. Wrócili. na poprzednią linię dozoru, z której ruszali do swej szarży na Navarino. Tam doczekali nocy, owej najlepszej pory dla podwodników, i ustalonym zwyczajem wyszli na powierzchnię. Przez otwarty właz runął w duszne wnętrze okrętu strumień świeżego powietrza. Zadudniły diesle, ruszyły generatory ładujące baterie akumulatorów, padła długo wyczekiwana komenda: „Wolno palić!” Ale tym razem nie to było najważniejsze; trzeba było najpierw ustalić, jakich uszkodzeń doznał okręt podczas szarpaniny w sieci... Na pokład poszła ekipa pod wodzą zastępcy i bosmana Domicza. Wrócili zadowoleni: zgięty i zalany wodą peryskop wachtowy, kilka nieznacznych uszkodzeń zewnętrznych blach kadłuba, pocięta w trzech miejscach antena do odbioru podwodnego i połamane celowniki torpedowe na pomoście — to niewielka w gruncie rzeczy cena za wyrwanie się z matni. Dowódca przyjął raport ze zwykłym spokojem.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 9 — Dobra. Zostajemy na pozycji. W ciasnych pomieszczeniach załogi zdania były podzielone — Napędziliśmy stracha Włochom! Patrz, ani jeden nie poszedł za nami. — Stracha?! A ty to nie miałeś pietra, co? Ledwośmy się wyrwali, a stary jakby nigdy nic: „Zostajemy na pozycji”. Po jakiego diabła kręcimy się tak blisko tego cholernego portu?! — Nie bój się, stary wie, co robi. „Stary” rzeczywiście wiedział. Zastosował zresztą najprostszy system podwodników — przeczekać i obserwować. Wreszcie żaden przecież rozkaz nie odwoływał „Sokoła” z wyznaczonej pozycji, a kapitan Karnicki nie lubił zostawiać niedokończonego dzieła. Zasadę tę stosował konsekwentnie w każdej dziedzinie życia, nie wyłączając baru i towarzyskich stosunków z płcią piękną. Następna doba minęła na wyczekiwaniu. Nie dostrzeżono nic. Włosi zachowywali się tak, jakby zupełnie nie zauważyli incydentu przy sieci zagrodowej, ale też nie kwapili się wcale do wyjścia na morze. Przed świtem 21 listopada załoga „Sokoła” kończyła krzątaninę przy zwykłych o tej porze czynnościach: wyrzucono już przyzwoicie obciążony tobół ze śmieciami, przewentylowano wnętrze okrętu po sakramentalnej komendzie: „kończyć palenie!” i odstawiono diesle. W chwilę potem okręt zniknął z powierzchni morza, zostawiając nad sobą dwunastometrową warstwę wody — tyle, ile trzeba do zanurzenia na głębokość peryskopową. Około południa dowódca przywołał nawigatora do centrali: — Zrób, Tadziu, pozycję i wylicz kurs — tu zrobił przerwę, a widząc zdezorientowaną minę podporucznika Bernasa, dorzucił uprzejmie — do portu, oczywiście, do Navarino. Zobaczymy jeszcze raz, co u nich słychać. Sygnał „Alarm bojowy!” postawił całą załogę na nogi. Dowódca nie odchodził od peryskopu. Raz po raz stalowa rura biegła ku górze, aby na krótkie tylko mgnienie wychynąć nad powierzchnię wody. W okularze rysowały się dobrze znane zarysy skalistego brzegu. Rosły z każdym kwadransem, stawały się coraz wyraźniejsze. Już w polu widzenia pojawiła się wysepka Sphaleteria. Kapitan Karnicki usiłował przypomnieć sobie właśnie, który to z członków załogi ochrzcił ją „Kafeterią”, gdy spoza wyspy ukazało się wejście do portu i zatoka, a tam... — Oba motory stop! Na połyskliwej tafli zatoki tkwiły w zupełnym bezruchu dwa okręty. Niszczyciele! Jeden, bardziej okazały — kapitan Karnicki rozpoznał w ułamku sekundy: klasa „Avieri”, blisko dwa tysiące ton — stał na wprost wejścia do portu, ale cofnięty nieco w głąb zatoki. Drugi, mniejszy, klasy „Spica”, ustawił się w prześwicie między obydwoma wysepkami. Oba na kotwicach! Jeszcze szybkie spojrzenie w poszukiwaniu statków handlowych. Nie ma. Więc atakować!

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 10 Peryskop leci w dół. — Oba motory wolno naprzód! I zaraz sygnał krótki — trzy długie, krótki — trzy długie „Alarm podwodny bojowy!” W centrali wszyscy na swoich miejscach. Już na tablicy sygnałowej aparatów torpedowych płoną światła „Gotów!” Dowódca nachyla się nad mikrofonem okrętowej rozgłośni: — Uwaga, mówi dowódca. Atakujemy dwa włoskie niszczyciele. Stoją na kotwicy. Idziemy na zbliżenie. Wykonywać dokładnie wszystkie rozkazy. Rzut oka na mapę. Tak, nie ulega wątpliwości. Najpierw trzeba zaatakować ten duży okręt przez wejście do portu, potem kolej na mniejszy. Teraz „Sokół” musi wyjść na najbardziej dogodną do ataku pozycję. — Peryskop! Któryś z podoficerów staje za dowódcą i kładzie dłonie na jego dłoniach, wspartych o rączki peryskopu. Jego zadaniem będzie odczytywanie danych. Dowódca manewruje pokrętłem dalmierza. W wizjerze optycznym podwójne obrazy statku-celu stykają się na moment ze sobą. — Odległość — top! — woła dowódca. — Sześć tysięcy metrów — brzmi jak echo głos odczytującego. Kapitan Koziołkowski nastawia dane na kalkulatorze torpedowym, Bernas nanosi je na nakres. Sytuacja wymarzona — cel nieruchomy! Jeszcze tylko własny kąt kursowy i prędkość, a fruit mashine2 wyliczy dane do strzału. Jest godzina 15.59. Peryskop znów idzie w górę. — Odległość! — Trzy tysiące sześćset czterdzieści! — Oba motory stop! Okręt sunie coraz wolniej. Nitka celownika w okularze peryskopu już zbliża się do dziobu niszczyciela — Uwaga na aparatach! — Gotowe! — Pal! Godzina 16.05. „Sokół” szarpie się gwałtownie do tyłu raz, a potem drugi i trzeci. Torpedy poszły! Fala zwiększonego ciśnienia boleśnie uderza w uszy. Ludzie głuchną na moment, gorączkowo przełykają ślinę, aby pozbyć się przykrego uczucia, i wtedy raz po raz łomoczą dwa wybuchy. — Dwa trafienia!!! — ryczy zastępca, kapitan Koziołkowski, i pcha przed nos dowódcy stoper. — Wybuchły po dwudziestu siedmiu sekundach! Dowódca nie ma jeszcze czasu na radość. Teraz — jak najszybciej — trzeba znikać z tego miejsca... — Peryskop w dół! Oba motory cała naprzód! Ster prawo dwadzieścia! 