ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję932
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

PO OSTATNIM SZTURMIE

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :435.7 KB
Rozszerzenie:pdf

PO OSTATNIM SZTURMIE.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 74 osób, 60 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 4 lata temu

Błąd w nazwisku :Jest Srebrniak, powinno być Srebniak ( syn Edwarda Srebniaka oraz bratanek Tadeusza Srebniaka - Andrzej) . Bardzo proszę o korektę.

Transkrypt ( 25 z dostępnych 43 stron)

Edward Pawłowski Po ostatnim szturmie CZTEREJ KOZŁOWSCY Wojciech Kozłowski, zawsze impulsywnie reagujący na wszystko co nowe, idąc na wojnę żegnał się ze swą rodziną również dość osobliwie. Widać było, że jest bardzo wzburzony. Mówiąc, gwałtownie gestykulował. Na przemian to klął niemieckich agresorów, to znów udzielał stojącej przed nim żonie i synom przeróżnych rad i pouczeń. Kapral Wojciech Kozłowski był wysokim, smukłym mężczyzną w średnim wieku, świetnie prezentującym się w mundurze. Cała rodzina - żona Stanisława i trzej synowie: 17-letni Ryszard, 16-letni Władysław i 14-letni Jędrek, patrzyła na niego z podziwem. Kozłowski zaś po gwałtownym wybuchu powoli uspokajał się, by po chwili zamilknąć i znieruchomieć.

Obserwującym go synom wydawało się, że wypatruje czegoś w oddali. Nawet rękę podniósł do góry, aby oczy osłonić przed słonecznym blaskiem. Chłopcy podobnie jak on spoglądali ku zachodowi. ale oprócz pól i skąpanego słońcem lasu niczego nie dostrzegli. Kozłowski tymczasem przygarnął stojącą przed nim żonę i synów. - Słuchajcie! - powiedział - Tak trzeba. Przyjdą teraz trudne chwile. Musicie wytrzymać. Pomóżcie ciotce Irenie, została sama z czworgiem małych dzieci. Jeżeliby władze czegoś zażądały w związku z trwającą wojną, nie żałujcie, oddajcie, a gdyby trzeba było gdzieś pomóc, macie być pierwsi. - Na moment zamilkł i zamyślił się. - W końcu przecież Niemcy przegrali tamtą wojnę. Myślę, że teraz też dostaną w kość. Tym razem na pewno dojdziemy do Berlina. Tak, na pewno - powtórzył z przekonaniem. Wojna obronna Polski we wrześniu 1939 roku dla byłego legionisty i osadnika wojskowego z Polesia nie potrwała długo. Plutonowy Wojciech Kozłowski któregoś październikowego wieczoru zjawił się w domu. W cywilnym ubraniu, wychudły i z dużą brodą, wyglądał na sześćdziesiąt lat. Pani Stanisława w pierwszej chwili nie poznała męża i traktując go jako uciekiniera zaprosiła, obiecując skromny poczęstunek. Późnym wieczorem, już wymyty i ogolony, siedząc w kąciku kuchni, opowiadał rodzinie, co widział i co przeżył. Opowiadał, jak zawsze żywo gestykulując i niekiedy pokrzykując, co wywołało nawet pewien niepokój wśród uciekinierów w sąsiednim pokoju. Był więc Kozłowski nad Bzurą, gdzie awansował do stopnia plutonowego, pod Warszawą wręczono mu Krzyż Walecznych, a później przedzierał się na południe. Pod Tomaszowem Lubelskim dostał się do niewoli, ale już pierwszej nocy nie wytrzymał i wraz z kilkoma ziomkami, po rozbrojeniu pilnujących ich pijanych niemieckich żołnierzy, z bronią uciekł do lasu. Karabin i mundur zakopał u kuzyna pod Lwowem, a sam w przebraniu po tygodniu dotarł do domu. Kończąc nad ranem swą opowieść, ojciec powtórzył myśl, którą wypowiedział, gdy szedł na front: - Szwaby i tak przegrają. Na pewno będziemy w Berlinie, mówię wam: na pewno! Wtedy jednak domownicy nie bardzo dawali wiarę temu, co mówił... Nastały trudne lata. W roku 1940 najstarszy syn Ryszard został powołany do Armii Radzieckiej, a Kozłowscy żyli z dnia na dzień, obawiając się wywózki. Tuż przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej drugiego syna Władysława jako kierowcę oddelegowano do pracy w jakimś przedsiębiorstwie metalowym aż za Uralem. W czasie okupacji Wojciech Kozłowski jako podoficer szybko włączył się do ruchu podziemnego, organizując na swym terenie oddział partyzancki. Przydały się teraz przywiezione jeszcze jesienią 1939 roku spod Lwowa karabin i mundur. Na kolbie swego Mausera wycinał rowki, z których każdy oznaczał jednego zabitego Niemca. Z Września pozostało czternaście nacięć, w tym dwa wyraźnie różniące się od innych. Na pytanie, co one oznaczały, odpowiedział: "Dwom rozprułem bebechy bagnetem!" W latach partyzantki na kolbie pojawiły się dwadzieścia dwa dalsze nacięcia. W grudniu 1943 roku została' rozstrzelana pani Stanisława wraz ź grupą ujętych przypadkowo członków ruchu oporu. Kozłowski, dowiedziawszy się b tym, jakby oszalał. Przez miesiąc, niemal się nie kryjąc, krążył po Polesiu z bronią w ręku, a każdy napotkany przez niego pojedynczy hitlerowiec "gwałtownie przestawał palić", jak to określał z wisielczym humorem. W okolicy zaczęto nawet mówić o wilkołaku, który rzekomo pożera ludzi. Po wyzwoleniu w lipcu 1944 roku umundurowany i z bronią plutonowy Wojciech Kozłowski wraz z synem Andrzejem stawili się w Kiwercach. Tu ojca wcielono do 2 brygady artylerii haubic, a Andrzeja przydzielono do formowanego właśnie 6 batalionu pontonowo- mostowego. Już w trakcie działań na terenie Polski od przypadkowo spotkanego ziomka ogniomistrz Kozłowski dowiedział się, że od maja 1943 roku w 1 dywizji piechoty znajduje się jego

najstarszy syn Ryszard, który w stopniu kaprala dowodzi drużyną w 3 pułku piechoty. Władysław natomiast w miesiąc później trafił do 1 brygady moździerzy. Kozłowscy w czasie wojny widzieli się tylko dwa razy. Pierwszy raz stało się to pod koniec marca 1945 roku na Pomorzu Zachodnim i wówczas, pod koniec dwugodzinnego spotkania, Andrzej przypomniał: - Tato, tata pamięta jesień trzydziestego dziewiątego, kiedy to tata powiedział nam, że szkopy przegrają i że na pewno będziemy w Berlinie? Nie wydawało mi się to wtedy prawdopodobne, ale jednak chyba tak się stanie. Niedługo przecież uderzymy w głąb Niemiec i któryś z nas powinien dojść do stolicy Rzeszy. - Wierzcie mi, synowie, że tak będzie - potwierdził ogniomistrz. Jego słowa okazały się prorocze, bowiem po raz drugi stary Kozłowski spotkał się ź synami w Berlinie. Miało to miejsce 3 maja. Po serdecznym powitaniu przysiedli czterej Kozłowscy na gruzach niedaleko Reichstagu. - Wiecie, aż dziw bierze - zaczął ojciec - że po kilku latach niewoli weszło do Niemiec tyle Wojska Polskiego... - Podobno - wtrącił Ryszard - po. Armii Radzieckiej, wojskach amerykańskich i angielskich jesteśmy czwartą siłą w Niemczech.- - A Berlin to tylko Rosjanie i my zdobyliśmy! Stary Kozłowski wstał i wówczas dopiero synowie spostrzegli, że ma na sobie swój połatany, ale czysty mundur z września 1939 roku, a z ramienia zwisa mu Mauser, który Andrzej znał jeszcze z Polesia. Na kolbie naliczył pięćdziesiąt dwa nacięcia. - Coś ty, tato, ustroił się dzisiaj jak na paradę? - Ja ten mundur noszę nie od dzisiaj, ale od dnia, w którym weszliśmy do walk w Berlinie. Kiedyś - dodał zamyślony - przyrzekłem sobie, że jeśli Bóg mnie zachowa, to tak zrobię. A i tu przybyło na mojej kolbie sześć ostatnich nacinek. Słuchajcie, dzieci. Jak patrzyłem na to, co działo się na naszych drogach we wrześniu trzydziestego dziewiątego, to myślałem, że to już koniec. Ile wówczas narodu na-ginęło! A nas, żołnierzy, krew zalewała, że nie mieliśmy dostatecznie dużo armat, czołgów i samolotów. Ale piechotę niemiecką to biliśmy! Teraz u nich nie lepiej. Tyle ruin i zgliszcz. Tylu skomlących o litość. Wydaje mi się, że mieliśmy dużo więcej godności. Widzieliście tych wisielców na latarniach i balkonach z tabliczkami: "Za zdradę Führera i panikę", "Wiszę, bo zdezerterowałem", "Wiszę, bo jestem tchórzem", "Wiszę, bo zdradziłem Führera, Naród, Ojczyznę"? U nas tak nie było. My biliśmy o się twardo do końca i nie pamiętam, żeby ktoś z przełożonych musiał nam przypominać o obowiązku. Było nawet tak, że chcieliśmy się dalej bić, ale sytuacja stała się już beznadziejna. Pamiętam - ciągnął dalej z widocznym wzruszeniem - jak koło Warszawy naszą piechotę Niemcy zepchnęli i nie zdążyliśmy wycofać dział. Wówczas to podbiegła do nas obserwująca walkę dziewczyna. Mogła mieć najwyżej siedemnaście, osiemnaście lat. Chwyciła karabin zabitego żołnierza i nie kładąc się krzyknęła do nas: "Chłopcy! Naprzód!" I poszliśmy, a po chwili działa znów były nasze. - U nas w armii - z dumą wtrącił Rysiek - bywało podobnie. Pamiętam, jak opowiadano pod Warszawą o Helenie Junkiewicz, a na Wale Pomorskim o brawurowym ataku moździerzystów Ireny Kruszewskiej. Obie jednak zginęły. - A nasza matka to nie bohaterka? - spytał Andrzej. - Gdyby powiedziała o naszym oddziale, to nas z ojcem tu by już nie było. Nie zdradziła tajemnicy, ale sama zginęła. Zapadło dłuższe milczenie. Wszyscy matkę bardzo kochali. Ciszę przerwał ojciec, który poderwał się i wykrzyknął: - Po wojnie musimy postawić jej duży pomnik! - Postawić? Ale gdzie? Przecież teraz na Polesiu są Ruscy.

- Cicho, durniu! Jak powiedziałem, że postawimy, to postawimy - odburknął stary Kozłowski. - U nas mówili - powiedział Rysiek - że po wojnie będzie organizowane osadnictwo wojskowe, tym razem nad Nysą, Odrą i Bałtykiem. Wychodziłoby więc, ojciec, że teraz wypadnie się nam osiedlić na zachodzie. Przecież nie pozostaniemy bez ziemi? - Czy włączymy się do tego, to zobaczymy, a pomnik to i tak postawimy - dorzucił już prawie zły ojciec, który nie przebolał jeszcze tego, że przydzielone mu jako osadnikowi piętnaście hektarów na Polesiu musiał opuścić na zawsze. Może by nawet doszło do kłótni, ale Andrzej wyczuł, co się święci, i powrócił do wydarzeń, które miały miejsce niedawno. - Słuchajcie, a ja mam coś ciekawszego. Złapaliśmy szwaba, który w ostatnich dniach kwietnia był podobno w bunkrze Hitlera. Może łgał, ale tak przynajmniej mówił. Pojęcie ludzkie przechodzi, co tam się działo, istny cyrk... - Chcesz powiedzieć, że kupa wariatów? - przerwał mu stary. - Coś koło tego - zgodził się Andrzej. - Obsługa tej nory, złożona z samych esesmanów, zalewała się w sztok. Rżnęli na patefonach do słuchu i ciągnęli z butelek bez umiaru. Sam Hitler podobno nie był trunkowy, ale ze strachu odbiło mu kompletnie. Beształ swoich generałów, wydawał idiotyczne rozkazy, plótł coś o swojej cudownej broni, rzucał groźbami, z wielkiego wodza wylazł nie byłe jaki kretyn i psychopata. - A ten wasz szwab rozmawiał z nim, widział go? - zapytał z niedowierzaniem Rysiek. - Nie, nic z tych rzeczy. On tylko słyszał, co inni mówili. Co bardziej cwani dali nogę jeszcze przed oblężeniem Berlina, podobno gdzieś na północ. Mało ważne, tak czy inaczej wyłapią ich do ostatniego. W bunkrze Hitlera zostali tylko najwierniejsi, był wśród nich także Goebbels, kuternoga z gębą pełną kłamstw, to jego ministerialna specjalność. I jeszcze jedno: wiecie, na co oni do końca liczyli? Nikt oczywiście nie wiedział, więc Andrzej świadomie przedłużył chwilę milczenia, po czym wyjaśnił: - Cudowna broń to nie wszystko, Hitler spodziewał się, że właśnie pod koniec wojny sprzymierzeńcy wezmą się za łby i koalicja pęknie jak bańka mydlana. Podobno za jego plecami próbowano się dogadywać z Anglikami i Amerykanami, on sam jeszcze się wahał. Był jakby przekonany, że i bez takich pertraktacji dojdzie do wojny między sojusznikami, a wtedy Niemcy mieli stanąć po stronie państw zachodnich. Nieźle to sobie wykombinował, ale te jego rojenia wzięły w łeb. - Słyszałem od oficera ze sztabu dywizji, że Berlin to podobno największe miasto świata. A jak go umocnili! - wtrącił Władek. - Tak, ścierwa dobrze przygotowali się do obrony, ale i tak musieli w końcu skapitulować - dorzucił Andrzej. Rozmawiający nie spostrzegli nawet, kiedy zapadł wieczór. Słońce już zaszło, ale od płonących budynków i rozpalonych przez żołnierzy ognisk widno było jak w dzień. W powietrzu oprócz zapachu spalenizny i prochu zaczęła roznosić się miła woń grochówki, gorącej kaszy i świeżego chleba. Wreszcie i Kozłowscy poczuli głód. W pewnej chwili ojciec powiedział: - Rysiek i Władek, rozejrzyjcie się, gdzie nasi i co można by zjeść, a ja z Jędrkiem znajdę w pobliżu kwaterę. Najprostsze zadanie miał stary Kozłowski z Andrzejem, bowiem kilka metrów od miejsca, gdzie do tej pory siedzieli, znajdował się budynek, w którym osunęła się ściana szczytowa. Pozostałe, nie naruszone, okalały otwarty jakby pokój ze stojącym w rogu fortepianem. Andrzej rozpalił ognisko, a tymczasem ojciec w zakamarkach domu wyszukał jakieś marynaty, kompoty i gąsiorek z winem. Z tej ostatniej zdobyczy był najbardziej zadowolony. Wkrótce na okrągłym stole, przykrytym nawet białym obrusem, znalazły się zgromadzone

