ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję932
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

Północna fala

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :387.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Północna fala.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 84 osób, 71 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 33 stron)

Bolesław Gaczkowski PÓŁNOCNA FALA Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1984 Okładkę projektował: Sławomir Gałązka Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Beata Kondej

Opowieść rannego lotnika Szpital Marynarki Wojennej w Murmańsku był zbudowany, tak jak większość budynków w tym mieście, z drewna. W czasie długich, polarnych nocy, gdy mróz na zewnątrz dochodził do czterdziestu i więcej stopni, było w nim ciepło i przytulnie. Aby utrzymać w salach odpowiednią dla chorych temperaturę, wystarczyło co jakiś czas włożyć do okrągłego, blaszanego pieca sosnowe polano; wysoka ich sterta przesychała w mrocznym zakątku korytarza. Najprzyjemniej tu było jednak latem, gdy zapach lekarstw mieszał się z balsamiczną wonią świerkowych belek, przywiezionych do tego położonego za kołem polarnym miasta aż z syberyjskiej tajgi. Na rozległym tarasie zbierali się wówczas lżej ranni i ozdrowieńcy, by w kłębach tytoniowego dymu, który najskuteczniej chronił przed komarami, opowiadać o swych najbliższych, pozostawionych gdzieś w centralnej Rosji lub w republikach środkowo-azjatyckich, o kolegach z batalionów i załóg, a czasem i o frontowych przeżyciach. Najgorsze były noce. Zarówno te letnie, kiedy słońce, ledwie sięgając swą czerwoną tarczą horyzontu, zaznaczało koniec jednej i początek drugiej doby, jak i te zimowe, niemal nie rozjaśnione szarością trwającego kilka godzin dnia. W taką właśnie zimową noc 1942 roku do jednej z separatek, przeznaczonych dla ciężko rannych, wszedł podpierając się laską szczupły mężczyzna. Twarz miał wychudłą i cerę ziemistą. Na jego prawym policzku czerwieniła się długa szrama, z której niedawno zdjęto klamerki. Lewą rękę przybysz miał aż do barku w gipsie, wspartym o klatkę piersiową drucianym rusztowaniem. Na zgrzyt otwieranych drzwi leżący pod oknem ranny poruszył się i kiwnął przyzwalająco dłonią. — Nie śpisz, sokole? — zapytał gość i nie czekając na odpowiedź, przysiadł na skraju łóżka. — Nie, czytałem trochę, ale gdy zobaczyłem, że już po północy, usiłowałem się zdrzemnąć. Ile jednak można spać, gdy leży się w łóżku już trzeci miesiąc? — I do mnie sen nie przychodzi, chociaż początkowo, jak tylko oprzytomniałem po operacji, byłem nawet zadowolony, że nareszcie odeśpię nie przespane w czasie bojowych rejsów noce. Teraz, gdy moi chłopcy atakują beze mnie hitlerowskie okręty, gdy wpływają do norweskich fiordów... ech, takie myśli nieraz nachodzą człowieka, że strach mówić. Jak uważasz, Zacharze Artemowiczu, wrócimy jeszcze do linii? Lejtnant Zachar Sorokin poruszył się niespokojnie na łóżku i rzekł dość głośno: — Macie co do tego wątpliwości, Grigoriju Iwanowiczu, wy, stary podwodnik i bolszewik? Nawet gdybym miał latać z protezami całych nóg, będę bił tych faszystowskich drani aż do utraty tchu. A ja nie mam tylko stóp, rozumiecie? Tylko stóp! Podniesiony głos lotnika odbił się echem po korytarzu i dotarł do siostry dyżurnej. Przestraszona dziewczyna, obciągając po drodze fartuch, wbiegła do separatki. — Zacharku, co ty! Pogorszyło ci się? — Daj spokój, Oleńka, dyskutujemy. Pielęgniarka poprawiła czepek na jasnej czuprynie i zmieszała lekarstwo z wodą. — Wypij, to cię uspokoi. Pilot usiadł na łóżku i mechanicznie wlał zawartość kieliszka do ust. — Uspokoi, powiadasz? Po tym co przeżyłem?! Pielęgniarka spojrzała na przybysza ze złamaną ręką, odczekała chwilę i poprawiając leżącemu poduszkę, odezwała się cicho: — Wydaje mi się, że opiekuję się tobą od kilku lat, a przecież nawet nie wiem, jak to było tam, w tundrze. Opowiedz nam o tym. — Tak, opowiedzcie, Zacharze Artemowiczu — poparł Oleńkę dowódca okrętu podwodnego. Lotnik zamyślił się. — Jeżeli uważacie, że powinienem... Zresztą może mi będzie lżej, gdy wyrzucę to z siebie — powiedział po chwili. I popłynęła opowieść lotnika. ...Było to 25 października ubiegłego roku. W Zapolariu tej porze roku jest już silny mróz, często zdarzają się mgły i gęste, niskie chmury. Od samego rana ja i mój prowadzący Dmitrij Sokołów byliśmy gotowi do lotów, ale rozkaz startu padł dopiero w południe. Po osiągnięciu sześciu tysięcy metrów ujrzeliśmy błękit nieba, a zaraz potem — cztery dwusilnikowe Messerschmitty Me-110, lecące w kierunku Murmańska. Uprzedziwszy Sokołowa o swym zamiarze, ruszyłem do ataku. Długą serią z małej odległości ostrzelałem czołowy samolot, który zadymił i zaczął tracić wysokość. Wyrwawszy się z chmur, spostrzegłem

drugą maszynę i od razu zaatakowałem ją. W tym samym czasie Dmitrij walczył z trzecim przeciwnikiem. A gdzie czwarty? — pomyślałem i poczułem ból w prawej nodze. Już wiedziałem, że czwarty Messerschmitt prowadzi do mnie ogień z tylnej półsfery, a ja jestem ranny. Co robić? Zaniechać ataku? — Osłaniaj! — wydałem rozkaz Sokołowowi. Ale faszysta był doświadczonym pilotem. Manewrując nieustannie, unikał moich ataków i odciągał mnie na zachód. Dziś trudno mi określić, jak długo trwała walka. Nagle karabiny maszynowe mojego samolotu zamilkły, a nieprzyjaciel leciał dalej. Pozostawało mi tylko atakować taranem. Manewrując drążkiem i gazem, zaszedłem Niemca od tyłu i śmigłem swego myśliwca rozprułem prawy statecznik pionowy jego maszyny. Messerschmitt stracił równowagę i spadł jak kamień na granitowe wzgórza. Ale i mój samolot został uszkodzony. Na skutek zdeformowania łopat śmigła cały trząsł się i drgał, a wreszcie zwalił się w korkociąg. Do lotu poziomego udało mi się przejść tuż nad ziemią, ale na powrót na lotnisko nie miałem szans. Ledwie zdążyłem wylądować na tafli lodowej niewielkiego jeziorka, gdy tuż nade mną przemknął lotem koszącym samolot Sokołowa. Strzelał on krótkimi, częstymi seriami, tak jakby chciał mnie o czymś uprzedzić. Z ulgą otarłem spocone czoło, odpiąłem szelki spadochronu i mimo silnego bólu w nodze uniosłem się na rękach, usiłując wyjść z kabiny. Niestety, zabrakło mi sił, i opadając na fotel odruchowo zamknąłem wiatrochron. W samą porę: w moją stronę pędził z wyciem olbrzymi, rudy buldog. Jego ostre pazury ze zgrzytem ześlizgnęły się po gładkiej powierzchni kadłuba. Wyszczerzywszy zęby, psisko usiadło na tylnych łapach, gotowe do ponownego skoku. Nie miałem czasu na zastanawianie się, skąd wzięło się w tundrze. Wyjąłem pistolet i odsunąwszy nieco osłonę kabiny, strzeliłem. Buldog zawył i upadł. Rozejrzałem się wokoło. Na pobliskim wzgórzu, wbiwszy się skrzydłem w zaspę, leżał Messerschmitt Me-110, zestrzelony przeze mnie w pierwszym ataku. Od samolotu, potykając się w śniegu, biegł w moją stronę niemiecki lotnik. Dopiero teraz zrozumiałem, o czym chciał mnie uprzedzić Dmitrij Sokołow. Nie wychodząc z kabiny, wystrzeliłem z pistoletu. Faszysta chwycił się za brzuch i wolno opadł w biały puch. Znowu chciałem wyjść z kabiny, ale dostrzegłem drugiego Niemca. Zbliżał się do mnie z przeciwnej strony. Nagłym ruchem wydostałem się ze swego samolotu i ruszyłem w jego kierunku. Ale zanim zdążyłem wystrzelić, poczułem silny, przejmujący ból. Straciłem przytomność. Ocknąwszy się, ujrzałem nad sobą twarz opasłego Niemca. Klęcząc na moich piersiach, ściskał mnie za gardło. Dusząc się i bijąc z braku tchu rękami po śniegu, w ostatniej chwili namacałem swoją tetenkę i strzeliłem. Wróg zwolnił ucisk, twarz wykrzywił mu grymas ni to bólu, ni to zdziwienia i opadł na moje nogi. Wróciłem do samolotu. Wziąłem rakietnicę, kilka tabliczek czekolady, owinąłem ciepłym szalikiem twarz i ruszyłem w drogę. Mróz tężał i na domiar złego rozszalała się zawieja. W ciężkim, lotniczym umundurowaniu szedłem dwie doby przez zwały kamieni, doły i rowy pełne wody, błota i karłowate krzaki... Coraz bardziej traciłem siły. Trzeciego dnia, przechodząc przez małe, zamarznięte jeziorko, wpadłem po pas w lodowatą wodę. Gdy wydostałem się na brzeg — już nie czułem nóg. Dopiero szóstego dnia, gdy nie miałem już sił ani nadziei na ocalenie, usłyszałem nagle dźwięk rosyjskiej mowy: — Stój! Kto idzie! Był to wartownik. W odpowiedzi zawołałem coś ochrypłym głosem i straciłem przytomność. Ocknąłem się dopiero na stole operacyjnym w tym właśnie szpitalu. Chirurg nakładał mi ostatni szew na policzku. Wkrótce rana zagoiła się, dentyści wstawili mi zęby, które straciłem podczas przymusowego lądowania, zaleczono mi również nogę. Tylko odmrożonych stóp nie udało się uratować... Starszy lejtnant Sorokin westchnął, pomilczał chwilę i spojrzał w koniec łóżka: — Często mi się śni, że chodzę po ulicach i parkach rodzinnego Tichorecka w krasnodarskim kraju, tańczę i spaceruję z dziewczętami... A najgorsze jest to, że czuję, jak mnie swędzą podeszwy stóp. Budzę się, chcę je podrapać... i trafiam na kukły z bandaży. Nie wiem wówczas, czy wyć z żalu, czy płakać nad swoim losem. Twarz oficera marynarki spoważniała. — O Baderze słyszałeś? — Nie. Kto to taki? — Anglik, też pilot. Jeszcze w trzydziestym pierwszym roku stracił obydwie nogi w wypadku lotniczym. Prawą ucięli mu nad kolanem, lewą pod kolanem. Jak myślisz: załamał się i chciał się wieszać? Nie, nauczył się latać z protezami, brał udział w powietrznej bitwie o Wielką Brytanię, a teraz dowodzi dużą jednostką myśliwską. Do tej pory zestrzelił ponad dwadzieścia niemieckich samolotów! A przecież ty nie

masz tylko stóp! — Zostawcie mnie samego — wyszeptał z wysiłkiem Sorokin. — Za dużo wrażeń jak na jedną noc... Zanim padły pierwsze strzały Przygotowania Niemiec hitlerowskich do napaści na Związek Radziecki były znane radzieckiemu dowództwu co najmniej od połowy 1940 roku. Głęboko zakonspirowani oficerowie wywiadu strategicznego donosili z terenu III Rzeszy o rosnącej tam produkcji wojennej, podsycaniu nastrojów antyradzieckich i przerzucaniu coraz większej liczby jednostek wojskowych na wschód. Z niemieckiej prasy znikły wszelkie pozytywne wiadomości o Kraju Rad, a w ich miejsce zaczęły pojawiać się alarmujące artykuły o bliżej nie określonym zagrożeniu ze Wschodu. Rozwijając ożywioną działalność propagandową w państwach kapitalistycznych Zachodu, faszyści niemieccy niedwuznacznie dawali do zrozumienia, że gotowi są połączyć z nimi swe siły, aby powstrzymać — jak mawiali — „nacisk czerwonego chana”. Niekiedy takie działania trafiały na podatny grunt. Jeszcze w jesieni 1939 roku czołowy amerykański publicysta i socjolog Walter Lippmann wyraził pogląd, iż „przyszłość wskazuje dwie drogi: albo kontynuować wojnę przeciw Niemcom, co może doprowadzić do rewolucji, albo jak najszybciej zawrzeć pokój i połączyć siły przeciwstawiające się komunizmowi”. Alarmujące wieści docierały do Moskwy również z terenu Polski. Antyfaszyści, wśród których było wielu komunistów, informowali o odbudowywaniu przez Niemców mostów, szlaków kolejowych i stacji rozrządowych, o zakopywaniu w ziemi grubych, wielożyłowych kabli, o lustracji budynków nadających się na kwatery dla wojsk, sztaby i szpitale. Wszystkie te przedsięwzięcia podejmowano skrycie, do czego zobowiązywała niemieckich sztabowców dyrektywa o dezinformacji przeciwnika, wydana 15 lutego 1941 roku przez szefa naczelnego dowództwa Wehrmachtu, feldmarszałka Wilhelma Keitla. W dyrektywie tej mówiono między innymi, że „jeśli przygotowań do wojny ze Związkiem Radzieckim już dłużej ukryć się nie da, należy rozwinąć nie spotykane w dotychczasowej historii wojen działania dezinformujące i stworzyć wrażenie, że w ten sposób chcemy ukryć swe zamiary odnośnie do desantu na Wyspy Brytyjskie”. Między innymi w tym celu odbito w wielu egzemplarzach stare plany inwazji na Wielką Brytanię i rozesłano je do niższych sztabów wojsk lądowych, marynarki wojennej i lotnictwa z cichą nadzieją, że doprowadzi to do przecieku tej „ważnej” informacji na Zachód i na Wschód. Jednym z elementów przygotowań do napaści na ZSRR było nasilenie działalności niemieckiego wywiadu. Zaczęły mnożyć się loty samolotów rozpoznawczych i szpiegowskie rejsy okrętów podwodnych. W dniu 2 stycznia 1941 roku nad radziecką bazą na półwyspie Hanko pojawił się samolot z doskonale widocznymi niemieckimi znakami rozpoznawczymi. Zgodnie z obowiązującym zaleceniem, aby nie dać się sprowokować do działań grożących wywołaniem konfliktu, do szpiegowskiej maszyny nie otwierano ognia. Ale gdy wiadomość o naruszeniu dotarła do ludowego komisarza Marynarki Wojennej ZSRR admirała Mikołaja Kuzniecowa, ten rozkazał, aby w wypadku pojawienia się obcych samolotów nad bazami morskimi strzelać do nich z dział przeciwlotniczych. Piątego marca nad Lipawą kilkakrotnie przeleciał niemiecki samolot. Obsługi dział plot osłony portu oraz przeciwlotnicy z minowca „Jakow Swierdłow” otworzyli ogień do napastnika, i to skutecznie, bowiem odleciał ze zniżeniem na zachód. Tego samego dnia w pobliżu awanportu w Lipawie zatrzymano kuter pod niemiecką banderą, na którym znajdowało się siedmiu cywilnych Niemców. Tłumaczyli się, iż wyruszyli na pomoc uszkodzonemu samolotowi, lecz na skutek awarii silnika zdryfowali na radzieckie wody terytorialne. Miesiąc później nad Lipawę znów nadleciał niemiecki samolot. Na jego przechwycenie wystartowała piątka myśliwców, których piloci zażądali za pomocą umownych znaków, aby naruszyciel wylądował na ich lotnisku. Gdy Niemiec nie chciał tego uczynić, myśliwce wypuściły kilka serii ostrzegawczych. Kilka dni potem do ludowego komisariatu spraw zagranicznych ZSRR wpłynęło oświadczenie władz III Rzeszy stwierdzające, że niemiecki lotnik prowadził obserwację pogody, a ostrzelany został poza radzieckimi wodami terytorialnymi. Ale nie tylko niemieckie samoloty „błądziły z powodu złych warunków atmosferycznych” lub „na skutek błędów w nawigacji”. Czyniły to również faszystowskie okręty podwodne i nawodne. W maju 1941 roku do Sztabu Generalnego Armii Czerwonej wpłynęło kilka meldunków o naruszeniu radzieckich wód terytorialnieh w rejonie Sewastopola, w wielu punktach Zatoki Fińskiej, koło półwyspu Hanko i w rejonie Wysp Moosundzkich. Niemieckie dowództwo, chcąc zdobyć jak najwięcej wiadomości o radzieckich wodach przybrzeżnych,