2 Fruit mashine – kalkulator do strzelań podwodnych.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 11 Śruby wyją na pełnych obrotach, ale teraz czajenie się i maskowanie nie jest wskazane. Trzeba odejść jak najdalej i najszybciej, zejść jak najgłębiej. Przecież drugi niszczyciel nie będzie stał spokojnie w oczekiwaniu na trafienie. Pewno już podniósł kotwicę i gna na poszukiwanie. Jeszcze trochę tego biegu, jeszcze trochę — byle dalej. — Zanurzenie dwieście stóp! Już sześćdziesięciometrowa warstwa wody chroni okręt, ale ostrożności nigdy nie jest za wiele. Teraz wyciszyć motory — niech pracują tylko na najmniejszych obrotach — i słuchać, co dzieje się dokoła. — Podsłuch, nie spać! Aparaty hydroakustyczne są w tej chwili zbyteczne Grzmoty detonacji słychać wyraźnie i bez nich. Są jeszcze odległe. Układają się seriami: pięć, pięć i jeszcze pięć. Ludzie zamknięci w stalowym pudle wiedzą, że teraz tam, na powierzchni ocalały niszczyciel ugania się po zatoce, okładając głębiny bombami hydrostatycznymi, ale wiedzą również, że skoro rzuca bomby w głębi zatoki, to nie wykrył ich jeszcze, nie wpadł na ich ślad. Idący na małych obrotach „Sokół” wytraca prędkość i zaczyna opadać coraz głębiej. Bosman Sienkiewicz patrzy na manometr zanurzenia i monotonnym głosem melduje: — Dwieście pięćdziesiąt... Dwieście osiemdziesiąt... trzysta stóp... Trzysta dwadzieścia.:: Znów seria detonacji. Wybuchy następują tak szybko po sobie, że zlewają się w jeden przeciągły huk Wydaje się, że są coraz bliżej. Znów eksplozje. Podporucznik Bernas spogląda ku górze i mamrocze: — Że też, cholera, musieliśmy naciąć się na niszczyciela! Żeby to ścigacz, już byłoby po krzyku. Wyrzuciłby swoje i do bazy, a ten wozi na pokładzie cały arsenał. — Trzysta trzydzieści... Trzysta czterdzieści stóp... W głosie bosmana Sienkiewicza wyczuwa się niepokój Głęboko Jeśli okręt będzie opadał tak szybko, ciśnienie wody zgniecie kadłub. — Trzysta pięćdziesiąt stóp. Nowa seria bomb — i nagły wstrząs szarpie okrętem. Krótka komenda dowódcy: — Stop oba motory! I do mikrofonu rozgłośni: — Cisza na okręcie! Otwarte usta zamierają w pół słowa. Wszystkie oczy patrzą ku górze. Teraz, kiedy leżą na dnie, nie wolno im się zdradzić najmniejszym dźwiękiem. Seria bomb rwie się gdzieś w pobliżu. Głos podsłuchowca jest ochrypły, zduszony:

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 12 — Szybkie śruby, namiar stały... Zbliża się! Potężne suche trzaski — jeden, drugi, trzeci... Okręt drży, pękają żarówki, ze ścian i stropów sypie się korek. Strumyk wody strzyka przez okalający właz pierścień gumy — nie wytrzymała ciśnienia, spotęgowanego bliskimi wybuchami. I jeszcze toczą się echa detonacji, kiedy przyłącza się do nich nowy dźwięk — narastający hurkot, jakby ktoś w ich stronę toczył mnóstwo żelaznych beczek po kamienistej pochyłości. Dźwięk potężnieje, przybiera na sile — i przewala się wreszcie nad głowami dudniąc jak rozpędzony pociąg na moście. Odprowadzają go pełnymi napięcia spojrzeniami w pobladłych twarzach... Przeszedł. Następna seria bomb spadła już dalej. — Nie wykryli. I za chwilę meldunek: — Na dziobowym ciekną nity. — Domicz, niech no pan tam zajrzy! Rudobrody, tęgi bosman okrętowy przeciska się przez właz w grodzi, oddzielającej pomieszczenia dziobowe. Wraca po chwili mokry i melduje przy akompaniamencie oddalających się wybuchów; — Leją, cholera, jak z sikawki. Na razie nic się nie poradzi. Na zewnątrz eksplodowała jeszcze jedna, odległa seria bomb i przycichło. Długi czas trwali w oczekiwaniu. — Podsłuch, co tam się dzieje? — Oddala się... Idzie na wolnych obrotach. — Pilnujcie go uważnie! I osłuchać okręt dookoła. — Tak jest! Niczego nie wolno przegapić. Tamten mógł zatrzymać się w pobliżu, przyczaić się, czekać. Hydroakustycy na jego pokładzie wyłażą na pewno ze skóry, żeby „Sokoła” odnaleźć, obmacują morze falami elektromagnetycznymi. Więc trzeba jeszcze odczekać. Jeśli dotąd nie wykryli... Dowódca ogląda rozpostarty na stole nawigacyjnym nakres ataku. Prawdopodobnie zdołali odejść na bezpieczną odległość. Na marginesie mapy widzi cały rząd kresek nagryzmolonych ołówkiem. — To ja — mówi podporucznik Bernas. — Liczyłem te włoskie bomby. Najpierw, jeszcze w porcie, rzucili ich siedemnaście, a potem jeszcze pięćdziesiąt pięć. Kto by pomyślał, że ci potomkowie Rzymian to taki zawzięty naród? Dopiero kiedy przez dobre dwa kwadranse podsłuch „Sokoła” nie wychwycił żadnych odgłosów, wyszli na głębokość peryskopową. Szybki rzut oka potwierdził meldunki hydroakustyka — morze wokół było puste, a skaliste brzegi zatoki Navarino czerniały w oddali. — Odbój alarmu bojowego! Dowódca włącza rozgłośnię: — Mówi dowódca! — głos jego dociera do wszystkich, do tych trzydziestu pięciu dusz zamkniętych między stalowymi burtami okrętu. — Atak się powiódł.