R O Z D Z I A Ł 1
Bertinierre, maj 1829 roku
Na balu dla uczczenia dwudziestych piątych uro
dzin następczyni tronu księżniczka Laurencja, ba
dawczo przyjrzawszy się falującemu morzu czarno-
-białych, wieczorowych strojów, w jakie wystroili się
zalotnicy, zarówno ci natarczywi, jak i nieśmiali, jed
ni pyszni, drudzy jakby zakłopotani, niektórzy wielce
elokwentni, inni ledwie zdolni do wyjąkania kilku
słów, pomyślała, że byłoby trudno o zbiorowisko bar
dziej żałosnych jegomości.
A wszyscy stawili się tu dla niej. Byli do jej dyspo
zycji co do jednego.
- Moja droga, uśmiechasz się zupełnie jak w chwi
lach, gdy cierpisz na ból głowy, a przecież czeka cię
jeszcze ceremonia wodowania statku.
Zgodnie z protokołem pozornie nie zwróciła uwa
gi na słowa ojca. Wszystkie ich gesty, spojrzenia i wy
powiedzi zostały z góry zaplanowane. Stała po pra
wej stronie króla Jerome'a zasiadającego na pozła
canym, starodawnym tronie Bertinierre. Uśmiechy,
zarówno ten na obliczu króla, jak i malujący się
na twarzy jego córki, w pełni zasługiwały na miano
wytwornych. Dżentelmeni kolejno podchodzili
do podium, by skłonić się kobiecie - lub dokładniej:
królestwu - którą mieli nadzieję zdobyć.
5
Jednak glos króla Jerome'a, przeznaczony jedynie
dla jej uszu, wyraźnie pobrzmiewał rozbawieniem.
Co więcej, nie miała najmniejszych wątpliwości, że
uśmiech ojca jest szczery. Niby czemu miałoby być
inaczej? Złożyła mu obietnicę, zgodnie z którą - ży
wił taką nadzieję - miała w końcu spełnić jego naj
większe marzenie.
Także i moje, dodała w myślach. Była jedyną na
stępczynią tronu Bertinierre, niewielkiego, śród
ziemnomorskiego królestwa. Musi urodzić dziecko,
a jeszcze lepiej dwoje dzieci, nim przeminą lata jej
płodnej młodości.
Szkoda tylko, że za sprawą wszystkich tych zabie
gów czuła się niczym niezapylone drzewo jabłoni.
- A ci tutaj, to pszczoły - by złagodzić złośliwą
uwagę, obdarowała nieco cieplejszym uśmiechem
pana Andrew N. Sharparrowa, właśnie prezentowa
nego przez pierwszą damę dworu.
Zachwycony, skłonił się ponownie, na co Weltru-
de pytająco uniosła starannie wyprofilowane brwi.
Stosując się do wcześniejszych ustaleń, Laurencja
dwukrotnie mrugnęła powiekami i Anglika odpro
wadzono, by inny mógł zająć jego miejsce.
- Może jak już wyjdziesz za mąż, przestaniesz
wreszcie mówić sama do siebie - zauważył król.
- Nie sądzę. Przepadam za inteligentną konwersa
cją.
Parsknął śmiechem i zaraz ukrył rozbawienie iście
królewskim kichnięciem. - Nie dajesz biedakom naj
mniejszej szansy.
Zignorowała jego uwagę. - Ty zresztą także roz
mawiasz sam ze sobą.
Dwoma rękami ujął jej odzianą w rękawiczkę dłoń
i ścisnął. - Niegdyś zwykłem rozmawiać z twoją mat
ką. Wciąż to czynię, najlepiej jak umiem.
6
Poddając się pokusie, spojrzała w jego ciepłe, brą
zowe oczy. Żałowała, nie po raz pierwszy, że nie jest
bardziej do niego podobna - inteligentna, ale dobra.
Nie była ani trochę zarozumiała, świetnie zdawała
sobie sprawę ze swojej inteligencji, niestety zmiesza
nej z pewną dozą zgryźliwości. Wobec dzieci i osób
słabego umysłu nigdy nie brakowało jej cierpliwości,
ale głęboko pogardzała tymi, którzy lenistwem i fry-
wolnością roztrwaniali dary dane im od Boga.
Niestety, dotyczyło to zbyt wielu z tych bogatych,
świetnie prezentujących się dżentelmenów, kręcą
cych się teraz po tej wspaniałej, kremowo-złotej sali
balowej.
Jakiś szlachcic tak stary, że mógłby być jej dziad
kiem, przewrócił się, składając oficjalny ukłon. Wel-
trude, postawna, mocno zbudowana i stanowcza
w ruchach dama, zdołała go pochwycić, nim jego gło
wa zetknęła się ze stopniem.
Jerome wskazał gestem, by któryś z jego przybocz
nych gwardzistów pospieszył z pomocą starzejącemu
się zalotnikowi. - Jak on śmiał pomyśleć, że zgodził
bym się oddać mu moją piękną dziewczynkę?
- Nie każdy tak zachwyca się moją urodą jak ty, ta
tusiu. - Z pewnością nie dotyczyło to Beaumonta,
angielskiego księcia Burlingame... i jej pierwszego
męża. - Czy nie przyszło ci do głowy, że patrzysz
na mnie oczyma rodzica?
- Wyglądasz identycznie jak twoja matka - orzekł
król Jerome.
W jego przekonaniu stanowiło to ostateczną gwa
rancję urody. Portret królowej Enid i jej czterolet
niej córki wisiał w królewskiej galerii; przedstawiał
Laurencję jako miniaturę drobnej, delikatnie zbudo
wanej Walijki królewskiego rodu, która przed trzy
dziestoma laty zdobyła serce króla. Ale falujące
7
czarne włosy, jasna cera i pełne czułości, czułe zielo
ne oczy, świadczące o pogodnej naturze królowej
Enid, u Laurencji były zwykłym kamuflażem.
Na zawsze zapamiętała udrękę pozowania do por
tretu, gdy krzyczała, że chce pobiec na dwór, a nie
siedzieć ubrana w drapiące koronki. I jak król Jero-
me przekupywał ją cukierkami, by siedziała spokoj
nie. Zapamiętała także wściekłość w oczach artysty,
gdy się w końcu rozpłakała. Uwieczniona na portre
cie wystająca dolna warga trafnie oddawała nastrój
nadąsanej księżniczki.
Obecnie już nie dąsała się - w każdym razie nie
tak bardzo - i nigdy nie tupała z gniewu, ale zawsze
starała się trzymać w ryzach swój gwałtowny tempe
rament, ukryty pod płaszczykiem dobrych manier.
Zawsze... Poza chwilami, gdy dzień wyjątkowo jej się
dłużył, otoczenie przyprawiało ją o irytację, i szuka
ła samotności w swojej komnacie. Wtedy niewzru
szona Weltrude zamykała drzwi, za którymi gniew
Laurencji sięgał zenitu.
Dzisiejszy wieczór zapowiadał się podobnie.
- Jeżeli nie podoba ci się żaden z pozostałych,
Laurencjo... to może zdecydujesz się na Francisa -
zwrócił się do córki król Jerome.
Francisa? A więc pozwoli jej poślubić księcia de
Radcote, jej towarzysza zabaw z dziecięcych lat?
Ministra spraw wewnętrznych Bertinierre, mężczy
znę, którego sama zamierzała wybrać, a którego oj
ciec nie chciał dotąd wziąć pod uwagę? Zdespero
wana, wyjąkała: - Ale... mówiłeś... No to po cóż to
wszystko?
- Dobrze wiesz.
Poszukała spojrzeniem Francisa. Zajmował miej
sce przy końcu kolejki, która zdawała się wić kilome
trami po lśniącej, czarno-białej marmurowej posadz-
8
ce. Wypatrzyła go dzięki jego wzrostowi i wyróżnia
jącej się sylwetce. I omal nie przeoczyła wyjątkowo
przystojnego sycylijskiego księcia krwi, który właśnie
składał jej ukłon. - Ojcze, Francis jest dobrym czło
wiekiem. Oddałby za mnie życie.
- Ależ wiem. - Król Jerome przerwał jej uniesie
niem dłoni. - Przyzwoity w każdym calu.
- No właśnie. I to mi się w nim podoba.
- Podoba - powtórzył król Jerome z pogardą.
- Tak. Podoba. We wszystkim jesteśmy do siebie
podobni. Pochodzi z jednej z najstarszych rodzin
Bertinierre. Rozumie moje obowiązki jak mało kto.
Ma dużą wiedzę i jest odpowiedzialny.
- I przyzwoity. - Choć zdawało się, że to niemoż
liwe, irytacja króla Jerome'a jeszcze przybrała
na mocy.
- Tatusiu, już nigdy nie zakocham się tak jak
za pierwszym razem.
- Nie pozwolisz sobie na to.
- Oczywiście. - Musiałaby być szalona, by zako
chać się w jakimś mężczyźnie tak gwałtownie i na
miętnie jak w Beaumoncie.
- Byłaś młodą dziewczyną, która zadurzyła się
w przystojnym, starszym mężczyźnie. To ja powinie
nem był być bardziej rozsądny.
- Niby jak? Kto mógł przewidzieć, że Beaumont
okaże się... - zawahała się przed nazwaniem faktów
po imieniu. Zwłaszcza tutaj. Zwłaszcza teraz. Już
powiedzieli sobie zbyt wiele w miejscu publicznym.
Król Jerome także uznał ten temat za zbyt drażli
wy, by o nim rozprawiać. Rzekł tylko: - Patrzysz
na ten tłum, a duma nie pozwala ci na potępienie
Beaumonta i równocześnie mojej lekkomyślności.
Ale ja cię dobrze znam, Laurencjo. Wiem, że twoje
rany wciąż się nie zagoiły.
9
- Teraz już dramatyzujesz. - Niecierpliwym spoj
rzeniem omiotła księcia von Fuldę, który właśnie
składał jej ukłon, czyniąc przy tym wytworny gest
dłonią.
- Beaumont nigdy mnie nie uderzył. A poza tym
jestem bardziej wytrzymała, niż sądzisz.
- I bardziej opancerzona przeciwko miłości, niż
przystoi kobiecie.
- Miłość. - Wymówiła ten termin z taką pogardą,
jak on przedtem słowo „podoba". - Sprowadziłeś tu
tych wszystkich mężczyzn. Sądziłeś, że mój wzrok na
gle padnie na kogoś na drugim końcu sali i natych
miast rozbłyśnie nad nami snop światła, rozśpiewają
się skrzypce, a ja pofrunę w ramiona najdroższego?
Poruszył się niespokojnie na tronie.
- Och, tatusiu. - Że też on wierzy w takie bajdy! -
Mnie nie potrzeba ukochanego, tylko męża w łożu.
- Który spełni swój obowiązek - upierał się król
Jerome.
- Francis nada się w sam raz. - Nawet jeśli podej
rzewała, że gdy będzie się kochać z Francisem, nie da
się porwać namiętności, to odrobina podobnej emo
cji będzie dla niej zupełnie nowym doświadczeniem.
Podchwyciwszy spojrzenie Francisa, posłała mu
dyskretny uśmiech. W nadchodzących latach, gdy oj
ciec odejdzie na zawsze, a ona zostanie królową, on
będzie jej podporą.