uciekało się nawet do tak prymitywnych metod, jak wysyłanie w imieniu niemieckich towarzystw sportów wodnych pism do radzieckich organizacji żeglarskich z prośbami o udostępnienie map wybrzeży, katalogów znaków nawigacyjnych i locji, a także szlaków wodnych. Alarmujące wiadomości nadchodziły również od pracowników radzieckich placówek dyplomatycznych w Niemczech. Na przykład attaché wojskowy i morski ambasady radzieckiej w Berlinie M. A. Woroncow przekazał do Moskwy dokładną datę napaści Niemiec na ZSRR. Identyczna informacja dotarła od asa radzieckiego wywiadu Richarda Sorge. W styczniu 1941 roku japoński attaché wojskowy i morski Jamoguto, dzieląc się swymi wrażeniami po powrocie z Berlina, niedwuznacznie dał do zrozumienia swym rozmówcom z ludowego komisariatu Marynarki Wojennej, że Niemcy faszystowskie mają w tym okresie tylko jeden cel: parcie na wschód celem zdobycia za pomocą oręża „przestrzeni życiowej”. Na początku 1941 roku w Rumunii znajdowało się już 200 tysięcy żołnierzy niemieckich. W lutym do bułgarskiego portu Burgas przybyła grupa niemieckich oficerów marynarki — specjalistów od instalowania dalekosiężnych dział artylerii nadbrzeżnej, a do Warny — instruktorzy artylerii przeciwlotniczej. W marcu do Rumunii i Bułgarii dotarły ciężkie działa, a oprócz tego do Rumunii dwa tysiące min morskich, które jeszcze przed rozpoczęciem wojny postawiono w strefie obrony wybrzeży tego państwa. W kwietniu wzrosła liczba niemieckich wojsk na polskich terenach okupowanych: w Ostrołęce, Ostrowi Mazowieckiej, Sokołowie, Małkini, Siedlcach i w okolicach Warszawy. W maju radziecki wywiad doniósł, że na prawym brzegu Dunaju trwają intensywne prace inżynieryjne: dniem i nocą kopie się tam okopy i schrony, oraz stawia zasieki. Na początku czerwca Niemcy zaczęli przerzucać do Finlandii swe wojska pod pozorem mających się tam odbyć wspólnych ćwiczeń. W stan gotowości postawiono fińskie lotnictwo i marynarkę wojenną. Do dowództwa Floty Północnej wpłynęły meldunki o zwiększaniu się liczby okrętów w porcie Kirkenes. Na lotniska w Lakselven, Kirkens i Hammerfest we wschodniej części północnej Norwegii zaobserwowano znaczną koncentrację sił lotniczych. Tłumacząc się trudnościami natury technicznej, Niemcy przestali wywiązywać się ze swych zobowiązań handlowych wobec Związku Radzieckiego. Między innymi wstrzymali dostawę armatury do modernizowanego w stoczni leningradzkiej krążownika „Pietropawłowsk” i w końcu maja odwołali 70 swych specjalistów, z admirałem Feutem na czele, uczestniczących w tych pracach. Od 10 czerwca niemieckie statki handlowe zaczęły pośpiesznie opuszczać radzieckie porty, nie kończąc w wielu wypadkach załadunku. Po 14 czerwca ani jeden z nich nie odpłynął do ZSRR. Jednocześnie w portach Rzeszy czyniono wszystko, aby opóźnić lub wręcz uniemożliwić wyjście w morze radzieckich statków handlowych. W dniach 20 i 21 czerwca Niemcy zatrzymali siłą 31 jednostek transportowych o łącznej wyporności 85 tysięcy ton. Prowadząc intensywne przygotowania militarne, Niemcy hitlerowskie nie zaniedbały ożywionej działalności dyplomatycznej. Podporządkowały one swej zaborczej polityce rządy Rumunii, Finlandii, Węgier i Bułgarii, tworząc w okresie poprzedzającym uderzenie na Związek Radziecki dogodny dla własnych celów obszar działań operacyjnych od Morza Barentsa na północy aż po Morze Czarne na południu. Wszystkie te przedsięwzięcia były konsekwencją dyrektyw zawartych w planie wojny błyskawicznej, znanym jako plan „Barbarossa”. Przygotowany przez niemiecki Sztab Generalny w drugiej połowie 1940 roku, został podpisany przez Hitlera 18 grudnia tegoż roku. Zanim jednak wódz „Tysiącletniej Rzeszy” wydał swym wojskom rozkaz przekroczenia radzieckiej granicy, mnożyły się prowokowane przez Niemców incydenty graniczne oraz wypadki naruszania radzieckiej przestrzeni powietrznej i wód terytorialnych. Do pierwszej wymiany strzałów doszło w końcu maja 1941 roku na Morzu Barentsa, kiedy niemiecki samolot rozpoznawczy dokonał ataku na „Brylant” — radziecki dozorowiec Floty Północnej. Jego dowódca, komandor B. J. Czernyszew, zanotował wówczas w dzienniku okrętowym: „...30 maja 1941 roku »Brylant« pełnił służbę graniczną w rejonie zatoki Orłowka. O godzinie 20 minut 25 obserwator dostrzegł na kursie 76 stopni nie rozpoznany samolot lecący w stronę okrętu. Po ogłoszeniu alarmu bojowego, widząc, że samolot usiłuje nas zaatakować, poleciłem otworzyć ogień. Wroga maszyna jeszcze dwukrotnie ostrzelała nasz dozorowiec z dużej odległości, ale napotykając ogień zaporowy zaniechała dalszych ataków i odleciała w kierunku zachodnim”. Dowódca Floty Północnej, admirał Arsenij Gołowko, w prowadzonym już wówczas pamiętniku zanotował: „17 czerwca. Około godziny czternastej do mojego gabinetu wbiegł zdyszany dyżurny operacyjny. — Niemieckie samoloty! — nie meldował, lecz krzyczał. Pierwszą moją myślą było, że hitlerowcy rzucili swoje lotnictwo do zmasowanego uderzenia na obiekty

znajdujące się nad Zatoką Kolską, na Murmańsk, Polarnoje i lotniska... — Sprecyzujcie — powiedziałem, starając się zachować równowagę, uspokajając tym samym zdenerwowanego oficera. Po ochłonięciu dyżurny wyjaśnił, że przed chwilą przeleciał hitlerowski samolot, i to na takiej wysokości, że wyjrzawszy przez okno zdołał nawet spostrzec pilota siedzącego w kabinie. Wszystkie dane wskazywały na to, że był to samolot rozpoznawczy. Pilot leciał na małej wysokości niewątpliwie dlatego, aby sfotografować port w Polarnoje. Samolot bez przeszkód zdołał przelecieć nad całym portem, następnie nad Zatoką Kolską i lotniskiem w Vajenga... — Dlaczego nie wystartowały samoloty myśliwskie? Dlaczego milczały baterie? — spytałem przede wszystkim. Dyżurny nie wiedział. Ani jedna bateria nie oddała strzału do powietrznego szpiega. Wysłane na mój rozkaz dyżurne samoloty myśliwskie nie dopędziły hitlerowca, gdyż jego prędkość o wiele przewyższała prędkość naszych I-15 i I-16. W końcu dnia ukazał się na wielkiej wysokości klucz samolotów niemieckich, z których jeden przeleciał nad zatoką Ozierko. 18 czerwca. Punkty obserwacyjne stale i wszędzie, od Polarnoje do Kandałakszy, meldują o tak zwanych nie rozpoznanych samolotach. Jeden z tych samolotów został ostrzelany przez artylerię przeciwlotniczą 14 dywizji piechoty osłaniającej podejście do Polarnoje i Zatoki Kolskiej, po czym samolot ów zniknął w kierunku północno-zachodnim. 19 czerwca. Dwukrotnie w ciągu doby ogłaszano w głównej bazie alarm przeciwlotniczy. Dzisiaj Niemcy latają nie tylko na rozpoznanie. Jeden z ich myśliwców usiłował zaatakować I-153, lecz bezskutecznie. 20 czerwca. Nad Vajengą przeleciał i został ostrzelany przez artylerię przeciwlotniczą nie rozpoznany samolot. Wywiad raz jeszcze donosi o gromadzeniu się wojsk hitlerowskich w leżących w pobliżu granicy miejscowościach Petsamo, Kirkenes, Vardö. Garnizon niemiecki Kirkenes liczy dwadzieścia tysięcy żołnierzy. 21 czerwca. W ciągu doby pojawiły się nad naszym terytorium dwa hitlerowskie samoloty — jeden koło Półwyspu Rybackiego, drugi w rejonie Tieribierki. Z tego wynika, że Niemcy chcą kontrolować wybrzeże Murmania. Sądzę, że pragną oni stwierdzić, czy odbywa się u nas ruch statków z Morza Białego i czy szykujemy się do odparcia uderzenia. Nad Zatoką Kolską obcych samolotów nie było i dlatego obeszło się bez alarmów przeciwlotniczych i strzelania. Na pozór cisza i spokój. Na dodatek dobra pogoda. Nie znając sytuacji, a większość ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, jak jest ona skomplikowana, trudno uświadomić sobie, że jesteśmy w przededniu wojny”. W niedzielę 22 czerwca 1941 roku o godzinie 3.30 Niemcy hitlerowskie napadły na Związek Radziecki. Rzuciły one przeciw Krajowi Rad 153 dywizje wojsk własnych i 37 dywizji swych sojuszników — Finlandii, Rumunii i Węgier. W sumie siły te liczyły 5,5 miliona żołnierzy, uzbrojonych w 47200 dział i moździerzy, około 4300 czołgów i dział pancernych oraz 4980 samolotów. Główne uderzenie napastniczych armii zostało skierowane na obszary leżące między Morzem Bałtyckim i Karpatami. We wczesnych godzinach rannych faszystowskie lotnictwo dokonało zmasowanych nalotów na radzieckie miasta, ośrodki przemysłowe, węzły kolejowe i rejony zgrupowania wojsk, a także na 66 lotnisk w przygranicznych okręgach wojskowych, na których zniszczyło ponad 800 samolotów bojowych. Ataki bombowe nieprzyjaciela nie ominęły radzieckiego Zapolaria, chopaż nie zaskoczyły rozlokowanych tam wojsk w takim stopniu, jak to miało miejsce na pozostałych odcinkach ogromnego frontu. Spodziewając się w każdej chwili niemieckiego ataku, miejscowe dowództwo już o godzinie 2.15 w dniu 22 czerwca ogłosiło alarm dla jednostek obrony przeciwlotniczej obszaru kraju i wprowadziło stan podwyższonej gotowości bojowej dla oddziałów wojsk lądowych, lotniczych i na okrętach. Pierwsze niemieckie bomby spadły wczesnym niedzielnym rankiem w rejonie osiedli Ura-Guba i Kola. Tego samego dnia w Murmańsku po raz pierwszy ogłoszono alarm przeciwlotniczy. I chociaż w pierwszych godzinach wojny nie zanotowano na lądzie zbyt intensywnych działań przeciwnika, nie oznaczało to wcale, że radzieckie Zapolarie było dla faszystowskich Niemiec drugorzędnym teatrem działań wojennych. Jeszcze 20 kwietnia 1941 roku dowódca samodzielnej armii „Norwegia” generał pułkownik Nicolaus von Falkenhorst podpisał dyrektywę dotyczącą niemieckich planów wojny za Kręgiem Polarnym. W myśl tej dyrektywy armia ta, stacjonująca na terytorium Norwegii i Finlandii, powinna zająć najpierw tereny w rejonie miasta Pieczenga, gdzie znajdowały się liczne kopalnie bogatych rud metali, i bronić ich przed radzieckimi kontratakami z lądu, powietrza i morza. Następnie wojska armii „Norwegia” powinny zdobyć Murmańsk i główną bazę morską Floty Północnej — Polarny, a także Półwysep Rybacki i Średni oraz

kirowską magistralę kolejową. Zagarnięcie portów morskich nad Morzem Barentsa i Morzem Białym miało uniemożliwić dostawy sprzętu wojennego do ZSRR i wywóz z tego państwa surowców strategicznych. Kolejny punkt tej dyrektywy dotyczył zdobycia węzła kolejowego i portu Kandałaksza nad Morzem Białym, wprowadzenia niemieckiej floty na wody tego akwenu i zawładnięcia północną częścią kanału łączącego Bałtyk z Morzem Białym. Ostatecznym celem działań armii „Norwegia” miało być zdobycie Archangielska. W strategicznych planach III Rzeszy umowna linia biegnąca z Archangielska wzdłuż Dźwiny i dalej, w rejonie miast Kotłas, Kirow, Kazań, Uljanowsk, Saratow, Stalingrad, do Astrachania nad Morzem Kaspijskim stanowiła granicę, do której miały dotrzeć wojska hitlerowskie Niemiec i ich sojuszników w pierwszej fazie wojny ze Związkiem Radzieckim. Armia „Norwegia” składała się z czterech dywizji niemieckich i korpusu strzelców górskich, dowodzonego przez generała Dietla, oraz z dwóch dywizji fińskich (łącznie 150 tysięcy żołnierzy). Oprócz tych sił, rozmieszczonych w północnych rejonach Norwegii i Finlandii, w południowo-wschodniej części Finlandii znajdowało się piętnaście dywizji piechoty: czternaście fińskich i jedna niemiecka, a także trzy brygady. Z chwilą wypowiedzenia przez Finlandię wojny Związkowi Radzieckiemu, a nastąpiło to 26 czerwca 1941 roku, wojska te zostały użyte do walk na Przesmyku Karelskim, gdzie współdziałały z niemiecką Grupą Armii „Północ”, dowodzoną przez feldmarszałka Wilhelma von Leeba. Działania armii „Norwegia” i dwóch fińskich armii: „Południowo-Wschodniej” i „Karelskiej”, liczących łącznie 21 dywizji i 3 brygady, wspierała niemiecka 5 Flota Powietrzna, dysponująca ponad 400 samolotami, a także 200 samolotami fińskimi. Całością tych sił lotniczych dowodził generał pułkownik Hans Jürgen Stumpf. Dowódca 5 Floty Powietrznej postawił podległym żołnierzom następujące zadanie: zniszczyć radzieckie samoloty na lotniskach półwyspu Kola, zbombardować porty w Polarnym, Murmańsku i Siewieromorsku, obezwładnić komunikację na Morzu Barentsa, zatapiać okręty wojenne i statki handlowe Związku Radzieckiego oraz jego sojuszników, osłaniać i wspierać działania niemieckich i fińskich wojsk lądowych na polu walki, prowadzić rozpoznanie na korzyść wojsk lądowych, lotniczych i marynarki wojennej. Podstawowa część niemieckich i fińskich sił powietrznych na Dalekiej Północy miała być skierowana przeciw portom w Murmańsku i w Kandałakszy. Radzieckiego Zapolaria w rejonie półwyspu Kola broniła 14 armia ogólnowojskowa, którą osłaniała z powietrza 1 mieszana dywizja lotnicza, składająca się ze 137 pułku szybkich bombowców oraz 145 i 147 pułków lotnictwa myśliwskiego. W dywizji tej było 125 sprawnych samolotów, w tym 28 szybkich bombowców SB i 97 myśliwców typu I-15, I-16 i I-153. Współdziałała ona ściśle z lotnictwem Floty Północnej, dowodzonym przez generała majora lotnictwa A. A. Kuzniecowa. Lotnictwo to składało się z dwóch pułków: 24 pułku minowo-torpedowego (późniejszego 9 pułku gwardii), którego dowódcą był major F. W. Kostkin, i z 72 mieszanego pułku lotniczego (późniejszego 2 gwardii), którym dowodził kapitan I. K. Tumanow. Łącznie siły powietrzne Floty Północnej liczyły 11 bombowców, 49 myśliwców i 54 wodnosamoloty. Razem więc przeciw armii „Norwegia”, 5 Flocie Powietrznej i siłom morskim przeciwnika radzieckie dowództwo mogło użyć na tym odcinku frontu zaledwie 273 samoloty w większości starych typów, słabo uzbrojonych i ze znacznie zużytymi silnikami. W Zapolariu, podobnie jak w centralnych okręgach wojskowych, jeszcze przed wojną rozpoczęto na szeroką skalę modernizację dotychczas istniejących i budowę nowych lotnisk, przystosowanych już do eksploatacji nowoczesnych samolotów, które w coraz większej liczbie zaczęły docierać do jednostek. Jednocześnie z modernizacją lotnisk trwały prace nad zmianą struktury lotnictwa. Z pułków lotniczych wydzielono pododdziały tyłowe, które weszły w skład batalionów obsługi lotnisk. Wraz z bazami lotniczymi utworzyły one rejony bazowania lotnictwa (RBL), stanowiące podstawowe organy tyłowe lotnictwa armii ogólnowojskowych. Czternastej armii podporządkowano 2 RBL, zdolny do zabezpieczenia materiałowo- technicznego, lotniskowego i medycznego trzech lub czterech dywizji lotniczych. Trwała również rozbudowa sił północnej strefy obrony przeciwlotniczej obszaru kraju. Oprócz liczby eskadr i kluczy włączonych do systemu opl zwiększono także liczbę baterii dział i kaemów przeciwlotniczych, rozwinięto sieć posterunków obserwacyjno-meldunkowych, a także unowocześniono system obrony cywilnej. Niestety, na początku wojny siłom tym było bardzo trudno przeciwstawiać się wrogowi, który — zgodnie z doktryną wojny błyskawicznej — miał rozprawić się z obrońcami radzieckiej Dalekiej Północy w ciągu kilku tygodni. Ale Niemcy przeliczyli się. Nie docenili patriotyzmu żołnierzy radzieckich i ich nieustępliwej woli walki. Na wieść o wybuchu wojny, gdy wojska postawiono już w stan gotowości bojowej numer jeden, we