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 13 Zatopiliśmy włoski niszczyciel... Dziękuję za dobre pełnienie obowiązków, za wzorową postawę całej załogi w ciężkich chwilach kontrataku... Pryska niedawny nastrój grozy i napięcia. Widać dokoła radosne twarze, słychać radosne głosy... W centrali nawigator, podporucznik Tadeusz Bernas, obejmuje dowódcę i całuje go po staropolsku, z dubeltówki. — Winszuję sukcesu w imieniu całej załogi! „Sokół”, wciąż jeszcze na głębokości peryskopowej, odchodzi niespiesznie w stronę pustego horyzontu. Radosnego nastroju nie psuje nawet rozkaz załadowania do aparatów zapasowych torped. Potężne, obłe cielska, oblepione konserwującym smarem, stawiają opór — wydawać by się mogło — nie do pokonania. Katorżnicza to praca — w ciasnocie, w ciężkim zaduchu, gdzie oddycha się z ogromnym trudem, a najmniejszy wysiłek fizyczny opłaca strumieniami potu. Trzeba kilku godzin, aby okręt stal się na powrót groźnym dla wroga narzędziem wojny, zdolnym do natychmiastowego ataku. W zapadającym mroku „Sokół” minął wyspę Sapeienza i odszedłszy ku zachodowi wynurzył się na zwykły, nocny wypoczynek. Zawarczały dieslowskie silniki, ładujące życiodajny prąd do baterii akumulatorów, strumień świeżego powietrza przebiegł przez wnętrze okrętu, rozżarzyły się ogniki papierosów i fajek. W kambuzie3 zaszczekały garnki na elektrycznej płycie i rozeszły się smakowite zapachy, przypominające o głodzie i obiedzie. Zwyczajem podwodników bowiem, u których w czasie patrolu na morzu zwykły, ludzki porządek dnia i nocy był z konieczności odwrócony i „stał na głowie”, obiad podawano około godziny 23.30. Ale tym razem załodze „Sokoła” nie dane było. zjeść uczciwie zapracowanego obiadu. O 23.15 węwnętrzu okrętu zaryczał klakson: „Alarm szybkiego zanurzenia!” Do centrali jak grad dojrzałych gruszek posypała się obsada pomostu — sygnalista, sternik i oficer wachtowy Ucichło niby nożem ucięte gdakanie diesli. Dowódca zakładał jeszcze przetyczki na rygle zatrzaśniętego włazu, a okręt „nurkował” już ze sporym trymem na dziób. Sprężone powietrze z szumem waliło rurociągiem do kiutanku4 . — Sześćdziesiąt stóp! — zameldował podporucznik Bernas, ślizgając się na pochylonej, pokrytej linoleum podłodze I zaraz, nie tłumiąc ciekawości, rzucił. — Co idzie?!! Okręt z wolna wyrównywał trym i stawał na równej stępce. Dowódca już tkwił obok aparatu podsłuchowego, przykładając do ucha zapasową parę słuchawek: — Szukać przed dziobem lewo piętnaście — dwadzieścia! 3 Kambuz – popularna nazwa kuchni na okręcie. 4 Kiutank – zbiornik szybkiego zanurzania.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 14 Hydroakustyk manipulował pokrętłami aparatu. — Jest, lewo dwadzieścia! Śruby maszyny parowej. Jedna, dwie... Jest też turbina. — Konwój — teraz dopiero kapitan Karnicki obrócił się do Bernasa..— Zobaczyliśmy go z pomostu. Nie wiem jakim cudem, bo nie ma księżyca. Trzy dość duże statki, tak po trzy tysiące ton, i niszczyciel. Były od nas o jakieś cztery tysiące metrów... Niech pan wychodzi na peryskopową, będziemy atakować na podsłuch! Rzut oka na wykres i mapę wyjaśnił sytuację. „Sokół” znajdował się 10 Mm na zachód od wyspy Sapeienza. Konwój — według danych z podsłuchu — szedł z prędkością około 10 węzłów i trzeba było się spieszyć, by zająć dogodną do ataku pozycję. — Atakujemy pierwszy statek w szyku. Trzymać go na podsłuchu, podawać ciągle namiar! Dowódca staje przy fruit mashine. Teraz wszystko jest matematyką, powodzenie zależy od bezbłędnego przetworzenia danych, od zwyczajnych obliczeń. — Uwaga na aparatach! Odległość? — Pięć tysięcy dziewięćset... pięć tysięcy dziewięćset piętnaście... — Pal! Pierwsza torpeda, a za nią dwie następne, wystrzelone w odstępach 20- sekundowych, gnają do celu z prędkością 45 węzłów. Kąt celowania, kąt poruszania się celu, prędkość torpedy i prędkość celu, jeśli wszystko wyliczono prawidłowo, to statek przetnie swą burtą drogę torped. Wskazówka stopera wlecze się ślimaczym tempem. Minuta, pięć minut... Nie trafiliśmy?!! Strzał chybiony?!! Mija szósta minuta. Szkoda... Napięcie, towarzyszące błyskawicznemu atakowi, rozlewa się w poczuciu żalu i zawodu, gdy nagle grzmi głucha detonacja, a w trzy sekundy po niej — druga, przedłużona zwielokrotnionym echem potężnej eksplozji. — Trafiony!!! Siedem minut potrzebowały torpedy, aby dotrzeć do celu. Tym razem kontratak był krótki i niemrawy. „Sokół” przeczekał go na bezpiecznej głębokości i o godzinie 0.01, osłuchawszy uprzednio dokładnie okolicę, wyszedł na powierzchnię. * Jeszcze przez dwa dni „Sokół” patrolował rejon zatoki Navarino. Dopiero wieczorem 23 listopada 1941 roku wziął powrotny kurs na Maltę. Za trzy i pół doby — bo tyle czasu potrzebował na drogę powrotną — miał dobić do nabrzeża w porcie La Valetta, kończąc w ten sposób jedenasty patrol.