przez ogniomistrza wiktuały. Mrok rozjaśniły świece umieszczone w dwóch starych lichtarzach oraz powoli rozpalający się płomień ogniska. Powrócił Rysiek z Władkiem. Sprawili się dobrze: przytaskali termos grochówki, kawał konserwowej słoniny, chleb i dwie butelki niemieckiej wódki. Po kilku minutach wszyscy czterej siedzieli przy stole. Ogniomistrz nalał wina do szklanek, wstał i powiedział: - Synowie moi, dumny jestem, że znaleźliście się wśród zwycięzców w Berlinie. Proponuję, aby pierwszy kielich wypić za pomyślność naszej Ojczyzny, wolnej i demokratycznej Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Był to toast, którym - od kiedy synowie pamiętali - ojciec rozpoczynał wszelkie domowe uroczystości. Teraz po raz pierwszy mógł go spełnić wspólnie z synami. Stary Kozłowski był szczęśliwy, tym bardziej że i on, i wszyscy jego synowie w miarę swoich sił i możliwości przyczynili się do wyzwolenia kraju. OSTATNIE DNI BERLINA Jednym z ważniejszych wydarzeń II wojny światowej było zdobycie stolicy Niemiec hitlerowskich - Berlina. Miasto rozciągało się ze wschodu na zachód na przestrzeni ponad 35 km, a z północy na południe - około 30 km. Obwód Berlina wynosił ponad 100 km. Z południowego wschodu na północny zachód przecina go Szprewa, która w północno- zachodniej części miasta wpada do Haweli okalającej Berlin od zachodu. Obie rzeki łączy również cały system kanałów. Berlin w czasach hitlerowskich posiadał zwartą zabudowę, a ulice bądź rozchodziły się promieniście od centrum miasta, bądź to biegły okrężnie. W samym śródmieściu przecinały się dwie słynne ulice - Unter den Linden i Friedrichstrasse. Na zachód od pierwszej - za pamiątkową i historyczną Bramą Brandenburską * - rozpościerał się wielki park Tier- * Bramę Brandenburską wzniesiono w końcu XVIII w. na wzór Propylei w Atenach, by głosiła chwałę oręża pruskie- garten, przecięty długą arterią - Charjottenburger Chaussee. W środku parku zaś na wielkim placu Grosser Stern, z którego promieniście rozchodziło się wiele ulic, stała słynna Kolumna Zwycięstwa *. W pobliżu Bramy Brandenburskiej znajdowała się Kancelaria Rzeszy z ukrytym głęboko pod ziemią schronem Hitlera. W niewielkim oddaleniu od tych budowli stał gmach Reichstagu. Berlin, centrum polityczne, wojskowe i przemysłowe, odgrywał szczególnie ważną rolę w planach Hitlera, który rozkazał bronić stolicy do ostatniego człowieka. Berlin rozpoczęto przygotowywać do długotrwałych walk już od stycznia 1945 r. Dowódcą obrony miasta do 23 kwietnia był generał Reymann, a od dnia następnego dowódca 56 korpusu pancernego generał Helmut Weidling. Zasadnicze umocnienia Berlina składały się z trzech pierścieni. Zewnętrzny przebiegał przez osiedla podmiejskie, drugi s'krajem zwartej zabudowy miejskiej, trzeci zaś opasywał dzielnicę śródmiejską, w której miały swoje siedziby wszystkie wspomniane ważniejsze urzędy III Rzeszy. Miasto w systemie obrony podzielone zostało na dziewięć sektorów fortecznych oznaczonych literami od A do H. Rdzeń obrony stanowił sektor cen- * Kolumnę Zwycięstwa zbudowano w drugiej połowie XIX w. z armat zdobytych na Francuzach pod Sedanem; przypominać miała pruskie wojny zaborcze przeciwko Danii, Austrii i Francji. tralny Z. Każdego i nich broniły specjalnie wyznaczone i wyszkolone załogi. W dniu 16 kwietnia 1945 r. ruszyły znad Odry i Nysy Łużyckiej dwa radzieckie fronty, 1 Front Białoruski marszałka Georgija Żukowa i 1 Front Ukraiński marszałka Iwana Koniewa. W ich składzie walczyło około 185 tysięcy żołnierzy polskich.

Operacja berlińska rozwijała się błyskawicznie. 20 kwietnia 47 armia generała Perchorowicza i 3 armia uderzeniowa generała Kuzniecowa przełamały trzeci pas obrony niemieckiej i zewnętrzny pierścień obrony miasta, a 2 armia pancerna generała Bogdanowa zaczęła obchodzić Berlin od północy. W dwa dni później 3 armia pancerna generała Rybałki przełamała zewnętrzny pierścień obrony Berlina od południa. 24 kwietnia, po połączeniu się 8 armii gwardii generała Czujkowa i 1 armii pancernej generała Katukowa z 1 Frontu Białoruskiego z 3 armią pancerną i 28 armią generała Łuczyńskiego 1 Frontu Ukraińskiego, okrążona została między Berlinem a Odrą i Nysą Łużycką 9 armia generała Bussego. Nazajutrz, po spotkaniu się pod Torgau żołnierzy radzieckiej 5 armii gwardii z żołnierzami amerykańskiej 1 armii, obrona niemiecka została podzielona na dwie części. Sojusznicy powitali się serdecznie. Tak więc upadły nadzieje przywódców III Rzeszy na skłócenie aliantów. W tym samym dniu na zachód od Berlina koło miejscowości. Ketzin zetknęły się wojska nacierające na północ od miasta z uderzającymi od południa. Berlińskie zgrupowanie wroga zostało całkowicie okrążone. Stolicy III Rzeszy broniło prawie 300 tysięcy ludzi uzbrojonych w 3 tysiące dział i moździerzy oraz prawie 250 czołgów i dział pancernych. Sytuacja mieszkańców oblężonego miasta pogarszała się z dnia na dzień, szczególnie po utracie przedmieść, gdzie rozmieszczona była większość magazynów, głównie żywnościowych. 21 kwietnia zaprzestały produkcji większe przedsiębiorstwa, zużyto bowiem zapasy węgla oraz ustał dopływ energii elektrycznej i gazu. Stanęły tramwaje, trolejbusy i kolej podziemna. Przestały działać wodociągi i kanalizacja. 22 kwietnia wypuszczono z więzienia przestępców kryminalnych. W mieście zaczęła szerzyć-się panika, a posłuch wymuszano niezwykle drakońskimi posunięciami. Często karano śmiercią tych, którzy wywieszali białe flagi. W toku dalszych działań na północ od Berlina 1 armia WP generała Stanisława Popławskiego odparła słabe kontrataki armijnej grupy generała Steinera, a 4 armia pancerna i 13 armia 1 Frontu Ukraińskiego marszałka Koniewa zmusiły do obrony 12 armię generała Wencka. Na Łużycach 2 armia WP generała Karola Świerczewskiego wstrzymała silne przeciwuderzenie 57 korpusu generała Kirchnera. Mrzonki Hitlera o odsieczy rozwiały się. Wojska radzieckie tymczasem rozpoczęły działania mające na celu zniszczenie garnizonu berlińskiego. Miały one przeszło dwukrotną przewagę w ludziach, trzy- i półkrotną w artylerii oraz blisko pięciokrotną w czołgach i działach pancernych. Pokonując zaciekły opór wroga, krok za krokiem zbliżały się do centrum miasta. 25 kwietnia lotnictwo radzieckie zbombardowało centrum Berlina, a pod koniec tegoż dnia żołnierze radzieccy doszli do centralnego sektora miasta. Wojska radzieckie nacierały w głąb stolicy Rzeszy koncentrycznie: oddziały marszałka Żukowa głównie z północy i północnego zachodu, natomiast oddziały marszałka Koniewa z południa. Sytuacja Niemców stawała się coraz trudniejsza, tym bardziej że opanowanie przez żołnierzy radzieckich dwóch lotnisk berlińskich - Tempelhof i Gatow, pozbawiło garnizon berliński ostatniej drogi zaopatrywania i łączności z walczącymi jeszcze własnymi wojskami. Pod koniec kwietnia Hitler zdał sobie sprawę z beznadziejności położenia i napisał testament polityczny, w którym wykluczył z partii faszystowskiej i usunął ze wszystkich stanowisk Hermanna Goeringa i Heinricha Himmlera oraz wyznaczył na swego następcę - jako prezydenta państwa i naczelnego dowódcę sił zbrojnych Niemiec - admirała Karla Dönitza. Kanclerzem został Joseph Goebbels, ministrem do spraw partii - Martin Bormann, ministrem spraw zagranicznych - Arthur von Seysslnquart, naczelnym dowódcą wojsk lądowych - feldmarszałek Ferdinand Schörner, szefem sztabu naczelnego dowództwa - generał Alfred Jodl, a szefem sztabu dowództwa wojsk lądowych - generał Hans Krebs. Dowódca obrony Berlina przedstawił Hitlerowi plan wydostania się garnizonu miasta z okrążenia. Führer odrzucił go i rozkazał bronić się do końca. Dowiedziawszy się, że

Mussolini został schwytany i stracony przez włoskich partyzantów, 30 kwietnia w południe popełnił samobójstwo. Szturm Berlina trwał jednak nadal. Już wieczorem 30 kwietnia część Reichstagu znalazła się w rękach radzieckich, a sierżanci Jegorow i Kantarija zatknęli na rzeźbie wieńczącej fronton gmachu radzieckie flagi. W ostatnich walkach o Berlin wzięły również udział oddziały polskie. Nie stanowiły jednego zgrupowania, lecz współdziałały z różnymi armiami 1 Frontu Białoruskiego. Jako pierwsza weszła do działań 1 brygada moździerzy, następnie 6 samodzielny zmotoryzowany batalion pontowo-mostowy, później 2 brygada artylerii haubic, a w końcu największa jednostka - 1 Dywizja Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. Łącznie polskie jednostki uczestniczące w szturmie Berlina liczyły około 12 tysięcy żołnierzy. NA DRODZE SPANDAU I POCZDAM Pierwszą polską jednostką, wprowadzoną do walki o Berlin, była 1 samodzielna brygada moździerzy dowodzona przez pułkownika Wasyla Jurymą. Podczas walk na Pomorzu wspierała ona piechotę radzieckiej 47 armii generała Franca Perchorowicza, teraz wypadło jej ponownie współdziałać z jej wojskami: 125 korpusem generała Andrejewa i 129 korpusem generała Anaszkina. Oba te korpusy uderzały w kierunku Spandau i Poczdamu. Najtrudniejsze walki stoczył od 24 kwietnia 5 pułk moździerzy majora Diedowa w Spandau. Wspierał wówczas swym ogniem 76 dywizję, która wcześniej wraz z 1 dywizją kościuszkowską wyzwalała Pragę. Siedzący za stołem Kozłowscy zaspokoili pierwszy głód i wypili kilka kielichów. Wszyscy czterej mieli co prawda wiele do opowiadania, ale przerwana wcześniej rozmowa jakoś im się nie kleiła. Na właściwe tory sprowadził ją dopiero ogniomistrz, który jako najstarszy wiekiem i stopniem zadecydował: - Słuchajcie, jak będziemy wszyscy naraz mówić, to nic z tego nie wyjdzie. Zróbmy tak: zaczyna ten, którego oddziały pierwsze weszły do działań w Berlinie. Głos ma więc Władek, a reszta cicho. - Tak złożyło się, moi kochani, że trafiłem do piątego pułku moździerzy - rozpoczął średni brat. - Po kolejnej zmianie stanowisk ogniowych wiedzieliśmy, że mamy wspierać piechotę walczącą już w obrębie wielkiego Berlina. Rozłożyliśmy się około trzech kilometrów przed Spandau i rozpoczęliśmy przygotowania do okopania moździerzy. Jak zawsze przy takich pracach panował spory nieład: porozrzucane łopaty, łomy i szpadle oraz wiele innego sprzętu. Kiedy już prawie wszyscy pracowaliśmy, kanonier Tadeusz Lipka zaczął krzyczeć: "Patrzcie, co się dzieje. To chyba Ruscy. Czemu oni tak uciekają?" i Rzeczywiście, niedaleko, może ze dwieście, trzysta I metrów od nas, wycofywało się kilkudziesięciu żołnierzy radzieckich. Przypatrywaliśmy się im, gdy tak biegli w naszą stronę. Z daleka już wołali na przemian: "Polaki! Wnimanije! Giermancy!" Wszystko działo się błyskawicznie. Tuż za żołnierzami radzieckimi biegła spora grupa żołnierzy niemieckich. Nikt nawet nie strzelał, ponieważ można [ by zranić swoich. Każdy z nas chwycił więc to', co i miał pod ręką: łopaty i łomy, oskardy i młoty forteczne. Okazały się one niezłym orężem. Wkrótce Niemców wyłuskaliśmy, a Rosjanie uporządkowali szyki. Cała akcja trwała może dwie - trzy minuty. Rozegrało się to wszystko tak szybko, że gdyby nie ranni i zabici, to nawet trudno byłoby nam uwierzyć, iż przed chwilą stoczyliśmy zacięty bój. Później okazało się, że gdyby łączność działała i sprawniej, uniknęlibyśmy zaskoczenia. Już nad ranem, około godziny trzeciej, kanonierzy Władysław Parkiewicz, Połowczuk i Strzemiński wzięli do niewoli patrol niemiecki. Od jeńców dowiedzieli się, że i w okolicy są jakieś większe siły nieprzyjaciela. Początkowo jednak wiadomość tę zbagatelizowano, a