Nie wzdragała się przed prawdą, gdyż uczono ją
stawiać czoło trudom rzeczywistości.
Gdy już kolejka zmniejszyła się, a Francis został
oficjalnie przedstawiony, Weltrude zapytała: - Wa
sza Wysokość, czy jest na sali dżentelmen, z którym
chciałabyś rozpocząć bal? - Czarna, jedwabna suk
nia pierwszej damy dworu była schludna i skromna.
Idealnie dopasowana brązowa peruka zasłaniała
10
wszelkie ślady siwizny. Choć Laurencja podejrzewa
ła, że Weltrude urodziła się jeszcze na przełomie
wieków, jej kremowa cera prawie pozbawiona była
zmarszczek. Weltrude była wcielonym ideałem damy
dworu niedoskonałej księżniczki. Laurencja czasami
zastanawiała się, czy pewnego dnia ciężar niełatwych
obowiązków nie okaże się dla Weltrude nie do znie
sienia. Dotychczas nic tego nie zapowiadało, a teraz
także dama stojąca na najniższym stopniu wiodących
na podium schodów wykrzywiała swe pokryte różem
wargi w uśmiechu dokładnie takim, jaki przewidywał
dworski protokół.
Laurencja zamierzała wybrać Francisa, ale król
Jerome podniósł się z tronu. - Proszę o pierwszy ta
niec - oświadczył.
- Tatusiu! - Uśmiechnęła się, oczarowana staro
świecką galanterią ojca.
- Każdego, kto doznałby tego przywileju, natych
miast okrzyknięto by twym wybrańcem. - Ogarnął
spojrzeniem salę balową i rozczarowany mruknął: -
Bezkrwiste glisty. - Ująwszy ją za rękę, poprowadził
na środek pustego parkietu.
Wszystkie oczy zwróciły się ku nim, a Laurencję
przeszył dreszcz, jakby obce, lodowate palce pełzały
jej po plecach. Jakie niezwykłe: czuć się nieswojo we
własnej sali balowej! Zapewne to przez obecność
tych wszystkich zdesperowanych, pełnych oczekiwań
zalotników, tych łowców posagu, składających swe
nadzieje na jej wątłych ramionach.
Król Jerome ukłonił się jej. Odpowiedziała dyg
nięciem, zdeterminowana zapomnieć o swych lę
kach. - Tatusiu, jesteś najprzystojniejszym mężczy
zną na tej sali.
- Nie mogę temu zaprzeczyć. - Gdy orkiestra za
grała pierwsze akordy walca, zobaczyła w jego
11
oczach błysk - uwielbiał ten taniec. Nawet w młodo
ści, gdy pląsy w jego rytmie uznawano jeszcze za nie
przyzwoite, oddawał im się z wielkim zapałem. Po
płynęli po parkiecie.
Dystyngowany, sześćdziesięcioletni mężczyzna,
na którego obliczu pozostawiło swoje ślady czter
dzieści lat panowania, zmagań wojennych i nieustan
nych dyplomatycznych problemów. I nadal przystoj
ny, z wydatnym nosem nad siwymi wąsami i przycię
tą, szpiczastą bródką. Nie umykało to uwagi niejed
nej chętnej damy. Krzaczaste, siwe brwi zachodziły
na lekko cofniętą linię włosów, a nieskazitelnie biały
mundur zdobiły insygnia głównodowodzącego kawa
lerii.
Zapach jego ulubionych cygar przeniósł Lauren¬
cję z powrotem w czasy, gdy siadywała mu na kola
nach, a on sprawiał, że znikały wszelkie troski. W je
go ramionach wreszcie odprężyła się i rozkoszowała
wirowaniem po parkiecie, maleńka księżniczka w ró
żowej sukni z tafty, z włosami luźno upiętymi do gó
ry, w tańcu z wciąż pełnym wigoru królem, spełniają
cym swój królewski obowiązek z energią i lekkością.
Gdy taniec zbliżał się ku końcowi, a Weltrude ski
nęła przyzwalająco głową, na parkiecie pojawiły się
inne pary. Następny taniec. Laurencja stanęła
przed przypadkowo wybranym zalotnikiem. Książę
Germain z Bawarii, wielce zachwycony wyborem,
czarował ją, jak tylko mógł, zwłaszcza gdy okazało
się, że Laurencja zapamiętała go z kongresu wiedeń
skiego przed czternastu laty. Nie wiedział tylko, że -
jak na księżniczkę przystało - zapamiętała wszyst
kich.
Krótki taniec skończył się i następny mężczyzna
zajął miejsce niemieckiego księcia. Był nieśmiały,
niewiele mówił. Laurencja musiała dodać mu ani-
12
muszu. Następny, i jeszcze jeden, aż księżniczkę roz
bolały stopy, a policzki piekły ją od wymuszonych
uśmiechów.
Odetchnęła dopiero przy Francisie, który, ująwszy
w talii, przyciągnął ją do siebie na właściwą odle
głość. - Przy mnie nie musisz udawać zadowolenia -
rzucił lekko.
- Dziękuję. - Pozwoliła, by jej twarz przybrała na
turalny wyraz. - Nie chciałabym tylko sprawiać wra
żenia, że cię nie aprobuję.
- Niemożliwe. Dołeczki na twoich policzkach zda
ją się wyżłobione na stałe.
Roześmiała się: - Zabrzmiało zachęcająco!
- Sądzę, że to zapowiedź nadchodzących lat.
Z wiekiem należy pogodzić się z pewnymi niedosko
nałościami w wyglądzie.
Nie żartował o wyżłobieniach na jej policzkach,
nie wahał się także wspomnieć o zbliżającym się wie
ku średnim.
Na wpół śmiejąc się, odpowiedziała: - Nie jestem
aż tak zarozumiała, by martwić się podobnymi dro
biazgami!
- Jak wszystkie kobiety masz swoje słabości.
Tak jak i on. Z upodobaniem piętrzył sobie
nad czołem falę brązowych włosów. Uznawszy, że to
przystoi dżentelmenowi, codziennie jeździł konno.
Kiedyś nawet wyznał jej z całkowitą powagą, że dzię
ki tym przejażdżkom ma tyle siły.
O tak, nie był całkowicie pozbawiony próżności
czy wad. Brakowało mu poczucia humoru; gdy opo
wiadała mu dowcip, patrzył na nią, nic nie rozumie
jąc.
Rekompensował to szczerością. Przy nim nigdy
nie będzie musiała odgrywać wyniosłej, pełnej kró
lewskiego majestatu damy. Zbyt dobrze się znali, by
13
cokolwiek przed sobą udawać. Pewnie dlatego nie
umiała wyobrazić go sobie nagiego, zatraconego
w namiętności. Francis nigdy by nie dał się ponieść
emocjom. Sama myśl o stosunku z nim sprawiała, że
miała ochotę zachichotać.
- Znów się uśmiechasz. - Utrzymywał między ni
mi przepisowy dystans.
- Wasza Wysokość, daruj sobie ten łaskawy, kró
lewski uśmieszek. Powiedz po prostu, że zostaniesz
moją żoną.
Bardzo tego chciała, ale nie mogła zranić ojca, gar
dząc uroczystościami, które z takim entuzjazmem dla
niej zaplanował. Nawet jeśli zgodził się przystać na to
małżeństwo, pragnął, by ten wieczór miała dla siebie.
Starając się uniknąć wzroku Francisa, spojrzała
w stronę długiego szeregu wychodzących na taras
oszklonych drzwi.
- Rozumiem, że musiałem czekać przez wszystkie
lata twojego pierwszego małżeństwa, a teraz już nic
nie tłumaczy dalszej zwłoki - mówił gwałtownie, ale
cicho. Ani na chwilę nie zapomniał o parach wirują
cych obok i oceniającym ich całym królestwie. - Cze
kałem cierpliwie. Któż może powiedzieć aż tyle?
- Nikt - przyznała. - Stale czuję się zobowiąza
na za to, co postanowiłeś.
Zmarszczył brwi. - Nie takie mam intencje.
Mówił szczerze. Tyle że podjął właściwą decyzję
i nie rozumiał, dlaczego Laurencja nie pozwoli, by
nią pokierował. Wychowano ją na samodzielną, de
cydującą o sobie. Jego uczono, że mężczyzna winien
decydować za swoją żonę. Przewidywała problemy
w przyszłości, jednak jakiż mężczyzna myśli inaczej
niż Francis?
Orkiestra grała teraz wolniej. Francis złożył jej na
der oficjalny ukłon, zupełnie jakby ten incydent pod-
14
czas jej dziewiątych urodzin, gdy dała upust swej
wściekłości, rozbijając mu na głowie tysiącletnią wa
zę z epoki Ming, nigdy się nie wydarzył.
Teraz miała ochotę zrobić to raz jeszcze.
Gdybyż tylko zaprowadził ją do alkowy, wziął
w ramiona i wyznał miłość lub choćby zamiar posia
dania jej! W jednej, okropnej chwili zwątpienia za
stanawiała się, czy poważy się poślubić mężczyznę,
którego nigdy nie pocałowała.
Francis wycofał się w cień. Weltrude gestem dała
znak, by księżniczce zaprezentowano następnego
kandydata. Zabrzmiały pierwsze akordy menueta.
Laurencja zbuntowała się. - Nie - szepnęła do da
my dworu.
Weltrude przecięła powietrze ruchem dłoni i muzy
ka urwała się tak gwałtownie, że ucichł także gwar
rozmów. Przybrawszy pełen wdzięku królewski
uśmiech, Laurencja nakazała gestem, by kontynuowa
no zabawę. Rozmowy znów zabrzmiały, zupełnie jak
by ta niemiła przerwa nigdy się nie zdarzyła. Lukrecja
ruszyła do komnaty. Wiedziała, że będzie w niej sama.
Toaleta. Weszła do środka, oparła się o drzwi i za
mknęła oczy. Dlaczego ojciec tak nalegał na tę far
sę? Jak miała zmusić się do tego, by zapragnąć któ
regoś spośród prezentowanych jej kandydatów?
Chcąc nie chcąc, wypatrywała w morzu niezliczonych
twarzy tego jednego, dzięki któremu mogłaby znów
poczuć, co to miłość.
Przejechała dłońmi po malowanym drewnie. Mi
łość. Jakby jej złamane serce mogło jeszcze zaznać
miłosnej gorączki.
Okazało się, że ucieczka z przyjęcia to dobry po
mysł. A ucieczka przed samą sobą, jeszcze lepszy.
Gdyby tylko mogła spokojnie pomyśleć w samotno
ści, na pewno udałoby się jej pozbyć wątpliwości.
15
Otworzyła drzwi i rozejrzała się po korytarzu. Pu
sto. Instynktownie chciała wymknąć się na palcach.
Zdrowy rozsądek nakazał jej iść bez pośpiechu. Zu
pełnie, jakby oddalanie się z własnego przyjęcia było
właściwym zachowaniem. Przeszła przez gabinet
i nacisnąwszy klamkę, bez trudu otworzyła oszklone
drzwi. Wyszła na opustoszały taras. Kwadraty światła
przeplatały się z cieniami nocy.