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 15 ROZDZIAŁ II Szli w burcie bojowej — pół załogi na stanowiskach, pół odpoczywa. Droga powrotna z patrolu nigdy nie bywa spacerem, choćby miało się w zanadrzu takie sukcesy, jak pod Navarino. Póki ostatnia cuma nie zostanie obłożona na polerach nabrzeża macierzystego portu, póki dowódca nie rzuci sakramentalnej komendy „Tak stoimy!”, obowiązuje czujność. Jest przecież wojna, a od „domu” w porcie La Valetta na Malcie dzieli jeszcze „Sokoła” szmat Morza Jońskiego i kawał Śródziemnego — „Marę Nostrum” floty faszystowskich Włoch. Malta. Który to już „dom” polskich marynarzy — tułaczy na wojennych szlakach? I jak daleko stąd jeszcze do tego prawdziwego domu, co został nad Bałtykiem i nad Wisłą... Przed tymi myślami nie ma ucieczki. Kiedy tylko przychodzi chwila odprężenia, dopadają i drążą jak czerwie. Na jak długo mogą wystarczać krzyżówki, układanki-łamigłówki, pisemko okrętowe „Good morning”, codzienne sprawy związane z kołowrotem podwodniackiego życia i jak długo można tymi namiastkami tamte myśli zagłuszyć? Przecież już minęło więcej niż dwa lata od. chwili, gdy musieli opuścić kraj. Jacy oni byli wtedy? Kapitan Borys Karnicki doskonale pamięta siebie i swoich kolegów i tamtych czasów. Flota, beniaminek wśród sił zbrojnych, wszystkie oczy zwrócone na granatowy, marynarski mundur, a wśród floty oni, podwodnicy — sam kwiat! Tak przynajmniej widzieli siebie. Czuli się pewni, mocni, marzyły im się bohaterskie czyny i sława, wierzyli, iż mają do takich marzeń podstawy. Przecież on sam, Borys Karnicki, nosił już wtedy na rękawach munduru trzy złote kapitańskie paski i osiągnął stanowisko zastępcy dowódcy okrętu na ORP „Wilk”. Przecież oprócz „Wilka”, „Żbika” i „Rysia” przyszły z zagranicznych stoczni dwa nowoczesne okręty podwodne — „Orzeł” i „Sęp”. Wierzyli we własną siłę. To prawda, że nurtowały ich czasem niepokoje, chociażby wtedy, kiedy to zastanawiali się nad brakiem urządzeń podsłuchowych na swoich okrętach. Tyle że wystarczały im autorytety. Jeśli komandor Kłoczkowski stwierdził, że takie urządzenia są w zasadzie zbyteczne, to jakże nie liczyć się ze zdaniem tak znakomitego podwodnika? Jak ślepa jest młodość... Pod brutalnymi ciosami przeciwnika rozpadły się ich dotychczasowe wyobrażenia o wojnie. Okazało się, że nie ma tam miejsca na rycerskie gesty, na „fair play”. Brunatny wróg napadł znienacka i chwycił za gardło. Miał ogromną przewagę — na morzu i w powietrzu. Bił techniką. Obrzucani bombami hydrostatycznymi przez hitlerowskie niszczyciele, trałowce i ścigacze przylegali do dna Zatoki Gdańskiej, a każde wynurzenie było śmiertelnym ryzykiem. Nie wiedzieli, czy nawodny wróg nie czai się w pobliżu na zastopowanych silnikach —

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 16 ich okręt był głuchy. Jakże gorzko wspominali wtedy lekceważące wywody komandora Kłoczkowskiego o przydatności aparatury podsłuchowej w podwodnym pływaniu... Ale trwali i wypełniali rozkazy. W ramach nakazanej operacji „Worek” postawili dużą zagrodę minową („Wilk” był przystosowany do tego rodzaju działań) i doprowadzili zadanie do końca mimo kilkakrotnych ataków bombowych nieprzyjaciela. „Wilk” nie wyszedł z nich cało. Wybuchy bomb uszkodziły tłumik i oba kompasy magnetyczne, uszkodzone zostały również zewnętrzne zbiorniki ropy. Cenne paliwo wyciekało, znacząc oleistym śladem drogę okrętu. Tamte dni utkwiły w pamięci kapitana Karnickiego jak ostra zadra. Wypad do Zatoki Meklemburskiej w okolice Rugii, nieudany atak na nieprzyjacielski krążownik i wreszcie — już w 14 dniu wojny — ów pamiętny rozkaz: Rapowanie niemożliwe, próbować przejść do Wielkiej Brytanii, a jeśli to niemożliwe, działać na Bałtyku jak najdłużej, a potem internować się w którymś z państw skandynawskich. Załoga „Wilka” wybrała niemal jednomyślnie: iść do Anglii! Przecież Anglia walczy, tam będą potrzebni. Kapitan Karnicki był jednym z tych, którzy najenergiczniej głosowali „za”. Jedyna droga wiodła przez Sund. Zna ją każdy marynarz. Wąski, kręty szlak, najeżony szkierami5 i mieliznami, trudny do przebycia w zwykłym, pokojowym czasie, a co dopiero podczas wojny. Dniem pójść nie mogli — bali się spotkania z okrętami nieprzyjaciela. Nocą groziły miny. O przejściu w zanurzeniu nie było mowy ze względu na niewielką głębokość toru wodnego. Postanowili iść nocą, na powierzchni, w pełnej gotowości bojowej. W ostateczności byli zdecydowani zniszczyć okręt. Od tamtej nocy z 14 na 15 września minęły dwa lata — dwa lata wojny, niosącej okrutne doświadczenia. W ciągu tych lat Borys Karnicki nieraz wracał myślami do owego przejścia przez Sund i widział coraz wyraźniej, na jakie szaleństwo wówczas się ważyli... Przeszli. Przeszli — choć w środku nocy, w najwęższym miejscu toru wodnego, na Flint Rinne, niemal otarli się o burtę idących kontrkursem niemieckich niszczycieli. Minęli się tak blisko, że słyszeli szum pracujących na pokładach wentylatorów i widzieli wyraźnie kontrolne, zielonkawe światła przy działach. Potrzebowali jeszcze pięciu dni, by dotrzeć do brzegów Anglii. 20 września 1939 roku o godzinie 17.00 ORP „Wilk” minął May Island i wszedł do zatoki Firth 5 Szkiery — skaliste wysepki wzdłuż Półwyspu Skandynawskiego i wybrzeży fińskich.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 17 of Forth, eskortowany od granicy wód przybrzeżnych przez brytyjski niszczyciel HMS6 „Sturdy”. Pierwsze dni pobytu na brytyjskiej ziemi wywołały w nich mieszane uczucia. Z jednej strony owacyjne powitanie w bazie Royal Navy w Scapa Flow — przecież przybyli stamtąd, z kotła wojny, i dokonali nie lada wyczynu, który musiał wzbudzić podziw nawet wśród tak wytrawnych marynarzy, jak Anglicy, z drugiej zaś — wyczyn ich wzbudził pewną konsternację. To prawda, że przedarli się przez rejony silnie strzeżone przez hitlerowską Kriegsmarine, ale sforsowali również nie zauważeni obszary, dozorowane przez Royal Navy... Mieli stąd swą małą, dodatkową radość. Radość tę jednak rychło zgasiły tragiczne wiadomości o losach walczącego kraju. Z lakonicznych komunikatów BBC i rozhisteryzowanej, dmącej w triumfalne trąby, radiowej propagandy hitlerowskiej