wszystkich jednostkach wojsk lądowych, lotniczych i na okrętach odbyły się zebrania i masówki, podczas których żołnierze przysięgali ojczyźnie wierność i gotowość uczynienia wszystkiego, aby powstrzymać napastników, wykrwawić ich, a potem przepędzić poza granice ZSRR. W dniu 24 czerwca dowódca eskadry 72 pułku, starszy lejtnant Borys Safonow, zapoczątkował serię powietrznych zwycięstw radzieckich lotników za kręgiem polarnym. Uczestniczył on w walce z niemieckimi bombowcami, które usiłowały zniszczyć Polarny i Vajengę. Salwą pocisków rakietowych swego I-16 zestrzelił on Heinkla He-111, który spadł do morza w rejonie zatoki Zielenca. Po stracie pierwszych kilkunastu samolotów Niemcy postanowili zdezorganizować radziecki system obrony przeciwlotniczej na półwyspie Kola poprzez zwiększenie intensywności nalotów na wybrane cele, w tym na Murmańsk. Tylko w czasie dziewięciu dni czerwca w nalotach na to miasto każdego dnia brało udział do 70 samolotów. W nocy z 27 na 28 czerwca faszyści dokonali ponownego ataku na urządzenia techniczne Kanału Bałtycko-Białomorskiego, stanowiącego — obok kirowskiej magistrali kolejowej — niezmiernie ważny szlak komunikacyjny, którym docierały do Floty Północnej nawet okręty podwodne i nawodne. Nieprzyjacielscy lotnicy zniszczyli kilka śluz, tracąc w tej akcji jeden bombowiec Junkers Ju-88. Po przystąpieniu Finlandii do wojny po stronie hitlerowskich Niemiec działania nieprzyjacielskich wojsk na Dalekiej Północy nasiliły się. W trzy dni później napastnicze armie rozpoczęły realizację operacji opatrzonej kryptonimem „Silberfuchs” (Srebrny Lis), polegającej na uderzeniu z terytorium Finlandii na pozycje obronne 14 armii generała Frołowa. Główną rolę w tej operacji agresorzy przeznaczyli korpusowi strzelców górskich generała Dietla, który miał rozwinąć się w kierunku portów w Polarnym i w Murmańsku. W strefie nadmorskiej strzelcy górscy po krwawych walkach przekroczyli przygraniczną rzekę Titowka i pod miejscowością o takiej samej nazwie usiłowali odciąć od zaplecza Półwyspy Średni i Rybacki, które były najbardziej wysuniętymi na zachód obszarami Związku Radzieckiego. W rejonie tym, bronionym początkowo przez dywizję generała Żurby, rozgorzały zacięte walki, w których wzięły udział również okręty radzieckiej Floty Północnej. Na lądzie i na morzu W pierwszym dniu nieprzyjacielskiej operacji do rejonu walk został skierowany niszczyciel „Kujbyszew”, który ogniem swych armat przez kilka godzin paraliżował działania napastnika. Nazajutrz wczesnym rankiem do Zatoki Motowskiej wpłynęły niszczyciele: „Kujbyszew” i „Urickij”, oraz dwa ścigacze okrętów podwodnych. Po wysadzeniu na brzeg grupy obserwatorów artyleryjskich przez trzy godziny prowadziły one ostrzał wrogich oddziałów, zgrupowanych u nasady Półwyspu Średniego. Już pierwsze salwy okazały się skuteczne. Pociski ciężkich dział unieszkodliwiły dwie nieprzyjacielskie baterie armat polowych i moździerzy. Strzelcy górscy, oszołomieni celnym, korygowanym przez obserwatorów ogniem, nie byli w stanie ruszyć do natarcia. Widząc topniejące z każdą godziną szeregi swych wojsk, generał Dietel wezwał na pomoc lotnictwo. Po kilkudziesięciu minutach radzieckie okręty znalazły się pod ogniem osiemnastu bombowców nurkujących Ju-87. Samoloty atakowały okręty trójkami, wzdłuż ich osi podłużnej od rufy po dziób. Najpierw obrzuciły je ciężkimi bombami, a potem ostrzelały z broni pokładowej. I chociaż zrzuciły łącznie około osiemdziesięciu bomb, żadna z radzieckich jednostek pływających nie doznała takiego uszkodzenia, które wyeliminowałoby ją z walki. Ostrzeliwując się z dział i wielkokalibrowych karabinów maszynowych, „Kujbyszew” i „Urickij” z maksymalną prędkością wycofały się w kierunku otwartego morza, gdzie wkrótce skryły się w gęstej mgle. Tymczasem od grupy okrętów odłączył się dozorowiec „MO-121”, który skierował się do brzegu, aby zabrać na pokład ostatni zespół obserwatorów artyleryjskich. I właśnie teraz ten niewielki okręt stał się celem dla wszystkich Junkersów, które urządziły na niego formalne polowanie. Dozorowiec wywijał się jak przysłowiowy piskorz. Manewrował prędkością i kierunkiem, przechodząc od prędkości maksymalnej do minimalnej, włączając wsteczny bieg, gwałtownie zmieniając kurs. Po każdym kolejnym ataku nurkujących bombowców wszyscy świadkowie tej nierównej walki z niedowierzaniem otwierali oczy: czy rzeczywiście „MO-121” utrzymuje się jeszcze na powierzchni wody? A radziecki okręt nie tylko bronił się, ale i skutecznie kąsał. Nieustannie ostrzeliwując bombowce z dwóch dział 45 mm i z dwóch wukaemów o kalibrze 12,7 mm, strącił dwa Ju-87. Jeden z nich rozbił się o skały niezbyt odległego grzbietu Musta Tunturi, drugi utonął w lodowatej wodzie głębokiej zatoki. Ale przeciwnik nadal miał druzgocącą przewagę. Ostatnie ze zrzuconych bomb omal nie rozstrzygnęły tego pojedynku na jego korzyść. Siła wybuchów niemal wyrzuciła dozorowiec z wody. Gdy rufa okrętu znalazła się w powietrzu, śruby napędu rozkręciły się z głośnym jazgotem, nie napotykając oporu fal. W

krótkim czasie uszkodzeniu uległy dwa spośród trzech silników. W końcu samoloty napastnika pozbyły się bomb i amunicji, a widząc zbliżające się radzieckie myśliwce — odleciały na zachód. Okaleczony okręt, z rozbitą rufą i pogiętymi nadbudówkami, dotarł w końcu do wysokiego brzegu zatoki, zdjął z niego obserwatorów artyleryjskich i resztkami sił dowlókł się do portu we Władimirze. W gorączce walk pierwszych tygodni wojny radzieckie władze cywilne i wojskowe na półwyspie Kola przystąpiły do formowania oddziałów piechoty morskiej. Wkrótce po ogłoszeniu ochotniczego zaciągu do punktów werbunkowych zgłosiło się ponad dziesięć tysięcy młodych mężczyzn i kobiet, przeważnie komsomolców. Część z nich została wcielona do pułków 14 armii, kilkaset osób skierowano do oddziałów partyzanckich, których zadaniem miało być zdezorganizowanie komunikacji i łączności na tyłach wroga. Największa liczba ochotników trafiła jednak do piechoty morskiej — rodzaju wojsk, który na Dalekiej Północy dotychczas nie istniał. Najwięcej kłopotów było z uzbrojeniem. Ochotnicy zwerbowani spośród załóg okrętów nawodnych i podwodnych mieli przynajmniej broń osobistą; gorzej było z tymi, którzy przyszli do wojska prosto z fabryk, portów i stoczni. Na wieść o spontanicznym napływie ochotników do oddziałów piechoty morskiej w Murmańsku Naczelne Dowództwo Armii Czerwonej wysłało z Moskwy cztery samoloty transportowe, z których każdy wiózł na pokładzie ponad tysiąc karabinów. Gdy maszyny znajdowały się już na podejściu do lądowania, nad lotnisko, nadleciały niemieckie bombowce w osłonie myśliwców. W rozgardiaszu walki jeden z transportowców z drogocennym ładunkiem został omyłkowo zestrzelony przez młodego, niedoświadczonego pilota radzieckiego. Po krótkim przeszkoleniu ochotników z Murmańska przerzucono na nadmorski odcinek frontu, gdzie z marszu weszli do walki ze strzelcami górskimi korpusu generała Dietla. Powstrzymali ich napór, a w końcu zmusili do cofnięcia się o kilka kilometrów. Jeśli zważy się, iż Niemcy na tym odcinku frontu wtargnęli w głąb radzieckiego terytorium raptem na kilkanaście kilometrów, stanowiło to duży sukces. Ale był to dopiero początek niemieckich i fińskich niepowodzeń. 6 lipca 1941 roku, piętnastego dnia od wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej i ósmego dnia od rozpoczęcia ofensywnych działań wojsk niemieckich i fińskich na półwyspie Kola, radzieckie kutry wysadziły u ujścia rzeki Zapadnaja Lica pierwszy w tym rejonie działań bojowych desant na tyły wroga. Grupa licząca 529 żołnierzy wojsk ochrony pogranicza wylądowała w płytkiej zatoce Niepriczija, nie napotykając na swej drodze żadnego przeciwdziałania ze strony nieprzyjaciela. Pogranicznicy, którzy doskonale znali te tereny sprzed wojny, skrycie przedzierali się między wzgórzami porosłymi skąpą roślinnością, omijali rozlewiska i przenikali na tyły wroga jarami i wąwozami. Nie było tu ciągłych linii okopów, rozwiniętych na setki metrów zasieków z drutu kolczastego i przemyślnie ukrytych w ziemi pól minowych. W oczekiwaniu na sygnał do kolejnego ataku Niemcy kryli się w płytkich schronach, pojedynczych rowach strzeleckich lub w głębszych załomach skał. Żołnierze grupy desantowej, podzieleni na niewielkie pododdziały, rozpoznawali topografię niemieckich „dziur” w ziemi, stanowiska armat i moździerzy, siedziby sztabów i magazyny zaopatrzenia. Gdzie się tylko dało, zakładali miny i ładunki wybuchowe z opóźnionym działaniem, przecinali wijące się po ziemi przewody łączności i cichaczem likwidowali pojedyncze posterunki. Towarzyszący grupie oficer ze sztabu Floty Północnej, major Dobrotin, znający doskonale język niemiecki, ubezpieczany przez kilku zwiadowców podczołgał się pod niemieckie ziemianki i podsłuchiwał głośne rozmowy ich „mieszkańców”. Niemcy czuli się tak pewnie na niezbyt głębokich przecież tyłach frontu, że nie zawsze wystawiali wartowników. Zadaniem grupy desantowej było jednak nie tylko prowadzenie rozpoznania, dywersja i zdobywanie języka. Chodziło również o odciążenie mocno wykrwawionych batalionów 52 dywizji, toteż wopiści wywoływali zamieszanie na niemieckich tyłach, napadając na kolumny samochodów, pojedyncze schrony, obsługi dział i moździerzy oraz na stanowiska karabinów maszynowych. Niemieccy żołnierze, którzy zdobywali doświadczenie bojowe na frontach całej zachodniej i środkowej Europy, tu często tracili głowy. Sposób prowadzenia wojny na Dalekiej Północy nie mieścił się bowiem w regułach wyniesionych ze szkół wojskowych, a najgorsze było to, że żołnierze radzieccy atakowali również od zachodu i północy, a więc z tych kierunków, z których — według zapewnień dowódców — niczego złego nie należało się spodziewać. Czynnik zaskoczenia nie mógł jednak działać na dłuższą metę, więc Niemcy zaczęli podejmować zorganizowane akcje, mające na celu oczyszczenie zaplecza. Urządzali na radzieckich pograniczników zasadzki, otaczali ukrywające się między skałami grupy i likwidowali je ogniem moździerzy, granatów i broni maszynowej. Często dochodziło do walki wręcz, więc straty po obydwu stronach były znaczne. W nocy z 7 na 8 lipca grupa desantowa została wzmocniona batalionem szturmowym liczącym 500 dobrze wyekwipowanych żołnierzy. Dysponując dużą ilością amunicji i granatów, przyjęli na siebie główny

ciężar walki i umożliwili wopistom wycofanie się z działań. Mimo pewnych strat w ludziach ten pierwszy radziecki desant morski w II wojnie światowej spełnił swe zadanie. Wchodzący w jego skład żołnierze udowodnili pozostałym obrońcom radzieckiego Zapolaria, że Niemców można bić, a tym samym — nie dopuścić do portów i baz morskich w Polarnym i Murmańsku. Powodzenie pierwszego desantu nasunęło radzieckiemu dowództwu myśl, aby kontynuować ten rodzaj działań bojowych. 14 lipca w pobliżu zachodniego brzegu rzeki Bolszaja Lica wysadzono kolejny desant w składzie strzeleckiego pułku i batalionu piechoty morskiej, o łącznej sile 1600 ludzi. Dwa dni potem grupę desantową wzmocniono oddziałem liczącym 715 żołnierzy. Całość tych sił, podzieloną na cztery samodzielne zespoły, osiemnaście okrętów pod dowództwem komandora Płatonowa wysadziło w czterech punktach morskiego wybrzeża. Zmusiło to Niemców do przegrupowania swych wojsk i osłabienia, a potem i czasowego zaniechania, ofensywnych działań przeciwko pułkom 14 armii, mężnie broniącym dostępu w głąb Półwyspu Kolskiego. W skład jednej z grup desantowych wchodził pluton rozpoznawczy kapitana Domożyrowa, do którego przyłączył się major Dobrotin. Oprócz rozkazu prowadzenia rozpoznania pluton otrzymał rozkaz likwidacji niemieckiego batalionu w miejscu jego koncentracji, położonym w odległości 15 kilometrów od linii frontu. Trudne to było przedsięwzięcie, jeśli się zważy, że latem na tej szerokości geograficznej słońce niemal nie chowa się za horyzont. Ponad dobę przedzierali się zwiadowcy przez niemieckie stanowiska, nie zauważeni przez patrole i wartowników. Zmęczenie uciążliwym marszem i brak kontaktu z wrogiem nieco osłabiły ich czujność, więc w końcu stało się to, co w takiej sytuacji stać się musiało: w niewielkiej odległości od wyznaczonego celu zostali ostrzelani przez niemiecką czujkę, zamaskowaną na szczycie skalistego, bezimiennego wzgórza. Zwiadowcy błyskawicznie ukryli się w szczelinach kamienistego zbocza, po czym na rozkaz rannego w ramię dowódcy otoczyli Niemców i zlikwidowali ich za pomocą granatów. Zająwszy stanowisko niemieckiej czujki, zlustrowali teren. Między pagórkami, w osłoniętej od wiatrów kotlinie, dostrzegli rzędy białych namiotów, z których pośpiesznie wybiegali na pół ubrani żołnierze, zaalarmowani strzałami. Po kilku minutach w kierunku zwiadowców rozwinęła się najpierw jedna, a potem druga kompania. Radzieccy żołnierze dopuścili faszystów na kilkadziesiąt zaledwie metrów, a gdy ci zmęczeni wspinaczką zaczęli iść coraz wolniej — obrzucili ich granatami i wysiekli z pistoletów maszynowych. Potem, gdy szczęśliwie wrócili na swe pozycje wyjściowe i przyprowadzili dowódcy grupy desantowej rosłego feldfebla, wyjaśniło się, że w kotlinie rozlokował się na kilkudniowy odpoczynek batalion niemieckich strzelców górskich, przybyłych za krąg polarny prosto ze słonecznej Grecji. Dowódca drugiego desantu, major Szakito, podał Dobrotinowi kilka arkuszy papieru zapisanego wyraźnym, odręcznym pismem. — Zanim oddam ten meldunek do przepisania na maszynie, rzuć okiem, czy został opracowany zgodnie z wymogami waszej sztabowej kultury. To dla samego admirała Gołowki, a może jeszcze wyżej. Major Dobrotin rozsiadł się wygodnie na pryczy przykrytej kożuchem i spojrzał na pierwszą stronę rękopisu. „...W czasie kontrataku strzelców górskich wyróżnili się w walce, dokonując bohaterskich czynów, dwaj żołnierze piechoty morskiej: sierżant Wasilij Kislakow i szeregowiec Iwan Siwko. Pierwszy z nich osłaniał wraz ze swym plutonem odejście głównych sił desantu. Pluton zajął stanowisko na wzgórzu, gdzie został ostrzelany z moździerzy. Wybuchy granatów zabiły kilku żołnierzy i uszkodziły karabin maszynowy. Wówczas Kislakow zarządził zmianę stanowiska i rozkazał pozostałym piechurom, aby się wycofali za pobliskie skały i przygotowali się tam do obrony, podczas gdy on powstrzyma nacierających Niemców. Przez godzinę bohaterski sierżant strzelał do wrogów z pistoletów maszynowych poległych żołnierzy plutonu, które porozmieszczał co kilka metrów. Sprawiało to wrażenie, że wszyscy żołnierze znajdują się na swoich dotychczasowych stanowiskach. A gdy skończyła mu się amunicja, rzucił się z wiązką granatów na zbliżających się wrogów, którzy w panice uciekli. Wówczas dzielny podoficer piechoty morskiej zebrał broń zabitych wcześniej Niemców i znów otworzył ogień. Gdy faszyści zaatakowali ponownie, Kislakow donośnym głosem wydał komendę żołnierzom plutonu, aby przygotowali się do kontrataku. W końcu samotnemu obrońcy wzgórza przyszli na pomoc koledzy z grupy desantowej i dominujące nad okolicą wzgórze zostało utrzymane. Bohaterskim czynem zasłużył na wieczną pamięć Iwan Siwko. Osłaniając wycofujących się kolegów, został okrążony przez Niemców i bronił się do ostatniego naboju. Gdy ucichł jego pistolet maszynowy, Niemcy zaczęli nawoływać go do poddania się. Wtedy Siwko stanął w swym płytkim okopie i zawołał do zbliżających się strzelców górskich: »Radziecki żołnierz nie poddaje się«, po czym wyciągnął zawleczkę granatu obronnego i pozbawił się życia, zabijając również kilku Niemców”. — Zapomniałeś o datach.