Wsparła dłonie na szerokiej i niskiej, chłodnej,
marmurowej poręczy. Haustami łykała świeże po
wietrze. Stopniowo zapachy perfum i zgrzanych,
podekscytowanych ciał odpłynęły, wyparte przez
aromat bzów z ogrodu, zmieszany z ledwo wyczuwal
ną wonią soli, nadciągającą od położonego niżej por
tu i ziemi z rozpościerających się wokół zamku win
nic. Skądś nadlatywał delikatny zapach tytoniu. I gdy
tak patrzyła na otaczające ją zabudowania pałacu,
majaczące w oddali góry i miasto rozpostarte niczym
obrus ozdobiony cekinami świateł, bunt przeciw ojcu
także minął.
Uwielbiała ten pałac. Jej przodkowie, krzyżowcy,
pierwszy zamek na tej skalistej ziemi wznieśli z pia
skowca. Później sprowadzono blady marmur, po
przecinany żyłkami miedzi, zbudowano granitowe
wieże, zastosowano dachówkę. Teraz nad starożyt
nym miastem Omnia wyrastała budowla przypomi
nająca sękate drzewo. Ogrody opadały z klifu kwie
cistymi tarasami, każdy rumieniący się rozkoszą
w blasku dnia, a nocą skąpany zapachami. Światła
Omnii błyszczały. Do Laurencji dochodził szmer
głosów świętujących mieszkańców. Zrobili sobie
dzień wolny od trudów rybołówstwa i handlu, by ra
dować się w jej urodziny. Niech ich Bóg błogosławi.
Znała wielu kupców i właścicieli kramów, a także
farmerów i uprawiających winnice wieśniaków.
16
I zbieraczy ziół, którzy żyli w głębi Pirenejów
i na swych świetnie obrobionych polach hodowali
rzadko występujące na świecie zioła. To oni utrzymy
wali królestwo przy życiu. Zwykli ludzie nie mieli po
jęcia, że każdego dnia ona i jej ojciec balansowali
na dyplomatycznej linie, by reszta kraju mogła wieść
swe zwykłe życie.
Mimowolnie skierowała wzrok ku najdalszemu
krańcowi zatoki. Granica sąsiadującej z nimi Pollar-
dine zaczynała się w morzu i biegła wzdłuż drogi
do Pirenejów. Te dwa kraje kiedyś były sojusznikami.
Teraz już nie.
Usłyszała, jak na odległym narożniku tarasu
otwierają się drzwi. Z sali balowej buchnęła muzy
ka. Pewnie wewnątrz zrobiło się zbyt gorąco. Albo
jakaś para kochanków szukała ciemności, niezbęd
nej do rytuału zalotów. Choć nie wiedziała, co się
działo w tym krótkim czasie, nie uszły jej uwadze
pełen satysfakcji, iście koci uśmiech kobiety i mi
na mężczyzny, całkowicie zajętego swoją partner
ką. Jakże byłoby miło, pomyślała Laurencja, gdyby
ktoś okazał tyle zainteresowania mnie, a nie moje
mu królestwu.
Pragnęła gorąco, by pojawił się ktoś taki. Drzwi
za nią otworzyły się. Przez moment myślała, że jej
modlitwa została wysłuchana. Wstrząsnął nią lekki
dreszcz. Zaraz jednak przywołała się do porządku.
Wiedziała, że po prostu odnaleziono ją. To było nie
do uniknięcia. Pewnie to sprawka Weltrude lub któ
regoś z zalotników czy jej zaniepokojonego ojca. Od
wróciła się i tuż przed sobą ujrzała mężczyznę. Stał
samotnie na tle oszklonych drzwi.
- Wasza Wysokość? - u s ł y s z ł a w jego głosie lekki
obcy akcent. Mężczyzna miał na sobie munndur. Nie,
liberię. Dworską.
17
Zaskoczona, przyjrzała mu się uważniej. Nigdy
dotąd go nie widziała.
- Słucham?
Podszedł do niej zdecydowanym krokiem; krzep
ki, dobrze zbudowany, żakiet liberii ciasno opinał je
go klatkę piersiową. Laurencja poczuła zapach potu.
Wyciągnął ku niej muskularne ramiona. Daremnie
próbowała zrobić unik, równocześnie protestując: -
A cóż to za zachowanie?
Bez słowa pochwycił ją w pasie i zarzucił sobie
na ramię.
ROZDZIAŁ2
Laurencja, obezwładniona szokiem, zawisła na ra
mieniu napastnika. Obcy mężczyzna, byle służący,
ośmielił się ją tknąć! Dopiero gdy przełożył nogę
przez balustradę i już miał zeskoczyć do ogrodu,
krzyknęła i chwyciła go za włosy.
Została jej w rękach zalatująca stęchlizną peruka.
Krzyknęła ponownie i mocno walnęła napastnika
w kręgosłup. Nie spodziewała się, że do tego stopnia
pozbawi go równowagi - zatoczył się do tyłu, przez
chwilę młócił powietrze ramionami. Ośmielona suk
cesem uderzyła go raz jeszcze i uskoczyła w bok.
Z impetem padła na marmurową posadzkę. Bole
śnie uderzyła się w łokieć, tracąc oddech. Zbir upadł
na nią. Ktoś wylądował na nich obojgu.
18
Ten trzeci strącił z niej ogromnego łotra. Uwolnio
na od miażdżącego ją ciężaru łapała powietrze i pró
bowała coś dosłyszeć, choć dzwoniło jej w uszach.
W pewnej odległości, a jednak zbyt blisko, trzasnęła
kość. Na tarasie zadudniły czyjeś stopy; a ona - ab
surdalnie! - myślała tylko o tym, by nie zaskoczono
jej w pomiętej sukni, z uszczerbkiem dla jej godno
ści. Usiadła i choć kręciło jej się w głowie, rozejrzała
się wokół.
Kroki, które usłyszała, należały do dwóch męż
czyzn - napastnika i wybawcy. Obaj biegli tarasem
po stronie oddalonej od sali balowej i coraz głębiej
zanurzali się w cień. Uciekający przeskoczył balu
stradę, goniący próbował biec za nim, ale wycofał
się. Dalej zbocze opadało stromo i tylko ktoś niezwy
kle zdesperowany odważyłby się na skok.
- Tchórz - mruknęła pod nosem. To nie był fair,
ale bolały ją żebra, doskwierał ból łokcia. Jako księż
niczka nie miała obowiązku być fair. Zwłaszcza gdy
dopiero co zaatakowała ją jakaś cuchnąca bestia
i tylko jeden z lojalnych poddanych, a może gorliwy
kandydat do jej ręki, pospieszył jej z pomocą.
Wybawca powracał, lekko kulejąc - no tak, został
ranny i trzeba okazać mu współczucie, a tego akurat
nie miała w nadmiarze. On także miał szerokie ra
miona, choć nie był taki wysoki jak napastnik. Gdy
przechodził przez padające z okien prostokąty świa
tła, a następnie zanurzał się w cień, zdawał się bar
dziej duchem niż człowiekiem. Z całych sił wytężała
wzrok, by dojrzeć jego twarz, ale widziała jedynie
ciemne, rozjaśnione pasemkiem bieli włosy
przy skroniach, głębokie oczodoły tuż nad wyrazi
stym nosem i mocno zaciśnięte wargi.
Ubrany był w ciemny surdut, czarny, jedwabny
krawat i czarne spodnie, spod których widoczne były
19
także czarne, wysokie buty. Jeśli chodzi o kolory,
najwyraźniej brakowało mu wyobraźni, jednak nosił
się jak dżentelmen. Dzięki Bogu choć za to.
Gdy znalazł się na tyle blisko, że mogli rozmawiać,
zapytał tonem całkowicie różnym od tego, jakim
zwykle się do niej zwracano: - O co tu, do diabła,
chodziło?
Zdumiona, urażona i obolała wyjąkała: - Kto...
co... jak śmiesz?
- Czyżby odrzucony zalotnik?
- Nigdy wcześniej go nie widziałam.
- Następnym razem, gdy jakiś nieznajomy pochwy
ci cię i zarzuci sobie na ramię, kwicz jak zarzynane
prosię.
Mocno trzymając się za łokieć, z trudem stanęła
na nogi. - Krzyczałam!
- Ledwie cię usłyszałem. - Stał naprzeciwko, wyż
szy, niż jej się wcześniej wydawało, o krzaczastych
brwiach, oczach niczym ciemne otchłanie, twarzy
oszpeconej głęboką szramą, biegnącą od brody
po skroń. - Byłem tuż za tamtymi donicami.
Spojrzała na gęsto stojące wzdłuż muru wysokie
i bujne rośliny, potem znów na nieznajomego. W je
go głosie rozpoznała seremiński akcent. Kulał. Po
czuła ukłucie niepokoju.- Co tam robiłeś?
- Paliłem.
Choć wiedziała, że to niemądre, delikatna woń ty
toniu nieco rozwiała jej wątpliwości. Był to zapach
podobny do tego, który nie opuszczał jej ojca.
- Przywołam straż i wyślę w pościgu za łotrem.
- Łotrem - nieznajomy roześmiał się cicho. -
A więc jesteś, pani, damą. Ale proszę, nie zawracaj
sobie głowy wysyłaniem pościgu. On jest już daleko.
Wiedziała, że nieznajomy ma rację. Ten łotr - i cóż
takiego jest w tym słowie? - zeskoczył w najbardziej
20
zaniedbaną część ogrodu, tam, gdzie hodowane ro
śliny ustępowały miejsca dzikim zaroślom. Strażnik
nie zdoła niczego dokonać.
A więc zamiast zrobić to, co było jej obowiązkiem,
pozwoliła nieznajomemu objąć się za biodra. Od
wrócił ją do światła.
Przyjrzał jej się obojętnie, następnie łagodniej już
zapytał: - Czy jesteś ranna, pani?
- Mam tylko zadrapania.
Ujął ją za nadgarstek i powoli wyprostował stłu
czoną rękę. - Nie jest złamana.
- Chyba nie.
Uśmiechnął się szeroko i białe zęby błysnęły w le
dwie widocznej twarzy.
- Wiedziałabyś, pani, gdyby było inaczej. Złama
nie w łokciu nieźle daje o sobie znać. - Wprawnie
porozpinał guziczki jej długich rękawiczek, ściągnął
je i mocno naciskając palcami, zbadał kości przedra
mienia, potem lekko musnął ją po zagłębieniu łok
cia.
Dotyk nieznajomego przyprawił ją o gęsią skórkę.
Mimochodem zauważyła, że nie nosi rękawiczek. Je
go skóra zetknęła się z jej ciałem.
- Jakiej rany szukasz?
- Żadnej. Pomyślałem tylko, że miło będzie popie-
ścić skórę tak delikatną jak dziecka.
Wyrwała dłoń z uścisku.
Roześmiał się, najwyraźniej rozbawiony jej obu
rzeniem. Prawdopodobnie kłamał, mówiąc o piesz
czocie.
A niech go!
Wyrwała mu rękawiczkę, wciągnęła na dłoń.
Z trudem ją założyła. Palce drżały, tak jak jej głos. -
Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby... to znaczy,
kim on był...
21
- Czyż nie jesteś, pani, księżniczką?
Serce zabiło jej mocniej. Natychmiast powróciły
wątpliwości, cofnęła się o krok. - Tak.
- Śmiem więc twierdzić, że była to próba porwania.