kiedy postanowiono przekazać ją do baterii, to z uwagi na nie rozwiniętą jeszcze w pełni sieć przewodową do nas ona nie dotarła. Niemcy wciąż kontratakowali. Szybko otworzyliśmy ogień, którym z punktu dowodzenia kierował kapitan Kandyba, podporucznik Siemionów i kapral Antoni Wiśniewski. Wsparliśmy osłabiony radziecki batalion niemal w ostatniej chwili. Lawina ognia naszych moździerzy osadziła tyralierę niemiecką, tak że niedługo zaczęła wycofywać się. Który z Niemców nie uciekł, ten ginął. Kilku oficerów, dowodzących radziecką piechotą, krzyczało do Kandyby i jego żołnierzy na punkcie dowodzenia: "Polaki mołodcy! Dawajtie pobolsze takogo ogonka!" Ogień nasz był skuteczny, i po piętnastu, może dwudziestu minutach walka przycichła. Tego samego dnia wjechaliśmy na ulice Spandau. Ogromne wrażenie zrobiły na nas potwornie okaleczone ciała żołnierzy radzieckich, które leżały na jezdni i chodnikach. Istne barbarzyństwo! Nasze baterie zostały rozmieszczone na placach i w ogrodach; sztab pułku zainstalował się w dawnej rozlewni piwa i wód gazowanych. Pod wieczór kapral Mieczysław Stolarczyk z kanonierem Wichniarzem z plutonu łączności zaczęli szukać spokojnego kąta, aby się przespać. Wtedy to zauważyli cywila z Panzerfaustem, skradającego się w kierunku samochodu dowódcy pułku. Stolarczyk uratował wówczas życie majorowi Diedowowi: strzelił pierwszy i hitlerowiec nie zdążył użyć swojej śmiercionośnej broni. Wydawałoby się, że skoro znajdowaliśmy się za szykami piechoty, powinniśmy mieć spokój. Działo się jednak inaczej. Prawie wszystkie pododdziały naszego pułku musiały odpierać ataki Niemców. Były to grupy różnej wielkości. Tych spośród nas, którzy bezpośrednio nie uczestniczyli w prowadzeniu ognia z moździerzy, wyznaczano do walki w obronie własnych stanowisk. Często wykonywaliśmy te zadania zamiennie. Zaczęło się od tego, że obsługa moździerza starszego ogniomistrza Kalisiaka zaraz po rozwinięciu się do prowadzenia ognia została ostrzelana z karabinu maszynowego umieszczonego na czwartym piętrze jednego z bloków. Kalisiak zakomenderował wówczas: "Kapralu Karpowicz, weźcie dziewięciu żołnierzy i zniszczcie obsługę karabinu!" Żołnierze ruszyli, a przy moździerzu zostało tylko dwóch ludzi. Niemcy widząc, co się święci, wystrzelili Panzerfaust, od którego zajęły się schody. Ogień nie zatrzymał naszych kanonierów. Po chwili rozległy się wybuchy granatów. Karabin maszynowy umilkł. Odwrót jednak był utrudniony, bowiem spalona klatka schodowa runęła. Trzeba było szukać innej drogi. Na szczęście do owego czteropiętrowca. przylegał dom o trzech kondygnacjach. Żołnierze Karpowicza przeskoczyli więc z dachu na dach, ale I kanonier Pręcisz, który nie zabezpieczył broni, postrzelił się z własnego pistoletu maszynowego. Dla niego wojna już się skończyła. Nie była to jedyna potyczka stoczona przez naszych chłopaków. Słyszałem, że żołnierze plutonu rozpoznawczego podporucznika Siemionowa z kapralem Wiśniewskim i zwiadowcą Wojciechowskim w piwnicy jakiegoś wielkiego domu zobaczyli trzech przebierających się niemieckich oficerów. Na wezwanie Siemionowa do poddania się wszyscy próbowali chwycić za broń. Cóż, nie zdążyli zamienić mundurów na cywilne ubrania... Dwudziestego ósmego kwietnia nasi żołnierze wraz z radziecką piechotą wyzwolili dwa obozy kobiece. Pierwszymi, którzy weszli za druty, byli podwładni plutonowego Mieczysława Jankiewicza. W obozach panowały straszne warunki, nawet trudno je opisać. Baraki, w których kwaterowały więźniarki, nie miały okien i urządzeń sanitarnych. Więźniarki - a były to kobiety różnych narodowości - wolność witały rozmaicie: jedne z uśmiechem, inne zaś ze łzami w oczach. Wszystkie jednak serdecznie dziękowały swym wyzwolicielom. Pod koniec kwietnia zajęliśmy stanowiska ogniowe w Spandau w rozwidleniu autostrad, tuż przy kanale przepływającym przez to przedmieście obok sporego parku czy lasku. W tych dniach z oblężonego Berlina próbowały wyrwać się spore siły niemieckie, dysponujące nawet czołgami i działami szturmowymi. Pragnęły one przemknąć w kierunku Łaby. Podobno

razem z nimi uciekał sam Martin Bormann. Tak się złożyło, że nasz pułk znalazł się akurat na drodze niemieckiego kontruderzenia, które w początkowej fazie odniosło nawet sukces. Niemcy, aby ułatwić sobie zadanie, nacierali wzdłuż dwóch autostrad biegnących z Berlina na zachód. Jak już mówiłem, nasz piąty pułk zajmował wówczas stanowiska w rozwidleniu tych szos. Sytuacja stała się krytyczna. W tym fatalnym miejscu oprócz nas znalazło się również trzystu radzieckich piechurów i trzy radzieckie samochody pancerne. Zaledwie w ciągu kilku godzin zostaliśmy okrążeni. W pośpiechu za- częliśmy organizować obronę. Przy moździerzach pozostała jedynie niezbędna liczba żołnierzy, reszta zaś - z karabinami, pepeszami, rusznicami oraz bronią niemiecką - walczyła jako piechota. Dowództwo pułku nie miało wówczas łączności z dowództwem brygady. Brakowało nam również amunicji do moździerzy. Powiem szczerze: nie myślałem, że z tego okrążenia wyjdziemy. Dowódcy jednak szybko zorientowali się w sytuacji i powie- j dzieli nam, że wprawdzie nie jest łatwo, ale jeszcze ] nie wszystko stracone. Niemcy nie mieli już wówczas czasu na przewlekłe walki i nasz los zależał od tego, czy wróg w pierwszym ataku złamie nas, czy nie. Jeśli się utrzymamy, to najprawdopodobniej będzie nas omijał. To nam dodało sił. Dokonaliśmy kilku wypadów do okolicznych kamienic i zebraliśmy sporo niemieckiej broni oraz amunicji, przede wszystkim Panzerfausty i Panzerschrecki. Wyciągnęliśmy przy tej okazji z kryjówek wcale niemałe grupy Niemców. Tymczasem nasi koledzy przygotowywali stanowiska ogniowe. Ruszyły na nas czołgi, za nimi posuwali się esesowcy. Przydały się wówczas zdobyczne granatniki. Wkrótce kilka wozów wroga paliło się na przedpolu. Nasza sytuacja nie poprawiła się jednak, bowiem żołnierze niemieccy wciąż parli naprzód, a z wykorzystaniem moździerzy zwlekaliśmy z uwagi na niewielką liczbę granatów. Dopiero gdy nieprzyjaciel ruszył do decydującego już uderzenia, przemówiła salwami nasza broń. Ogień kierowany przez kapitana Kandybę był skuteczny i atak wroga załamał się. Nasi oficerowie trafnie ocenili sytuację. Zgodnie z ich przewidywaniami Niemcy, którzy nie zorientowali się co do naszych sił, poniechali kolejnego ataku i opływali nas, kierując się na zachód. W okrążeniu przebywaliśmy cztery dni. Na bezpośrednim zapleczu naszego pułku nie było spokojnie, choć samo Spandau w pierwszych dniach po naszym wejściu wyglądało jak wymarłe. Wszystkie jednak piwnice, strychy i inne zakamarki pełne były ukrywających się uzbrojonych hitlerowców, zaś na ulicach spotykało się mieszkańców miasta, przenoszących i przewożących różności. Jak się okazało, także i broń. Oto kanonier Wichnicz skontrolował wózek, który ciągnęły dwie Niemki. W pościeli i naczyniach kuchennych znalazł ni mniej, ni więcej, tylko dwadzieścia pięć granatów obronnych i amunicję pistoletową. Gdy trzydziestego kwietnia nasze czołówki musiały się cofnąć do stanowisk ogniowych baterii, niemal ze wszystkich okien, piwnic i strychów otworzono do nas ogień z broni maszynowej. Nie sposób było wycofać się głównymi ulicami. Drogę odwrotu utorowały naszym łącznościowcom i zwiadowcom dopiero radzieckie czołgi. Dzień wcześniej, dwudziestego dziewiątego kwietnia, w początkowej fazie hitlerowskiego kontrataku, w drugim dywizjonie zdarzył się tragiczny wypadek. Opowiadał mi o nim bezpośredni świadek zdarzenia, oficer rozpoznawczy drugiego dywizjonu podporucznik Stanisław Winiarski. Odwiedził on akurat przyjaciela, podporucznika Dziwińskiego, także absolwenta oficerskiej szkoły artylerii w Chełmie. Gdy rozmawiali, dowódca drużyny łączności radiowej piątej baterii sierżant Edmund Nowakowski zaczął nagle nadawać komendy do otwarcia ognia. Podporucznik Dziwiński pobiegł na stanowisko i przejął dowodzenie. Podane wówczas nowe dane do strzelania wymagały zmiany frontu baterii o około dwadzieścia stopni. W czasie wykonywania tej czynności nie zauważono, że oś strzału pierwszego moździerza przecina gałązka gruszy. Na niej właśnie na nieszczęście eksplodował wystrzelony granat. Jak wiecie, granaty moździerzowe mają zapalniki o działaniu

natychmiastowym. Czterech żołnierzy poległo, w tym podporucznik Dziwiński, a dziewięciu zostało ciężko rannych. Był wśród nich także sierżant Nowakowski. Po tym wypadku sierżant Nowakowski wraz z pozostałymi kolegami został ewakuowany do szpitala radzieckiej dywizji piechoty - tej, którą wspieraliśmy. Ponieważ nie chciał zostać w szpitalu, po opatrzeniu ran tym samym samochodem wracał do pułku. Samochód włączył się do kolumny wiozącej amunicję i, jak to na zatłoczonej szosie bywa, z niewielką prędkością podążał w kierunku Spandau. Niedaleko od miasta, przy niedużym lasku, czoło kolumny natknęło się na niemieckie oddziały przebijające się z Berlina. Dwa pierwsze wozy spłonęły trafione bezpośrednio z bliskiej odległości z Panzerfaustów. Samochód wiozący naszych rannych jechał w głębi kolumny i szczęśliwie zawrócił na sto pięćdziesiąt - dwieście metrów przez zasadzką. Dosięgły go jednak serie z broni maszynowej, nie oszczędzając kierowcy i sanitariuszki siedzących w kabinie. Sanitariusz przy pomocy Nowakowskiego dociągnął wszystkich rannych do pobliskiego lasku. Tam znaleźli ich radzieccy czołgiści. Do pułku dołączyli dopiero wczoraj. Szóstą baterię Niemcy zaskoczyli w czasie przenoszenia stanowisk ogniowych. Atak nastąpił w chwili, gdy na nowe stanowiska przesunięto sześć moździerzy. Reszta baterii, w tym amunicja, pozostała na starym miejscu. Obie te części oddzielała przeszkoda wodna szerokości około kilometra, ostrzeliwana przez Niemców. Wydawało się, że połączenie baterii jest niemożliwe. Grupą samochodów z amunicją dowodził sierżant Władysław Chruścicki. Nad ranem przybył do niego łącznik z rozkazem: "Obywatelu sierżancie, sytuacja jest bardzo trudna, ale bez względu na wszystko musicie podwieźć amunicję do stanowisk ogniowych moździerzy". Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać - pomyślał sierżant Chruścicki. Wprawdzie odległość była niewielka, ale aby ją pokonać, należało przejechać prawie pod nosem Niemców. Do tego Chruścicki miał bardzo młodych kierowców: szesnasto-, siedemnastoletnich chłopców, którzy nie bardzo palili się do tego trudnego zadania. Chruścicki zadecydował więc, że on i łącznik wezmą dwa samochody i sami pojadą z amunicją. Gdy strzelanina nieco przycichła, Chruścicki i łącznik podczołgali się do wozów, błyskawicznie uruchomili silniki i ruszyli w kierunku parku, gdzie stały moździerze. Niemcy natychmiast otworzyli gwałtowny, ale na szczęście niecelny ogień. Amunicję podwieziono w ostatniej chwili, bo akurat w moment później ruszyło niemieckie natarcie. Żołnierze ledwo zdążyli zdjąć skrzynie z granatami z samochodów, a już trzeba było prowadzić ogień. Salwy polskich-moździerzy okazały się celne i sytuacja została opanowana. Któregoś wieczoru, zupełnie przypadkowo, niedaleko naszych stanowisk spotkało się rodzeństwo: siostra wywieziona na roboty do Niemiec i brat, żołnierz naszej brygady. Rodzeństwo padło sobie w objęcia. Witają się. Uradowany żołnierz woła do swej znajomej, kanonier Kazimiery Gunert: "Kazia, patrz, to moja siostra. Nie widzieliśmy się od początku wojny. Pójdę do dowódcy, chyba ją do nas przyjmą? Radość nie trwała jednak długo. Brat nawet nie doczekał się odpowiedzi, gdyż któryś z wycofujących się Niemców strzelił do dziewczyny. Szczęście przemieniło się w rozpacz bez granic. Jak już wspomniałem, po pierwszych nieudanych próbach Niemcy w zasadzie poniechali ataków, ale odnosiliśmy wrażenie, że spokój długo nie potrwa i będą chcieli w końcu nas zlikwidować. Stan taki utrzymał się jednak do pierwszego maja, kiedy to wojska radzieckie zahamowały wymykające się z Berlina niemieckie oddziały, a potem zaczęły spychać je w kierunku miasta. Nam przysporzyło to sporo kłopotów, ponieważ po raz drugi musieliśmy odpierać uderzenia tych samych grup, tym razem nadciągających z przeciwnego kierunku. Trwało to. jednak krótko. W tych walkach ciężko została doświadczona piąta bateria, którą czasowo dowodził starszy ogniomistrz Zygmunt Węgrowski. Dotychczasowy dowódca, radziecki kapitan, poległ dzień