— Dopisz: „Siwko zginął czternastego lipca, Kislakow dokonał swego czynu szesnastego lipca”. W niespełna miesiąc później uchwałą prezydium Rady Najwyższej ZSRR z dnia 13 sierpnia 1941 roku sierżant Wasilij Kislakow został Bohaterem Związku Radzieckiego. Był on pierwszym żołnierzem walczącym na Dalekiej Północy, wyróżnionym tym zaszczytnym tytułem. Również Iwanowi Siwce przyznano Złotą Gwiazdę. Pośmiertnie. Lipcowe desanty radzieckiej piechoty morskiej nie były ostatnimi, jakie lądowały na wybrzeżach Morza Barentsa w latach II wojny światowej. 28 kwietnia 1942 roku okręty Floty Północnej wysadziły w Zatoce Motowskiej dużą grupę piechoty morskiej, liczącą 6235 żołnierzy. Współuczestniczyli oni wraz z 14 armią i Flotą Północną w operacji zaczepnej, której celem było okrążenie i likwidacja niemieckiego zgrupowania, przygotowującego się do podjęcia kolejnej próby mającej na celu zajęcie Murmańska. Operacja desantowa, którą dowodził pułkownik W. Rassochin, była wspierana przez 44 okręty pod dowództwem komandora W. Platonowa. Pierwsze oddziały, tak zwane demonstracyjne, których celem było odwrócenie uwagi nieprzyjaciela od miejsca właściwego desantu, wylądowały między ujściami rzek Bolszaja Zapadnaja Lica i Titowka w nocy z 27 na 28 kwietnia. Wpierały je ogniem artyleryjskim okręty „Gromkij”, „Smiercz” i „Grom” oraz dziewięć kutrów patrolowych. Osłonę z powietrza całemu desantowi zapewniało 200 samolotów lotnictwa Floty Północnej i Frontu Karelskiego. Główny ciężar walk na zdobytych przyczółkach wzięła na siebie 12 brygada piechoty morskiej, która w szybkim tempie przeniknęła na 11 kilometrów w głąb nieprzyjacielskiego terytorium. Jej działania ubezpieczały niszczyciele „Griemiaszczij”, „Sokruszytielnyj”, „Groznyj” i „Gromkij”, które wystrzeliły na niemieckie umocnienia i punkty oporu 1312 pocisków ze swych dział kalibru 130 mm. Po kilku dniach Niemcy ściągnęli w rejon działania radzieckiego desantu znaczną liczbę doborowych jednostek, które zaczęły spychać piechotę morską w kierunku wybrzeży. Mimo wzmocnienia grup desantowych nowymi batalionami, liczącymi 2660 ludzi, zdobytego terenu nie udało się utrzymać. 13 maja, po zadaniu nieprzyjacielowi dotkliwych strat, ostatni żołnierze piechoty morskiej opuścili teren walk. Jednym z nich był starszy lejtnant Wasilij Kislakow — pierwszy we Flocie Północnej Bohater Związku Radzieckiego. Ostatnie dwa desanty radzieckiej piechoty morskiej na Dalekiej Północy przeprowadzono w październiku 1944 roku, kiedy faszystów przepędzono raz na zawsze z północnych rubieży Kraju Rad. W niebie — Safonow Dwie czerwone rakiety wzbiły się z sykiem w powietrze i zatoczywszy łuk po porannym niebie, spadły gdzieś za schronem kompanii wartowniczej. Z na wpół zakopanego w ziemię baraku wybiegli piloci dyżurnej eskadry. Przytrzymując łokciami majtające się po bokach mapniki, szybkimi ruchami rąk dopinali w biegu paski hełmofonów. Obok samolotów myśliwskich, których silniki były już sprawdzone i podgrzane, stali mechanicy, trzymając w rozłożonych rękach szelki spadochronów siedzeniowych. Piloci wprawnymi ruchami wsuwali ramiona pod szerokie taśmy i po dopięciu zamków na udach i piersiach zajmowali miejsca w ciasnych kabinach samolotów MiG-3. Pierwszy wykołował na start dowódca eskadry, kapitan Borys Safonow. W ślad za nim, kołysząc się lekko ze skrzydła na skrzydło, pełzły samoloty Kowalenki, Maksymowicza, Żywotowskiego, Siemienieczkina, Sokołowa i pozostałych pilotów eskadry. — Uwaga, chłopcy! — zabrzmiał w słuchawkach głos Safonowa, gdy tylko piloci zebrali się w powietrzu w swych kluczach. — Mamy przechwycić i zniszczyć grupę Junkersów lecących w kierunku zakola rzeki Zapadnaja Lica. Uważajcie na myśliwce osłony! Pogoda sprzyjała nieprzyjacielowi. Dolna podstawa chmur wynosiła nie więcej niż sześćset metrów, więc Safonow poprowadził swoją eskadrę tuż nad kamienistymi wzgórzami, aby po dostrzeżeniu Niemców uderzyć od dołu, rozerwać ich szyki i po pierwszym ataku ukryć się w chmurach. Z ziemi odezwał się oficer naprowadzania: — Kama-2, na co czekasz? Fryce przed tobą! Ale piloci eskadry Safonowa dostrzegli wroga kilka minut wcześniej. Ciemnoszare kadłuby dwusilnikowych bombowców były poznaczone nieregularnymi, brudnożółtymi pasami, upodobniającymi je do monstrualnych gadów. Kamuflaż deformował sylwetki maszyn, co kilku młodym, nieostrzelanym jeszcze pilotom eskadry utrudniło nie tylko dobre przycelowanie się, ale i szybkie określenie liczby napastników. — Uwaga, wszystkie Kamy! Atakujemy! MiG Safonowa w osłonie dwóch myśliwców prowadzonych wyskoczył w górę. Po chwili z trzech luf

jego kaemów pomknęła ku samolotowi dowódcy niemieckiej grupy krótka, dobrze przycelowana seria, znacząca tor swego lotu kilkoma pociskami smugowymi. Junkers zachwiał się, ale chociaż z jego lewego silnika zaczęły wydobywać się kłęby dymu, wyrównał lot, jak gdyby miał nadal zajmować swoje miejsce na czele szyku. Ale trwało to tylko pięć, może osiem sekund. Prawy prowadzony Safonowa, lejtnant Mikołaj Bokij, przejechał nieco dłuższą serią po kabinie niemieckiego bombowca i ten zachwiał się, z głębokim przechyłem na skrzydło bezwładnie spadając ku ziemi. Ani jeden z czterech członków jego załogi nie zdążył uratować się ze spadochronem. Ten błyskawiczny atak radzieckich myśliwców zakończył się sukcesem: w ciągu kilkunastu zaledwie sekund dwa niemieckie bombowce znaczyły tłustymi wstęgami czarnego dymu miejsce swego upadku w tundrze. Zanim niemieckie myśliwce bezpośredniej osłony włączyły się do walki, samoloty eskadry Safonowa zdążyły już skryć się w chmurach. Warstwa obłoków okazała się dość cienka. Po krótkiej chwili w kabinach MiG-ów pojaśniało i samoloty wyskoczyły w przestrzeń oświetloną jaskrawymi promieniami słońca. Ale na zachwycanie się pięknem natury nie było czasu. Kilkaset metrów wyżej czaiła się grupa Messerchmittów. Wykorzystując moment zaskoczenia, niemieckie samoloty rzuciły się na srebrzyste MiG-i. Pogrom radzieckiej eskadry wydawał się nieunikniony. Atakując z przewagą wysokości, faszyści pierwszymi seriami zestrzelili jedną maszynę z czerwonymi gwiazdami, a drugą uszkodzili. Wtedy dało o sobie znać doświadczenie i zimna krew Safonowa. — Bracia, kto jeszcze ma, niech odpala RS-y! Spod szerokich skrzydeł radzieckich myśliwców wytrysnęły strugi ognia. Kilka rakiet przemknęło przed kabinami zaskoczonych Niemców, ale dwie lub trzy ugodziły w smukłe płatowce faszystów. W powietrzu zawiązało się kilkanaście pojedynków. Niektóre maszyny nurzały się w górnej warstwie obłoków, inne — wykorzystując zapas mocy swoich silników — uciekały wysoko w górę, skąd po chwili spływały na upatrzonego przeciwnika. Jeden z radzieckich samolotów zatoczył łuk po zadymionym niebie i objęty płomieniami, wpadł korkociągiem w postrzępione chmury. Wkrótce potem lejtnant Maksymowicz zameldował o uszkodzeniu swego samolotu: — Kama-2, Kama-5. Mam postrzelany silnik, wychodzę z walki! Trwały powietrzne pojedynki. Jakiś MiG zawadził skrzydłem o statecznik Messerschmitta. Piloci obydwu maszyn czynili rozpaczliwe wysiłki, aby opuścić sczepione samoloty. Po stracie kilku pilotów Niemcy rozpierzchli się i na rozkaz swego nowego dowódcy opuścili strefę walki. Safonow natychmiast ocenił nową, korzystną sytuację: — Kamy! Przebijamy w dół! Klucze Sokołowa i Kowalenki atakują Junkersy, pozostali, wraz ze mną, wiążą myśliwce bezpośredniej osłony. Pojechali! Tymczasem niemieckie bombowce, nie niepokojone przez nikogo, znalazły się już nad celem. Ale w momencie gdy zrzucały pierwsze bomby, zostały ostrzelane rakietami. Jedna z dwusilnikowych maszyn, ugodzona w komorę bombową, rozerwała się w powietrzu. Fala podmuchu wytrąciła z równowagi najbliżej lecące samoloty. W powietrzu znów się wszystko przemieszało. Mniej doświadczeni piloci, z trudnością trzymający się swoich prowadzących, chwilami tracili orientację, gdzie są swoi, a gdzie obcy. Znaki rozpoznawcze, tak wyraźnie widoczne na zdjęciach, tu, w rozgardiaszu walki, stawały się niedostrzegalne. Wrogów rozpoznawano po sylwetkach i kolorze ich samolotów. Tylko od czasu do czasu widoczne były czarne, złowieszcze swastyki na statecznikach pionowych. Radzieccy piloci zaczęli odczuwać zmęczenie, ale siłą woli kontynuowali walkę. Przecież tam, w dole, żołnierze piechoty czekali na wynik tego spotkania i nie można ich zawieść, a i wróg chyba ma już dosyć tej zawziętej kotłowaniny, kiedy pot zalewa oczy, a serce bije w przyspieszonym rytmie... I wówczas gdy wydawało się, że niemiecka wyprawa została rozbita, przez okna w chmurach włączyły się do walki nieprzyjacielskie myśliwce, przetrzebione wcześniej podczas starcia nad obłokami. Safonow i jego bardziej doświadczeni podwładni natychmiast zorientowali się, że opór wroga znacznie wzrósł, a szansa na pełne zwycięstwo oddaliła się. Ośmiu przeciw dwudziestu kilku? Można walczyć i tak, i nie tylko walczyć, ale nawet zwyciężać. Kroniki pierwszych miesięcy wojny odnotowały wiele przykładów takich desperackich starć. Zdarzało się, że klucz, a najwyżej eskadra, atakował od czoła znacznie większe grupy nieprzyjacielskich samolotów i wykorzystując moment zaskoczenia, rozbijał szyki napastnika. Kto nie usunął się z drogi takiemu lotniczemu sztyletowi, ten ginął albo od pocisków radzieckiego myśliwca, albo wraz z nim — w wyniku śmiertelnego zderzenia.

Tu, na Dalekiej Północy, walki powietrzne przebiegały z taką samą desperacją i zaciętością. I tu o zwycięstwie decydowały umiejętności pilotażowe i strzeleckie, jakość sprzętu i siła ognia kaemów i działek, niezłomna wola zwycięstwa, zaskoczenie i przewaga liczebna. Tym razem przewaga była po stronie wroga, więc Safonow, pomny faktu, że przyprowadził tu kilku nieostrzelanych jeszcze pilotów, postanowił wycofać się z walki. Rzut oka na wskaźniki stanu paliwa utwierdził go w tej decyzji. Można walczyć do ostatniego samolotu i do ostatniego pilota i za tę cenę zniszczyć kilka, a nawet kilkanaście maszyn nieprzyjaciela. Z pewnością przełożeni powiedzieliby, że zginęliśmy jak bohaterowie, a nasze poświęcenie opisałyby frontowe, a może i centralne gazety — myślał Safonow podczas powrotu na macierzyste lotnisko. — No dobrze ale co potem? Wiadomo przecież, że Niemcy i Finowie mają na tym odcinku frontu ponad dwukrotną przewagę w personelu latającym i w sprzęcie. Kto im się przeciwstawi w następnych walkach? Świeżo przybyli ze szkół piloci? Przecież ktoś ich musi nauczyć walczyć i poprowadzić do pierwszej walki, a tym kimś powinni być właśnie tacy jak ja, Sokołow, Maksymowicz, Kowalenko i inni, którzy swe doświadczenie zdobyli jeszcze w Hiszpanii, nad jeziorem Chasan i rzeką Chałchin-goł. Kto wie, jak długo jeszcze potrwa ta wojna, najkrwawsza z tych, które dotychczas znała ludzkość... Gorące lato Po upalnym i pełnym tragicznych wydarzeń lipcu nadszedł równie gorący sierpień. Wróg pancernymi zagonami parł na wschód, kierując główne uderzenia na Leningrad, Moskwę i Kijów. Samoloty z czarnymi krzyżami z taką samą zaciętością atakowały pozycje wojsk i militarne obiekty, jak miasta, wsie i osiedla. Wszędzie tam, dokąd dotarli żołnierze Hitlera, płonęły domy mieszkalne, fabryki, budynki użyteczności publicznej i puste, na szczęście, o tej porze roku uczelnie i szkoły. Na szosach i drogach tłumy cywilnych uciekinierów mieszały się z oddziałami żołnierzy radzieckich, z których jedni, nieludzko zmęczeni i poszarzali od kurzu, wycofywali się do nowych miejsc koncentracji, natomiast inni, pełni determinacji i zaciętości, choć przygaszeni niepowodzeniami na frontach, szli śpiesznym marszem na zachód. Dworce były zapchane pociągami osobowymi, towarowymi i sanitarnymi, przepełnionymi wojskiem, rannymi, ewakuowanymi matkami i dziećmi, a także maszynami i surowcami niezbędnymi do podjęcia produkcji na nowym miejscu gdzieś na Uralu, w środkowej Azji i na Syberii. O rozmiarach tej przymusowej wędrówki najlepiej świadczą liczby: w najgorszym okresie ewakuacji, od lipca do listopada 1941 roku, radzieccy kolejarze wywieźli na dalekie zaplecze kraju 1523 kompletne zakłady przemysłowe i ponad 10 milionów ludzi, używając do tego celu aż półtora miliona osobowych i towarowych wagonów. W ostatnich dniach czerwca i w lipcu faszystowskie armie wtargnęły do setek miejscowości i miast, a wśród nich do Mińska, Rygi, Pskowa, Żytomierza, Mohylewa i Kiszyniowa. Niełatwo jednak przychodziły te zwycięstwa Niemcom i ich satelitom. Już pierwszego dnia wojny stanęły na ich drodze wojska przygranicznych rejonów, wśród których szczególnym bohaterstwem wyróżnili się obrońcy twierdzy brzeskiej. Żołnierze kilku jednostek z 6 i 42 dywizji piechoty oraz z 17 oddziału wojsk pogranicznych przez 29 dni wiązali tam siły dwóch niemieckich dywizji. Przez siedem dni, od 23 do 29 czerwca, radzieckie czołgi powstrzymywały natarcie niemieckich jednostek pancernych w bitwie pod Łuckiem, Brodami i Równem. Prawie pięć i pół miesiąca trwała obrona radzieckiej bazy na półwyspie Hanko, gdzie 25 tysięcy żołnierzy, wielokrotnie atakowanych z powietrza i systematycznie ostrzeliwanych przez artylerię, odparło 36 szturmów wojsk niemieckich i fińskich. Po ewakuacji spowodowanej odcięciem zaopatrzenia dotarli oni do Leningradu, gdzie zasilili szeregi obrońców. Bohaterska obrona miasta Lenina, zapoczątkowana 10 lipca, trwała aż 900 dni i zakończyła się zlikwidowaniem blokady 13 stycznia 1944 roku. Również 10 lipca 1941 roku rozpoczęła się dwumiesięczna bitwa pod Smoleńskiem, która opóźniła marsz Niemców na Moskwę. Dzień później faszyści rozpoczęli oblężenie Kijowa, który zdobyli dopiero 19 września. W dniu 22 lipca radzieccy żołnierze wojsk obrony powietrznej kraju odparli pierwszy nieprzyjacielski nalot na Moskwę. Z liczby 250 samolotów uczestniczących w tej walce aż 22 nie powróciło na macierzyste lotniska. Rewanżując się Niemcom za naruszenie przestrzeni powietrznej nad własną stolicą, 8 sierpnia lotnicy Floty Bałtyckiej dokonali pierwszego spośród dziesięciu przeprowadzonych w sierpniu i we wrześniu 1941 roku nalotów na Berlin. W końcu sierpnia Niemcy ponieśli pierwszą klęskę pod Jelnią, w grudniu tegoż roku — pod Moskwą.