Patrzyła na nieznajomego oszołomiona, próbując
dostrzec w ciemności jego rysy.- To absurd!
- Bynajmniej. Jesteś, pani, jedyną dziedziczką cał
kiem nieźle prosperującego małego królestwa. Twój
ojciec zapewne zapłaciłby majątek, by cię odzyskać.
Dziwi mnie tylko, że wcześniej nikt jeszcze tego nie
próbował.
Poczuła się zażenowana. - Panuje pokój...
- Chcesz powiedzieć, że jedna czarna owca... Ale
jemu udało się uciec, a jest wystarczająco zdespero
wany. Może spróbować ponownie. Albo ma wspólni
ków. Rozważ, pani, zatrudnienie ochroniarza.
Cóż on sobie myśli, że kim jest? Jak śmie dawać mi
rady? - Kim jesteś?
- Dominik z Baminii, do usług. Tyle że teraz to Se-
reminia, a mnie nazywają Dom. - Podszedł do wyso
kiej rośliny w donicy i wygrzebał cygaro z ziemi,
w którą wcześniej je wetknął. - Należę do grona two
ich zalotników.
Choć zszokowana i wstrząśnięta, nie straciła rezo
nu. - Nie zostałeś przedstawiony.
- Ciebie nie da się oszukać, prawda? - Cygaro na
dal się tliło, otrzepał je z ziemi i wetknął do ust.
Uniósł głowę i wydmuchiwał dym, aż koniec cygara
rozżarzył się. Potem spojrzał w dół, na Laurencję.
Wypuszczając dym ustami, oświadczył: - Nie zdąży
łem na czas.
Był niegrzeczny, źle wychowany - nie wspomina
jąc już o braku punktualności. Do tego rozsierdził ją
swym obojętnym tonem. - Jeżeli ktoś chce się zale
cać do księżniczki, warto by był punktualny.
22
- Punktualność - powtórzył, przedrzeźniając jej
arystokratyczny akcent.
- Tak naprawdę to nie widziałem w tym sensu.
Przecież mnie nie poślubisz.
Oczywiście miał rację, ale jego pewność zdener
wowała ją. - A to niby czemu?
- Jestem bratem króla Sereminii.
Brat króla Sereminii? Zaskoczona, usiłowała so
bie przypomnieć, czy król miał brata. Choć czy ten
człowiek pozwoliłby sobie na tak łatwe do wykrycia
kłamstwo?
Zresztą czy rzeczywiście kłamał? Przeciwnie, wy
dawał się podejrzanie wręcz szczery. - No dobrze -
zaczęła ostrożnie, zastanawiając się, czy on zna
prawdę. Nie chciała niczego zdradzić - to nie najgor
sze pokrewieństwo. Północno-zachodnią granicę
mamy wspólną z Sereminią...
- Jestem bratem z nieprawego łoża.
- Ach tak. - Oczywiście, to wiele tłumaczyło. Wy
jaśniało, dlaczego nie znał sekretu Bertinierre i Se
reminii. I dżentelmen ten, gdyż tak należało go okre
ślić, był pewnie niezwykle wrażliwy na punkcie swe
go pochodzenia, inaczej pojawiłby się na czas i spró
bował swych szans z pozostałymi zalotnikami. - Są tu
także inni z nieprawego łoża.
- Oni też nie mają szansy. - Podszedł do szero
kiej, marmurowej balustrady i usiadł na niej. -
Prawda?
Nie wyciągnie z niej podobnej deklaracji. - Mają
takie same szanse, jak każdy inny.
- Aha, więc już wybrałaś. - Światło padające przez
francuskie drzwi nie dosięgło go. Wyciągnął
przed siebie nogi i skrzyżował je w kostkach.
- Kto jest tym szczęściarzem, któremu zamierzasz
założyć obrączkę?
23
Pomyślała, że nie musi tu siedzieć z tym cynicznym
brutalem. Powinna wejść do środka i poinformować
ojca o incydencie. Jednak podeszła do nieznajomego
nieco bliżej. Próbowała zobaczyć jego twarz. Twarz
Dominika z Sereminii. I nawet nie wiedziała dlacze
go. Nie powinno jej zależeć. Czy kiedykolwiek jesz
cze zamieni z nim choć jedno słowo?
- Nikogo nie wybrałam.
Mówił dalej, jakby nie usłyszał: - Obserwowałem
cię, gdy tańczyłaś z tymi wszystkimi osłami.
Czyżby to jego spojrzenie przyprawiało ją o dreszcze?
- Powiedziałbym, że ten gość... Kim on jest...? Wy
soki, z takim pompatycznym, przypominającym mor
ską falę kosmykiem.
Omal nie zachłysnęła się, parsknąwszy śmiechem.
Dokładnie opisał Francisa!
- Aha, już wiem! - powiedział Dom. - Mały lord
Francis de Radcote.
Śmiech zamarł jej w gardle. - Czy tak głosi plotka?
- Niektóre, nie wszystkie oczywiście. Spekulowa
no na temat każdego pięknisia, który brał cię w ra
miona. - Przechylił głowę na bok i wypuścił smugę
dymu. - Używały sobie zwłaszcza debiutantki. Nie
przepadają za tobą, chyba wiesz.
Przeskakiwał z tematu na temat, mówiąc jej rzeczy,
o których nikt inny nie ośmieliłby się wspomnieć.
- Kto za mną nie przepada?
- Wszystkie te młode damy, które sieją rutę
pod ścianami i zbijają się wokół luster oprawionych
w ramy z kości słoniowej. Im szybciej zostaniesz mę
żatką, tym szczęśliwsze poczują się tegoroczne pan
ny na wydaniu. - Strzepał popiół z cygara o krawędź
balustrady. - Nie podoba im się rola tła dla kobiety
tak zaawansowanej w latach jak ty.
24
W głowie jej zawirowało tak dziwnie, jakby pozba
wiona powietrza zbyt długo przebywała pod wodą. -
Pewnie masz rację.
- Trzymasz się całkiem nieźle jak na dwudziesto-
pięciolatkę. Jesteś całkiem ładna. Czy twoje włosy
mają naturalną barwę?
- Ależ z ciebie gbur! - wykrzyknęła, ale po chwili
znów ledwie powstrzymywała śmiech.
- A więc nie. Tak myślałem.
Gdy doszła do siebie, oświadczyła: - Musisz przy
znać, że wyglądają całkiem naturalnie. - W tym ca
łym zamieszaniu jej kok popsuł się nieco.
- Nie do końca. Niewiele kobiet może poszczycić
się hebanowymi włosami i cerą białą niczym śnieg,
jak to bywa w starych baśniach. Czyżby nacieranie
buzi sokiem cytryny załatwiało sprawę?
Tu się nie pomylił. - Uważam, że to świetny środek
do wywabienia piegów.
Skinął głową. - Jak dobrze być mężczyzną!
- Zawsze tak uważałam. - Sprawdziła wsuwki
podtrzymujące fryzurę. Kilka straciła przy upadku.
Weltrude wbijała jej w głowę, że księżniczka powin
na być zawsze gładko uczesana, więc jakie znaczenie
ma kilka szpilek mniej lub więcej? Klasyczny styl nie
zawiedzie jej. Nie ośmieli się, inaczej będzie musiał
wytłumaczyć się Weltrude.
- Najważniejsze, że mamy tendencję do tych...
no... niewłaściwych reakcji na obecność damy, nawet
jeśli wiemy, że farbuje sobie włosy.
Zamarła. Jej oczy były ogromne niczym spodki.
Zmieszana, niezdolna uporządkować myśli, wbiła
wzrok w oświetlony kandelabrami korytarz przed so
bą. Oczy aż rozbolały ją z wysiłku, nie chciała mru
gnąć. Czy on miał na myśli to, co podejrzewała? W ten
25
swój nonszalancki, niezbyt wyrafinowany sposób na
zwał ją atrakcyjną?
- Będę mógł poprowadzić cię do stołu, jeżeli obie
cam nie bekać zbyt donośnie?
Powoli opuściła ramiona. Cóż ona porabia tu,
w ciemnościach, gawędząc z mężczyzną, którego jej
oficjalnie nie przedstawiono? Weltrude dostałaby ata-
ku! - Nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem.
- Nie spodobałoby się lordzikowi Francisowi. -
Kącikiem oka zauważyła, że Dom z przekonaniem
kiwa głową. - To pewne. Pomyślałem sobie tylko, że
może poczuwasz się do wdzięczności. W końcu wzią
łem się za bary z tym brutalem i przepędziłem go. -
Potarł biodro, jakby go bolało.
Znów nie mogła powstrzymać rozbawienia. Aku
rat gdy przyszło jej do głowy, że chyba jest szalona,
pozwalając sobie na tak swobodną konwersację
z tym samozwańczym hultajem, rozbroił ją propozy
cją wystąpienia razem publicznie. Potem bez naj
mniejszych skrupułów wykorzystał zarówno swoją
kontuzję, jak i jej dług wdzięczności, by postawić
na swoim. - Niezły jesteś, muszę przyznać - stwier
dziła z podziwem. - Tylko niby dlaczego miałabym ci
towarzyszyć przy kolacji? Jest tyłu innych. Przybyli
na czas, nie kryli się za roślinami i pragną sprawdzić,
czy mają szansę, zabiegając o moją rękę.
Tak długo milczał, że wreszcie odwróciła się, by
na niego spojrzeć. Stał wpatrzony w rozżarzony ko
niec cygara. - Spójrzmy na sprawę tak, księżniczko.
Prawdopodobnie to dla ciebie ostatnia okazja
do flirtu. Mogłabyś ją wykorzystać, czemu nie? Ro
zegrać jednych chłopaków przeciwko drugim, pro
wokować, flirtować i bawić się równie dobrze jak
każda kobieta, gdy pragnie jej wielu mężczyzn. Ze
mną u boku mogłabyś pozwolić sobie na wszystko, co
26
tylko by ci się spodobało, gdyż ja nie jestem księ
ciem, a nawet zwykłym człowiekiem z prawego łoża.
Nadaję się do wykorzystania w charakterze buforu
przeciw prawdziwym zalotom.
Nieco urażona, zauważyła: - Masz wspaniałą opi
nię o moim charakterze!
Wzruszył ramionami. - Nie sądzę, by obowiązki
księżniczki zapewniały ci wiele rozrywek. Mogłabyś
choć trochę sobie poszaleć. Poza tym - spojrzał
na nią z góry i po raz pierwszy zauważyła błysk w je
go oczach - potrzebujesz ochroniarza, a ja właśnie
jestem kimś takim. Twoim własnym, osobistym
ochroniarzem, najemnikiem wysłanym, by cię strzegł
przed złym światem.
ROZDZIAŁ3
Gdybym była rozsądna, powinnam odwrócić się
na pięcie i pobiec z powrotem na salę balową, pomy
ślała Laurencja. Ale ten człowiek w jednym miał ra
cję: pozycja księżniczki nie pozwalała na zbyt wiele
rozrywki, a rozmawiając z Dominikiem z Sereminii,
przynajmniej mogła poćwiczyć umysł odrętwiały
od wymogów dworskich ceremonii i protokołu.
Poza tym, powinna się czegoś o nim dowiedzieć.