wcześniej od wybuchu Panzerfausta. Razem z nim poległ również mój kolega, dowódca działonu kanonier Leon Podbrzeski. Wydarzenia, które rozgrywały się pierwszego maja przed baterią, przebiegały w błyskawicznym tempie. Niemcy wyrośli jak spod ziemi. Węgrowski zdążył tylko zakomenderować: "Wszyscy do okopów na pierwszą linię! Biegiem! Dwóch zaminować moździerze!". Już się wydawało, że z baterią będzie bardzo źle, ale dowództwo pułku w porę skierowało radzieckich piechurów z dotychczasowego głównego kierunku. Pomogli oni moździerzystom i po blisko trzygodzinnej walce wspólnie odparli Niemców. Na przedpolu pozostało wielu zabitych oraz dwa nieprzyjacielskie czołgi z rozprutymi gąsienicami - dzieło strzelającego z rusznicy przeciwpancernej warszawiaka sierżanta podchorążego Dąbrowskiego. Gdy oddziały radzieckie uderzyły na atakujących nas Niemców z tyłu i ze skrzydeł, zaczęli oni poddawać się w takim pośpiechu, że jeden żołnierz brał pięćdziesięciu - sześćdziesięciu jeńców. W naszym pułku najwięcej wyłowili ich najmłodsi żołnierze - kapral Siech i kanonier Mroczek. Mieli zaledwie po piętnaście lat. Śmiesznie to wyglądało, gdy drobni i szczupli chłopcy w trochę przydużych mundurach, trzymając groźne "pepesze", prowadzili przed sobą kompanię rosłych, do niedawna butnych Niemców. Niemcy poddawali się masowo. To wprawdzie nasunęło mi myśl, że jest już z nimi niedobrze, ale nie sądziłem, że aż tak. Wcześniej bronili się do ostatka, a bywało, że popełniali nawet samobójstwa. Nie wiedziałem, dlaczego tak się dzieje. Dopiero gdy kanonier Józef Suszycki wziął do niewoli rozpaczliwie broniącego się szwaba, który powiedział, że wedle hitlerowskiej propagandy Polacy odcinają jeńcom język i uszy, wszystko stało się jasne. W Spandau nasi zwiadowcy wzięli do niewoli kilka dziewcząt z pododdziału Volkssturmu. Nosiły one na lewym rękawie bluzek opaski ze swastyką i napisem "Zemsta za naszych braci i mężów", a na kołnierzykach oznaki SS. Najmłodsza miała siedemnaście lat, a najstarsza dwadzieścia dwa. Były to fanatyczki, rekrutujące się z hitlerowskiego Związku Dziewcząt Niemieckich. Walczyły one w szeregach spadochroniarzy. 11 pułk moździerzy 1 brygady moździerzy, dowodzony przez podpułkownika Aleksego Kalentiewa, podczas walk o Berlin od 24 kwietnia pozostawał w drugim rzucie. Do pierwszego rzutu przeszedł 28 kwietnia i wspierał wówczas 487 i 635 pułki 143 dywizji piechoty 125 korpusu armijnego - tego, który wyzwalał Pragę. Zajmował wówczas stanowiska rozmieszczone koło jeziora na południowy zachód od Spandau. Żołnierze tego pułku, podobnie jak 5 pułku moździerzy, prowadzili zacięte walki z oddziałami niemieckimi, które próbowały wyrwać się z Berlina. - Słuchajcie, moi kochani - ciągnął Władek - teraz opowiem wam o jedenastym pułku moździerzy. Jak słyszałem, koledzy z tego pułku podobnie jak my nieraz musieli chwytać za karabiny, aby przeżyć. Dwudziestego czwartego kwietnia wieczorem jedenasty pułk moździerzy przez most na Haweli wjechał do dużego sosnowego lasu, gdzie zatrzymał się na noc. Rankiem okazało się, że w bezpośrednim jego sąsiedztwie znajdował się obóz dla przymusowych robotników - obcokrajowców. Przebywało w j nim również sporo Polaków. Nasi rodacy z wielkim entuzjazmem przyjęli wiadomość, że w szturmie Berlina ramię w ramię z żołnierzami radzieckimi uczestniczą żołnierze polscy. Pokazywali ich swym kolegom innych narodowości i podkreślali, że Wojsko Polskie prowadziło walki przeciwko hitlerowcom od pierwszego do ostatniego dnia wojny. Byli z tego dumni. Kilku młodszych wstąpiło na ochotnika do brygady. Wśród nich znaleźli się żołnierze Września - obrońcy Warszawy i Modlina. Oni szczególnie cieszyli się z tego, że po latach poniżenia im właśnie - pierwszym żołnierzom, którzy stawili czoło faszystowskiej nawale, przyjdzie kończyć wojnę w Berlinie z bronią w ręku. W czasie przemieszczania jedenastego pułku moździerzy do pierwszego rzutu w okolice Spandau w zasadzkę wpadł pierwszy dywizjon tego pułku. Na pomoc przybył mu drugi

dywizjon i pododdziały pułkowe. Jak mówił telefonista kanonier Bronisław Woźnica, pomoc nadeszła w ostatniej chwili. Losy walki natychmiast odmieniły się. Niemców, wypar- tych do pobliskiego lasku, okrążyła i zniszczyła radziecka piechota. Gdy pułk ponownie sformował swe kolumny, na autostradzie Brandenburg - Spandau ostrzelały go Messerschmitty. Kolumna pułku, choć doskonale maskowana, była atakowana tak precyzyjnie, jakby ktoś naprowadzał samoloty. Szef pułku polecił kanonierowi Ryszardowi Lewandowskiemu przeszukać z grupą zwiadowców okolicę. W czasie wykonywania tych czynności zwiadowcy ujęli esesowca z radiostacją. Sytuacja w okolicy Spandau, jak już mówiłem, była dość szczególna. Nie zawsze wiedzieliśmy, gdzie swoi, a gdzie wróg. Jedna z kolumn amunicyjnych, jadąca za pułkiem, wpadła w ręce Niemców, którzy wsiedli do samochodów i pod groźbą użycia broni kazali kierowcom ruszać na zachód. Kanonier Hipolit Paczuski myślał, że już są zgubieni. Z opresji wybawiła ich jednak radziecka artyleria przeciwlotnicza, która niespodziewanie otworzyła celny ogień. Niemieccy żołnierze, jak nagle pojawili się, tak samo nagle porzucili broń. Nie wszyscy zdążyli uciec - kierowcy wspólnie z żołnierzami radzieckimi wzięli do niewoli około stu pięćdziesięciu Niemców. Z naszych jeden został ranny. Paczuski obawiał się o swe życie nie bez powodu. Oto zdarzyło się, że podczas walk kilku żołnierzy drugiego dywizjonu dostało się do niewoli. Jeden z hitlerowców polecił dwom Polakom iść do przodu, a gdy ci się oddalili, strzelił do nich z pistoletu maszynowego. Jednego zabił, a drugiego ranił. Tak się złożyło, że po odbiciu pozycji drugiego dywizjonu tego rannego żołnierza znaleziono. Przypadek zaś sprawił, że wśród prowadzonych do niewoli rozpoznał on Niemca - esesowca, który go ranił. Po wyjaśnieniu sprawy zbrodniarza rozstrzelano. W czasie rozwijania przez jedenasty pułk moździerzy łączności dowódca plutonu sierżant Kruk i kanonier Mieczysław Karpiński, forsując płot, sko-1 czyli na drewnianą beczkę, w której siedział niemiecki oficer. Jak się okazało, beczka stała na ruchomej stalowej płycie. Po jej odsunięciu zwiadowcy i łącznościowcy wzięli do niewoli jeszcze dwóch oficerów. Nieco dalej żołnierze Kruka trafili na ośmiu - dziesięciu żołnierzy, którzy skryli się w drewniano--ziemnym bunkrze i stamtąd otworzyli ogień. Wezwano ich do poddania się. Nie skorzystali z tej szansy; zginęli w obrzuconym granatami schronie. W pogoni za grupką żołnierzy nieprzyjaciela zwiadowcy sierżanta Kruka wyszli nad jezioro koło przystani, przy której przycumowano statek spacerowy. Wartownik niemiecki, stojący tam na posterunku, nawet nie wiedział, kiedy dostał się do polskiej niewoli. Jakież było zdziwienie kanoniera Ryszarda Lewandowskiego, kiedy pod pokładem statku znalazł wiele konserw, cygar i czekolad oraz francuskich koniaków. Najtrudniejsze chwile przeżyli żołnierze jedenastego pułku moździerzy nazajutrz po zajęciu stanowisk ogniowych. Po południu baterie zostały nagle zaatakowane przez słuchaczy szkoły oficerskiej SS. Tak niespodziewanie i zdecydowanie uderzyli oni na radziecką piechotę, że ta - znacznie mniej liczna - wycofała się. Wszystko przebiegało błyskawicznie. Nie wiadomo kiedy Rosjanie znaleźli się o trzysta - czterysta metrów od stanowisk ogniowych pierwszego dywizjonu. Wysunięte do przodu stanowisko drugiego dywizjonu, rozmieszczone na lewym skrzydle pułku, zaledwie w kwadrans zostało opanowane przez nieprzyjaciela. Drugi dywizjon poszedł w rozsypkę, zaś znajdujący się na wysuniętym stanowisku dowodzenia dowódca pułku podpułkownik Kalentiew wraz ze zwiadowcami i łącznościowcami wycofał się w rejon pozycji pierwszego dywizjonu, także już zagrożonego przez szybko atakującego wroga. Kalentiew rozkazał: "Wszyscy wolni na stanowiska przed bateriami! Major Rek! Położyć ogień zaporowy na najkrótszych nastawach! Biegiem! Inaczej będzie to nasza ostatnia akcja!" Ó tej dramatycznej walce z esesowcami opowiadał mi dowódca plutonu ogniowego drugiej baterii podporucznik Tadeusz Jabłoński. Znajdował się wówczas pośrodku swoich żołnierzy,

wydając im komendy. Myślał, że jego podwładni nie zdążą przygotować moździerzy do strzału. Widzieli już zbliżających się Niemców. W powietrzu świstały kule, rozrywały się artyleryjskie pociski. Napięcie rosło. Wypadki rozgrywały się błyskawicznie. Moździerzyści Jabłońskiego nie zwracali już uwagi na żabitych i rannych kolegów - ci ostatni chwilowo musieli sobie radzić sami. Jak automaty wykonywali I rozkazy. Wreszcie granaty znalazły się w lufach i padła pierwsza komenda: "Ognia!" Wystrzelili wtedy około pięćdziesięciu granatów j na moździerz. Tak szybko baterie pierwszego dywizjonu nie strzelały jeszcze nigdy. Atak esesowców załamał się, a przed dywizjonem wyrosła ściana dymu, ognia i kurzu. Rozległy się ; wrzaski pijanych hitlerowców, którzy próbowali za I wszelką cenę wydostać się ze strefy ostrzału. Wyrwawszy się z tej śmiercionośnej chmury, trafili prosto pod ogień pododdziałów radzieckich i polskich, wprowadzonych do walki przez podpułkownika Kalentiewa. Jedyną ich szansą była ucieczka. Po raz pierwszy moździerzyści uświadomili sobie potęgę broni, którą dysponowali. Nigdy dotąd nie oglądali jeszcze skutków ognia prowadzonego z tak bliskiej odległości. Podczas krótkotrwałej ciszy po zatrzymaniu esesowców udało się powiadomić o sytuacji skrzydłowe jednostki i wprowadzić do walki radziecki batalion fizylierów. Razem z wypartą z pierwszej linii radziecką piechotą i naszymi moździerzystami poprowadził go do kontrataku podpułkownik Kalentiew. W ciągu czterdziestu minut udało się odbić stanowiska ogniowe drugiego dywizjonu, a po niespełna półtorej godzinie kanonier Stefan Czerwiński pędził już do niewoli około dwustu niemieckich żołnierzy. Drugi dywizjon miał chyba najmniej szczęścia ze wszystkich pododdziałów brygady moździerzy. Jeszcze tego samego dnia około godziny dwudziestej trzeciej grupy hitlerowców próbowały przerwać się w pasie wspieranego przezeń radzieckiego batalionu. Batalion ten poniósł już spore straty w poprzednich walkach, toteż nieprzyjaciel łatwo go odrzucił, a następnie okrążył i przyparł moździerzystów do jeziora. Zwiadowca kanonier Zygmunt Mazur mówił, że cofać się już nie było dokąd, ponieważ na brzegu ustawiono zasieki z drutu kolczastego. Nie istniała inna możliwość, jak tylko bronić się i czekać na pomoc. Około czwartej nad ranem zabrakło moździerzystom amunicji. Na szczęście znaleźli trochę niemieckich Panzerfaustów i inną broń. Z nią ruszyli do ostatniego - jak im się zdawało - ataku. Niemcy odpowiedzieli kontratakiem i nasi chybaby zginęli, gdyby nie dziesięć radzieckich czołgów, które wypełzły nie wiadomo skąd, otwierając gęsty ogień z dział i karabinów maszynowych. Kontratak został odparty, ale już około dziesiątej nieprzyjaciel znowu uderzył na drugi dywizjon. Tym razem pijani esesmani leźli pod ogień jak muchy. Ulica, wzdłuż której atakowali, spłynęła krwią. W parę godzin później kapral Czesław Ładny z czwartej baterii poszedł odwiedzić piechurów na pierwszej linii. Trafił do obsługi karabinu maszynowego, ustawionego na skrzyżowaniu ulic pod korzeniami wywróconej brzozy. Dowódca cekaemu ostrzegł Ładnego, aby krył się, gdyż każda nieostrożność prowokowała nieprzyjaciela. Podał mu lornetkę, przez którą Ładny dokładnie spenetrował ulicę. W połowie jej długości dostrzegł kilkudziesięciu zabitych Niemców. "Jak to się stało, że nie uciekli?" - spytał zdziwiony. "Skosiliśmy ich z karabinu maszynowego. Byli kompletnie pijani, szli kupą i nie reagowali na nic. Część z nich nawet próbowała biec w naszą stronę, myśląc, że kierują się do swoich". W powrotnej drodze Ładny dostrzegł, że jeden z jego kolegów z plutonu, kapral Stanisław Świetlikowski z Miłosnej, wszedł do piwnicy, w której na pewno siedzieli Niemcy. Gdy po paru minutach sprowadził pomoc, było już za późno - Świetlikowski przepadł bez śladu. W czasie tych trudnych walk drugiego dywizjonu doszło do wzruszającego spotkania naszych żołnierzy z Polakiem, stałym mieszkańcem Berlina. Kapral Józef Górski z kolegą, uzbrojeni w zdobyczny niemiecki karabin maszynowy, granaty, Panzerfaust i pistolet maszynowy, zajęli stanowisko obok wojskowego szpitala, trzy- lub czteropiętrowego budynku. W pewnej