Za linią frontu zaczęły masowo powstawać oddziały partyzanckie, które rozpoczęły walkę od dezorganizacji transportu i łączności na głównych szlakach zaopatrzenia wojsk nieprzyjaciela. Ale tych, którzy podjęli walkę z faszyzmem, a podjął ją wówczas cały naród radziecki, należało zaopatrzyć we wszystko, co jest niezbędne do prowadzenia wojny. Przemysł musiał produkować coraz więcej broni, amunicji, umundurowania i oporządzenia, przed rolnictwem stanęło zadanie wyżywienia ogromnej liczby ludzi nie tylko na froncie, ale i na zapleczu. Tymczasem najeźdźcy zagarnęli znaczną część żyznych ziem na Ukrainie i Białorusi, a także rozmieszczone w zachodnich rejonach ZSRR kopalnie węgla i rud żelaza. Tylko zajęte przez Niemców Zagłębie Donieckie dawało przed wojną gospodarce radzieckiej aż 63 procent węgla. W pierwszym półroczu wojny niemiecko-radzieckiej znacznie spadło wydobycie ropy naftowej i surowców strategicznych, zmniejszył się wytop stali i metali nieżelaznych. Był to najtrudniejszy okres w ciągu czterech lat zmagań z hitlerowskim najeźdźcą, bowiem zakłady ewakuowane na wschód jeszcze nie rozwinęły takiej produkcji czołgów, samolotów, dział i moździerzy oraz amunicji i bomb, a także samochodów różnych typów i innego sprzętu, jaką dawały w warunkach pokojowych. W tej dramatycznej sytuacji liczył się każdy karabin i granat, każdy litr paliwa i każdy kilogram chleba. Z serdeczną, ale ograniczoną ze względu na niewielkie możliwości pomocą przyszła Związkowi Radzieckiemu Mongolska Republika Ludowa, dostarczając żywności, koni, skór, ciepłej odzieży i furażu. Przez cztery lata wojny ten słabo zaludniony kraj zaopatrywał we wszystko co niezbędne dwie ufundowane przez siebie jednostki: czołgową i lotniczą, które nosiły miano „Mongolski Arat”. Pomagając Armii Czerwonej, naród mongolski pamiętał, że zaledwie dwa lata wcześniej obroniła go ona przed agresją japońską, staczając w finale nie wypowiedzianej wojny zwycięską bitwę nad Chałchin- gołem. Cały postępowy świat zdawał sobie wówczas sprawę, że od drugiej połowy 1941 roku główny ciężar walk z faszyzmem w Europie spadł na barki żołnierzy radzieckich. Ludzie pracy w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i w innych państwach zaczęli domagać się od swych rządów, aby udzieliły Krajowi Rad pomocy materialnej. Już 28 czerwca, a więc siódmego dnia po napaści hitlerowskich Niemiec na Związek Radziecki, Komitet Krajowy Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych ogłosił manifest do mas pracujących USA, w którym nawoływał: „Obronimy Amerykę, okazując pełne poparcie Związkowi Radzieckiemu, Wielkiej Brytanii i wszystkim innym krajom walczącym z Hitlerem”. Presja postępowej części społeczeństw kapitalistycznych spowodowała, że rządy Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych publicznie wyraziły gotowość udzielenia Związkowi Radzieckiemu pomocy. Ale zarówno prezydent USA Franklin Delano Roosevelt, jak i premier Wielkiej Brytanii Winston Churchill nie podejmowali tych kroków z sympatii do Kraju Rad. Intencje ich polityki sformułował Churchill w swym wystąpieniu przed mikrofonami brytyjskiego radia już w dniu 22 czerwca 1941 roku, mówiąc: „Hitler dlatego chce zniszczyć rosyjskie państwo, aby po osiągnięciu tego celu przerzucić ze Wschodu główne siły swych wojsk lądowych i lotnictwa i skierować je przeciw naszym wyspom. Jego wtargnięcie do Rosji to preludium do inwazji na Wielką Brytanię. Dlatego niebezpieczeństwo zagrażające Rosji godzi również w nas i w Stany Zjednoczone”. Od pierwszych dni wojny rząd radziecki rozwinął szeroką działalność dyplomatyczną na arenie międzynarodowej. Wyrazem tej zwiększonej aktywności było nawiązanie szeregu porozumień i kontaktów, przede wszystkim z tymi rządami, które wypowiedziały blokowi faszystowskiemu wojnę, a więc praktycznie z przedstawicielstwami narodów niemal wszystkich państw ówczesnego świata. W dniu 12 lipca doszło w Moskwie do zawarcia układu między rządami ZSRR i Wielkiej Brytanii w sprawie wspólnych działań przeciw Niemcom. Mówiło się tam o obowiązku okazywania sobie pomocy i wsparcia we wspólnej wojnie, a także o wyrzeczeniu się prób zawarcia separatystycznego pokoju z przeciwnikiem. Uważa się, że właśnie to porozumienie stało się wstępem do utworzenia koalicji antyhitlerowskiej. Osiemnastego lipca ZSRR podpisał porozumienie z rządem czechosłowackim, a 30 lipca z rządem polskim, między innymi w sprawie utworzenia na terytorium ZSRR armii czechosłowackiej i polskiej, które walczyłyby z faszyzmem u boku Armii Czerwonej i wraz z nią uczestniczyły w wyzwalaniu swych krajów. W dniu 22 lipca nastąpiło zawarcie układu o wzajemnej pomocy w wojnie przeciw Niemcom między rządami ZSRR i Jugosławii. 5 sierpnia Związek Radziecki wznowił stosunki dyplomatyczne z rządem Norwegii, a dwa dni później z rządem Belgii. 26 września rząd radziecki uznał generała de Gaulle'a za „przywódcę wszystkich wolnych Francuzów, gdziekolwiek by się oni znajdowali”. Drugiego sierpnia nastąpiła wymiana not między ZSRR i USA w sprawie przedłużenia o rok radziecko- amerykańskiej umowy handlowej i ekonomicznej współpracy między tymi dwoma państwami w wojnie

przeciw faszystowskim Niemcom. Ważny etap w rozwoju trójstronnej współpracy trzech mocarstw stanowiła poświęcona zagadnieniom wzajemnej pomocy ekonomiczno-wojskowej konferencja, która odbyła się w Moskwie między 29 września i 1 października. W protokole, podpisanym w ostatnim dniu jej trwania, określono zasady i rozmiary tej pomocy, która miała być udzielana w ramach tak zwanego Lend-Lease, czyli amerykańskiej specjalnej pożyczki wojskowej dla państw sprzymierzonych w koalicji antyfaszystowskiej. Jednym z najważniejszych poruszanych wówczas zagadnień była sprawa sposobu realizowania dostaw do Związku Radzieckiego sprzętu wojennego i wywóz stamtąd niektórych surowców strategicznych. Rozpatrując ten problem, brano pod uwagę trzy główne trasy wiodące ze Stanów Zjednoczonych i Zjednoczonego Królestwa do granic Kraju Rad. Stosunkowo krótka trasa morska prowadziła wtedy z zachodnich wybrzeży USA do radzieckich portów dalekowschodnich. O ile jednak czas transportu przez północne rejony Pacyfiku był dość krótki, to droga lądowa towarów, na przykład z Władywostoku do europejskiej części ZSRR, była bardzo długa. Prowadziła ona przez cały Nadmorski Kraj, ogromne obszary Syberii Wschodniej i Zachodniej oraz przez Ural. Była to jednak trasa najbardziej bezpieczna i z tego właśnie względu przerzucono nią prawie połowę wszystkich dostaw amerykańskich. Druga trasa wiodła przez Iran i Zakaukazie lub porty Morza Kaspijskiego. Była ona bardzo długa i dość skomplikowana. Zanim bowiem statki transportowe i towarzyszące im okręty osłony dotarły do Zatoki Perskiej, musiały najpierw przebyć Atlantyk, opłynąć wokół Afrykę i wydostać się na Ocean Indyjski. Cała morska część tej trasy wynosiła aż 18 tysięcy mil, a droga lądowa — przez pustynie Iranu i znaczną część terytorium Związku Radzieckiego — jeszcze kilka tysięcy kilometrów. W czasie trwania wojny niemiecko- radzieckiej przerzucono nią około 25 procent wszystkich dostaw. Trzecim szlakiem przewidzianym dla konwojów była trasa północna, prowadząca z portów w Anglii i Szkocji do Murmańska i Archangielska. Jej długość liczyła zaledwie około 2 tysięcy mil morskich, ale była to droga najbardziej niebezpieczna ze wszystkich. Grasowały bowiem na niej stada niemieckich okrętów nawodnych i podwodnych, czyhających na każdy aliancki statek. Dramatyczne wydarzenia, które miały miejsce na Morzach Północnym, Norweskim i Barentsa, znane były z komunikatów wojennych wszystkich walczących stron. Wiele osób czytających te doniesienia zadawało sobie pytanie: czy akurat tamtędy powinny prowadzić szlaki sojuszniczych konwojów? Czy jest to trasa dokładnie poznana i zbadana przez marynarzy? Podobne myśli przychodziły do głów wielu żołnierzom radzieckim: i tym walczącym na pierwszej linii frontu, i tym, którzy znajdowali się na zapleczu. Jednym z nich był lejtnant Wiktor Kłykow, który w archangielskim szpitalu leczył obrażenia, jakich doznał podczas taranowania Messerschmitta Me-110. Zarówno lakoniczne komunikaty prasowe i radiowe, jak i listy przychodzące od kolegów walczących w Zapolariu na przemian smuciły i radowały młodego pilota. Gazety przekazywały informacje o ciężkich walkach na północnym masywie górskim Musta Tunturi, pojedynkach powietrznych nad Polarnym i Murmańskiem, pirackich rajdach niemieckich okrętów w głąb Morza Barentsa i o wyprawach radzieckich bombowców na niemieckie bazy lotnicze i morskie na terytorium Finlandii i Norwegii. Na początku września pułkowi towarzysze broni zawiadomili Kłykowa o przybyciu do portu w Murmańsku czterech angielskich okrętów podwodnych, które miały rozpocząć działania z radzieckich baz. W ślad za nimi wpłynął na radzieckie wody terytorialne wysłużony lotniskowiec angielski „Argus”, który dostarczył do Murmańska i Archangielska 40 samolotów myśliwskich typu Hawker „Hurricane”. W ostatnim dniu sierpnia 1941 roku miało miejsce godne zapamiętania wydarzenie. Do portu w Archangielsku przybył wówczas pierwszy angielski konwój, oznaczony kryptonimem PQ-zero. Składał się on z sześciu statków transportowych, które dostarczyły swój ładunek bez strat. Lejtnant Kłykow zarzucił na piżamę granatowy szlafrok i podpierając się laską, pokuśtykał na werandę, gdzie kilku oficerów Floty Północnej grało w karty. — Kola, pozwól na chwilę — zwrócił się do kapitana lejtnanta Mikołaja Stołbowa, z którym zajmował niewielki pokoik, urządzony na parterze z jakiegoś pomieszczenia gospodarczego. Stołbow oddał swe karty jednemu z kibiców i podszedł do Kłykowa, który trzymał w lewej ręce trójkątny, żołnierski list. — Z domu czy od dziewczyny? — Nie zgadłeś. Od kolegów z pułku. Zobacz, co piszą. Marynarz przebiegł oczami rozwiniętą kartkę papieru i spojrzał na lotnika. — Nie podniecaj się tak — powiedział. — To dopiero początek. Zobaczymy, jak nasi sojusznicy będą wywiązywać się ze swych zobowiązań w następnych miesiącach, w warunkach zimy polarnej. — No tak, ale początek został zrobiony! Przecież to pionierski konwój, chyba pierwszy w dziejach

żeglugi arktycznej! Kapitan lejtnant Stołbow roześmiał się serdecznie. — Chłopie! Może na lotnictwie to ty się znasz, ale na marynarce... Gdyby to ode mnie zależało, to wszystkich was, lotników morskich, poddałbym surowemu egzaminowi z historii rosyjskiej i radzieckiej marynarki. Z pewnością nie dostałbyś ode mnie wyższej noty niż dwójka... Ale do rzeczy. Jeśli masz trochę czasu, to mogę cię nieco uświadomić w tej materii. Obaj oficerowie wyszli przed szpitalny pawilon i usiedli na masywnej ławce. Wiktor Kłykow wyjął paczkę Kazbeków i podsunął ją koledze: — Zapalmy, będzie się nam lepiej gawędziło. Stołbow wziął papierosa, wprawnym ruchem wymodelował długi ustnik i przypaliwszy od zapalniczki wykonanej z łuski półcalowego naboju, zaciągnął się ostrym dymem. — W bibliotece klubu garnizonowego jest takie wielotomowe wydawnictwo pod tytułem „Historia rosyjskiej armii i floty”, wydane w Moskwie jeszcze w tysiąc dziewięćset dwudziestym roku. W siódmym tomie tej pracy jest mowa o początkach rosyjskiego osadnictwa za kręgiem polarnym. Czy uwierzysz, że pierwsi nasi rybacy pojawili się na wybrzeżach Morza Białego i Morza Barentsa już na przełomie jedenastego i dwunastego stulecia? Kłykow słuchał uważnie opowieści współtowarzysza. Dowiedział się z niej, że w ślad za rybakami przybywali na Daleką Północ rzemieślnicy, bezrolni chłopi i zakonnicy, żeby nawracać na chrześcijaństwo nielicznych tubylców — pogan, żyjących we wspólnocie rodowej. Była tu wielka obfitość ryb i morskich ssaków, jak foki, morsy, wieloryby, a także żyjące na krach białe niedźwiedzie. W tundrze spotykało się lisy polarne, zające bielaki, a z większych zwierząt — renifery. Na wybrzeżach roiło się od dzikich gęsi, kaczek, nurów i innego ptactwa wodnego o wartościowym puchu. Zasiedlając półwysep Kola, rosyjscy osadnicy zetknęli się z Norwegami, którzy również poszukiwali w tych rejonach terenów łowieckich i obszarów rybackich. Ustalona w początkach czternastego wieku granica między tymi grupami narodowymi przebiegała mniej więcej tak samo jak i po sześciuset latach. Również w czternastym wieku Rosjanie podjęli kilka handlowych wypraw do Norwegii. Drogę tę przebyli częściowo po morzu, częściowo po lądzie, a o tym, że już potrafili żeglować po wodach Arktyki, świadczyły fakty, iż docierali przez nie do ujścia takich rzek, jak Peczora i Ob. Pływali na solidnie zbudowanych łodziach żaglowych o długości do 30 metrów, zdolnych do przewożenia kilkunastotonowego ładunku. W piętnastym wieku Rosjanie już doskonale znali morskie szlaki wiodące wokół Skandynawii do zachodniej Europy. Tą właśnie drogą wysłał car Iwan III do Danii swego posła Grigorija Istomę w 1496 roku. W latach późniejszych tą samą trasą zaczęły pływać statki brytyjskie i duńskie, zresztą nie zawsze w celach pokojowych. W 1612 roku angielski kapitan Chamberlain opracował plan podboju rosyjskiej Dalekiej Północy, który został zaaprobowany przez króla Jakuba I. Anglicy mieli zamiar wysłać swą flotyllę na Morze Białe i wysadzić tam desant w rejonie Archangielska, założonego w 1584 roku. Anglicy liczyli na to, że uda im się przekupić białomorskich rybaków i wykorzystać ich przeciw carowi moskiewskiemu, ale nic z tego nie wyszło. W XVII wieku śladem Anglików chcieli pójść Duńczycy, a po nich Szwedzi, którzy na początku wielkiej wojny północnej (1700-1721) usiłowali zająć Archangielsk. Jednakże car Piotr I umocnił obronę tego miasta i portu; ostatecznie napastnicy ponieśli duże straty. Za dalszy ciąg najazdów na rosyjski obszar polarny należy uznać wydarzenia, jakie miały miejsce podczas wojny krymskiej (1853-1856). Jakkolwiek głównym teatrem działań wojennych było wówczas Morze Czarne, Anglicy i Francuzi, chcąc przepołowić imperium rosyjskie i tym samym osłabić jego siłę, postanowili uderzyć na Archangielsk. Latem 1854 roku na wody Morza Białego wpłynęła angielska eskadra, ale skutecznie ostrzelana przez baterie artylerii nabrzeżnej wycofała się. Nie uzyskawszy powodzenia w rejonie Archangielska, Anglicy postanowili rozprawić się z. mieszkańcami miejscowości Kola, leżącej na półwyspie o tej samej nazwie. Ostrzeliwując przez cały dzień to osiedle z dział okrętowych, zniszczyli około stu domów. Oddzielnym i ważnym rozdziałem w dziejach rosyjskiego Zapolaria był okres pierwszej wojny światowej. Po raz pierwszy w historii wzięły w niej masowy udział — poza trzema tysiącami okrętów i statków nawodnych — również okręty podwodne i lotnictwo morskie. Pod broń powołano wówczas ponad 73 miliony ludzi, których należało wyposażyć w sprzęt bojowy i zaopatrzyć w żywność. O sile armii coraz bardziej zaczął decydować stan gospodarki kraju. Ten związek ekonomiki z obronnością było doskonale widać na przykładzie rosyjskiej armii, która już na początku wojny zaczęła odczuwać niedostatek broni i sprzętu technicznego. W Anglii, USA, we Francji, Japonii i w kilku innych państwach rosyjskie dowództwo zamówiło 6 milionów ręcznych karabinów, 20