Oczywiście, ze względów bezpieczeństwa swego kró
lestwa. - Panie...
- Dom. Po prostu Dom.
27
- Dom - jakże łatwo przyszło jej zwracać się
do niego po imieniu. Dziwna sprawa: wymieniwszy
kilka dowcipnych uwag z tym mężczyzną, poczuła
się, jakby już wcześniej go znała. - A więc jesteś żoł
nierzem fortuny?
- Przed nieślubnym bratem króla nie rozpościera
się zbyt wiele możliwości. Jakoś trzeba zarabiać
na życie.
Najemnik. Ktoś, kto walczy dla zysku po stronie
każdego, kto jest w stanie go opłacić. Nic dziwnego,
że tak błyskawicznie zareagował na napastnika. Zro
zumiałe stały się jego kuśtykania, ta blizna, wiedza
o złamanych kościach i... cynizm. I niemal namacal
na aura zagrożenia, która go otaczała.
- Jesteś zaszokowana, mała księżniczko? - gdy tak
patrzył na nią z góry, w jego głosie pobrzmiewał śmiech.
Ale ona nigdy nie pozwalała żadnemu mężczyźnie
wyobrażać sobie, że dominacja fizyczna daje mu
nad nią przewagę. A w każdym razie... nie na długo.
- Bynajmniej - powiedziała możliwie najbardziej wy
niośle.
- Zastanawiałam się: gdybyś był moim ochronia
rzem, kto obroniłby mnie przed tobą?
- Mądra dziewczynka. Sama byś się obroniła.
- Nie jestem dziewczynką. - Laurencja przestała
nią być w dniu, w którym poślubiła swego pierwsze
go męża. - Jestem kobietą.
- W zaawansowanym wieku dwudziestu pięciu lat.
Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek.
Czyżby był większym hultajem, niż sądziła? - Mam
dość rozumu, by wiedzieć, że gdyby ktoś taki jak ty
postanowił porwać mnie czy skrzywdzić, nawet nie
zdążyłabym pomyśleć o obronie.
Nie drgnął ani w żaden inny sposób nie okazał nie
zadowolenia, jednak atmosfera między nimi wyraź-
28
CHRISTINA DODD Powrót księcia
R O Z D Z I A Ł 1 Bertinierre, maj 1829 roku Na balu dla uczczenia dwudziestych piątych uro dzin następczyni tronu księżniczka Laurencja, ba dawczo przyjrzawszy się falującemu morzu czarno- -białych, wieczorowych strojów, w jakie wystroili się zalotnicy, zarówno ci natarczywi, jak i nieśmiali, jed ni pyszni, drudzy jakby zakłopotani, niektórzy wielce elokwentni, inni ledwie zdolni do wyjąkania kilku słów, pomyślała, że byłoby trudno o zbiorowisko bar dziej żałosnych jegomości. A wszyscy stawili się tu dla niej. Byli do jej dyspo zycji co do jednego. - Moja droga, uśmiechasz się zupełnie jak w chwi lach, gdy cierpisz na ból głowy, a przecież czeka cię jeszcze ceremonia wodowania statku. Zgodnie z protokołem pozornie nie zwróciła uwa gi na słowa ojca. Wszystkie ich gesty, spojrzenia i wy powiedzi zostały z góry zaplanowane. Stała po pra wej stronie króla Jerome'a zasiadającego na pozła canym, starodawnym tronie Bertinierre. Uśmiechy, zarówno ten na obliczu króla, jak i malujący się na twarzy jego córki, w pełni zasługiwały na miano wytwornych. Dżentelmeni kolejno podchodzili do podium, by skłonić się kobiecie - lub dokładniej: królestwu - którą mieli nadzieję zdobyć. 5
Jednak glos króla Jerome'a, przeznaczony jedynie dla jej uszu, wyraźnie pobrzmiewał rozbawieniem. Co więcej, nie miała najmniejszych wątpliwości, że uśmiech ojca jest szczery. Niby czemu miałoby być inaczej? Złożyła mu obietnicę, zgodnie z którą - ży wił taką nadzieję - miała w końcu spełnić jego naj większe marzenie. Także i moje, dodała w myślach. Była jedyną na stępczynią tronu Bertinierre, niewielkiego, śród ziemnomorskiego królestwa. Musi urodzić dziecko, a jeszcze lepiej dwoje dzieci, nim przeminą lata jej płodnej młodości. Szkoda tylko, że za sprawą wszystkich tych zabie gów czuła się niczym niezapylone drzewo jabłoni. - A ci tutaj, to pszczoły - by złagodzić złośliwą uwagę, obdarowała nieco cieplejszym uśmiechem pana Andrew N. Sharparrowa, właśnie prezentowa nego przez pierwszą damę dworu. Zachwycony, skłonił się ponownie, na co Weltru- de pytająco uniosła starannie wyprofilowane brwi. Stosując się do wcześniejszych ustaleń, Laurencja dwukrotnie mrugnęła powiekami i Anglika odpro wadzono, by inny mógł zająć jego miejsce. - Może jak już wyjdziesz za mąż, przestaniesz wreszcie mówić sama do siebie - zauważył król. - Nie sądzę. Przepadam za inteligentną konwersa cją. Parsknął śmiechem i zaraz ukrył rozbawienie iście królewskim kichnięciem. - Nie dajesz biedakom naj mniejszej szansy. Zignorowała jego uwagę. - Ty zresztą także roz mawiasz sam ze sobą. Dwoma rękami ujął jej odzianą w rękawiczkę dłoń i ścisnął. - Niegdyś zwykłem rozmawiać z twoją mat ką. Wciąż to czynię, najlepiej jak umiem. 6
Poddając się pokusie, spojrzała w jego ciepłe, brą zowe oczy. Żałowała, nie po raz pierwszy, że nie jest bardziej do niego podobna - inteligentna, ale dobra. Nie była ani trochę zarozumiała, świetnie zdawała sobie sprawę ze swojej inteligencji, niestety zmiesza nej z pewną dozą zgryźliwości. Wobec dzieci i osób słabego umysłu nigdy nie brakowało jej cierpliwości, ale głęboko pogardzała tymi, którzy lenistwem i fry- wolnością roztrwaniali dary dane im od Boga. Niestety, dotyczyło to zbyt wielu z tych bogatych, świetnie prezentujących się dżentelmenów, kręcą cych się teraz po tej wspaniałej, kremowo-złotej sali balowej. Jakiś szlachcic tak stary, że mógłby być jej dziad kiem, przewrócił się, składając oficjalny ukłon. Wel- trude, postawna, mocno zbudowana i stanowcza w ruchach dama, zdołała go pochwycić, nim jego gło wa zetknęła się ze stopniem. Jerome wskazał gestem, by któryś z jego przybocz nych gwardzistów pospieszył z pomocą starzejącemu się zalotnikowi. - Jak on śmiał pomyśleć, że zgodził bym się oddać mu moją piękną dziewczynkę? - Nie każdy tak zachwyca się moją urodą jak ty, ta tusiu. - Z pewnością nie dotyczyło to Beaumonta, angielskiego księcia Burlingame... i jej pierwszego męża. - Czy nie przyszło ci do głowy, że patrzysz na mnie oczyma rodzica? - Wyglądasz identycznie jak twoja matka - orzekł król Jerome. W jego przekonaniu stanowiło to ostateczną gwa rancję urody. Portret królowej Enid i jej czterolet niej córki wisiał w królewskiej galerii; przedstawiał Laurencję jako miniaturę drobnej, delikatnie zbudo wanej Walijki królewskiego rodu, która przed trzy dziestoma laty zdobyła serce króla. Ale falujące 7
czarne włosy, jasna cera i pełne czułości, czułe zielo ne oczy, świadczące o pogodnej naturze królowej Enid, u Laurencji były zwykłym kamuflażem. Na zawsze zapamiętała udrękę pozowania do por tretu, gdy krzyczała, że chce pobiec na dwór, a nie siedzieć ubrana w drapiące koronki. I jak król Jero- me przekupywał ją cukierkami, by siedziała spokoj nie. Zapamiętała także wściekłość w oczach artysty, gdy się w końcu rozpłakała. Uwieczniona na portre cie wystająca dolna warga trafnie oddawała nastrój nadąsanej księżniczki. Obecnie już nie dąsała się - w każdym razie nie tak bardzo - i nigdy nie tupała z gniewu, ale zawsze starała się trzymać w ryzach swój gwałtowny tempe rament, ukryty pod płaszczykiem dobrych manier. Zawsze... Poza chwilami, gdy dzień wyjątkowo jej się dłużył, otoczenie przyprawiało ją o irytację, i szuka ła samotności w swojej komnacie. Wtedy niewzru szona Weltrude zamykała drzwi, za którymi gniew Laurencji sięgał zenitu. Dzisiejszy wieczór zapowiadał się podobnie. - Jeżeli nie podoba ci się żaden z pozostałych, Laurencjo... to może zdecydujesz się na Francisa - zwrócił się do córki król Jerome. Francisa? A więc pozwoli jej poślubić księcia de Radcote, jej towarzysza zabaw z dziecięcych lat? Ministra spraw wewnętrznych Bertinierre, mężczy znę, którego sama zamierzała wybrać, a którego oj ciec nie chciał dotąd wziąć pod uwagę? Zdespero wana, wyjąkała: - Ale... mówiłeś... No to po cóż to wszystko? - Dobrze wiesz. Poszukała spojrzeniem Francisa. Zajmował miej sce przy końcu kolejki, która zdawała się wić kilome trami po lśniącej, czarno-białej marmurowej posadz- 8
ce. Wypatrzyła go dzięki jego wzrostowi i wyróżnia jącej się sylwetce. I omal nie przeoczyła wyjątkowo przystojnego sycylijskiego księcia krwi, który właśnie składał jej ukłon. - Ojcze, Francis jest dobrym czło wiekiem. Oddałby za mnie życie. - Ależ wiem. - Król Jerome przerwał jej uniesie niem dłoni. - Przyzwoity w każdym calu. - No właśnie. I to mi się w nim podoba. - Podoba - powtórzył król Jerome z pogardą. - Tak. Podoba. We wszystkim jesteśmy do siebie podobni. Pochodzi z jednej z najstarszych rodzin Bertinierre. Rozumie moje obowiązki jak mało kto. Ma dużą wiedzę i jest odpowiedzialny. - I przyzwoity. - Choć zdawało się, że to niemoż liwe, irytacja króla Jerome'a jeszcze przybrała na mocy. - Tatusiu, już nigdy nie zakocham się tak jak za pierwszym razem. - Nie pozwolisz sobie na to. - Oczywiście. - Musiałaby być szalona, by zako chać się w jakimś mężczyźnie tak gwałtownie i na miętnie jak w Beaumoncie. - Byłaś młodą dziewczyną, która zadurzyła się w przystojnym, starszym mężczyźnie. To ja powinie nem był być bardziej rozsądny. - Niby jak? Kto mógł przewidzieć, że Beaumont okaże się... - zawahała się przed nazwaniem faktów po imieniu. Zwłaszcza tutaj. Zwłaszcza teraz. Już powiedzieli sobie zbyt wiele w miejscu publicznym. Król Jerome także uznał ten temat za zbyt drażli wy, by o nim rozprawiać. Rzekł tylko: - Patrzysz na ten tłum, a duma nie pozwala ci na potępienie Beaumonta i równocześnie mojej lekkomyślności. Ale ja cię dobrze znam, Laurencjo. Wiem, że twoje rany wciąż się nie zagoiły. 9