starali się wyłowić prawdę, bo przecież tyczyła ona także losów ich rodzin i najbliższych, bezbronnych, pozostawionych na łup wojny. Co z nimi? Czy jeszcze żyją? Kapitan Karnicki zapamiętał, że wkrótce potem wystąpiły pierwsze oznaki rozprzężenia wśród załogi. Nerwy odmawiały posłuszeństwa. Sprzyjała temu przymusowa bezczynność — Anglicy nie kwapili się wysyłać „Wilka” na patrole. Polscy marynarze byli dla nich bądź co bądź tymi, którzy przegrali wojnę... Okręt wymagał zresztą remontu. Żelazo łatwo naprawić, ale jak pomóc zszarpanym przeżyciami ludziom? „Wilk” miał świetną, zgraną załogę. Tych 54 ludzi dowiodło tego, wypełniając rozkazy do ostatka. W strzępach obrazów-wspomnień kapitan Karnicki widzi jeszcze każdego z nich — dowódcę, kapitana marynarki Bogusława Krawczyka, opanowanego, życzliwego i lubianego przez całą załogę, oficera-mechanika porucznika Zygmunta Jasińskiego, oficera broni podwodnej porucznika Bolesława Romanowskiego, nawigatora podporucznika Kamińskiego, bosmana okrętowego Domicza i gospodarza działu radio bosmana Niklewskiego, bosmana Sienkiewicza, torpedominerów — bosmana Czuba, mata Ringa i starszego marynarza Ożoga, radzika Smyłłę, mata Karnowskiego, sygnalistów Budkę i Konczalskiego, sternika mata Magdziarka, mechaników — mata Matuszczaka i szefa działu starszego bosmana Dworniaka, elektryka bosmana Kozaka i tylu, tylu innych, których nazwiska zatarł już czas. Widzi ich w tamtych ciężkich chwilach na Bałtyku, w Sundzie, i wie, że żadnemu z tych ludzi niczego nie mógłby zarzucić: dawali z siebie wszystko. Nie ich wina, że znaleźli się nagle w sytuacji ryby wyrzuconej na piasek — i nawet radosna wieść o ocalałych, internowanych w szwedzkim porcie Waxholm trzech polskich okrętach podwodnych, „Sępie”, „Rysiu” i „Żbiku”, nie zdołała na dłużej przerwać nastroju przygnębienia. Wspaniała ucieczka i bohaterska odyseja „Orła” poprawiła nieco samopoczucie, ale też na krótko. 6 HMS – skrót His Majesty’s Ship – Okręt Jego Królewskiej Mości.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 18 Ocalała załoga przyniosła wieść o zdradzie komandora Kłoczkowskiego, o opuszczeniu przezeń okrętu w Tallinnie z powodu błahej choroby. Chory nie zapomniał jednak zabrać ze sobą na ląd swej dubeltówki i maszyny do pisania... Do wszystkich klęsk doszła jeszcze jedna — runęły autorytety. W dyskusjach i rozmowach coraz częściej zaczęły pojawiać się natarczywe pytania o winnych wrześniowej klęski. Wątpliwość ci poczęły nurtować również i kadrę. Dochodziło do ostrych scysji. Jedynym lekarstwem byłoby natychmiastowe działanie, ale dopóki trwał remont okrętu, nie mogło być o tym mowy. Tymczasem polskie okręty zaczęli odwiedzać dostojnicy, którzy zdążyli już przybyć z Francji i restaurować Sztab Główny, nie wyłączając Kierownictwa Marynarki Wojennej. I tutaj, na obczyźnie, nie wyzbyli się dawnych nawyków. Szef Kierownictwa, kontradmirał Swirski, był nadal wyniosły i oschły, sztabowcy w dalszym ciągu snuli swoje intrygi. Podczas wizyty Wodza Naczelnego — generała Sikorskiego — rozgoryczenie załogi „Wilka” osiągnęło punkt kulminacyjny. Okazało się, że nikt nie otrzymał odznaczenia bojowego, bo Kierownictwo Marynarki nie powiadomiło generała ani o nadesłaniu listy przedstawionych do odznaczeń, ani o czynach ORP „Wilk” i postawie jego załogi. Przyszedł wreszcie ten dzień, kiedy ORP „Wilk” wyruszył z portu Rosyth na swój pierwszy patrol. Poszli na Kattegat, aż pod Skagen. Po tym pierwszym nastąpiły kolejne patrole, ciężkie i wyczerpujące, bo chodzili przeważnie pod wybrzeża Norwegii. Niestety — bez powodzenia. Jedyną korzyścią było to, że w trudach załoga scementowała się i okrzepła, ale staruszek „Wilk” rozsypywał się coraz bardziej i zaczął odmawiać posłuszeństwa. Powrócili więc znów do Dundee i zadokowali okręt w stoczni Caledon Shipyard. Tam dowiedzieli się o triumfie „Orła”, który 8 kwietnia 1940 roku zatopił parowiec „Rio de Janeiro” z hitlerowską piechotą na pokładzie, tam w dniu 9 kwietnia 1940 roku zastała ich wiadomość o inwazji Niemiec na Norwegię, tam otrzymali wieść o zatonięciu „Groma” w fiordzie Rombakken i uderzeniu armii hitlerowskich na Francję... 8 czerwca 1940 roku nie powrócił z patrolu ORP „Orzeł”. Kapitan Karnicki ciężko przeżył tę wiadomość. Na pokładzie „Orła” miał wielu przyjaciół, a ponadto ubył z ich maleńkiego grona jeden okręt. Zaginięcie „Orła” przyniosło ze sobą i inne zmartwienia: pod wpływem tej tragedii załoga „Wilka” znów się rozprzęgła i nie chciała słyszeć o wyjściu na morze, a przecież kapitan Borys Karnicki pełnił już wtedy na „Wilku” obowiązki dowódcy pod nieobecność awansowanego komandora podporucznika Krawczyka. Poszli wreszcie na morze, choć nie obyło się bez interwencji najwyższych władz Kierownictwa Marynarki Wojennej — samego kontradmirała Swirskiego. W tym pierwszym patrolu pod dowództwem kapitana Karnickiego „Wilk” staranował niemieckiego „U-boota”.