chwili z owego budynku wyszedł cywil i na dźwięk polskiej mowy zwrócił się do nich: "Dzień dobry. Kim panowie jesteście?" "Żołnierzami polskimi" - odpowiedzieli jednocześnie. "Oj, jak żyję nie widziałem polskiego żołnierza, mimo że z pochodzenia jestem Polakiem" - jednym tchem wyrzucił z siebie wyraźnie ucieszony staruszek. "Jak to - zdziwił się Górski - jest pan Polakiem, a nigdy pan nie widział polskiego żołnierza?" "Panowie, pochodzę z Poznania, a moja żona z Częstochowy. Mieszkamy w Berlinie już czterdzieści lat. Jestem na emeryturze. Byłem konduktorem tramwajowym". Cały wieczór Górski z kolegą spędził u rodaków, a pod osłoną nocy wrócili do pułku. Moi kochani, wprawdzie najcięższe walki w naszej brygadzie toczyły piąty i jedenasty pułk moździerzy, ale i innym nie było łatwo. Kiedy fala niemieckich wojsk po raz wtóry przelewała się przez Spandau, porządnego "pietra" napędzili hitlerowcy nawet dowództwu. Pierwszego maja grupa żołnierzy Wehrmachtu, może ze stu osiemdziesięciu ludzi, zaatakowała sztab naszej brygady. Podobno niektórzy potracili głowy. Najbardziej przytomnie zachował się zastępca szefa sztabu major Mikołaj Zarubin, który szybko zorganizował szesnastoosobową grupę podoficerów i szeregowych i tak pokierował obroną, że ta niewielka garstka żołnierzy odparła atak, a także - nie tracąc żadnego żołnierza - zadała przeciwnikowi spore straty. Dwudziestu siedmiu atakujących poległo, a trzydziestu ośmiu wzięto do niewoli. 8 pułk 1 brygady moździerzy dowodzony przez podpułkownika Bułchatowa od 25 kwietnia 1945 r. wspierał jednostki 175 dywizji piechoty, które wdarły się do leżącego na południe od Spandau Poczdamu. Pułk ten nie był atakowany przez przebijające się w kierunku Łaby wojska niemieckie. - O tym, co działo się w ósmym pułku moździerzy - opowiadał Władek - wiem od kierowcy z tego pułku, Walka. Właśnie on mi mówił, że u nich trudne chwile przeżywali jedynie zwiadowcy, łącznościowcy i kierowcy, a więc ci, którzy często musieli przebywać poza stanowiskami ogniowymi baterii. Zwiadowcy podczas walk w mieście towarzyszyli piechocie, bowiem tylko wtedy mogli dokładnie określić, gdzie swoi, a gdzie Niemcy. Piechurzy zaś walczyli w Poczdamie o każdą ulicę, kwartał, dom, a często i kondygnację, a przecież Niemcy byli dobrze wyposażeni w broń maszynową, granaty i ręczną broń przeciwpancerną - Panzerfausty i Panzerschrecki. Szczególnie te ostatnie zagrażały czołgom, działom pancernym i artylerii, już w pierwszej akcji zwiadowców ranny w głowę został kanonier Kasiński. Po opatrzeniu ponownie włączył się do grupy walczącej. Miał jednak pecha, ponieważ przy szturmowaniu następnego budynku omal nie zginął. Zgodnie z zasadami walki wrzucił do zdobywanego domu dwa granaty, ale gdy po wybuchu pierwszego chciał wbiec do klatki schodowej, wyskoczył z niej Niemiec z wycelowaną bronią. Nie zdążył jednak strzelić, bowiem w tym właśnie czasie eksplodował drugi granat. Po zajęciu Poczdamu na drodze piechoty i zwiadowców ósmego pułku moździerzy znalazło się lotnisko. Pierwsi wpadli na nie żołnierze kaprala Jerzego Źyłek-Żylińskiego. Na lotnisku zdobyto piętnaście Stukasów i setki... królików, które hodowała obsługa. Wczoraj, a zapewne i dzisiaj, podstawowe menu w ósmym pułku to królicze mięso. Na tym właśnie lotnisku doszło do wzruszającego spotkania naszych zwiadowców i łącznościowców z Polakiem- oficerem, dowodzącym radziecką kompanią piechoty. Pochodził z Białegostoku. Kiedy zobaczył moździerzystów, podszedł do nich i chwilę . rozmawiali. Poczęstował ich czekoladą i właśnie wtedy odezwał się karabin maszynowy nieprzyjaciela. Kapral Żyliński jeszcze nie zdążył przełknąć podarowanej mu czekolady, kiedy ów oficer poległ. W kieszeni munduru miał list od rodziny. W końcowej części owego listu niewprawną jeszcze ręką dziecko dopisało następujące zdanie: "Kochany tatusiu, całujemy Ciebie i tęsknimy za Tobą, kiedy

nareszcie wrócisz do domu". Tak, to dziecko już na pewno nie doczeka się swego taty, a ile takich dzieci będzie? Przebijające się z Berlina oddziały niemieckie zagroziły także części stanowisk ogniowych ósmego! pułku moździerzy, ale nie w takim stopniu jak na innych odcinkach. Nacierającego wroga udało się zatrzymać ogniem zaporowym, reszty dopełniały radzieckie czołgi. Na oczach naszych zwiadowców zginęło wówczas dwóch radzieckich generałów. Wpadli w zasadzkę. W nocy na drodze atakującego plutonu zwiadu znalazła się oświetlona willa, wokół której uwijała się grupka ludzi. Krótka akcja - i dzięki przytomności] zwiadowców Bartniczuka i Jastrzębia wzięto do niewoli stu dwudziestu członków Hitlerjugend. Nawet ciekawie to wyglądało - na tle gorejącego Berlina oświetlona willa, na tarasie moc walizek, obok samochód gotowy do drogi, a w powietrzu dźwięki radia: muzyka, w większości marsze wojskowe, przerywana jeszcze pełnymi buty komunikatami radiostacji berlińskiej. Bywały jednak trudne chwile i na głębokim zapleczu. Kolega Walka kanonier Józef Wróblewski, w czasie kiedy piąty i jedenasty pułki moździerzy odpierały ciężkie ataki wroga, znalazł się na tyłach swego pułku w Falkensee, miejscowości położonej na północny zachód od Spandau. W Falkensee między jeziorami, wśród pięknej willowej zabudowy, znajdowały się brygadowe warsztaty naprawcze, a samochód Walka miał uszkodzoną chłodnicę. Praca przy naprawie wozu właśnie trwała, gdy na ulicach osiedla wybuchła strzelanina, a w kierunku Berlina zaczęły się wycofywać tabory jakiejś radzieckiej jednostki. Wróblewski zapytał najbliżej jadącego woźnicę: "Co się stało?" Tamten krzyknął: "Uciekaj, Niemcy!" Wróblewski nie czekał dłużej, prowizorycznie zamontował chłodnicę i odjechał. Było już jednak za późno i na pierwszym skrzyżowaniu natknął się na obchodzących "osiedle Niemców, którzy natychmiast otworzyli ogień. Samochód został zniszczony, ale Wróblewski z kolegą zdołali go opuścić i dołączyli do broniących się w pobliżu dwunastu żołnierzy radzieckich. Grupka ta po dwóch godzinach wycofała się pod ogniem do pobliskiego lasu. Znajdowali się tam radzieccy piechurzy, którzy później, wsparci czołgami, rozbili Niemców w rejonie Falkensee. Pomiędzy wojskami walczącymi a składami armijnymi i frontowymi stale krążyły różne pojazdy dowożące amunicję, żywność, broń i wyposażenie, a w drodze powrotnej rannych i chorych oraz wszystko to, co wymagało naprawy lub remontu. Nie zawsze jednak poszczególne dobra trafiały akurat do właściwego adresata. Kierowca kanonier Janusz Ziaja dowoził amunicję. W dniu, w którym zdarzyło się to, o czym będę mówił, do stanowisk ogniowych baterii prowadził go plutonowy Kowalski, a na samochodzie jechało trzech żołnierzy z grupy kwatermistrzowskiej. Ci ostatni chcieli zobaczyć, jak wygląda pierwsza linia. Łącznik pomylił drogę, wprowadził samochód na niewłaściwą ulicę i wpadł w zasadzkę. Żołnierze wyskoczyli z wozu i po zajęciu stanowisk w gruzach zaczęli się ostrzeliwać. Nie mogli jednak się ruszyć, ponieważ trafili w pole ostrzału karabinu maszynowego umieszczonego w gruzach innego budynku. Po godzinie stało się jasne, że jeśli nie zniszczą obsługi karabinu, to będą musieli tkwić tu do nocy. Plutonowy Kowalski zadecydował: "Janusz, musimy zniszczyć tego sukinsyna. Słuchaj, zrobimy tak, że ja zacznę się przedzierać z lewa, a ty poprzez gruzy. Wy zaś - tu zwrócił się do żołnierzy z grupy kwatermistrzowskiej - strzelajcie w tym czasie do obsługi karabinu ile możecie". Mogli jednak niewiele. Kończyła się amunicja. Brakowało też doświadczenia, a i z celnością nie było najlepiej. Kowalski, który musiał pokonać kilkadziesiąt metrów otwartego terenu, przypłacił tę akcję życiem. Wprawdzie nie zauważony Ziaja zaszedł obsługę karabinu z tyłu i granatem zniszczył ją, ale plutonowy już nie żył. Ziai natomiast szczęście dopisało, bowiem wrócił do samochodu i mimo strzaskanej chłodnicy odjechał. Podczas ostatnich walk w ósmym pułku moździerzy omal nie doszło do takiej tragedii, jaka wydarzyła się w naszym drugim dywizjonie. W nocy z pierwszego na drugi maja koło miejscowości Gross Gliegenicke toczyły się zacięte boje z niewielkimi oddziałami

niemieckimi próbującymi wydostać się z Berlina. Opowiadał mi o tym dowódca pierwszego plutonu. ogniowego piątej baterii podporucznik Zbigniew Gisler. Ponieważ trzeba było wesprzeć piechotę, drugi dywizjon zajął stanowiska ogniowe w trudnym terenie. Wszystkie moździerze stały w niewielkiej odległości od siebie. Zabrakło nawet czasu na okopanie się. Ledwie moździerze przygotowano do strzelania, a już z punktu obserwacyjnego dowódcy dywizjonu popłynęły komendy kierujące ogień na niewidocznego wroga. Odezwał się cały dywizjon - dwanaście moździerzy sto dwadzieścia milimetrów. Wybuchy zagłuszały wszystko, w powietrze wzniósł się tuman kurzu, piasku i dymu. Dywizjon prowadził ogień na wschód, a ciągłe powiększanie celownika świadczyło, że nieprzyjaciel wycofuje się w kierunku Berlina. Zaczęło świtać, gdy podano z punktu obserwacyjnego komendę do strzelania na maksymalną odległość: "Ładunek szósty, celownik dziesięć - zero, zero". Niemal w tej samej chwili Gisler zauważył, że jeden z ładowniczych, zmęczony wielogodzinnym strzelaniem, nie może załadować moździerza. Włożony do połowy granat nie chciał się opuścić w głąb lufy. W pierwszej chwili wydawało się, że amunicyjny w pośpiechu nieprawidłowo założył dodatkowe ładunki. Kilkanaście centymetrów od wylotu lufy widać było wyraźnie jasną celofanową przeponę zapalnika natychmiastowego działania; w razie jej naruszenia groziła eksplozja szesnastokilogramowego granatu. Ktoś krzyknął: "Stój!" Żołnierze znieruchomieli. Na ich twarzach rysowało się przerażenie. Zdawali sobie sprawę, że lada chwila mogą zginąć od własnej broni. Po rozładowaniu okazało się, że w lufie moździerza znajdowały się już dwa granaty, a ładowniczy usiłował załadować trzeci. Właściwie to nawet trudno powiedzieć, dlaczego nie eksplodowały... 10 pułk 1 brygady moździerzy dowodzony przez majora Miszyna był w walkach o Berlin stosunkowo najmniej zaangażowany. Pozostawał w drugim rzucie. Początkowo podporządkowano go 77 korpusowi piechoty, a od 27 kwietnia 129 korpusowi 47 armii. Dopiero od 30 kwietnia wspierał ogniem 260 i 82 dywizje piechoty, prowadzące walki uliczne na zachodnich przedmieściach Berlina. W walkach tych pododdziały 10 pułku moździerzy stacjonujące blisko jezior połączonych kanałami były szczególnie narażone na dywersyjne ataki drobnych grup niemieckich. Przemieszczały się one skrycie na łodziach i atakowały tyły, siejąc zamęt oraz dezorganizując dowodzenie i łączność. W dwóch przypadkach nawet atakujące grupy niemieckie zmusiły żołnierzy pułku do zmiany stanowisk ogniowych. Wśród atakujących grup znajdowały się także kobiece pododdziały Volkssturmu. - Żołnierze dziesiątego pułku moździerzy - kontynuował swą opowieść Władek - choć nie byli tak zaangażowani podczas walk w Berlinie jak ich koledzy z innych pułków, widzieli jednak w stolicy Rzeszy niejedno. Oto w czasie rozpoznania grupa zwiadowców z ogniomistrzem Józefem Łęgowskim usłyszała rozpaczliwy krzyk kobiety wołającej o pomoc. Gdy podeszli bliżej, zobaczyli scenę wprost mrożącą krew w żyłach. Oficer gestapo, nie widząc dla siebie szansy ocalenia, chciał popełnić samobójstwo, ale przedtem postanowił wymordować własną rodzinę i z pistoletem w dłoni uganiał się po domu za żoną i dwojgiem dzieci. Wprawdzie on sam odebrał sobie życie, ale rodzina dzięki naszym zwiadowcom została uratowana. Najtrudniejsza była walka z fanatykami. Kanonier Stefan Sawicki, pełniący w dziesiątym pułku moździerzy rolę łącznika, w czasie przenoszenia rozkazu bojowego do jednej z baterii usłyszał strzały wewnątrz dużego budynku. Po wejściu na korytarz zorientował się, że z piwnicy ktoś strzela do radzieckich piechurów znajdujących się w sąsiednim bloku. Nie zauważony wszedł na schody wiodące w dół i zobaczył Niemkę, która stojąc przy okienku prowadziła ogień ze Schmeissera. Sawicki krzyknął: "Hande hoch". Kobieta wprawdzie błyskawicznie puściła pistolet, ale chwyciła granat, odbezpieczyła i rzuciła. Na szczęście dla naszego kanoniera trafił on w ścianę i potoczył się z powrotem do pomieszczenia, w którym stała Niemka. Zginęła wskutek wybuchu własnego granatu...