- Teraz już dramatyzujesz. - Niecierpliwym spoj rzeniem omiotła księcia von Fuldę, który właśnie składał jej ukłon, czyniąc przy tym wytworny gest dłonią. - Beaumont nigdy mnie nie uderzył. A poza tym jestem bardziej wytrzymała, niż sądzisz. - I bardziej opancerzona przeciwko miłości, niż przystoi kobiecie. - Miłość. - Wymówiła ten termin z taką pogardą, jak on przedtem słowo „podoba". - Sprowadziłeś tu tych wszystkich mężczyzn. Sądziłeś, że mój wzrok na gle padnie na kogoś na drugim końcu sali i natych miast rozbłyśnie nad nami snop światła, rozśpiewają się skrzypce, a ja pofrunę w ramiona najdroższego? Poruszył się niespokojnie na tronie. - Och, tatusiu. - Że też on wierzy w takie bajdy! - Mnie nie potrzeba ukochanego, tylko męża w łożu. - Który spełni swój obowiązek - upierał się król Jerome. - Francis nada się w sam raz. - Nawet jeśli podej rzewała, że gdy będzie się kochać z Francisem, nie da się porwać namiętności, to odrobina podobnej emo cji będzie dla niej zupełnie nowym doświadczeniem. Podchwyciwszy spojrzenie Francisa, posłała mu dyskretny uśmiech. W nadchodzących latach, gdy oj ciec odejdzie na zawsze, a ona zostanie królową, on będzie jej podporą. Nie wzdragała się przed prawdą, gdyż uczono ją stawiać czoło trudom rzeczywistości. Gdy już kolejka zmniejszyła się, a Francis został oficjalnie przedstawiony, Weltrude zapytała: - Wa sza Wysokość, czy jest na sali dżentelmen, z którym chciałabyś rozpocząć bal? - Czarna, jedwabna suk nia pierwszej damy dworu była schludna i skromna. Idealnie dopasowana brązowa peruka zasłaniała 10
wszelkie ślady siwizny. Choć Laurencja podejrzewa ła, że Weltrude urodziła się jeszcze na przełomie wieków, jej kremowa cera prawie pozbawiona była zmarszczek. Weltrude była wcielonym ideałem damy dworu niedoskonałej księżniczki. Laurencja czasami zastanawiała się, czy pewnego dnia ciężar niełatwych obowiązków nie okaże się dla Weltrude nie do znie sienia. Dotychczas nic tego nie zapowiadało, a teraz także dama stojąca na najniższym stopniu wiodących na podium schodów wykrzywiała swe pokryte różem wargi w uśmiechu dokładnie takim, jaki przewidywał dworski protokół. Laurencja zamierzała wybrać Francisa, ale król Jerome podniósł się z tronu. - Proszę o pierwszy ta niec - oświadczył. - Tatusiu! - Uśmiechnęła się, oczarowana staro świecką galanterią ojca. - Każdego, kto doznałby tego przywileju, natych miast okrzyknięto by twym wybrańcem. - Ogarnął spojrzeniem salę balową i rozczarowany mruknął: - Bezkrwiste glisty. - Ująwszy ją za rękę, poprowadził na środek pustego parkietu. Wszystkie oczy zwróciły się ku nim, a Laurencję przeszył dreszcz, jakby obce, lodowate palce pełzały jej po plecach. Jakie niezwykłe: czuć się nieswojo we własnej sali balowej! Zapewne to przez obecność tych wszystkich zdesperowanych, pełnych oczekiwań zalotników, tych łowców posagu, składających swe nadzieje na jej wątłych ramionach. Król Jerome ukłonił się jej. Odpowiedziała dyg nięciem, zdeterminowana zapomnieć o swych lę kach. - Tatusiu, jesteś najprzystojniejszym mężczy zną na tej sali. - Nie mogę temu zaprzeczyć. - Gdy orkiestra za grała pierwsze akordy walca, zobaczyła w jego 11
oczach błysk - uwielbiał ten taniec. Nawet w młodo ści, gdy pląsy w jego rytmie uznawano jeszcze za nie przyzwoite, oddawał im się z wielkim zapałem. Po płynęli po parkiecie. Dystyngowany, sześćdziesięcioletni mężczyzna, na którego obliczu pozostawiło swoje ślady czter dzieści lat panowania, zmagań wojennych i nieustan nych dyplomatycznych problemów. I nadal przystoj ny, z wydatnym nosem nad siwymi wąsami i przycię tą, szpiczastą bródką. Nie umykało to uwagi niejed nej chętnej damy. Krzaczaste, siwe brwi zachodziły na lekko cofniętą linię włosów, a nieskazitelnie biały mundur zdobiły insygnia głównodowodzącego kawa lerii. Zapach jego ulubionych cygar przeniósł Lauren¬ cję z powrotem w czasy, gdy siadywała mu na kola nach, a on sprawiał, że znikały wszelkie troski. W je go ramionach wreszcie odprężyła się i rozkoszowała wirowaniem po parkiecie, maleńka księżniczka w ró żowej sukni z tafty, z włosami luźno upiętymi do gó ry, w tańcu z wciąż pełnym wigoru królem, spełniają cym swój królewski obowiązek z energią i lekkością. Gdy taniec zbliżał się ku końcowi, a Weltrude ski nęła przyzwalająco głową, na parkiecie pojawiły się inne pary. Następny taniec. Laurencja stanęła przed przypadkowo wybranym zalotnikiem. Książę Germain z Bawarii, wielce zachwycony wyborem, czarował ją, jak tylko mógł, zwłaszcza gdy okazało się, że Laurencja zapamiętała go z kongresu wiedeń skiego przed czternastu laty. Nie wiedział tylko, że - jak na księżniczkę przystało - zapamiętała wszyst kich. Krótki taniec skończył się i następny mężczyzna zajął miejsce niemieckiego księcia. Był nieśmiały, niewiele mówił. Laurencja musiała dodać mu ani- 12
muszu. Następny, i jeszcze jeden, aż księżniczkę roz bolały stopy, a policzki piekły ją od wymuszonych uśmiechów. Odetchnęła dopiero przy Francisie, który, ująwszy w talii, przyciągnął ją do siebie na właściwą odle głość. - Przy mnie nie musisz udawać zadowolenia - rzucił lekko. - Dziękuję. - Pozwoliła, by jej twarz przybrała na turalny wyraz. - Nie chciałabym tylko sprawiać wra żenia, że cię nie aprobuję. - Niemożliwe. Dołeczki na twoich policzkach zda ją się wyżłobione na stałe. Roześmiała się: - Zabrzmiało zachęcająco! - Sądzę, że to zapowiedź nadchodzących lat. Z wiekiem należy pogodzić się z pewnymi niedosko nałościami w wyglądzie. Nie żartował o wyżłobieniach na jej policzkach, nie wahał się także wspomnieć o zbliżającym się wie ku średnim. Na wpół śmiejąc się, odpowiedziała: - Nie jestem aż tak zarozumiała, by martwić się podobnymi dro biazgami! - Jak wszystkie kobiety masz swoje słabości. Tak jak i on. Z upodobaniem piętrzył sobie nad czołem falę brązowych włosów. Uznawszy, że to przystoi dżentelmenowi, codziennie jeździł konno. Kiedyś nawet wyznał jej z całkowitą powagą, że dzię ki tym przejażdżkom ma tyle siły. O tak, nie był całkowicie pozbawiony próżności czy wad. Brakowało mu poczucia humoru; gdy opo wiadała mu dowcip, patrzył na nią, nic nie rozumie jąc. Rekompensował to szczerością. Przy nim nigdy nie będzie musiała odgrywać wyniosłej, pełnej kró lewskiego majestatu damy. Zbyt dobrze się znali, by 13
cokolwiek przed sobą udawać. Pewnie dlatego nie umiała wyobrazić go sobie nagiego, zatraconego w namiętności. Francis nigdy by nie dał się ponieść emocjom. Sama myśl o stosunku z nim sprawiała, że miała ochotę zachichotać. - Znów się uśmiechasz. - Utrzymywał między ni mi przepisowy dystans. - Wasza Wysokość, daruj sobie ten łaskawy, kró lewski uśmieszek. Powiedz po prostu, że zostaniesz moją żoną. Bardzo tego chciała, ale nie mogła zranić ojca, gar dząc uroczystościami, które z takim entuzjazmem dla niej zaplanował. Nawet jeśli zgodził się przystać na to małżeństwo, pragnął, by ten wieczór miała dla siebie. Starając się uniknąć wzroku Francisa, spojrzała w stronę długiego szeregu wychodzących na taras oszklonych drzwi. - Rozumiem, że musiałem czekać przez wszystkie lata twojego pierwszego małżeństwa, a teraz już nic nie tłumaczy dalszej zwłoki - mówił gwałtownie, ale cicho. Ani na chwilę nie zapomniał o parach wirują cych obok i oceniającym ich całym królestwie. - Cze kałem cierpliwie. Któż może powiedzieć aż tyle? - Nikt - przyznała. - Stale czuję się zobowiąza na za to, co postanowiłeś. Zmarszczył brwi. - Nie takie mam intencje. Mówił szczerze. Tyle że podjął właściwą decyzję i nie rozumiał, dlaczego Laurencja nie pozwoli, by nią pokierował. Wychowano ją na samodzielną, de cydującą o sobie. Jego uczono, że mężczyzna winien decydować za swoją żonę. Przewidywała problemy w przyszłości, jednak jakiż mężczyzna myśli inaczej niż Francis? Orkiestra grała teraz wolniej. Francis złożył jej na der oficjalny ukłon, zupełnie jakby ten incydent pod- 14
czas jej dziewiątych urodzin, gdy dała upust swej wściekłości, rozbijając mu na głowie tysiącletnią wa zę z epoki Ming, nigdy się nie wydarzył. Teraz miała ochotę zrobić to raz jeszcze. Gdybyż tylko zaprowadził ją do alkowy, wziął w ramiona i wyznał miłość lub choćby zamiar posia dania jej! W jednej, okropnej chwili zwątpienia za stanawiała się, czy poważy się poślubić mężczyznę, którego nigdy nie pocałowała. Francis wycofał się w cień. Weltrude gestem dała znak, by księżniczce zaprezentowano następnego kandydata. Zabrzmiały pierwsze akordy menueta. Laurencja zbuntowała się. - Nie - szepnęła do da my dworu. Weltrude przecięła powietrze ruchem dłoni i muzy ka urwała się tak gwałtownie, że ucichł także gwar rozmów. Przybrawszy pełen wdzięku królewski uśmiech, Laurencja nakazała gestem, by kontynuowa no zabawę. Rozmowy znów zabrzmiały, zupełnie jak by ta niemiła przerwa nigdy się nie zdarzyła. Lukrecja ruszyła do komnaty. Wiedziała, że będzie w niej sama. Toaleta. Weszła do środka, oparła się o drzwi i za mknęła oczy. Dlaczego ojciec tak nalegał na tę far sę? Jak miała zmusić się do tego, by zapragnąć któ regoś spośród prezentowanych jej kandydatów? Chcąc nie chcąc, wypatrywała w morzu niezliczonych twarzy tego jednego, dzięki któremu mogłaby znów poczuć, co to miłość. Przejechała dłońmi po malowanym drewnie. Mi łość. Jakby jej złamane serce mogło jeszcze zaznać miłosnej gorączki. Okazało się, że ucieczka z przyjęcia to dobry po mysł. A ucieczka przed samą sobą, jeszcze lepszy. Gdyby tylko mogła spokojnie pomyśleć w samotno ści, na pewno udałoby się jej pozbyć wątpliwości. 15