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 19 Sytuacja w Europie przedstawiała się wtedy źle. Padła Francja. Wielka Brytania walczyła samotnie już nie o zwycięstwo, ale o istnienie. Konwoje — ta życiodajna arteria Wyspy — były dziesiątkowane. Niemcy panowali na morzu oraz w powietrzu i przygotowywali się do ostatecznego uderzenia — skoku przez La Manche. Churchill ogłosił nieustępliwą walkę, walkę do ostatniego człowieka. Polacy nie mieli wyboru, byli przecież częścią walczących po tej stronie barykady. I chcieli walczyć — to była ich jedyna droga do Ojczyzny. Do walki jednak sam duch nie wystarczy, potrzebna jest broń. Dobra, skuteczna broń. Nowoczesna, jeśli wysiłek ludzki ma dać wyniki, a „Wilk” był już okrętem steranym, nie nadającym się do skutecznej walki mimo nadludzkich wysiłków załogi. Potrzebny był nowy okręt i właśnie kapitanowi Karnickiemu powierzono zadanie zdobycia takiego okrętu w Admiralicji brytyjskiej Royal Navy. Ten okres kapitan Karnicki wspomina z niesmakiem. Korytarze, kilometry korytarzy w londyńskich budynkach Admiralicji, dziesiątki gabinetów i biurek... Kiedy udało mu się już przekonać admirała (S)7 o konieczności przydzielenia polskiej banderze nowego okrętu w miejsce wysłużonego „Wilka”, ten zaproponował marynarzom polskim objęcie trzech małych okrętów podwodnych, zamówionych przed wojną w Wielkiej Brytanii przez Turcję. Okręty były nowoczesne, ale w Kierownictwie Marynarki zaważyła widać obawa, iż nie uda się znaleźć tylu odpowiednio przygotowanych dowódców. Odmówiono — i nastąpił okres nerwowego wyczekiwania. „Wilk” w tym czasie chodził na patrole, ale kulał coraz bardziej i nadal nie odnosił sukcesów. Dzień, kiedy Borys Karnicki dowiedział się, że Admiralicja przekazuje Polskiej Marynarce Wojennej okręt podwodny typu „U — jak Ursula”, był dla niego ogromnym świętem. Tym większym, iż jemu właśnie powierzono dowództwo okrętu i polecono skompletowanie załogi spośród marynarzy i oficerów z „Wilka”. Stocznia Vickers-Armstrong w Barrow in Furness. Piekielny kołowrót. Trzeba przecież w budującym się właśnie okręcie poznać nawet najmniejszą śrubę. A nie byle jaka to jednostka! Długość — 60 m, szerokość — 4,9 m, zanurzenie — 4,3 m. W położeniu nawodnym wypiera 626 ton, w podwodnym — 721, w zanurzeniu osiąga prędkość 10 węzłów, a 11 na powierzchni. Zasięg działania — 4500 mil morskich, uzbrojenie składa się z jednego działa 76 mm, dwóch karabinów maszynowych 7,5 mm i czterech dziobowych wyrzutni torped o kalibrze 533 mm. Torped tych okręt zabiera 8, a załogę stanowi czterech oficerów i 32 podoficerów i marynarzy. A wszystko to dopiero wyłaniało się z pochylni, bo okręt był pierwszą z tej serii jednostką... 7 Admiral (S) – dowódca brytyjskiej floty podwodnej.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 20 Ledwo minęły tarapaty ze skompletowaniem załogi (komandor podporucznik Krawczyk z uporem odmawiał odkomenderowania z „Wilka” co lepszych specjalistów), a już trzeba było zapoznawać się z obsługą nowego sprzętu. Kapitan Karnicki i jego zastępca, kapitan Romanowski, nie wychodzili ze stoczni. Harówka nie ustawała, choć przybyli do pomocy dwaj dalsi oficerowie: podporucznik Andrzej Kłopotowski na etat oficera broni podwodnej i podporucznik Tadeusz Bernas na stanowisko nawigacyjnego. Załoga szkoliła się w Portsmouth, w szkole podwodnego pływania HMS „Delphin”, pod kierunkiem instruktorów z Royal Navy. 9 stycznia 1941 roku nastąpiło uroczyste podniesienie polskiej bandery na nowym okręcie. Przybyło mnóstwo dostojników. Były przemówienia. Ze strony polskiej wygłosił je Wódz Naczelny, generał Sikorski, ze strony brytyjskiej kilka słów powiedział admirał (S) Max Horton. Trzasnęła rozbita o kiosk z pięknie wymalowanym znakiem taktycznym „N-97” butelka czerwonego wina i ORP „Sokół” wszedł do służby. Z nazwą okrętu były kłopoty. Anglicy zgodnie ze swym zwyczajem nadawali okrętom nazwy od początkowej litery serii danego typu. Nowy okręt był z serii „U—jak Ursula”, więc Brytyjczycy nadali mu nazwę „Urchin”. Po polsku znaczy to „Urwis”. Kierownictwo Marynarki mocno skonfundowało się tym niepoważnym imieniem. Postanowiono niech będzie „Sokół”. I „Sokół” wyszedł na morze. Przez kilka tygodni trwały próby, zgrywano załogę, a i sam okręt poddawano rozmaitym torturom. Wytrzymał. Zdał egzamin, na piątkę. Na piątkę również zdała egzamin załoga i dnia 26 marca 1941 roku „Sokół” wyszedł z bazy w Portsmouth na swój pierwszy patrol bojowy. Poszli pod Brest, gdzie ukryły się po powrocie z korsarskiej wyprawy hitlerowskie pancerniki „Scharnhorst” i „Gneisenau” oraz krążownik „Prinz Eugen”. Wraz z 11 innymi brytyjskimi okrętami podwodnymi „Sokół” miał pilnować, by korsarze nie mogli opuścić portu, i wytrzymał na morzu najdłużej, bo aż do 15 kwietnia, choć podczas patrolu nic nie nawinęło się pod rury jego wyrzutni. Kapitan Karnicki machinalnie przerzuca kartki dziennika nawigacyjnego i dziennika zdarzeń. Od 19 stycznia do 15 kwietnia 1941 roku ORP Sokół przebył 7000 mil morskich, spędził 52 dni na morzu, w tym 700 godzin w zanurzeniu... Język dzienników jest oszczędny. O awarii, którą odniósł „Sokół” podczas pierwszego patrolu, kiedy to schronił się w zanurzenie przed hitlerowskim „U- bootem” — tylko wzmianka. Wzmianka o remoncie podczas postoju w Portsmouth, wzmianka o wcieleniu w skład 5 Brytyjskiej Flotylli Okrętów Podwodnych. I ani słowa o tragicznej, samobójczej śmierci dowódcy „Wilka”, komandora podporucznika Bogusława Krawczyka. A przecież śmierć ta była dużym wstrząsem dla załogi „Sokoła”. Krótka notatka o drugim patrolu pod Brestem.