Opowieść Władka przerwał łoskot przewracanego regału. W mgnieniu oka wszyscy padli na podłogę z bronią gotową do strzału. W kąciku za regałem stała wylękniona Niemka z trojgiem małych dzieci. Najmniejsze - dziewczynka może 2-3-letnia - podbiegło do stołu, chwyciło kromkę chleba i łapczywie zaczęło jeść. Matka nawet nie patrzyła na wstających powoli żołnierzy, wzrok utkwiła w córce. Pozostałe dzieci również nie odrywały oczu od jedzącej. Widać było, że wszyscy są bardzo głodni. Stary Kozłowski podszedł do stołu, wziął pół bochenka i termos z resztką grochówki i podał kobiecie. Ta bez słowa postawiła termos między dziećmi. Rzuciły się na grochówkę i wylizane nie wiadomo kiedy naczynie stanęło znowu obok stołu. Teraz Niemka dała dzieciom po kawałku chleba i z zadowoleniem patrzyła na swoją trzódkę. Panowała cisza. Dopiero gdy dzieci najadły się, matka ułamała dla siebie kawałek chleba i powoli zaczęła go jeść. Ogniomistrz podał jej wówczas w milczeniu słoninę. Niemka słoninę wzięła, ale nawet jej nie ugryzła. Niewątpliwie chciała jak najwięcej jedzenia zostawić na później. Widząc to stary Kozłowski podał jej jeszcze pół bochenka. Kobieta porwała go szybko i nieoczekiwanie dla wszystkich pocałowała Wojciecha w rękę. Ten cofnął dłoń i rzucił wyraźnie zmieszany: - A idź, durna! Po chwili, zwracając się już do synów, powiedział: - Wiecie, nigdy nie przypuszczałem, że stać mnie będzie na taki odruch. Zarzekałem się od początku wojny, że jak kiedyś wejdę do Niemiec, to będę tylko strzelał, palił i mordował. A tu w pierwszym dniu po zwycięstwie karmię w Berlinie hitlerowskie wilczęta! - Co też tata gada - wtrącił się Andrzej. - A na Polesiu to było inaczej? Najpierw tata na Ruskich pomstował, a jak zaczęła się wojna, to kto pierwszy przyszedł jeńcom z pomocą? - Cicho, durny. Widać taka nasza polska natura. Nie mogę patrzeć na głodnych. Niemka tymczasem zniknęła w otworze wybitym w ścianie - Kozłowscy zobaczyli go dopiero teraz, wcześniej przesłonięty był regałem - i po chwili wróciła z dużym czajnikiem pełnym gorącej wody. Bez słowa postawiła go na stole. Pić chciało się wszystkim już od dawna, ale nikt o tym nie wspomniał. Brakowało wody, więc kto by o niej przypomniał, zgodnie z wojskowym zwyczajem musiałby także jej szukać. A tu woda nieoczekiwanie zjawiła się sama, i to gorąca. Andrzej poderwał się i wsypał do czajnika paczkę zdobycznej kawy i pół torebki cukru. Kobieta ponownie wyszła i tym razem przyniosła filiżanki. Po chwili żołnierze, siedząc wygodnie na krzesłach, popijali gorącą kawę. Najstarszy syn Niemki, może 6-7-letni chłopiec, zaczął ściągać wszystko, co się nadawało do palenia, i wkrótce przygasające już ognisko wystrzeliło żywym ogniem. Z dala od stołu przy ognisku siadła również Niemka z resztą dzieci. PONTONIERZY I CZOŁGI Drugą polską jednostką, którą włączono do walki w Berlinie, był 6 samodzielny zmotoryzowany batalion pontonowo-mostowy. Choć formalnie wchodził w skład 1 armii WP, jednak już od pierwszych dni lutego 1945 r. budował przeprawy mostowe i promowe dla wojsk 2 armii pancernej gwardii generała Siemiona Bogdanowa. 6 batalionem dowodził major Aleksander Kofanow. 26 kwietnia żołnierzom batalionu odczytano rozkaz dowódcy 1 Frontu Białoruskiego marszałka Żukowa o skierowaniu batalionu do walk w Berlinie. 6 batalion miał budować mosty i przeprawiać czołgi 2 armii pancernej przez Hawelę, Szprewę i liczne kanały Charlottenburga w kierunku centrum stolicy III Rzeszy. - Andrzej - powiedział przerywając milczenie Władek - ja już skończyłem, teraz kolej na twoich kopidołków. - Nie bądź taki mądry. Gdyby nie my, to te wasze grube rury musielibyście przeprowadzić po dnie - odciął się najmłodszy z braci. - Może u nas nie było takich wielkich fajerwerków jak

u was, ale przeprawy budowaliśmy w krótkim czasie i solidnie. Także i nam wypadło stawać z karabinem w dłoni. Batalion nasz był pierwszą polską jednostką, która dziesiątego lutego dotarła do Odry, zaś osiemnastego znalazła się za rzeką. Właśnie nasi żołnierze dwudziestego siódmego lutego wbili pierwszy graniczny słup na Odrze. Widzicie więc, że nie jesteśmy, jak to Władek mówi, takimi zwykłymi kopidołkami. Zasłużyliśmy się przecież i zwycięstwu, i Polsce. Dwudziestego siódmego kwietnia byliśmy już w Berlinie. Droga naszego batalionu wiodła przez północno-zachodnie dzielnice. Miasto płonęło. Pododdziały tyłowo-techniczne pozostawiliśmy na dalekich przedpolach miasta. Były nam wówczas niepotrzebne. Torowaliśmy drogę kolumnom czołgów, organizując dla nich przeprawy. Niekiedy wystarczyło kilka pontonów, aby połączyć oba brzegi. Dużo większy kłopot mieliśmy z mostem na Szprewie. Aby go zbudować, musieliśmy najpierw uchwycić przeciwległy brzeg, a następnie oczyścić okoliczne domy z nieprzyjaciela. Muszę powiedzieć, że nie bardzo wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać. Samochody pozostawiliśmy w ukryciu, nawet kierowcy dołączyli do nas, i ruszyliśmy do boju. Najpierw nacieraliśmy przez jakiś park, ale najgorsze przyszło po sforsowaniu Szprewy: musieliśmy opanować kilka budynków) z których Niemcy ostrzeliwali miejsce planowanej przeprawy. Wkrótce jednak i to się nam udało. Później przystąpiliśmy do wykonywania naszych zwykłych czynności. Jeszcze w końcówce tych walk dowódca plutonu Julian Szewczyk wezwał dowódcę drużyny pontonowej kaprala Tadeusza Srebrniaka i polecił mu: "Tadek, rozpoznaj trasę dojazdu do rzeki, do miejsca, gdzie nasze kompanie pontonowo- mostowe rozpoczęły budowę przeprawy". Zadanie wykonaliśmy. Pomogły nam w tym informacje o trasie, przekazane przez rannych: Szypowa i innych saperów, ewakuowanych samochodem na tyły. Nieszczęście dosięgło nas na dojeździe do rzeki. Pierwszy na przeprawę wjeżdżał wóz Srebrniaka. Od razu dostał się pod silny ogień z broni maszynowej; prawdopodobnie nie najdokładniej oczyściliśmy budynki za rzeką. Samochód, trafiony w silnik, odmówił posłuszeństwa. Srebrniak wyskoczył z kabiny i zaczął się ostrzeliwać. W momencie gdy wycofywał się w kierunku pobliskich drzew, eksplodowała seria granatów z moździerzy wielolufowych. Odłamki raniły Srebrniaka w rękę i kolano. Dopiero po dwóch godzinach ściągnął go z pola walki sanitariusz batalionu. Pomógł mu w tym brat Tadeusza, starszy szeregowy Edward Srebrniak. Wczoraj dowiedziałem się, że Srebrniakowi amputowano nogę. W czasie budowy przeprawy na Szprewie ranny został także mój kolega kapral Henryk Żarek. Kilku saperów poległo. Nieco później polecono nam zbudować most pontonowy przez niewielki kanał w Volksgarten, to ten most, ojciec, przez który musiały przejeżdżać wasze samochody. - E, kiepski to był most, synu. - Ojciec, co wy, myśmy go budowali niecałe dwie godziny. Gdyby nie on, to te wasze haubice nie przejechałyby na drugi brzeg. Dwie nasze kompanie pontonowe rozpoczęły też odbudowę znajdującego się nie opodal mostu kolejowego. Przystosowaliśmy go do ruchu kołowego i czołgów. Dwudziestego ósmego kwietnia zorganizowaliśmy przeprawy przez zakole Szprewy przy ulicy Adlerstrasse, a następnie zbudowaliśmy drewniany most przez kanał, co pozwoliło przejść naszym żołnierzom na bezpośrednie zaplecze Reichstagu do parku Tiergarten. W tym samym dniu wydzielona grupa saperów - kilka plutonów - pojechała rozminowywać mosty na Haweli w Spandau. Saper Paweł Adamczyk mówił, że początkowo zgrupowali się w elektrowni. Do mostu, który mieli rozminować, prowadziła droga, biegnąca przez zakłady samochodowe BMW. Broniły ich pododdziały Volkssturmu. Jako pierwsi poszli nasi minerzy. W odstępach stu pięćdziesięciu - dwustu metrów ruszyły między zabudowania fabryki dwa plutony. Niemcy siedzieli przez ten czas spokojnie. Nasi dotarli do mostu, rozminowali go, ale w drodze powrotnej nieprzyjaciel otworzył tak silny

ogień, że odciął ich od kolegów. Sytuacja była trudna. Zupełnie przypadkowo wybawili naszych chłopaków z opresji lotnicy. Oto pojawiło się kilka samolotów, które zrzuciły na zakłady bomby. Odwróciło to uwagę Niemców, a naszym pozwoliło bez strat wycofać się z mostu do elektrowni. W końcowych walkach w Berlinie nasz szósty batalion działał w samodzielnych grupach. Wykonywały one różne zadania. Kilka z nich, w tym także ta, do której trafił mój kolega saper Antoni Bartkiewicz, wchodziła w skład oddziałów szturmowych. Inna, w której znajdował się plutonowy Henryk Kalinowski, pierwszego maja trafiła prawie do centrum Berlina. Do naszych pontonierów podeszło wówczas kilku jego mieszkańców. Zaczęli pytać, kim jesteśmy, bo nasze mundury różniły się od radzieckich. Daliśmy im trochę chleba, a dowódca plutonu samochodowego Julian Szewczyk nawet spory kawałek słoniny. Wzbudziliśmy widać ich zaufanie, bo jakaś starsza Niemka poprosiła nas do pobliskiego baraku, tam siadła do pianina i zaczęła grać. ""Marzenie" Schumanna" - zauważył któryś z żołnierzy. Wtedy Niemka przestała grać, wstała i z przekonaniem stwierdziła: "Ci co wiedzą, że to Schumann, to dobrzy ludzie". O jedną ulicę dalej w tym samym-czasie grupa pontonierów z Wacławem Engelgardem szturmowała wysoki budynek, zaciekle broniony przez esesmanów. Jeden z atakujących poległ, reszta jednak zbliżyła się na odległość, która pozwalała na użycie granatów. Padła komenda: "Granatami ognia!" Gdy huk detonacji przebrzmiał, Engelgard krzyknął: "Naprzód!" Terkot automatów - i po chwili budynek był w naszych rękach. Niestety, dowódca grupy został ranny w nogę. W dniu kapitulacji Berlina szósty batalion znalazł się w centrum miasta na Aleksanderplatz, pod Bramą... Opowieść Andrzeja Kozłowskiego przerwała siedząca dotąd w milczeniu Niemka, która nagle zawołała: - Pan! Pan! Jednocześnie pokazywała jakąś postać wyłaniającą się z rumowiska przed budynkiem. Kozłowscy zerwali się, mocniej ścisnęli broń. Gdy przyjrzeli się dokładnie owej postaci, bez trudu stwierdzili, że to podporucznik w polskim mundurze. Był ranny. Andrzej z Ryśkiem podnieśli go, wzięli pod ręce i poprowadzili do krzesła. Nieznajomy usiadł i powiedział z ulgą: - Chwała Bogu, że już wśród swoich... - Skąd się pan tu wziął? - zapytał ogniomistrz. - A zwracając się do synów, dodał: - Niech no który skoczy po łapiduchów. Szybko! - Jestem z pierwszego batalionu pierwszego pułku piechoty - powiedział podporucznik. - Dowodziłem w nim kompanią moździerzy. Zostałem jednak ranny w czasie walk na Pomorzu i leczyłem się w szpitalu w Jastrowiu. Nie mogłem tam wytrzymać i wraz z dwoma innymi ozdrowieńcami z drugiego pułku piechoty, bez broni, ale zaopatrzeni w żywność na pięć dni, wyruszyliśmy śladem naszej dywizji. W Pile dozbroiliśmy się w dziesięć granatów, dwa pistolety i dwa karabiny. Zdobyliśmy też dwie pary dobrego obuwia i niemiecki kombinezon zwiadowczy. Ubrałem się w to i poszliśmy dalej. Niekiedy zabawialiśmy się w ten sposób, że ja w przebraniu szedłem na czele, natomiast moi dwaj koledzy prowadzili mnie niby jeńca. Zabawa ta o mało nie zakończyła się tragicznie, bowiem któregoś razu zatrzymała się koło nas kolumna sojuszników. Siedzący na samochodach żołnierze zaczęli radzić: "Po co go prowadzić, ubić go". Długo trzeba było im tłumaczyć, co i jak. Wszystko zakończyło się jednak szczęśliwie. Kolumna bowiem zdążała w kierunku Berlina i dowódca zgodził się nas zabrać. W ten sposób w końcu kwietnia wieczorem przyjechaliśmy do jednej z radzieckich brygad czołgów.