Otworzyła drzwi i rozejrzała się po korytarzu. Pu sto. Instynktownie chciała wymknąć się na palcach. Zdrowy rozsądek nakazał jej iść bez pośpiechu. Zu pełnie, jakby oddalanie się z własnego przyjęcia było właściwym zachowaniem. Przeszła przez gabinet i nacisnąwszy klamkę, bez trudu otworzyła oszklone drzwi. Wyszła na opustoszały taras. Kwadraty światła przeplatały się z cieniami nocy. Wsparła dłonie na szerokiej i niskiej, chłodnej, marmurowej poręczy. Haustami łykała świeże po wietrze. Stopniowo zapachy perfum i zgrzanych, podekscytowanych ciał odpłynęły, wyparte przez aromat bzów z ogrodu, zmieszany z ledwo wyczuwal ną wonią soli, nadciągającą od położonego niżej por tu i ziemi z rozpościerających się wokół zamku win nic. Skądś nadlatywał delikatny zapach tytoniu. I gdy tak patrzyła na otaczające ją zabudowania pałacu, majaczące w oddali góry i miasto rozpostarte niczym obrus ozdobiony cekinami świateł, bunt przeciw ojcu także minął. Uwielbiała ten pałac. Jej przodkowie, krzyżowcy, pierwszy zamek na tej skalistej ziemi wznieśli z pia skowca. Później sprowadzono blady marmur, po przecinany żyłkami miedzi, zbudowano granitowe wieże, zastosowano dachówkę. Teraz nad starożyt nym miastem Omnia wyrastała budowla przypomi nająca sękate drzewo. Ogrody opadały z klifu kwie cistymi tarasami, każdy rumieniący się rozkoszą w blasku dnia, a nocą skąpany zapachami. Światła Omnii błyszczały. Do Laurencji dochodził szmer głosów świętujących mieszkańców. Zrobili sobie dzień wolny od trudów rybołówstwa i handlu, by ra dować się w jej urodziny. Niech ich Bóg błogosławi. Znała wielu kupców i właścicieli kramów, a także farmerów i uprawiających winnice wieśniaków. 16
I zbieraczy ziół, którzy żyli w głębi Pirenejów i na swych świetnie obrobionych polach hodowali rzadko występujące na świecie zioła. To oni utrzymy wali królestwo przy życiu. Zwykli ludzie nie mieli po jęcia, że każdego dnia ona i jej ojciec balansowali na dyplomatycznej linie, by reszta kraju mogła wieść swe zwykłe życie. Mimowolnie skierowała wzrok ku najdalszemu krańcowi zatoki. Granica sąsiadującej z nimi Pollar- dine zaczynała się w morzu i biegła wzdłuż drogi do Pirenejów. Te dwa kraje kiedyś były sojusznikami. Teraz już nie. Usłyszała, jak na odległym narożniku tarasu otwierają się drzwi. Z sali balowej buchnęła muzy ka. Pewnie wewnątrz zrobiło się zbyt gorąco. Albo jakaś para kochanków szukała ciemności, niezbęd nej do rytuału zalotów. Choć nie wiedziała, co się działo w tym krótkim czasie, nie uszły jej uwadze pełen satysfakcji, iście koci uśmiech kobiety i mi na mężczyzny, całkowicie zajętego swoją partner ką. Jakże byłoby miło, pomyślała Laurencja, gdyby ktoś okazał tyle zainteresowania mnie, a nie moje mu królestwu. Pragnęła gorąco, by pojawił się ktoś taki. Drzwi za nią otworzyły się. Przez moment myślała, że jej modlitwa została wysłuchana. Wstrząsnął nią lekki dreszcz. Zaraz jednak przywołała się do porządku. Wiedziała, że po prostu odnaleziono ją. To było nie do uniknięcia. Pewnie to sprawka Weltrude lub któ regoś z zalotników czy jej zaniepokojonego ojca. Od wróciła się i tuż przed sobą ujrzała mężczyznę. Stał samotnie na tle oszklonych drzwi. - Wasza Wysokość? - u s ł y s z ł a w jego głosie lekki obcy akcent. Mężczyzna miał na sobie munndur. Nie, liberię. Dworską. 17
Zaskoczona, przyjrzała mu się uważniej. Nigdy dotąd go nie widziała. - Słucham? Podszedł do niej zdecydowanym krokiem; krzep ki, dobrze zbudowany, żakiet liberii ciasno opinał je go klatkę piersiową. Laurencja poczuła zapach potu. Wyciągnął ku niej muskularne ramiona. Daremnie próbowała zrobić unik, równocześnie protestując: - A cóż to za zachowanie? Bez słowa pochwycił ją w pasie i zarzucił sobie na ramię. ROZDZIAŁ2 Laurencja, obezwładniona szokiem, zawisła na ra mieniu napastnika. Obcy mężczyzna, byle służący, ośmielił się ją tknąć! Dopiero gdy przełożył nogę przez balustradę i już miał zeskoczyć do ogrodu, krzyknęła i chwyciła go za włosy. Została jej w rękach zalatująca stęchlizną peruka. Krzyknęła ponownie i mocno walnęła napastnika w kręgosłup. Nie spodziewała się, że do tego stopnia pozbawi go równowagi - zatoczył się do tyłu, przez chwilę młócił powietrze ramionami. Ośmielona suk cesem uderzyła go raz jeszcze i uskoczyła w bok. Z impetem padła na marmurową posadzkę. Bole śnie uderzyła się w łokieć, tracąc oddech. Zbir upadł na nią. Ktoś wylądował na nich obojgu. 18
Ten trzeci strącił z niej ogromnego łotra. Uwolnio na od miażdżącego ją ciężaru łapała powietrze i pró bowała coś dosłyszeć, choć dzwoniło jej w uszach. W pewnej odległości, a jednak zbyt blisko, trzasnęła kość. Na tarasie zadudniły czyjeś stopy; a ona - ab surdalnie! - myślała tylko o tym, by nie zaskoczono jej w pomiętej sukni, z uszczerbkiem dla jej godno ści. Usiadła i choć kręciło jej się w głowie, rozejrzała się wokół. Kroki, które usłyszała, należały do dwóch męż czyzn - napastnika i wybawcy. Obaj biegli tarasem po stronie oddalonej od sali balowej i coraz głębiej zanurzali się w cień. Uciekający przeskoczył balu stradę, goniący próbował biec za nim, ale wycofał się. Dalej zbocze opadało stromo i tylko ktoś niezwy kle zdesperowany odważyłby się na skok. - Tchórz - mruknęła pod nosem. To nie był fair, ale bolały ją żebra, doskwierał ból łokcia. Jako księż niczka nie miała obowiązku być fair. Zwłaszcza gdy dopiero co zaatakowała ją jakaś cuchnąca bestia i tylko jeden z lojalnych poddanych, a może gorliwy kandydat do jej ręki, pospieszył jej z pomocą. Wybawca powracał, lekko kulejąc - no tak, został ranny i trzeba okazać mu współczucie, a tego akurat nie miała w nadmiarze. On także miał szerokie ra miona, choć nie był taki wysoki jak napastnik. Gdy przechodził przez padające z okien prostokąty świa tła, a następnie zanurzał się w cień, zdawał się bar dziej duchem niż człowiekiem. Z całych sił wytężała wzrok, by dojrzeć jego twarz, ale widziała jedynie ciemne, rozjaśnione pasemkiem bieli włosy przy skroniach, głębokie oczodoły tuż nad wyrazi stym nosem i mocno zaciśnięte wargi. Ubrany był w ciemny surdut, czarny, jedwabny krawat i czarne spodnie, spod których widoczne były 19
także czarne, wysokie buty. Jeśli chodzi o kolory, najwyraźniej brakowało mu wyobraźni, jednak nosił się jak dżentelmen. Dzięki Bogu choć za to. Gdy znalazł się na tyle blisko, że mogli rozmawiać, zapytał tonem całkowicie różnym od tego, jakim zwykle się do niej zwracano: - O co tu, do diabła, chodziło? Zdumiona, urażona i obolała wyjąkała: - Kto... co... jak śmiesz? - Czyżby odrzucony zalotnik? - Nigdy wcześniej go nie widziałam. - Następnym razem, gdy jakiś nieznajomy pochwy ci cię i zarzuci sobie na ramię, kwicz jak zarzynane prosię. Mocno trzymając się za łokieć, z trudem stanęła na nogi. - Krzyczałam! - Ledwie cię usłyszałem. - Stał naprzeciwko, wyż szy, niż jej się wcześniej wydawało, o krzaczastych brwiach, oczach niczym ciemne otchłanie, twarzy oszpeconej głęboką szramą, biegnącą od brody po skroń. - Byłem tuż za tamtymi donicami. Spojrzała na gęsto stojące wzdłuż muru wysokie i bujne rośliny, potem znów na nieznajomego. W je go głosie rozpoznała seremiński akcent. Kulał. Po czuła ukłucie niepokoju.- Co tam robiłeś? - Paliłem. Choć wiedziała, że to niemądre, delikatna woń ty toniu nieco rozwiała jej wątpliwości. Był to zapach podobny do tego, który nie opuszczał jej ojca. - Przywołam straż i wyślę w pościgu za łotrem. - Łotrem - nieznajomy roześmiał się cicho. - A więc jesteś, pani, damą. Ale proszę, nie zawracaj sobie głowy wysyłaniem pościgu. On jest już daleko. Wiedziała, że nieznajomy ma rację. Ten łotr - i cóż takiego jest w tym słowie? - zeskoczył w najbardziej 20
zaniedbaną część ogrodu, tam, gdzie hodowane ro śliny ustępowały miejsca dzikim zaroślom. Strażnik nie zdoła niczego dokonać. A więc zamiast zrobić to, co było jej obowiązkiem, pozwoliła nieznajomemu objąć się za biodra. Od wrócił ją do światła. Przyjrzał jej się obojętnie, następnie łagodniej już zapytał: - Czy jesteś ranna, pani? - Mam tylko zadrapania. Ujął ją za nadgarstek i powoli wyprostował stłu czoną rękę. - Nie jest złamana. - Chyba nie. Uśmiechnął się szeroko i białe zęby błysnęły w le dwie widocznej twarzy. - Wiedziałabyś, pani, gdyby było inaczej. Złama nie w łokciu nieźle daje o sobie znać. - Wprawnie porozpinał guziczki jej długich rękawiczek, ściągnął je i mocno naciskając palcami, zbadał kości przedra mienia, potem lekko musnął ją po zagłębieniu łok cia. Dotyk nieznajomego przyprawił ją o gęsią skórkę. Mimochodem zauważyła, że nie nosi rękawiczek. Je go skóra zetknęła się z jej ciałem. - Jakiej rany szukasz? - Żadnej. Pomyślałem tylko, że miło będzie popie- ścić skórę tak delikatną jak dziecka. Wyrwała dłoń z uścisku. Roześmiał się, najwyraźniej rozbawiony jej obu rzeniem. Prawdopodobnie kłamał, mówiąc o piesz czocie. A niech go! Wyrwała mu rękawiczkę, wciągnęła na dłoń. Z trudem ją założyła. Palce drżały, tak jak jej głos. - Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby... to znaczy, kim on był... 21