tysięcy karabinów maszynowych, 3200 samolotów, 20 tysięcy samochodów, ponad 25 tysięcy motocykli, a także 400 parowozów i ponad 13 tysięcy wagonów. Rosjanie odczuwali również brak węgla, urządzeń przemysłowych i paliw. W zamian za te towary państwo carskie sprzedawało drewno, zboże, mięso, masło, futra, metale kolorowe i różne surowce. Większość tych ładunków mogła być przewożona tylko morzem, ale porty bałtyckie i czarnomorskie zostały zablokowane przez armię państw centralnych. Pozostawała droga z portów dalekowschodnich i północnych. Ponieważ obliczono wówczas, że towary z Archangielska mogą docierać do centrum europejskiej części Rosji czterokrotnie szybciej niż z Władywostoku, podjęto decyzję, aby główny potok dostaw skierować przez. Morza: Norweskie, Barentsa i Białe. Po pewnym czasie okazało się, że zdolności przeładunkowe portu u ujścia Dwiny są niewystarczające, toteż latem 1915 roku rozpoczęto budowę dużego portu w Murmańsku, dwóch mniejszych portów w Soroku i Kemi, a także przystąpiono do przeprowadzenia szlaku kolei żelaznej, która połączyłaby Murmańsk z Piotrogrodem. Były to bardzo ważne inwestycje, jeśli się zważy, że port w Archangielsku zamarzał na blisko pół roku, podczas gdy Murmańsk, jedyny wówczas nie zamarzający port rosyjski za kręgiem polarnym, mógł przyjmować statki przez cały rok. Głównym portem pozostawał jednak nadal Archangielsk, do którego w pierwszym roku I wojny światowej dostarczono ponad pół miliona ton towarów z Zachodu, a wywieziono ponad milion ton. W 1915 roku północne porty Rosji przyjęły już 1200 tys. ton różnych towarów wojennych, a odprawiły 10 min pudów * pszenicy, około 3 min pudów masła i około 5mln pudów lnu i konopi. Lotnik w tym momencie przerwał Stołbowowi. — A co na to Niemcy? — spytał. — Początkowo liczyli na uzyskanie szybkiego zwycięstwa na lądzie, więc nie zwracali zbytniej uwagi na północne szlaki morskie. Ale gdy zorientowali się w rozmiarach wymiany towarowej między Rosją i pozostałymi aliantami, skierowali na te trasy okręty podwodne i nawodne. Na przykład w maju piętnastego roku niemiecki krążownik pomocniczy „Meteor” postawił między Jokangą i wyspą Sosnowiec dwieście osiemdziesiąt pięć min, na których kilka dni później zatonął angielski parowiec „Andral”, a w ślad za nim jeszcze kilka innych statków. Widząc narastające zagrożenie ze strony Niemców dla żeglugi na szlakach z Europy Zachodniej do północnych portów Rosji, dowództwo rosyjskie postanowiło sformować Flotę Oceanu Lodowatego. — Nie oznacza to chyba, że do połowy tysiąc dziewięćset piętnastego nie istniała żadna osłona wojskowa morskich tras i portów? — Różnie z tym bywało. Po wybuchu pierwszej wojny światowej w ogóle nie mieliśmy na Morzu Barentsa stałej bazy okrętów wojennych. Jedynie każdego lata przypływał na te wody z Bałtyku okręt pocztowy „Bakan”, uzbrojony w dwie armaty kalibru czterdzieści siedem milimetrów i dwie trzydzieści siedem milimetrów. Osłaniał on flotyllę rybacką i pełnił służbę patrolową w rejonie półwyspu Kola. Niektórzy historycy od tego właśnie okrętu wywodzą początek rosyjskiej Floty Północnej. — Oprócz tego okrętu były jeszcze baterie obrony wybrzeża — przerwał znowu Kłykow. — Oczywiście. I to dość nowoczesne, wyposażone od jesieni tego samego roku w radiostację, umożliwiającą łączność z sąsiednimi bateriami i z dowództwem. Poza tym z rybackich kutrów sformowano flotyllę trałowców, która miała swą bazę w Archangielsku. W cztery lata później sztab generalny opracował plan rozbudowy sił morskich na Północy. W skład przyszłej floty miały wejść zespoły krążowników, stawiaczy min, dozorowców, dywizjony trałowców i okręty łącznikowe. Na bazy dla tej floty przewidziano porty w Archangielsku, Jokandze i w Zatoce Jekaterinińskiej w Zalewie Kolskim. Wkrótce potem do portu w Archangielsku dotarł pierwszy przeznaczony dla Floty Północnej okręt podwodny „Delfin”. Został on dostarczony koleją aż z Władywostoku. — Słuchaj, Kola — Kłykow zniżył głos do szeptu. — Dowiedziałem się od swojego wuja, który przed wojną pełnił służbę w bazie wojskowej w Kandałakszy, że właśnie w szesnastym roku carska Rosja zapłaciła za dostawy z Zachodu kilkunastoma tysiącami ludzi. O co tu chodzi? * Pud — dawna rosyjska jednostka miary, równa ok. 16,38 kg.

— To wielkie uproszczenie, ale jest w tym pewna cząstka prawdy. Otóż na mocy porozumienia zawartego przez rząd rosyjski z rządami Anglii i Francji, wysłano na front niemiecko-francuski i na Bałkany czterdzieści dwa tysiące żołnierzy rosyjskich. Przetransportowano ich na pokładach tych samych statków, które dostarczyły towary do portów północnych, więc mogło to sprawiać wrażenie, że do nas przywożono różne rzeczy, a od nas wywożono ludzi. Na to, że ich krew miała być zapłatą za broń, nie ma konkretnych dowodów, ale trzeba się zgodzić z tymi, którzy mówili, że żołnierze ci powinni wtedy walczyć za Rosję na rosyjskiej ziemi. Najważniejsze jednak, że niemieckie okręty nie zdołały przerwać komunikacji na północnych szlakach morskich, dzięki czemu w okresie pierwszej wojny światowej trasę tę przebyło w obydwie strony trzy tysiące pięćset osiemdziesiąt statków, które dostarczyły do północnych portów Rosji pięć milionów czterysta siedemdziesiąt pięć tysięcy ton różnych towarów i wywiozły stamtąd za granicę cztery miliony czterysta sześćdziesiąt trzy tysiące ton ładunków. Niemieckie okręty podwodne zatopiły w ciągu tamtych lat czterdzieści sześć statków, oprócz tego piętnaście transportowców zatonęło od wybuchów min. Straty wyniosły więc zaledwie jeden i sześć dziesiątych procent ogólnej liczby alianckich statków. Kapitan lejtnant Stołbow przerwał swą opowieść i rzekł do Kłykowa: — Czy zwróciłeś uwagę na politykę Anglików w stosunku do naszej Dalekiej Północy? — Co masz na myśli? — To, że na przestrzeni ostatnich trzystu lat Anglicy przychodzili tu na przemian jako przyjaciele i jako wrogowie. — To prawda — odparł Kłykow. — Zaczęli trzysta lat temu od prób podboju Archangjelska, potem przychodzili nam z pomocą w czasie pierwszej światowej, stali się naszymi wrogami podczas obcej interwencji i znów przypłynęli jako sojusznicy... — Tak, ale zanim doszło do interwencji czternastu państw kapitalistycznych, były dwie rewolucje: lutowa i październikowa. Już w marcu siedemnastego roku we Flocie Oceanu Lodowatego powstał centralny komitet rewolucyjny, początkowo opanowany przez mienszewików. Od czerwca przewagę zaczęli w nim zdobywać bolszewicy. Umocnili oni swą pozycję wśród marynarzy po Pierwszym Ogólnorosyjskim Zjeździe Floty Wojennej, w którym uczestniczyło dwudziestu dwu delegatów z baz w Archangielsku i w Murmańsku. Podczas tego zjazdu, który odbył się w Piotrogrodzie w listopadzie siedemnastego roku, poparli oni władzę radziecką i partię Lenina. I znowu popłynęła opowieść Kłykowa. W chwili wybuchu rewolucji październikowej w Archangielsku, Jokance i w Murmańsku znajdowały się angielskie okręty, które stały się bazą i oparciem dla wszelkiej maści kontrrewolucjonistów. Ludzie ci, zanim jeszcze jawnie chwycili za broń przeciw władzy radzieckiej, nie chcieli dopuścić do tego, aby żywność i zboże, znajdujące się w dużych ilościach w magazynach portowych, zostały przekazane głodującym robotnikom Piotrogrodu i miejscowej ludności. Tylko w Archangielsku zmagazynowano 25 milionów pudów różnych towarów, w tym 13 milionów pudów materiałów wojskowych. Niewiele mniej było w Murmańsku i w Kemi. Na początku marca 1918 roku do walki z bolszewikami na Dalekiej Północy ruszyli Finowie i wspierający ich Niemcy. Krótko potem, 6 marca, angielski okręt liniowy „Gloria” wysadził w Murmańsku pierwszy desant piechoty morskiej liczący 170 ludzi. Następnego dnia na redzie murmańskiego portu stanął brytyjski krążownik „Cockrain”, 18 marca — francuski krążownik „Admirał Obe”, a 27 marca amerykański krążownik „Olympia”. Tak rozpoczęła się obca interwencja na Dalekiej Północy. Rząd radziecki na czele z Leninem zwrócił się do interwentów z żądaniem, aby wycofali się z Morza Barentsa i z Murmańska, ale nie odniosło to żadnego skutku. Dowódcy obcych okrętów i ich poplecznicy — rosyjscy białogwardziści, krwawo rozprawiali się z marynarzami-rewolucjonistami. Wprowadzili oni sądy polowe, rozwiązali wszystkie marynarskie organizacje i wysadzali na ląd coraz to nowe oddziały, które parły na południe, w głąb radzieckiego terytorium. Pierwszego sierpnia 1918 roku 17 okrętów angielskich, amerykańskich i francuskich przypłynęło w rejon Archangielska z zamiarem jego zajęcia. Mimo bohaterskiej postawy marynarzy, obsługujących działa nabrzeżne, oraz oporu załóg trałowca „T-15” i okrętu łącznikowego „Gorysława”, interwenci następnego dnia zdobyli miasto, ale nie zdążyli zagarnąć około pięćdziesięciu transportowców i holowników, które zostały odprowadzone przez marynarzy-bolszewików w górę Północnej Dźwiny. Po zdobyciu Archangielska interwenci wprowadzili bezwzględny terror. W utworzonych doraźnie obozach i więzieniach, między innymi we wnętrzu zdobytego okrętu liniowego „Czesma”, uwięzili oni ponad 50 tysięcy radzieckich obywateli, a więc co ósmego mieszkańca Archangielska, Murmańska, Pieczengi i Jokangi. Tylko w więzieniach Archangielska, przez które przeszło 38 tysięcy aresztowanych, rozstrzelali oni 8 tysięcy ludzi, a 1020 zagłodzili na śmierć. Rozprawiwszy się ze zwolennikami władzy radzieckiej, interwenci przystąpili do grabienia magazynów

portowych, skąd wywieźli 2686 tysięcy pudów różnych towarów o wartości 950 milionów rubli w złocie. Oprócz tego zagarnęli wszystkie statki rybackie, urządzenia portowe, a także węzły kolejowe wraz ze znajdującym się tam taborem. Władza radziecka, organizująca obronę młodego państwa robotniczo-chłopskiego, bardzo szybko dostrzegła niebezpieczeństwo zagrażające z północy. Już 8 sierpnia Lenin polecił uczynić wszystko, aby wypędzić z Zapolaria obcych interwentów, toteż wkrótce radzieckie dowództwo skierowało do walki z nimi kilka związków taktycznych, oddziały artylerii i saperów oraz lotnictwo. Utworzono z nich 6 armię, której powierzono ogromny front od Peczory do Pietrozawodska o długości ponad tysiąca kilometrów. Oddziały armii skoncentrowano wzdłuż linii kolejowej z Archangielska do Wołogdy, na brzegach Północnej Dźwiny i w rejonie Pietrozawodska. Potem siły te zostały wzmocnione brygadą morskiej piechoty, oddziałami minerów i łącznościowców, oddziałem marynarzy z Floty Bałtyckiej, a także trzema wodnosamolotami. W styczniu 1919 roku jednostki Armii Czerwonej rozgromiły zgrupowanie wojsk amerykańskich i białogwardyjskich, na co interwenci odpowiedzieli nowymi uderzeniami, mającymi między innymi na celu połączenie się z głównymi siłami kontrrewolucjonistów. Wiosną Anglicy wprowadzili do walki na Północnej Dźwinie kanonierkę „Humber” oraz monitory „M- 31” i „M-33”, uzbrojone w działa kalibru 152 mm. W miejscowości Bierezinka zbudowali lotnisko dla 40 samolotów. W sumie wojska interwentów na Północy liczyły ponad 56 tysięcy oficerów i żołnierzy. — Przebiegu toczących się tam walk nie da się opowiedzieć w ciągu kilku godzin — powiedział zmęczony już kapitan lejtnant Stołbow. — Jest to jedna z najchlubniejsżyćh kart w historii radzieckiej armii i floty. Koniecznie musisz przeczytać coś na ten temat. — Obiecuje ci. Ale powiedz, jak; to się zakończyło... — poprosił Klykow. — Tak jak było do przewidzenia: dwudziestego lutego dwudziestego roku wojska szóstej armii wyzwoliły Archangielsk. Dzień później wybuchło powstanie przeciw interwentom w Murmańsku. Do tego miasta jednostki Armii Czerwonej wkroczyły jednak dopiero trzynastego marca. Pobici interwenci odpłynęli na zachód, wywożąc na pokładach swych okrętów nie tylko zagrabione mienie radzieckie, ale i kilka tysięcy białogwardyjskich generałów i oficerów. Przeciw niemieckim okrętom Wczesną jesienią 1941 roku Admiralicja Brytyjska, w porozumieniu z naczelnym dowództwem radzieckiej marynarki wojennej, wytyczyła dwie główne trasy konwojów arktycznych. Trasa zimowa, kiedy noce są długie, a szary dzień trwa zaledwie kilka godzin, prowadziła do wybrzeży Szkocji na północ, potem skręcała nieco na wschód, przechodząc w pobliżu wyspy Jan Mayen, stamtąd wiodła w pobliże Wyspy Niedźwiedziej, którą mijała z południowej strony, potem skręcała na południowy wschód i omijając szerokim łukiem północne krańce Półwyspu Skandynawskiego — zbliżała się do półwyspu Kola i kończyła się w Murmańsku lub w Archangielsku. Konwoje przebywały tę trasę w czasie od ośmiu do dziesięciu dni. O wiele dłuższa była trasa letnia, a to ze względu na konieczność maksymalnego odsunięcia się na północ, jak najdalej od niemieckich baz morskich i lotnisk w Norwegii i Finlandii. Niemal natychmiast po wypłynięciu z portów Szkocji lub Islandii okręty i statki kierowały się na północny zachód i pozostawiając Islandię z prawej burty, po kilku dniach zmieniały kolejno kursy na północny i północno-wschodni — w kierunku Spitsbergenu. Na trawersie Wyspy Niedźwiedziej konwój skręcał na wschód i po kilku dobach żeglowania wzdłuż granicy lodów docierał w rejon przecięcia się czterdziestego drugiego południka z siedemdziesiątym czwartym równoleżnikiem, skąd skręcał na południe. Pokonanie tej trasy trwało co najmniej 15 dni. Ustalono również, że zespoły jednostek płynące do Związku Radzieckiego będą oznaczane kryptonimami PQ i odróżniane kolejnym numerem, natomiast podążające z portów radzieckich na zachód — otrzymają kryptonimy QP i również kolejne numery. Od końca 1942 roku kryptonimy te uległy zmianie: konwoje podążające do portów radzieckich oznaczano literami JW, natomiast powrotne — literami RA. Skąd akurat litery P i Q? W czasie działań wojennych, kiedy używano dziesiątek tysięcy różnych kryptonimów i skrótów, nikt nie miał czasu zastanawiać się nad tym. Dopiero w latach pokoju, gdy historycy przystąpili do skrupulatnych badań przebiegu ostatniej wojny światowej, okazało się, że rodowód symboli oznaczających w pierwszej fazie wojny niemiecko-radzieckiej konwoje pływające do i z ZSRR jest całkiem prozaiczny. Po prostu przyjęto je od pierwszych liter dwu imion oficera Admiralicji Brytyjskiej komandora podporucznika P.Q. Edwardsa, który zajmował się organizacją konwojów. Szlaki arktycznych konwojów przebiegały w strefie największego zagrożenia ze strony niemieckiej marynarki i lotnictwa, toteż przez cały czas były one osłaniane przez silne zespoły angielskich i radzieckich