Pancerniacy ci w dniu następnym mieli wejść do walki w Berlinie. Dowódca jednego z czołgów - wóz miał chyba numer boczny dwieście czterdzieści osiem - wziął nas jako desant. Nadeszła godzina wejścia do walki. Kolumna czołgów ruszyła. Najpierw szedł wóz za wozem, a po jakimś czasie pancerne kolosy zaczęły się rozdzielać. Domyśliłem się, że zaraz wejdziemy do boju. Wiedziałem, że czołg zacznie prowadzić ogień z armaty, uczepiłem się więc mocno uchwytów i chciałem powiedzieć o tym kolegom, ale nie zdążyłem, bo właśnie armata huknęła i obaj spadli^ pancerza. Tak wjechałem do zwartej zabudowy Berlina. Kiedy czołg przyhamował, zeskoczyłem. Przypadkowo dotarłem na skrzyżowanie Kurfiirstenstrasse i Hardenbergstrasse, gdzie stał wysoki, sześciopiętrowy gmach. Broniła go grupa z Hitlerjugend, ja zaś, jako "krank Wehrmacht", bez trudu dostałem się do wnętrza. Tam znalazłem schronienie na strychu. Miałem stamtąd doskonały widok na Politechnikę i wielki plac przylegający do niej. Tu postanowiłem pozostać do końca walk. I wówczas nawiedziła mnie myśl, że mogę zginąć. Stwierdziłem więc, że muszę zostawić po sobie jakiś ślad. Gnany tą myślą napisałem na ścianie: "Tu w tym pokoju przebywał oficer Wojska Polskiego - 1 DP im. Tadeusza Kościuszki podporucznik Jan Komorowski s. Kazimierza. Rodak Ziemi Łomżyńskiej!!!" Po napisaniu powyższego odetchnąłem z ulgą. Gdy trwały walki w okolicy Politechniki, zauważyłem, że z mojego bloku z czwartego piętra prowadzi ogień karabin maszynowy. Postanowiłem go zniszczyć. Obsługę odnalazłem bez trudu; granat wrzuciłem, nie zaglądając nawet do pokoju. Karabin zamilkł. W dniu następnym część budynku, w którym siedziałem, zawaliła się, a w gmachu pojawił się ciężki karabin maszynowy. Zniszczyłem go. Stałem się od tego czasu mniej ostrożny - sukces dodał mi skrzydeł - i zacząłem prowadzić ogień z mego okna: najpierw do obsług niemieckich dział, a następnie obsług broni maszynowej. Wówczas to zauważono mnie. Posypały się strzały. Zostałem ranny. Ostatkiem sił zwlokłem się do piwnicy, skąd niemiecka służba przeniosła mnie tu gdzieś niedaleko. Na szczęście mieli taki tłok w szpitalu, że mnie pozostawili w korytarzu, skąd wyczołgałem się do piwnicy. Kiedy się obudziłem - ile spałem, nie wiem - nie słyszałem już odgłosów walki. Myślałem nawet, że ogłuchłem, ale po paru godzinach do piwnicy zaczęły dochodzić dźwięki harmonii i śpiewy. Wówczas to zdjąłem niemiecki kombinezon, włożyłem czapkę z kościuszkowskim orłem i doczołgałem się do was. Tymczasem na wezwanie któregoś z braci Kozłowskich zjawili się sanitariusze z noszami. - Gdzie macie tego rannego? - zapytał jeden z nich. - To ten. - A, to oficer. Obywatelu poruczniku, melduję, że tuż obok jest szpital gwardzistów, tam was opatrzą. Po chwili Kozłowscy znów zostali sami. DAJCIE HAUBICE! Jako trzecia jednostka polska do walk w Berlinie została skierowana 2 brygada artylerii haubic dowodzona przez pułkownika Kazimierza Wikientiewa. Była to pierwsza jednostka 1 armii WP, włączona do bitwy berlińskiej. W dniu 27 kwietnia o godzinie 1.00 została ona podporządkowana radzieckiej 2 armii pancernej generała Siemiona Bogdanowa, która walczyła w zachodnich i północno-zachodnich dzielnicach Berlina. Zgodnie z rozkazem generała Bogdanowa 2 brygada od 27 do 30 kwietnia wspierała działania 12 korpusu pancernego generała M. Sałminowa, prowadząc ogień z zakrytych stanowisk. Od 30 kwietnia natomiast wspomagała polską 1 dywizję piechoty generała Wojciecha Bewziuka, przy czym 7 i 8 pułki wystawiły wówczas część dział do strzelania na wprost, natomiast 9 pułk artylerii haubic nadal pomagał piechocie, prowadząc ogień z zakrytych stanowisk.

W pierwszym etapie walk - podczas wspierania działań 12 korpusu pancernego - 7 pułk artylerii haubic podpułkownika Piotra Dąbrowskiego ogniem swym torował drogę 66 brygadzie pancernej pułkownika Iwana Potapowa, 8 pułk artylerii haubic pułkownika Piotra Parchomowskiego - 49 brygadzie pancernej pułkownika Tichona Abramowa, a 9 pułk artylerii haubic dowodzony przez podpułkownika Mikołaja Arnauta 48 brygadzie pancernej podpułkownika Wasyla Makarowa. Ten ostatni walczył wespół z 48 brygadą aż do kapitulacji Berlina, natomiast 7 i 8 pułki od 30 kwietnia wspierały pułki dywizji kościuszkowskiej. - Ojcze, Andrzej skończył, mówcie, jak to było u was? - Ty mnie nie popędzaj, młokosie - odpowiedział stary Kozłowski. Poprawił się na krześle, poobciągał mundur, przełożył karabin oparty o stół między kolana, pogładził go, jakby chciał mu podziękować, i dopiero wtedy, mrużąc oczy, zaczął powoli opowiadać: - Pamiętam, jak siedząc we trzech przy trofiejnym winie zastanawialiśmy się, co będzie dalej. Czy uderzymy przez nizinny Hawelland ku Łabie, naprzeciw Amerykanom? Czy będziemy wykonywać inne zadanie? Tak gwarzyliśmy sobie, a tu nagle alarm i przygotowanie do wymarszu. Lotem błyskawicy rozeszła się wiadomość, że zostaliśmy przydzieleni do radzieckiej drugiej armii pancernej i w związku z tym będziemy walczyć w Berlinie. Przez dziesięć minut zbierałem wówczas swoich wałkoni. - Wyobrażam sobie, jakie gromy ojciec sypał na nich. - Nie przerywaj. Zdrowia mnie to kosztowało, ale nasza bateria pierwsza była gotowa do marszu. Ruszyliśmy trasą Schwante, Vehlefanz, Marwitz, Velten, Pinnow, Summt, Schildow, Rosenthal, Wittenau i nad ranem dwudziestego siódmego kwietnia zaczęliśmy zajmować stanowiska ogniowe na wschód i zachód od Tegelirsee, w Volksgarten, na placach sportowych w Charlottenburgu. Pozostaliśmy na tych stanowiskach do trzydziestego kwietnia. Pamiętam, że podczas tego przegrupowania po raz pierwszy widziałem głodne niemieckie kobiety, dzieci i starców, którzy na ogół witali nas słowami: "Polnische Soldaten, Hitler kaputt". Szlag mnie na to trafiał. Przecież jeszcze kilka dni wcześniej wykrzykiwali inne hasła! Gdy samochody zatrzymywały się, to obstępowali nas i prosili o coś do jedzenia. Byli naprawdę głodni. Naszego telegrafistę kaprala Józefa Kilimnika pewna Niemka zaskoczyła polskim zdaniem: "Pan, daj chleba". Bez zastanowienia oddał jej swą rację. Miasto płonęło przy akompaniamencie huku dział i jazgotu broni maszynowej. Pierwszy do walki wszedł nasz siódmy pułk artylerii haubic. Aby jednak zająć wyznaczone stanowiska ogniowe w parku przeciętym kanałem, musieliśmy pokonać ten kanał po wąskim moście pontonowym, a także przejść przez ogarnięte pożarem osiedle. Upiorny to był widok. Wylatujące z domów po obu stronach ulic potężne języki ognia, targane silnym wiatrem, tworzyły tunel, którego płonące zwieńczenie momentami nawet lizało plandeki naszych samochodów. Najmniejsza awaria mogła zatrzymać kolumnę, a przecież wieźliśmy amunicję i zapasowe paliwo. Przejechaliśmy jednak szczęśliwie. Już w parku natrafiliśmy na nową przeszkodę - most pontonowy. Pewnie ty go budowałeś, Jędrek. Niełatwo było przeprowadzić tamtędy sto trzydzieści samochodów, i to pod ogniem moździerzy nieprzyjaciela. Na szczęście straciliśmy tylko jeden wóz. Po zajęciu stanowisk ogniowych i nawiązaniu łączności z punktami obserwacyjnymi zaczęliśmy o-słaniać jednostki radzieckiego dwunastego korpusu pancernego, który przeprawiał się przez Szprewę po moście zbudowanym także przez szósty batalion pontonowo-mostowy. Według słów podporucznika Władysława Zmitrewicza, dowódcy plutonu dowodzenia trzeciej baterii, Niemcy bronili się wówczas wzdłuż Elisabethstrasse, Bismarckstrasse, Berlinerstrasse, Amtepark. Każdy dom zamieniali w silny punkt oporu, na otwartych zaś

przestrzeniach znajdowały się transzeje. Prowadzili też ogień z moździerzy sześciolufowych; dokuczały nam one przez cały czas. Zagrażali nam także strzelcy wyborowi. Wieczorem dnia następnego chorąży Stanisław Kostecki powiedział nam, że radzieckie jednostki pancerne dwudziestego ósmego kwietnia opanowały park przy zamku Charlottenburg, a następnie przełamały opór nieprzyjaciela na Spandauer Damm i rozpoczęły natarcie po obu stronach Schlossstrasse. Początkowo natarcie to rozwijało się bardzo szybko, stopniowo jednak niemiecki opór tężał, szczególnie na Schillerstrasse i skrzyżowaniu Schlossstrasse z Bismarckstrasse. Ostatecznie atak utknął na stacji kolei podziemnej Sophie-Charlottenplatz. Same czołgi okazały się bezsilne. Wtedy właśnie nasz siódmy pułk otrzymał rozkaz podciągnięcia dział i prowadzenia ognia na wprost. Jako pierwszy wszedł do walki drugi dywizjon. Nasza czwarta bateria zniszczyła wówczas okopane tam czołgi, a piąta rozbijała przygotowane do obrony domy. Po kilku godzinach walki stacja Sophie-Charlottenplatz została opanowana. Kanonier Andrzej Ganicz wspominał, że pojawienie się na ulicach przed stacją kolejki podziemnej polskich haubic mocno zdziwiło, ale jednocześnie ucieszyło radzieckich żołnierzy. Dzięki potędze naszego ognia natarcie ruszyło naprzód. Nie obyło się jednak bez strat. Polegli działonowy piątej baterii kapral Grycan i zwiadowca bombardier Guszwit. Dwudziestego dziewiątego kwietnia wspomagana przez nas trzydziesta piąta brygada nie mogła pokonać silnej obrony niemieckiej wzdłuż Kaiser-Friedrichstrasse. Dochodzące do niej dwie boczne ulice - Neue Kantstrasse i Pestalozzistrasse, przegrodzone były wysokimi barykadami i wraz z dwoma narożnymi, masywnymi budynkami stanowiły zaporę nie do pokonania. Wyraźnie brakowało piechoty, która mogłaby przedostać się skrycie na tyły barykad i walczyć z wrogiem ukrytym we wnętrzu budynków. Czekaliśmy na pomoc i przyznam, że wszystkiego się wówczas spodziewałem, ale nie naszej dywizji kościuszkowskiej. - A już najmniej chyba mnie - wtrącił się Rysiek. - Wyobraźcie sobie, że najspokojniej w świecie maszerujemy, a tu widzę sierżanta... - Ogniomistrza, durniu! - Tak jest, ogniomistrza, potrząsającego jakimś szeregowcem... - Kanonierem, durniu - ponownie poprawił go ojciec, już wyraźnie zły, że syn ignoruje stopnie artyleryjskie. - A tak, jakimś kanonierem, i słyszę znany mi głos, rzucający gromy pod jego adresem. - Ścierwo, zżarł kiełbasę przeznaczoną dla całego działonu! Ale zły to wówczas byłem faktycznie, bo głodnym kolegom tego żarłoka musiałem oddać pozostawioną dla siebie ostatnią konserwę. Dzień trzydziesty kwietnia - wrócił do przerwanych na moment wspomnień ogniomistrz - niczym nie różnił się od poprzednich. Było pochmurno, mglisto, a powietrze rozdzierały wybuchy pocisków, bomb i terkot broni ręcznej i maszynowej. W dniu tym w bateriach naszych odczytano rozkaz marszałka Stalina, który domagał się, aby Berlin zdobyto pierwszego maja, w dniu Międzynarodowego Święta Pracy. - U nas także go czytano - wtrącili chórem pozostali Kozłowscy. - Pojechałem tego dnia po prowiant. Po powrocie rozmawiałem z kapralem Janem Piskorskim, który mi opowiadał, że ich dowódca, porucznik Ukijancew, przeczytał ten rozkaz, a potem przemówił tak: "Chłopcy! Do dzisiaj staraliśmy się tak walczyć, aby oszczędzać każdego żołnierza. Otrzymaliśmy jednak nowy rozkaz. Mamy za wszelką cenę w dniu pierwszego maja zdobyć Berlin. Na czele baterii pójdzie pierwszy działon, a ja jako wasz dowódca z tym działonem; Chciałbym się teraz z wami pożegnać, bo nie wiadomo, kto jutro rano będzie żył". Po jego słowach wszyscy się ucałowali i ruszyli w głąb miasta. Wiecie, chłopcy, że w tych ostatnich trzech dniach walki to była istna Sodoma i Gomora. Wszystko się przemieszało. Część działonów wysunięto do grup szturmowych, część