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 21 Ile było już tych patroli? Trzeci patrol — od 5 do 23 czerwca 1941 roku — zaprowadził „Sokoła” do Zatoki Biskajskiej tuż u wybrzeży Bretanii. Napotykali tam tylko kutry rybackie. W tym czasie odebrali przez radio wiadomość, która wstrząsnęła załogą: „Niemcy napadli na Związek Radziecki”. Obudziły się ciche nadzieje: może teraz, skoro do walki wszedł tak potężny sprzymierzeniec, będzie lżej... Dopiero podczas czwartego patrolu na tym samym akwenie nadarzyła im się gratka. „Sokół” wykrył wielki statek handlowy (oceniono go na blisko 10 000 ton) i choć eskortowały go dwa torpedowce — ruszył do ataku. Niestety! Wystrzelona z odległości niespełna 1000 metrów salwa torpedowa chybiła: zaważył tu na pewno fakt, iż „Sokół”, nie mogąc ze względu na ciemności obserwować celu przez peryskop, odpalił torpedy jedynie na podsłuch... Dowództwo Flotylli udzieliło dowódcy i załodze pochwały za śmiało przeprowadzony atak, ale niesmak pozostał. Tak paskudnie chybić... W dziennikach nie ma zapisów o nastrojach, ale wtedy już załoga „Sokoła” była jedną rodziną. Pod datą powrotu z czwartego patrolu — 24 lipca 1941 roku — zanotowano: Od 19.IV do 24.VH ORP Sokół przebył 1200 Mm, spędził 58 dni na morzu, z czego 930 godzin w zanurzeniu... Dziewięćset trzydzieści godzin! Nie darmo inni marynarze nazywają podwodników lemurami. Niech oni spróbują tkwić tyle dni i nocy w ciasnych pomieszczeniach okrętu i nie mieć potem bladej, zżółkłej cery i podkrążonych z ciągłego niewyspania oczu! Dziennik podaje, że od 24 lipca do 8 sierpnia „Sokół” nie wychodził z Portsmouth. O zmianach w załodze — ledwo dwa słowa: Odszedł zastępca dowódcy, kapitan Bolesław Romanowski, na jego miejsce przybył kapitan Jerzy Koziołkowśki. Suche notki. A gdzież mowa o tym, że Romanowski ruszył do Stanów, aby tam przyjąć nowy okręt podwodny dla Polskiej Marynarki Wojennej, gdzie mowa o hucznym i skropionym łezką pożegnaniu? Wojenny czas. Kapitan Jerzy Koziołkowski — znany we flocie ze swej ucieczki żaglówką z Helu we wrześniu 1939 roku — już zadomowił się na dobre. Razem poszli na następny, piąty patrol do wybrzeży Hiszpanii, kręcili się tam od 9 do 26 sierpnia, zaglądali do ujścia Garonny, ale nie wypatrzyli nic godnego swych torped. Powrócili więc do bazy, gdzie czekała na nich niespodzianka — ORP „Sokół” został wysłany na Morze Śródziemne. Pożegnali się więc z 5 Flotyllą i 7 września wyruszyli z Portsmouth. Celem ich była Malta, skąd w składzie 10 Brytyjskiej Flotylli Okrętów Podwodnych mieli działać przeciwko transportom morskim, zaopatrującym armię włoską w Afryce. Po drodze mieli wstąpić do Gibraltaru. Zawinęli tam po dziewięciu dniach podróży. Postój był krótki — tyle, żeby uzupełnić zapasy wody, prowiantu i paliwa. 19 września wyruszył z Gibraltaru konwój brytyjski, a zadaniem „Sokoła” było

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 22 pośrednie ubezpieczanie go. Zadanie wykonali wzorowo. Przez kilka dni patrolowali wyznaczony sektor, leżący o 5 Mm na północ od sycylijskiego przylądka St. Vito, a nie znajdując obiektu do ataku opuścili zgodnie z rozkazem nakazany rejon, aby 1 października 1941 roku o godzinie 14.00 podać cumy w porcie La Valetta na Malcie. W życiu okrętu i związanych z nim ludzi otworzył się tego dnia nowy rozdział. Opuścili mgliste wybrzeża Albionu i zimne wody Morza Północnego; czekała na nich słoneczna wyspa i błękit Morza Śródziemnego. Zamiast grubych swetrów — szorty. Ciepłe dni, ciepłe noce, ciepłe morze... Tego morza musieli uczyć się od nowa. Inna temperatura, inne zasolenie, inna przezroczystość wody, a wszystko to składa się na bezpieczeństwo okrętu. W tych warunkach inaczej trzeba się kryć, inaczej atakować. Pierwszy trzydniowy patrol u brzegów Sycylii był raczej wprawką. Dowódca 10 Flotylli, krępy i sympatyczny captain (S) CC. Phillips, przydzielił „Sokołowi” zadanie odszukania lotników z angielskiego Blenheima, który w tamtym rejonie spadł w morze. Poszukiwania nie dały jednak rezultatów i po jednodniowym odpoczynku w porcie „Sokół” wyruszył znów na morze. Tym razem miał w rejonie wyspy Lampedusa, leżącej między Sycylią a Tunisem, przechwycić włoski konwój, zmierzający z Neapolu na południe. Ale i tym razem powrócili z niczym. Nie było ani pięciu obiecanych statków, ani eskorty — na próżno przepatrywali pustą powierzchnię morza. Wtedy już nawet i kapitan Karnicki zaczął po trosze wierzyć, iż pech, który prześladował „Wilka”, przeniósł się widocznie wraz z załogą na „Sokoła”. W każdym razie z takim uczuciem wyruszył w swój czwarty na Morzu Śródziemnym, a 10 w historii ORP „Sokół”, patrol. Wyszli z portu rankiem 3 października i pociągnęli na Morze Tyrreńskie. W ciągu trzech dni dotarli do wyznaczonego im sektora w rejonie wysp Capri i Stromboli. Oglądali stromy, wulkaniczny stożek tej drugiej z wysp, wspominali rzewną, przedwojenną piosenkę Pamiętasz Capri... i czynione w takt tej melodii spustoszenia w sercach niewieścich — ale na morzu było pusto. Dopiero w południe dnia 27 października dostali alarmującą wiadomość: Przejść na pozycję 3 Mm na zachód od wyspy Ishia. W tym rejonie spodziewane jest przejście włoskich okrętów liniowych... Kiedy o świcie dnia następnego przybyli na wyznaczoną pozycję, morze było silnie wzburzone. Zeszli na głębokość peryskopową. Przez kilka godzin w okularze peryskopu pojawiała się niezmiennie latarnia morska Imperatore, zdobiąca skalistą Ishię, aż o godzinie 10.30 — dostrzegli! Szedł konwój złożony z czterech statków. Eskortowały go dwa torpedowce i krążownik pomocniczy. Decyzja kapitana Karnickiego była oczywista: „Atakujemy krążownik!”