okrętów oraz przez samoloty brytyjskich sił powietrznych i lotnictwo Floty Północnej. W skład zespołów eskorty nawodnej wchodziły krążowniki, okręty liniowe, niszczyciele, a niekiedy również lotniskowce. Jesienią 1941 roku ustalono linię rozgraniczającą strefy działania flot wojennych Wielkiej Brytanii i ZSRR. Przebiegała ona wzdłuż dwudziestego południka, przechodzącego przez środek Spitsbergenu, nieco na wschód od Wyspy Niedźwiedziej i przez Tromsö w północnej Norwegii. Pierwsze konwoje liczyły po sześć do dziesięciu statków, ale w miarę jak rozwijała się wymiana towarowa między Związkiem Radzieckim i zachodnimi aliantami, liczba ich stopniowo wzrastała do dwudziestu, trzydziestu, a nawet czterdziestu. Wraz z okrętami osłony taka karawana liczyła grubo ponad pół setki jednostek pływających. A przecież ruch konwojów nie odbywał się — jeśli użyć porównania z dziedziny kolejnictwa — po jednym tylko torze. Zazwyczaj na morzach za kręgiem polarnym znajdowały się jednocześnie dwa konwoje: jeden podążający na wschód, drugi —na zachód. Dawało to w sumie ponad sto okrętów i statków, na które czyhały wilcze stada niemieckich U-Bootów *, eskadry samolotów z czarnymi krzyżami i zespoły dużych okrętów nawodnych, oczekujących w fiordach Norwegii na sygnały wyjścia w morze. Pierwsze konwoje, PQ-1 i- QP-1, dotarły do portów docelowych bez żadnych strat. Wynikało to z faktu, że w początkowym okresie wojny niemiecko-radzieckiej nieprzyjaciel liczył na błyskawiczne rozprawienie się z Armią Czerwoną na lądzie, zresztą i ruch na północnych szlakach morskich był wówczas mały. Dopiero w grudniu 1941 roku niemieckie niszczyciele zaatakowały konwój PQ-6, uszkadzając dwa brytyjskie trałowce. Niemieckie siły lotnicze i morskie na Północy zagrażały nie tylko konwojom idącym z zachodu i na zachód, lecz również radzieckim statkom transportowym, łączącym porty na wybrzeżach Morza Barentsa i Morza Białego z portami na Morzach Karskim, Łaptiewów i Wschodniosyberyjskim. Szczególnie ożywiony ruch panował tam latem, gdy szlaki wodne w znacznym stopniu oczyszczały się z grubych zwałów lodowych. Z dalekowschodnich portów Związku Radzieckiego, a także z portów u ujścia potężnych rzek syberyjskich — Obu, Jenisieju i Leny, płynął Północną Drogą Morską szeroki strumień towarów i surowców na zaopatrzenie wojsk i dla przemysłu przetwórczego. Rola tych szlaków niepomiernie wzrosła, gdy niemieckie wojska dotarły do kirowskiej magistrali kolejowej, odcinając dostawy do Polarnego i Murmańska. Dowództwo Floty Północnej, doceniając rozmiar zagrożenia, skoncentrowało swą uwagę na czterech głównych kierunkach działania: przeciw niemieckim bazom morskim w norweskich fiordach, przeciw ich siłom powietrznym na lotniskach północnej Norwegii i Finlandii, przeciw okrętom nawodnym i podwodnym przenikającym na Morze Karskie oraz przeciwko samolotom i okrętom atakującym konwoje. Pierwszym sukcesem odniesionym przez siły morskie Floty Północnej było przedostanie się okrętu podwodnego Szcz-402 do Porsangerfiordu i storpedowanie tam niemieckiego transportowca. W dniu 7 sierpnia 1941 roku spiker moskiewskiego radia, wśród wielu innych wiadomości z frontów, przekazał następujący komunikat Radzieckiego Biura Informacyjnego: „Jeden z okrętów podwodnych Floty Północnej, dowodzony przez starszego lejtnanta Stołbowa, wtargnął do niemieckiej przystani, gdzie zaatakował transportowiec o wyporności 6 tysięcy ton. Torpedysta Mielnikow dwiema torpedami zniszczył nieprzyjacielski statek. Nasz okręt podwodny szczęśliwie powrócił do bazy”. Trudno dziś wyjaśnić, dlaczego wiadomość ta została podana dopiero po trzech tygodniach. Przecież to wydarzenie, które zapoczątkowało pasmo zwycięstw radzieckiej marynarki wojennej, miało miejsce w dniu 14 lipca... „Szcz-402” znajdował się już piątą dobę w morzu. Był to jego pierwszy rejs bojowy, więc załoga z niecierpliwością oczekiwała kontaktu z nieprzyjacielem. Jak na razie — bez skutku. Niektórzy marynarze zaczęli już wierzyć w prześladującego ich pecha. Przecież przez trzy doby dyżurowali na trasach, którymi pływały niemieckie statki zaopatrujące własne wojska, toczące uporczywe walki w rejonie Półwyspów Średniego i Rybackiego, starali się spotkać z transportowcami, wywożącymi bogate rudy żelaza i niklu z norweskich kopalni, lub zaatakować z ukrycia wrogie okręty wojenne, zagrażające z kolei statkom angielskim i radzieckim... Ale horyzont, jak na złość, był czysty, jedynie co jakiś czas pod obłokami kapryśnego, polarnego nieba przelatywały niemieckie samoloty rozpoznawcze, poszukujące celów dla własnych samolotów torpedowych i okrętów. * U-Boot (od Unterseeboot) — okręt podwodny.

Stołbow wiedział, że z góry okręt podwodny, nawet w zanurzeniu, jest dość dobrze widoczny. Sam to kiedyś sprawdził, gdy jeszcze przed wojną, podczas szkolenia w dowództwie Floty Północnej, ktoś wpadł na pomysł, aby dowódców i nawigatorów okrętów podwodnych wsadzić do samolotów transportowych i pokazać im, co widzą piloci latający nad morzem. Patrolując w położeniu nawodnym w pobliżu Norwegii, Szcz-402 starał się nie zbliżać zbytnio do wybrzeży, by nie zauważyły go posterunki obserwacyjno-meldunkowe, a gdy tylko istniało podejrzenie, iż obserwatorzy dostrzegli maleńką kropkę z samolotu lecącego na dużej wysokości, dowódca podawał komendę do zanurzenia, wyłączenia silników i wzmożonej obserwacji wody i nieba przez peryskop. W końcu starszy lejtnant Stołbow postanowił poszukać celu dla swych torped w którymś z fiordów. Jego wybór padł na Porsangerfiord, do którego wprowadził okręt w głębokim zanurzeniu. Hydroakustyk, starszyna 2 stopnia (mat) Wasiliew, z napięciem wsłuchiwał się w zaburtowe szumy. Oficer wachtowy, starszy lejtnant Konstanty Sorokin, co piętnaście minut polecał wypływać na głębokość peryskopową, aby zbadać sytuację na powierzchni wód fiordu. Okręt przenikał w głąb wielkiej zatoki z niewielką, zaledwie trzywęzłową prędkością. Załoga spokojnie zjadła obiad i zajęła się swoimi czynnościami. Po dość długim czasie, akurat wtedy kiedy kucharz zaczął przygotowywać kolację, oficer wachtowy poprosił dowódcę do peryskopu. Na tle ciemnoszarego, skalistego brzegu stał samotnie ledwo widoczny statek transportowy. — Ogłoś alarm, ale bez używania dzwonków. — Tak jest! Po kilkunastu zaledwie sekundach wszyscy marynarze byli gotowi do wykonania zadania. I to zadania bojowego, a nie jak dotychczas — tylko ćwiczebnego. — Okręt gotów do walki! — zameldował Sorokin. — Zrozumiałem — spokojnie, nie odrywając oczu od okularu peryskopu, powiedział Stołbow. Po minucie milczenia, która oficerowi wachtowemu wydawała się nienaturalnie długa, dowódca raz jeszcze rzucił okiem na mapę, sprawdził ponownie głębokość wody pod kilem i określił odległość do transportowca. Niby wszystko w porządku — myślał — zwyczajny, średniej wielkości statek, jakich Niemcy mają dość dużo, obłowili się przecież rok temu w Norwegii, Belgii, Danii i we Francji. Ciekawe, komu go ukradli... Sternicy bezbłędnie wykonywali jego komendy, gdy ustawiał okręt w najdogodniejszej pozycji do odpalania torped. Bosman Dobrodomow włożył wszystkie swe umiejętności w dokładne utrzymanie nakazanej głębokości, a mat Charytonow — wyznaczonego kursu. Lejtnanci Leoszko i Sorokin sprawdzali precyzję wykonywania komend. Wszyscy pracowali z pełnym poczuciem odpowiedzialności za powodzenia ataku, a tym samym za bezpieczeństwo okrętu i własne. Przecież jeśli torpedy przejdą bokiem i wybuchną po zetknięciu się z granitową ścianą zatoki, nieprzyjaciel zorientuje się, że do fiordu przedostał się obcy okręt podwodny. A wtedy... Stołbow ocenił, że do zatopienia transportowca wystarczą dwie torpedy, podjął więc decyzję, aby odpalić je salwą z aparatów dziobowych. O godzinie 16 minut 28, co zostało odnotowane w dzienniku okrętowym, padła komenda: — Uwaga na aparatach... Pal! Dowódca „Szcz-402” wyobrażał sobie, jak torpedy mkną w kierunku statku, którego załoga, niczego nie podejrzewając, pałętała się po pokładzie. Zdążył jeszcze tylko zauważyć, że kilku niemieckich marynarzy, rozebrawszy się do pasa, wystawiało ciała na działanie lipcowego słońca, gdy potężny wybuch targnął powietrzem, a huk — zwielokrotniony bliskością granitowych skał — przetoczył się we wszystkich kierunkach po ciemnych wodach fiordu. Transportowiec trafiony w środek kadłuba przełamał się na pół i w kłębach pary zaczął się zanurzać w kipiącej otchłani. Gdy okręt podwodny wypłynął na głębokość peryskopową, dziób i rufa statku, niczym dwie stalowe wyspy, pogrążyły się w wodzie. Dowódca „Szcz-402” miał wielką ochotę podziękować załodze za sprawne, zakończone sukcesem działanie, ale nie było na to czasu. Zanim Niemcy opamiętają się i z głębi fiordu poszczują ich, niczym psami gończymi, niszczycielami i ścigaczami — trzeba uciec z tej ogromnej zatoki, na szczęście dostatecznie szerokiej i głębokiej. Dopiero po odpłynięciu na bezpieczną odległość; gdy ciemne barankowe obłoki nieco przytłumiły jasność polarnej nocy, starszy lejtnant Stołbow podał komendę do wynurzenia. W czasie ładowania akumulatorów i wietrzenia pomieszczeń kolejno wchodził do przedziałów okrętu, pozdrawiał marynarzy i gratulował im pierwszego zwycięstwa. Jeszcze nie wiedział, że było to równocześnie pierwsze zwycięstwo odniesione przez marynarzy Floty Północnej od początku wielkiej wojny narodowej. Po powrocie do bazy Stołbow dowiedział się, że niezbyt długo był jedynym podwodnikiem, który miał

na swym koncie taki sukces. Zaledwie kilkanaście godzin później, 15 lipca o świcie, okręt podwodny „Szcz- 401”, dowodzony przez starszego lejtnanta Arkadija Mojsijewa, zatopił dwa trałowce. O ile jednak jednostka Stołbowa była w pełni sprawna i zdolna do dalszych rejsów, to „Szcz-401” trzeba było poddać gruntownej naprawie w stoczni remontowej. Tak się bowiem złożyło, że podpływając w gęstej mgle do nieprzyjacielskiego portu Vardö, natknął się niespodziewanie na dwa niemieckie trałowce przeszukujące ten obszar i w momencie odpalania torped został obrzucony trzydziestoma sześcioma bombami głębinowymi. Trałowce zostały zatopione, ale i radziecki okręt oberwał nielicho. Uszkodzeniu uległ peryskop i stery wysokości. W kilku pomieszczeniach wybuchł pożar wywołany zwarciem w sieci elektrycznej, ale na szczęście szybko go ugaszono. Okaleczona jednostka, wykorzystując słabą widzialność spowodowaną mgłą, zdołała jednak o własnych silach dotrzeć do macierzystego portu w Polarnym. Średni okręt podwodny „Szcz-402”, którego pierwszym dowódcą był Mikołaj Guriewicz Stołbow, awansowany po pierwszym zwycięstwie nad wrogiem do stopnia kapitana lejtnanta, zwalczał niemieckie jednostki pływające jeszcze przez kilka lat. Na początku marca 1942 roku, podczas jednego rejsu, zatopił on dwa duże statki transportowe i trałowiec. I chociaż doznał dużych uszkodzeń, samodzielnie dotarł w pobliże Półwyspu Kolskiego, i to na paliwie z oleju maszynowego, zmieszanego z naftą wydobytą z ostatniej torpedy. Właściwe paliwo wyciekło z podziurawionych zbiorników po drodze. Łącznie w czasie szesnastu wypraw bojowych załoga „Szcz-402” zatopiła dziewięć transportowców i jeden okręt podwodny o łącznej wyporności ponad 50 tysięcy ton. Za zasługi poniesione w walce z hitlerowską marynarką wojenną i handlową okręt uzyskał miano jednostki gwardii, a jego załoga — marynarzy gwardii. Był również odznaczony Orderem Czerwonego Sztandaru. Pełen chwały szlak bojowy „Szcz-402”, tak chlubnie rozpoczęty zatopieniem pierwszego niemieckiego statku, zakończył się jednak tragicznie: 21 września 1944 roku okręt został zatopiony przez własny samolot torpedowy, którego pilot, na skutek niedopatrzenia szefa sztabu pułku, nie został w porę uprzedzony o tym, iż w patrolowanym przez niego kwadracie znajduje się radziecki okręt podwodny. W tym czasie dowódcą „Szcz-402” był kapitan 3 stopnia (komandor podporucznik) W. N. Kałanin. Była to ostatnia strata, jaką poniosły dywizjony radzieckich okrętów podwodnych w Zapolariu. Tymczasem wojna za kręgiem polarnym nasilała się. Po Stołbowie i Mojsiejewie zaczęli odnosić zwycięstwa i inni podwodnicy, jak kapitanowie 2 stopnia (komandorzy porucznicy) J. Kolyszkin, który jako pierwszy spośród oficerów flotylli okrętów podwodnych został Bohaterem Związku Radzieckiego, M. Gadżijew i M. Łunin, jak kapitanowie lejtnanci W. Starikow i I. Fisanowicz oraz wielu innych. Przybywało również jednostek, które otrzymały miano okrętów gwardii. Po „Szcz-402” zaliczono do tej grupy okręty podwodne „D-3”, „K-22”, „M-17”, „M-172” i „M-174”, a także „Szcz-422” i „S-56”. Przez cały czas działań za kręgiem polarnym podwodnicy Floty Północnej zatopili 59 i uszkodzili 8 nieprzyjacielskich jednostek pływających o łącznym tonażu ponad 210 tysięcy ton. Flota Północna, mimo iż mniejsza od pozostałych wojennych flot Związku Radzieckiego — Bałtyckiej, Czarnomorskiej i Oceanu Spokojnego, była wyposażona we wszystkie podstawowe typy okrętów podwodnych dzięki rozpoczęciu w okresie międzywojennym ich produkcji na szeroką skalę. Jeden z zasłużonych w tej dziedzinie oficerów, G. Smirnow, tak charakteryzuje początki tworzenia floty podwodnej w ZSRR: „W radzieckiej sztuce wojennej traktowano okręty podwodne jako siłę uderzeniową floty. Uważano, że powinny to być okręty różnych klas. Małe — do działania w strefie przybrzeżnej, średnie — do prowadzenia operacji w otwartym morzu i duże — do długotrwałego pływania w oddalonych akwenach i patrolowania szlaków komunikacyjnych nieprzyjacielskiej marynarki na całej ich długości. O wadze, jaką przykładano do rozwoju tego typu okrętów, może świadczyć fakt, iż pierwszą jednostką pływającą, jaką zaprojektowano dla radzieckiej marynarki wojennej jeszcze w czasie trwania wojny domowej, był właśnie okręt podwodny. W 1923 roku specjalnie powołana komisja określiła założenia taktyczno-techniczne, według których okręt taki miał być budowany. 5 marca 1927 roku rozpoczęto budowę pierwszej serii okrętów, które oznaczono kryptonimem »D«. Do 1932 roku flota otrzymała sześć takich jednostek. Jednocześnie z produkcją okrętów typu »D« prowadzono przygotowania do budowy dalszych jednostek, a mianowicie »L« i »Szcz«. 21 maja 1931 roku przystąpiono do produkcji okrętów podwodnych typu »P«, które charakteryzowały się silnym uzbrojeniem artyleryjskim. Jednakże ze względu na niedopracowanie konstrukcji zbudowano tylko trzy egzemplarze tego typu okrętu. Otrzymały one nazwy »Prawda«, »Zwiezda« i »Iskra«. I chociaż były one niezbyt udane, to właśnie im należy przyznać pierwszeństwo w przewożeniu ładunków dla załóg oblężonych portów i zablokowanych baz. Na przykład we wrześniu 1941 roku »Prawda« usiłowała dostarczyć amunicję i żywność do oblężonej przez Niemców i Finów bazy radzieckiej w Hanko, lecz została