prowadziła ogień z zakrytych stanowisk ogniowych. Momentalnie wzrosła liczba rannych i poległych. Nie mogłem wówczas połapać się, kto jest gdzie. Zacząłem już nawet tęsknić do porządnych walk w polu, a nie takich dzikich szturmów. Gdyby nie piechota, część naszych żołnierzy nawet by nie jadła. Wieczorem pierwszego maja działający wzdłuż ulicy Pestalozzistrasse pierwszy pułk piechoty trafił na silny punkt oporu na Karl Augustplatz. Znajdujący się na nim kościół i przyległe zabudowania zostały przygotowane do obrony i podejmowane z marszu ataki na tę pozycję niemiecką nie przyniosły powodzenia. Postanowiono więc zorganizować trzy grupy szturmowe, w skład których weszła piechota i czołgi. Sam wypad wykonano pod osłoną zasłony dymnej. Na komendę ruszyły czołgi, strzelając z marszu, razem z nimi piechota, a jednocześnie czwarta bateria haubic otworzyła gwałtowny ogień na wprost ku kościołowi i przyległym domom. Walka trwała krótko; zaskoczeni Niemcy wycofali się. Pierwszego maja do strzelania na wprost wytoczył również swe haubice pierwszy dywizjon siódmego pułku. Opowiadał mi o tym plutonowy Wacław Zagalski, dowódca drużyny zwiadu pierwszego dywizjonu. Oto wraz z dowódcą dywizjonu porucznikiem Zinkiewiczem i kanonierem Szwarcem pojechali oni na rekonesans. Mieli wspierać grupy szturmowe drugiego pułku piechoty -pułkownika Wiktora Sienickiego. W drodze w kilku miejscach zostali ostrzelani z broni ręcznej i maszynowej. Nie sposób było iść dalej, nie mówiąc już o podciągnięciu dział. Mając na uwadze ewentualne straty w ludziach i sprzęcie, wycofali się i zameldowali swe spostrzeżenia dowódcy pułku. Ten jednak wydał konkretny rozkaz. Wątpliwości zniknęły i artylerzyści przystąpili do wykonania zadania. Wypili po jednym głębszym trofiejnego spirytusu i wraz z dowódcą pierwszej baterii porucznikiem Arefiewem i szefem dywizjonowego zwiadu porucznikiem Łysenką udali się ponownie na rozpoznanie. Pod ogniem doczołgali się do nakazanego punktu i wyznaczyli miejsca na stanowiska ogniowe dla dział. Około południa wjechały tam pełnym gazem Studebakery. Błyskawicznie odczepiono działa i wyładowano amunicję. Niemcy, widząc co się święci, nakryli pierwszą baterię huraganowym ogniem. Byli ranni i zabici. Wkrótce jednak artylerzyści uporządkowali swe szyki i przygotowali się do strzelania na wprost. Padła komenda dowódcy dywizjonu: "Po trzydzieści pocisków na działo! Ogniem ciągłym!" I wtedy zaczął się - jak to mówią nasi - koncert na grube rury i niskie basy. Ogień nieprzyjaciela od razu wyraźnie przycichł. Górę zaczęły brać haubice. Silny punkt niemieckiego oporu został obezwładniony. Paliły się na wpół rozwalone kamienice, a mur przylegający do samego kanału podziurawiony był jak sito. Teraz mogła ruszyć do przodu piechota. Wkrótce jednak zagrodziła jej drogę Politechnika. O ataku na ten obiekt opowiadali mi kanonier Józef Koryluk, kapral Jan Piskorski i kanonier Jan Szepelawy. Koryluk mówił, że gdzieś od trzynastej zaczęli własnymi siłami, krok za krokiem, popychać haubice do przodu. W końcu zlani potem, pod gradem kul i odłamków, zbliżyli się do celu. Już na początku tego morderczego marszu poległ kanonier Feliks Kamiński, a nieco później dowódca działonu plutonowy Waściński. Niemiecki ogień nasilił się tak, że nie sposób było posuwać się dalej. Jednocześnie z wyższych pięter budynków zaczęły lecieć na haubice płonące szmaty. Wykorzystując powstałą przy tym "zasłonę dymną" Polacy wbiegli do piwnic, gdzie wprost wpadli na grupę ośmiu żołnierzy niemieckich z karabinem maszynowym. Naszych było pięciu. Któryś odbezpieczył granat; Niemcy podnieśli ręce do góry. Granat jednak wybuchł, na szczęście tylko lekko raniąc w nogę naszego artylerzystę. Niemców pilnował ten ranny, zaś pozostali zaczęli ostrzeliwać sąsiedni budynek. W tym czasie w piwnicy zjawiła się obsługa radzieckiego ciężkiego karabinu maszynowego, która już po chwili otworzyła ogień pociskami zapalającymi.

Okazało się jednak, że nie wszyscy żołnierze działonu skryli się w piwnicy. Przy haubicy pozostał plutonowy Michał Bicz i celowniczy kapral Jan Piskorski. Ten ostatni później nawet nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Wystrzelili nawet kilka pocisków, co trochę przyciszyło niemieckie karabiny maszynowe. Pochwalił ich dowódca baterii porucznik Ukijancew. Wracam jednak do opowieści Koryluka. Oto po walce w piwnicy kanonierzy wyskoczyli z budynku i dołączyli do Bicza i Piskorskiego. Przy haubicy poczuli się raźniej. Posyłali pocisk za pociskiem do coraz to ujawniających się punktów ogniowych. Przyłączyły się do nich także załogi radzieckich uszkodzonych czołgów. Do walczących artylerzystów znowu przybył dowódca baterii z łącznikiem i trzema żołnierzami. Przydźwigali trzy skrzynie amunicji. Dowódca rozkazał przepchnąć haubicę na następną ulicę i ostrzelać już bezpośrednio gmach Politechniki. Przetoczyli działo około trzystu metrów do przodu i dotarli do bramy wiodącej na następną ulicę. Brama była jednak zamurowana; Polacy rozbili ją trzema pociskami. Teraz od Politechniki odgradzał ich blok mieszkalny, ziejący ogniem ze wszystkich okien. Posłali więc tam osiem pocisków i budynek ogarnął pożar. Niemcy skakali na oślep z pięter i balkonów prosto pod ogień radzieckich pistoletów maszynowych. Gdy zaś piętra domu zaczęły się walić, z parteru wyroiło się chyba ze stu szwabów i ruszyli biegiem w kierunku haubicy. Obsługa chwyciła nawet za granaty ręczne, okazało się jednak, że Niemcy nie mają broni i chcą się poddać. Wielu z nich rozpierzchło się później po okolicznych piwnicach. Kiedy już budynek dopalał się, z piwnic wyszło dziewięciu radzieckich żołnierzy i dołączyli do Polaków. W końcu dom runął i dopiero teraz Koryluk i jego koledzy zobaczyli w całej okazałości Politechnikę, nad którą unosiły się wysokie słupy dymu i ognia. Na gmach nacierała piechota, do budynku strzelały także czołgi. W tym czasie przybiegł do działonu porucznik Ukijancew i zakomenderował: "Ognia!" O drodze ku Politechnice Berlińskiej opowiadał mi także radiotelegrafista kanonier Jan Szepelawy. Według jego relacji było tam istne piekło. Zewsząd padały pociski, a w przerwach między wybuchami rozlegały się krzyki ludzkie: wołanie o pomoc, a nawet płacz rannych żołnierzy. Nagle polskie samochody stanęły, dalej jechać nie mogły. Artylerzyści otrzymali rozkaz przedzierania się przez podwórka i ogrody do wyznaczonego punktu obserwacyjnego na własną rękę. Szepelawy wspominał, że nawet nie bał się wówczas śmierci, a tylko kalectwa. Zostawił nawet jeden granat, aby w razie ciężkiego zranienia odebrać sobie życie. Podobnie robili jego koledzy. Około siedemnastej wraz z grupą żołnierzy dotarł Szepelawy do gmachu Politechniki, gdzie haubice otworzyły ogień. Niemcy jednak rozbili im jedno działo. Zginął przy tym kanonier Mazurek, reszta obsługi została ranna. Wkrótce do Politechniki otwarła również ogień trzecia bateria, a później prawie cały siódmy pułk haubic. Pod wieczór nieprzyjaciel przestał być groźny; strzelał mniej celnie, a przed haubicami pojawiła się także piechota. Już samo zajmowanie stanowisk ogniowych przed Politechniką nie było łatwe. Opowiadał mi o tym plutonowy Michał Kubaczkowski z drugiej baterii porucznika Refryjewa. Pod ostrzałem niemieckich karabinów maszynowych przebiegli jedną z ulic i stanęli w odległości może dwustu pięćdziesięciu metrów od Politechniki. Przed nią znajdował się brukowany plac, na którym trudno było ustawić i przygotować do strzelania działa. Kiedy mimo to pierwszy pluton zaczął zajmować tam stanowiska ogniowe, w haubice trafił bezpośrednio niemiecki pocisk artyleryjski. Kubaczkowski zaproponował wówczas dowódcy drugiego plutonu porucznikowi Meńczykowowi, że wyszuka lepsze miejsce. Znalazł je - za murem, pod rozłożystym kasztanem. Teraz mieli i dobre pole widzenia, i dobrą osłonę. Na prawo od gmachu Politechniki obsługa haubic odkryła niemieckie działo - to, które zniszczyło działon z pierwszego plutonu. Po dwóch strzałach wraz z obsługą wyleciało ono w

powietrze. Później nasi artylerzyści ostrzeliwali Politechnikę od suteren aż po dach. Ranni wówczas zostali ogniomistrz Szuba, kapral Pawlikowski i inni. Po czterech godzinach walk polska piechota szturmem wzięła płonący gmach uczelni. Już wcześniej żołnierze uszyli polską flagę, którą Ludwik Siennicki z Berdyczowa, ogniomistrz Wiktor Błażow, syn dowódcy nieetatowej szkoły podoficerskiej porucznika Mikołaja Błażowa, oraz bombardier Wiktor Bogdański, Ślązak z Chorzowa, zawiesili na narożnej wieżyczce Politechniki. Po chwili na gmachu pojawiła się również flaga radziecka. Wiwatom nie było końca. O tym, co działo się później, mówili mi kapral Józef Kowalik, kanonier Marcin Andrusyszyn i kanonier Mikołaj Iwaszków. Oto z płonącego gmachu wyszło około trzystu Niemców, byli głodni i wynędzniali. Wyglądali inaczej niż ci, którzy wkraczali na ziemie polskie. Teraz prosili o litość i chleb. Gdy zapadła noc - snuł swą relację ojciec - część naszych świętowała, a część poszła spać. Czuwały jednak warty. Nagle obudziły mnie przerażające okrzyki służby: "Alarm! Niemcy zrzucili desant! Do broni!" Błyskawicznie zorganizowałem obronę za budynkiem, w którym kwaterowaliśmy. Obok mnie zajęli stanowiska bombardier Zima, kanonier Kwieciński, kapral Karol, bombardier Gawroniak i kapral Kowalik. Już chcieli strzelać do opadających spadochroniarzy, gdy ktoś zaproponował: "Słuchajcie, a może weźmiemy ich żywcem?" Tak więc czekamy. Prosto na nasz budynek spada jeden ze spadochronów. Szybko podbiegamy, ale ku naszemu zdumieniu wylądował nie żołnierz, tylko zasobnik z bronią i amunicją. Skorzystaliśmy na tym zrzucie, bo prawie wszystkie worki spadły na naszą stronę. Równie dramatyczne chwile przeżywali żołnierze naszego prawego sąsiada - ósmego pułku artylerii haubic pułkownika Piotra Parchomowskiego, którego z uwagi na zarost niemal wszyscy nazywali "Brodą". Podobnie jak nasz pułk także i ósmy pułk od dwudziestego siódmego kwietnia wspierał korpus pancerny gwardii, niszcząc punkty ogniowe nad Szprewą i Landwehrkanal oraz zgrupowanie artylerii niemieckiej w parku Tiergarten, a także wspomagał czołgi posuwające się wzdłuż Richard Wagnerstrasse, Spreestrasse, Bismarckstrasse, Flotowstrasse do Alt Moabit. jak już wspominałem, mówiąc o działaniach naszego pułku, walki w Berlinie były zadaniem niełatwym. W dniu dwudziestego siódmego kwietnia ósmy pułk haubic zajął stanowiska ogniowe obok nas. W Volkspark zaczęliśmy wspierać wchodzące do walki zza Szprewy radzieckie pododdziały pancerne. Kiedy po dwóch godzinach czołgi posunęły się w głąb zabudowy, ogień haubic, z uwagi na stojące na drodze wysokie budynki, nie mógł skutecznie razić przeciwnika. W ósmym pułku postanowiono więc, podobnie jak w marcu w Kołobrzegu, wysunąć działa do strzelania na wprost. Pierwsze otworzyły taki ogień baterie podporuczników Jefimienki i Koriagina, które zajęły stanowiska na Sophienstrasse. Na jednym z wystrzelonych wówczas pocisków bombardier Wilkowski napisał kredą: "Najlepsze pozdrowienia od polskich artylerzystów". Natarcie radzieckich czołgów, wsparte ogniem haubic, ruszyło ponownie ku centrum miasta. Domy, zamienione w twierdze, zionęły ogniem i stalą z każdego okna, bramy i piwnicy. Z trudem opanowywano budynek po budynku, brak było jednak sił, aby je wszystkie "przeczesać". Na strychach i w piwnicach pozostawało wielu Niemców, tak że po przejściu naszych wojsk na tyłach od nowa wybuchała strzelanina. Płonęły rażone Panzerfaustami czołgi i działa oraz ginęli żołnierze. Bardzo często znajdowaliśmy w domach i na ulicach ulotki, głoszące, iż jeśli wkroczą do Berlina wojska radzieckie, będą ludność rozstrzeliwać, wieszać i gwałcić, a w najlepszym wypadku zsyłać na Sybir. Wedle hitlerowskiej propagandy tak czy owak czekała Niemców śmierć. Przyjmując to za pewnik, wielu z nich broniło się wprost fanatycznie. W pierwszym dniu walki niecodzienną przygodę przeżył kapral Stanisław Pępkowski ze służby uzbrojenia. Pozwólcie, synowie, że opowiem wam jego historię. Oto będąc na punkcie