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 23 W 18 minut później „Sokół” z odległości 5460 metrów odpalił 4 torpedy. Jedna dosięgła celu. Uchodząc przed kontratakiem pozostałych okrętów eskorty, kapitan Karnicki zdołał jeszcze dostrzec, jak liczący blisko 6000 ton „Citta di Palermo” osnuł się kłębami dymu i głęboko przechylił na burtę. Kiedy dziesięć bomb hydrostatycznych padło i wybuchło w wodzie, „Sokół” był już na bezpiecznej głębokości i odległości. Nie odszedł jednak daleko. Jeszcze trzy dni — zgodnie z rozkazem — patrolowali w tym rejonie, ale nieprzyjaciel już się nie pokazał. Kapitan Karnicki pamięta dobrze ten szał radości na „Sokole”. Pierwszy triumf! Za chwile trwogi w Zatoce Gdańskiej, za Flint Rinne, za „Wichra”, za „Groma”, za „Orła”, za norweskie i atlantyckie patrole, za nieudaną salwę pod Brestem, za tych wreszcie, co pozostali tam w kraju, pod okupacją! Wiedzieli, że tą ostatnią salwą skrócili swą drogę powrotną do prawdziwego domu... Tymczasem wracali do tego przybranego, na Maltę. Spieszyli, by podzielić się z angielskimi przyjaciółmi swą radością. Noc z 1 na 2 listopada była ciemna i wietrzna, więc szli pełną prędkością na powierzchni. Nawigacyjny Bernas kończył właśnie krzątaninę przy mapach, z których wynikało, iż „Sokół” znajduje się właśnie o 14 Mm na północny wschód od wyspy Monettimo, kiedy wachta na pomoście podniosła alarm: — Statek! Dostrzegli go o 1.38. Był spory, rzędu 3000 ton, zupełnie samotny. Nie potrzebowali kryć się pod wodą. Ogłoszenie alarmu bojowego było dziełem chwili i przez następne 20 minut wyciskali z silników całą moc, aby dojść jak najbliżej celu. Pierwsze dwie torpedy wystrzelili w położeniu nawodnym, z odległości niespełna 1000 metrów — i chybili. Włoch, widząc niebezpieczeństwo, zastopował maszyny i w ten sposób uniknął trafienia. W aparatach torpedowych „Sokoła” pozostała jeszcze jedyna, ostatnia torpeda... Odpalili ją i z uczuciem nieopisanego zawodu i wściekłości śledzili jej szlak, wykręcający złośliwie z nadanego kursu. Sprawa była jasna — awaria żyroskopu. Ale mieli jeszcze działo. „Sokół” wykonał kawaleryjską niemal szarżę i z odległości 50 metrów otworzył ogień. Marynarze przy siedemdziesiątceszóstce jakby poszaleli. Wybiegające z lufy smugi ognia zlewały się w jeden błysk, nieustającemu grzmotowi odpaleń odpowiadał dudniący łoskot wybuchów. W błyskach eksplozji rwały się burty i nadbudówki, aż wreszcie z głuchym stęknięciem runął ku górze słup białej pary, podświetlony od dołu krwistoczerwoną łuną: to wybuchły kotły. Statek przełamał się w pół i zniknął, tylko nad miejscem jego ostatniego spoczynku długo jeszcze wisiał potężny kłąb dymu i pary. Przeliczyli potem puste miejsca w amunicyjnych bakach na pokładzie. Brakowało 34 pocisków.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1972/10 Zbigniew Damski 24 Szczęśliwy był ten dziesiąty patrol. Nigdy, w najśmielszych nawet marzeniach, nikt z załogi nie przypuszczał, że kiedykolwiek uda się powtórzyć taki podwójny sukces — i okazało się, że szczęście chodzi w parze. Powtórzyło się w jedenastym... Kapitan Karnicki odłożył dzienniki. Szmat czasu i zdarzeń, a w galopie wspomnień wszystko to mieści się w godzinach zaledwie, tych wyjątkowych, spokojnych godzinach, kiedy okręt wraca do bazy i można zdać się na czujność wachty. Poprawiał się właśnie na niewygodnej, wąskiej kanapce, szykując się do drzemki, kiedy uchyliła się kotara i do mesy zajrzała brodata twarz zastępcy. — To my już prawie w domu, wodzu. Dom. Ilekroć padało to słowo, zaraz po nim przychodziły refleksje. Gorzkie, niewesołe. Co to za dom, w którym nie czeka nikt bliski, oprócz kilku zaprzyjaźnionych Anglików z Flotylli, z którymi wymieni się zdawkowe uwagi przy kuflu piwa? To prawda, że są na swój sposób życzliwi i serdeczni, że po sukcesach, odniesionych przez „Sokoła” w ostatnim patrolu, nabrali dla Polaków uznania — ale to przecież nie wszystko. W zarysach wyłaniających się z morza wybrzeży zawsze szukali czegoś swojskiego, znajomego. Porównywali. Nieraz już słyszał dowódca ciche rozmowy sygnalistów na pomoście: — Popatrz, zupełnie jak Gdynia. O ta górka ż prawej, jak Kępa Oksywska! Kościółka tylko brakuje... — Idź ty! Gdzie tej gołej skale do Oksywia. Ciężkie były te powroty, choćby nawet z tak udanego patrolu, jak ten jedenasty. W Anglii w ostatnich miesiącach już było trochę inaczej, lepiej. Krótkie postoje w porcie między patrolami wystarczały do nawiązania znajomości. Jedne były szybkie, przelotne, inne przetrzymywały próbę czasu. Czas jest nieubłagany. Dwa lata rozłąki z rodzinnym domem potrafią zatrzeć w pamięci nawet obraz najbliższych, tym bardziej iż z okupowanego kraju z rzadka tylko docierały wiadomości. Ludzie, szarpani niepewnością o los rodzin, a i sami żyjący w ciągłej niepewności jutra, reagowali rozmaicie. Co młodsi znaleźli nawet na Wyspie żony... Ale Anglia też była daleko. Malta — ich kolejny „dom” — wyłaniała się właśnie z porannych mgieł. Był dzień 27 listopada 1941 roku. Dowódca już tkwił na pomoście opatulony w ciepły duffel coat z wielbłądziej wełny. Podchodzili wolno do oczekującego ich trałowca, który miał przeprowadzić „Sokoła” między polami minowymi postawionymi wokół Malty. Wymienili zwykłe powitania i posłusznie ruszyli za swym przewodnikiem. O tej porze roku wyspa nie wyglądała tak pociągająco jak wtedy, kiedy zobaczyli ją po raz pierwszy w pełnym blasku słońca. Wtedy kredowe skały rysowały się na tle nieba i morza jasnożółtym kolorem, przetkanym fioletowymi