zatopiona w drodze do celu. Dwa miesiące później »Zwiezda« skrycie przeszła z Kronsztadu do Leningradu i przywiozła paliwo dla elektrowni. I chociaż okręty klasy »P« nie wyróżniły się w walkach, to doświadczenie ich załóg, zdobyte w pierwszych miesiącach wojny, było wykorzystane przez innych, którym stawiano podobne zadania. W wyniku wysiłków radzieckiego przemysłu stoczniowego udało się w ciągu zaledwie 13 lat zbudować potężną flotę podwodną, która w dniu rozpoczęcia wojny niemiecko-radzieckiej liczyła 212 jednostek, z czego 39 procent przypadło ną okręty małe, 45 procent na średnie i 16 procent na duże”. Najmniejszymi radzieckimi okrętami podwodnymi były jednostki oznaczone symbolem „M”; marynarze nazywali je „maluchami”. Pierwsze ich egzemplarze, wyprodukowane w 1932 roku, skierowano na Daleki Wschód. Potem weszły w skład uzbrojenia pozostałych Flot. Do początku wojny niemiecko- radzieckiej wyprodukowano 78 sztuk tych małych okrętów, które okazały się bardzo przydatne do atakowania wrogich jednostek w portach i na przybrzeżnych wodach. Miały one wyporność wynoszącą zaledwie 203 tony i na przykład z Bałtyku na Daleki Wschód przewożono je na platformach kolejowych. Ich długość wynosiła 45 metrów, a szerokość 3,5 metra. Dzięki silnikowi o mocy 800 KM (400 KM w położeniu podwodnym) uzyskiwały prędkość odpowiednio 14 i 8,4 węzła. Uzbrojone były w dwa dziobowe aparaty torpedowe i w jedną armatę kalibru 45 mm. Najliczniejszą grupę okrętów podwodnych w całej radzieckiej marynarce wojennej stanowiły jednostki typu „Szcz” („szczuka” — szczupak), budowane w latach 1933-1941. Charakteryzowały się następującymi danymi: wyporność — 700 ton, długość— 58 m, szerokość—6 m. Napęd: dwa silniki spalinowe o mocy 800 KM każdy i dwa silniki elektryczne uzyskujące łączną moc 800 KM. Prędkość — 14 węzłów w położeniu nawodnym i 8 węzłów pod wodą. Zanurzały się do głębokości 90 metrów. Uzbrojone w cztery dziobowe i dwa rufowe aparaty torpedowe z zapasem 10 torped, miały jeszcze dwie armaty 45 mm i jeden karabin maszynowy. Znacznie większe były okręty typu „L” („Leniniec”). Ich wyporność wynosiła 1100 ton (1400 ton w położeniu podwodnym), długość — 81 m i szerokość — 6,6 m. Napędzały je dwa zespoły silników spalinowych i elektrycznych o mocy 2200/1200 KM, dzięki którym uzyskiwały prędkość 14,1 i 8,3 węzłów. Mogły zanurzyć się do głębokości 90 metrów. Wyposażono je w sześć dziobowych aparatów torpedowych z zapasem 12 torped i dwa rufowe aparaty do stawiania min oraz w jedną armatę 100 mm i jedną 45 mm. Do największych i najbardziej nowoczesnych należały jednakże okręty podwodne typu „K” („Katiusza”), produkowane w latach 1939-1944. Ich wyporność wynosiła 1710/2200 ton, długość — 97 m, szerokość — 7,8 m. Dysponowały dwoma potężnymi silnikami spalinowymi o mocy 4200 KM każdy i dwoma silnikami elektrycznymi, uzyskującymi moc 2400 KM podczas pływania w zanurzeniu. Uzyskiwały prędkość odpowiednio 22 i 10 węzłów. Miały również doskonałe uzbrojenie: sześć dziobowych i cztery rufowe aparaty torpedowe z zapasem 24 torped, dwadzieścia min, dwie armaty 100 mm i dwie armaty 45 mm. Wszystkie radzieckie okręty podwodne nie tylko nie ustępowały swym odpowiednikom we flotach sojuszniczych i nieprzyjacielskich, lecz pod wieloma względami przewyższały je. Wyjątek stanowił tu okręt podwodny „Pantera”, który nie wchodził co prawda w skład Floty Północnej, bowiem działał tylko na Bałtyku, ale jest godzien odnotowania z tego przede wszystkim względu, iż był to jedyny w świecie okręt wojenny, który służył nieprzerwanie przez 40 lat. Jego konstrukcję opracowano jeszcze przed pierwszą wojną światową, a egzemplarz, o którym mowa, został zbudowany w 1916 roku. W tym samym roku zatopił on na Bałtyku niemiecką kanonierkę i jedną jednostkę uszkodził. W 1936 roku poddano go modernizacji. W 1941 roku jego załoga zestrzeliła jeden i uszkodziła dwa niemieckie samoloty. Jeśli chodzi o gabaryty, był on nieco większy od „Szczuki”. Uzbrojony w dwa aparaty torpedowe, miał ponadto dwie armaty i jeden kaem. Jego zanurzenie sięgało do 50 metrów, zasięg — do 2500 mil. W osłonie konwojów W dniu 10 października. 1941 roku naczelne dowództwo Wehrmachtu wydało dyrektywę nr 37, określającą na najbliższe miesiące zadania wojsk niemieckich za kręgiem polarnym. W przeciwieństwie do buńczucznych rozkazów z pierwszych dni wojny niemiecko-radzieckiej była ona sformułowana bardziej realnie, a miejscami nawet pesymistycznie. „Do tego, aby przed nastąpieniem zimy zdobyć Murmańsk i Półwysep Rybacki, lub chociażby zawładnąć murmańską linią kolejową w centralnej Karelii — mówiono w tym dokumencie — nasze siły są nie przygotowane i liczebnie niewystarczające”.

W związku z powyższym dyrektywa nakazywała, aby znajdujące się na Północy jednostki zapewniły chociażby osłonę kopalni niklu i rud żelaza w rejonie Petsamo „przed napaścią z lądu, powietrza i morza, aby opanowały przynajmniej zachodnią część Półwyspu Rybackiego, co uczyniłoby komunikację do portu Linachamari bardziej bezpieczną, oraz żeby umocniły obronę wybrzeża Varängerfiordu”. Ponadto dyrektywa zobowiązywała niemiecką flotę, „aby zapewniła ochronę własnych statków, a w zimowe miesiące uniemożliwiła dostawy żywności i broni do Murmańska”. Niemieckiemu dowództwu wydawało się, że dyrektywa stanie się wystarczającym bodźcem do osiągnięcia zapowiadanych jeszcze latem sukcesów, do których należało między innymi zawładnięcie całym półwyspem Kola wraz z jego bogactwami naturalnymi oraz bazami i portami radzieckiej marynarki i lotnictwa. Po drodze zwycięskie wojska wodza Trzeciej Rzeszy, wspierane przez dywizję i pułki sojuszniczej Finlandii, miały znieść radzieckie pozycje obronne na Półwyspach Średnim i Rybackim. Dowódcom faszystowskich jednostek walczących o tę północną rubież z trudem przychodziły słowa meldunków, w których niezmiennie powtarzały się frazy o bardzo ciężkich walkach wśród wzniesień Musta Tunturi. Czytelnicy niemieckich gazet wyłuskiwali te wiadomości spośród krzykliwych doniesień ze wschodniego frontu i dziwili się. Przecież jeszcze w lipcu partyjna „Voelkischer Beobachter” donosiła o przygotowaniach do defilady zwycięstwa na centralnym stadionie Murmańska, a tu już jesień — i nic? Brak błyskotliwych sukcesów w wojnie za kręgiem polarnym Niemcy próbowali tłumaczyć surowością klimatu i dzikością przyrody, brakiem szos, kłopotami w budowie — ze względu na wieczną zmarzlinę — rowów strzeleckich i umocnień ziemnych, pofałdowaną rzeźbą kamienistego terenu oraz mokradłami. A przecież na takie same trudności mogliby się skarżyć żołnierze radzieccy, którym również dokuczały w miesiącach letnich komary i muszki, a zimą śnieżyce, zawieruchy i mrozy, którzy też łamali kilofy i łopaty przy wgryzaniu się w zamarzniętą ziemię, mieli kłopoty z transportem amunicji i żywności oraz z wywożeniem rannych. Różnic należało doszukiwać się nie w jakiejś szczególnej odporności Rosjan na mrozy, lecz w ich duchu bojowym, patriotyzmie i zrozumieniu celów prowadzonej wojny. W tym właśnie miały swe źródło upór i determinacja wykazywane w każdej walce i bitwie. Nie przypadkiem Niemcy na tym odcinku zdołali wedrzeć się w głąb radzieckiego terytorium zaledwie na piętnaście do trzydziestu kilku kilometrów. Było i takie miejsce, co prawda jedno na całej linii frontu, gdzie napastnicy nie posunęli się do przodu ani na krok, bezsilnie wpatrzeni w ostatni słup graniczny, który swymi szaro-czarnymi pasami i dużymi literami „CCCP” drażnił ich ambicję i dumę. Słup ten przetrwał na swym miejscu i doczekał dni wyzwolenia jesienią 1944 roku, kiedy wrogie wojska zostały ostatecznie przepędzone z radzieckiej Karelii i ze wzgórz Musta Tunturi. Ale zanim do tego doszło, wiele jeszcze przelano krwi i wielu zginęło żołnierzy piechoty, lotnictwa i marynarki. W ostatnim miesiącu 1941 roku hitlerowcy postanowili zwiększyć swe wysiłki w walce z alianckimi statkami transportowymi. Jednym z pierwszych zespołów, przeciwko któremu skierowali swe okręty, był konwój PQ-7. Zoątał on zaatakowany przez niemieckie niszczyciele w pobliżu brzegów radzieckich, w wyniku czego uległy uszkodzeniu dwa trałowce angielskie z grupy bezpośredniej osłony. Kolejne ataki, już na początku 1942 roku, skierowali Niemcy przeciw konwojom PQ-8, PQ-9, PQ-10 i PQ-11, lecz nie przyniosły one oczekiwanych skutków. Mimo iż kilka statków zatonęło od torped U-Bootów i na skutek wpłynięcia na postawione przez Kriegsmarine pola minowe, nie były to straty grożące przerwaniem potoku dostaw do radzieckich portów północnych. Wobec tego niemieckie dowództwo postanowiło użyć przeciw konwojom swych najcięższych okrętów. W połowie stycznia do baz w fiordach Norwegii dotarł pancernik „Tirpitz”, który mógł poważnie zagrozić alianckim okrętom i statkom na północnych szlakach. Na jego wyjście w morze nie czekano zbyt długo. W pierwszych dniach marca wyruszył on, w odpowiedniej asyście, na spotkanie konwojów PQ-12 i QP-8, osłanianych przez znaczne siły marynarki angielskiej pod dowództwem admirała Toveya. Do walki jednak tym razem nie doszło na skutek pogorszenia się pogody. „Tirpitz” przeszedł w niewielkiej odległości od obydwu zespołów alianckich, lecz z powodu śnieżycy nie dostrzegł statków ani też jego nie dostrzeżono z okrętów osłony. Kolejne konwoje zaczęły jednak ponosić coraz większe straty spowodowane przez niemieckie lotnictwo i niemieckie niszczyciele. W tej sytuacji radzieckie Naczelne Dowództwo postanowiło przyjść z pomocą Flocie Północnej i skierować w rejon jej działania kilka dużych jednostek lotniczych, zarówno myśliwskich, jak i bombowych. Do gabinetu dowódcy lotnictwa dalekiego zasięgu generała lejtnanta Aleksandra Gołowanowa — a było to 24 maja 1942 roku — wszedł jego zastępca do spraw liniowych generał major Mikołaj Skripko. Wysoki,

dobrze zbudowany, odezwał się już od drzwi donośnym głosem: — Towarzyszu dowódco, melduję powrót z pięćdziesiątej dywizji lotnictwa bombowego. Oto szczegółowy meldunek na piśmie. Generał Gołowanow uniósł wzrok znad leżącej przed nim mapy, po czym wstał zza biurka, przywitał się i podszedł do szafy. Wyjął z niej napoczętą butelkę gruzińskiego koniaku, dwa kryształowe kieliszki i pokrojoną w plasterki cytrynę z cukrem. — Siadaj, Mikołaju Siemionowiczu — odezwał się zmęczonym głosem do swego zastępcy. — O twojej wyprawie na Kercz porozmawiamy później. Teraz mamy coś ważniejszego na głowie. — Jakieś nowe zadanie? — spytał generał Skripko. — Byłeś u głównodowodzącego? — Byłem — odpowiedział Gołowanow napełniając kieliszki. — Byłem, naraziłem mu się i już myślałem, że się pożegnam ze swoim stołkiem... Skripko spojrzał na kieliszki. Miał szczerą chęć na coś mocniejszego, bo dawno nie pił, a na froncie nie lubił tego robić z podwładnymi. Uznał, że gdyby pierwszy sięgnął po koniak, popełniłby nietakt, czekał więc na zaproszenie. — To dobrze, że wróciłeś już z południa — ciągnął Gołowanow. — Teraz musimy naszą uwagę zwrócić ku północy. — Widząc zaciekawioną minę swego najbliższego pomocnika, sięgnął po kieliszek: — Napijmy się, na troski koniak najlepszy. Generał Skripko wychylił jednym haustem zawartość półsetkowego kieliszka i wziął osłodzony plasterek cytryny. — ...Stalin zażądał, abyśmy wysłali jedną dywizję do czasowej dyspozycji admirała Gołowki. Niemiaszki sobie za dużo tam pozwalają i trzeba porządnie przetrzepać im skórę na lotniskach, w bazach morskich i wszędzie tam, gdzie przenikają na nasze wody terytorialne. Próbują nawet przedostać się na Morze Karskie i dalej na wschód, a czym to zagraża alianckim konwojom i naszej żegludze na północnej drodze morskiej, wiesz równie dobrze jak ja. — Chyba nie sprzeciwiłeś się tym planom — odezwał się Skripko. — Jakże bym śmiał! Myśl jest słuszna i trzeba jak najszybciej przystąpić do jej realizacji. Tylko że naczelny wódz chciał, aby wysłać na Daleką Północ nasze czterosilnikowe ciężkie bombowce TB-7. „W kilku pułkach — mówił Stalin — mamy tam angielskie myśliwce. Do portów wpływają angielskie i amerykańskie okręty i statki, których załogi palą dobre papierosy i pytają, czy w Związku Radzieckim są domy publiczne. Naszych lotników i marynarzy karmimy tam amerykańską wieprzową tuszonka... Boję się, aby u niektórych ludzi nie zrodziło się przekonanie, że my już nic nie mamy swojego. Pod wpływem niepowodzeń na frontach ludzie słabi duchowo łatwo się załamują, a utrata wiary w zwycięstwo prowadzi do klęski”. — Stalin ma rację — wtrącił Skripko. — Na Dalekiej Północy ludzie nie widzą tyle co w centralnej Rosji czołgów KW i T-34, nie widzą tyle „katiusz”, dział dalekosiężnych i ciężkich bombowców. Przecież tam są całkiem inne warunki walki! — Tak, to prawda — zgodził się Gołowanow — potrzebna tam jest mała demonstracja naszej najnowszej techniki lotniczej. Tylko w rejonie Murmańska i Archangielska nie mamy lotnisk z odpowiednio długimi i utwardzonymi pasami startowymi, brak tam również pomieszczeń dla tak licznych załóg i personelu obsługi naziemnej. Ja wiem, że Stalinowi chodziło o to, aby pokazać Amerykanom i Anglikom nasze ciężkie bombowce w akcji, żeby nie próbowali traktować nas jak ubogich krewnych, którzy rzekomo nic nie mają i gotowi są przyjąć każdą jałmużnę. A przecież ich dostawy to nie jałmużna, płacimy za nie wysokoprocentowymi rudami niklu i czystym złotem. — Ale nie zgodziłeś się na przebazowanie tam TB-7? — Nie. Używałem wielu logicznych argumentów, ale gdy przypomniałem, jak to w sierpniu czterdziestego pierwszego przyleciał na Saremę do Preobrażeńskiego Władimir Kokkinaki, aby przekonać pilotów samolotów DB-3f do startów z trawiastych lotnisk z pełnym ładunkiem bomb, Stalin się zdenerwował. Pamiętał, że przez tę pochopną decyzję straciliśmy wówczas kilka dobrych załóg. — Na czym, w końcu stanęło? — Wyślemy tam trzydziestą szóstą dywizję pułkownika Drianina, mają niemal nowe maszyny Ił-4. — To co, mam się szykować do drogi? Tym razem do Drianina? — Nic na to nie poradzę — roześmiał się generał Gołowanow i ponownie napełnił kieliszki. — Taki masz etat... 36 dywizja lotnictwa bombowego dalekiego zasięgu nie była jedynym związkiem taktycznym, przerzuconym czasowo na Daleką Północ. Oprócz niej skierowano tam 122 dywizję lotniczą Wojsk Obrony Powietrznej Obszaru Kraju, sześć pułków lotnictwa myśliwskiego oraz 13 i 95 pułki dalekiego rozpoznania powietrznego, wyposażone w dwusilnikowe samoloty Pe-3.