- Czyż nie jesteś, pani, księżniczką? Serce zabiło jej mocniej. Natychmiast powróciły wątpliwości, cofnęła się o krok. - Tak. - Śmiem więc twierdzić, że była to próba porwania. Patrzyła na nieznajomego oszołomiona, próbując dostrzec w ciemności jego rysy.- To absurd! - Bynajmniej. Jesteś, pani, jedyną dziedziczką cał kiem nieźle prosperującego małego królestwa. Twój ojciec zapewne zapłaciłby majątek, by cię odzyskać. Dziwi mnie tylko, że wcześniej nikt jeszcze tego nie próbował. Poczuła się zażenowana. - Panuje pokój... - Chcesz powiedzieć, że jedna czarna owca... Ale jemu udało się uciec, a jest wystarczająco zdespero wany. Może spróbować ponownie. Albo ma wspólni ków. Rozważ, pani, zatrudnienie ochroniarza. Cóż on sobie myśli, że kim jest? Jak śmie dawać mi rady? - Kim jesteś? - Dominik z Baminii, do usług. Tyle że teraz to Se- reminia, a mnie nazywają Dom. - Podszedł do wyso kiej rośliny w donicy i wygrzebał cygaro z ziemi, w którą wcześniej je wetknął. - Należę do grona two ich zalotników. Choć zszokowana i wstrząśnięta, nie straciła rezo nu. - Nie zostałeś przedstawiony. - Ciebie nie da się oszukać, prawda? - Cygaro na dal się tliło, otrzepał je z ziemi i wetknął do ust. Uniósł głowę i wydmuchiwał dym, aż koniec cygara rozżarzył się. Potem spojrzał w dół, na Laurencję. Wypuszczając dym ustami, oświadczył: - Nie zdąży łem na czas. Był niegrzeczny, źle wychowany - nie wspomina jąc już o braku punktualności. Do tego rozsierdził ją swym obojętnym tonem. - Jeżeli ktoś chce się zale cać do księżniczki, warto by był punktualny. 22
- Punktualność - powtórzył, przedrzeźniając jej arystokratyczny akcent. - Tak naprawdę to nie widziałem w tym sensu. Przecież mnie nie poślubisz. Oczywiście miał rację, ale jego pewność zdener wowała ją. - A to niby czemu? - Jestem bratem króla Sereminii. Brat króla Sereminii? Zaskoczona, usiłowała so bie przypomnieć, czy król miał brata. Choć czy ten człowiek pozwoliłby sobie na tak łatwe do wykrycia kłamstwo? Zresztą czy rzeczywiście kłamał? Przeciwnie, wy dawał się podejrzanie wręcz szczery. - No dobrze - zaczęła ostrożnie, zastanawiając się, czy on zna prawdę. Nie chciała niczego zdradzić - to nie najgor sze pokrewieństwo. Północno-zachodnią granicę mamy wspólną z Sereminią... - Jestem bratem z nieprawego łoża. - Ach tak. - Oczywiście, to wiele tłumaczyło. Wy jaśniało, dlaczego nie znał sekretu Bertinierre i Se reminii. I dżentelmen ten, gdyż tak należało go okre ślić, był pewnie niezwykle wrażliwy na punkcie swe go pochodzenia, inaczej pojawiłby się na czas i spró bował swych szans z pozostałymi zalotnikami. - Są tu także inni z nieprawego łoża. - Oni też nie mają szansy. - Podszedł do szero kiej, marmurowej balustrady i usiadł na niej. - Prawda? Nie wyciągnie z niej podobnej deklaracji. - Mają takie same szanse, jak każdy inny. - Aha, więc już wybrałaś. - Światło padające przez francuskie drzwi nie dosięgło go. Wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował je w kostkach. - Kto jest tym szczęściarzem, któremu zamierzasz założyć obrączkę? 23
Pomyślała, że nie musi tu siedzieć z tym cynicznym brutalem. Powinna wejść do środka i poinformować ojca o incydencie. Jednak podeszła do nieznajomego nieco bliżej. Próbowała zobaczyć jego twarz. Twarz Dominika z Sereminii. I nawet nie wiedziała dlacze go. Nie powinno jej zależeć. Czy kiedykolwiek jesz cze zamieni z nim choć jedno słowo? - Nikogo nie wybrałam. Mówił dalej, jakby nie usłyszał: - Obserwowałem cię, gdy tańczyłaś z tymi wszystkimi osłami. Czyżby to jego spojrzenie przyprawiało ją o dreszcze? - Powiedziałbym, że ten gość... Kim on jest...? Wy soki, z takim pompatycznym, przypominającym mor ską falę kosmykiem. Omal nie zachłysnęła się, parsknąwszy śmiechem. Dokładnie opisał Francisa! - Aha, już wiem! - powiedział Dom. - Mały lord Francis de Radcote. Śmiech zamarł jej w gardle. - Czy tak głosi plotka? - Niektóre, nie wszystkie oczywiście. Spekulowa no na temat każdego pięknisia, który brał cię w ra miona. - Przechylił głowę na bok i wypuścił smugę dymu. - Używały sobie zwłaszcza debiutantki. Nie przepadają za tobą, chyba wiesz. Przeskakiwał z tematu na temat, mówiąc jej rzeczy, o których nikt inny nie ośmieliłby się wspomnieć. - Kto za mną nie przepada? - Wszystkie te młode damy, które sieją rutę pod ścianami i zbijają się wokół luster oprawionych w ramy z kości słoniowej. Im szybciej zostaniesz mę żatką, tym szczęśliwsze poczują się tegoroczne pan ny na wydaniu. - Strzepał popiół z cygara o krawędź balustrady. - Nie podoba im się rola tła dla kobiety tak zaawansowanej w latach jak ty. 24
W głowie jej zawirowało tak dziwnie, jakby pozba wiona powietrza zbyt długo przebywała pod wodą. - Pewnie masz rację. - Trzymasz się całkiem nieźle jak na dwudziesto- pięciolatkę. Jesteś całkiem ładna. Czy twoje włosy mają naturalną barwę? - Ależ z ciebie gbur! - wykrzyknęła, ale po chwili znów ledwie powstrzymywała śmiech. - A więc nie. Tak myślałem. Gdy doszła do siebie, oświadczyła: - Musisz przy znać, że wyglądają całkiem naturalnie. - W tym ca łym zamieszaniu jej kok popsuł się nieco. - Nie do końca. Niewiele kobiet może poszczycić się hebanowymi włosami i cerą białą niczym śnieg, jak to bywa w starych baśniach. Czyżby nacieranie buzi sokiem cytryny załatwiało sprawę? Tu się nie pomylił. - Uważam, że to świetny środek do wywabienia piegów. Skinął głową. - Jak dobrze być mężczyzną! - Zawsze tak uważałam. - Sprawdziła wsuwki podtrzymujące fryzurę. Kilka straciła przy upadku. Weltrude wbijała jej w głowę, że księżniczka powin na być zawsze gładko uczesana, więc jakie znaczenie ma kilka szpilek mniej lub więcej? Klasyczny styl nie zawiedzie jej. Nie ośmieli się, inaczej będzie musiał wytłumaczyć się Weltrude. - Najważniejsze, że mamy tendencję do tych... no... niewłaściwych reakcji na obecność damy, nawet jeśli wiemy, że farbuje sobie włosy. Zamarła. Jej oczy były ogromne niczym spodki. Zmieszana, niezdolna uporządkować myśli, wbiła wzrok w oświetlony kandelabrami korytarz przed so bą. Oczy aż rozbolały ją z wysiłku, nie chciała mru gnąć. Czy on miał na myśli to, co podejrzewała? W ten 25
swój nonszalancki, niezbyt wyrafinowany sposób na zwał ją atrakcyjną? - Będę mógł poprowadzić cię do stołu, jeżeli obie cam nie bekać zbyt donośnie? Powoli opuściła ramiona. Cóż ona porabia tu, w ciemnościach, gawędząc z mężczyzną, którego jej oficjalnie nie przedstawiono? Weltrude dostałaby ata- ku! - Nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem. - Nie spodobałoby się lordzikowi Francisowi. - Kącikiem oka zauważyła, że Dom z przekonaniem kiwa głową. - To pewne. Pomyślałem sobie tylko, że może poczuwasz się do wdzięczności. W końcu wzią łem się za bary z tym brutalem i przepędziłem go. - Potarł biodro, jakby go bolało. Znów nie mogła powstrzymać rozbawienia. Aku rat gdy przyszło jej do głowy, że chyba jest szalona, pozwalając sobie na tak swobodną konwersację z tym samozwańczym hultajem, rozbroił ją propozy cją wystąpienia razem publicznie. Potem bez naj mniejszych skrupułów wykorzystał zarówno swoją kontuzję, jak i jej dług wdzięczności, by postawić na swoim. - Niezły jesteś, muszę przyznać - stwier dziła z podziwem. - Tylko niby dlaczego miałabym ci towarzyszyć przy kolacji? Jest tyłu innych. Przybyli na czas, nie kryli się za roślinami i pragną sprawdzić, czy mają szansę, zabiegając o moją rękę. Tak długo milczał, że wreszcie odwróciła się, by na niego spojrzeć. Stał wpatrzony w rozżarzony ko niec cygara. - Spójrzmy na sprawę tak, księżniczko. Prawdopodobnie to dla ciebie ostatnia okazja do flirtu. Mogłabyś ją wykorzystać, czemu nie? Ro zegrać jednych chłopaków przeciwko drugim, pro wokować, flirtować i bawić się równie dobrze jak każda kobieta, gdy pragnie jej wielu mężczyzn. Ze mną u boku mogłabyś pozwolić sobie na wszystko, co 26
tylko by ci się spodobało, gdyż ja nie jestem księ ciem, a nawet zwykłym człowiekiem z prawego łoża. Nadaję się do wykorzystania w charakterze buforu przeciw prawdziwym zalotom. Nieco urażona, zauważyła: - Masz wspaniałą opi nię o moim charakterze! Wzruszył ramionami. - Nie sądzę, by obowiązki księżniczki zapewniały ci wiele rozrywek. Mogłabyś choć trochę sobie poszaleć. Poza tym - spojrzał na nią z góry i po raz pierwszy zauważyła błysk w je go oczach - potrzebujesz ochroniarza, a ja właśnie jestem kimś takim. Twoim własnym, osobistym ochroniarzem, najemnikiem wysłanym, by cię strzegł przed złym światem. ROZDZIAŁ3 Gdybym była rozsądna, powinnam odwrócić się na pięcie i pobiec z powrotem na salę balową, pomy ślała Laurencja. Ale ten człowiek w jednym miał ra cję: pozycja księżniczki nie pozwalała na zbyt wiele rozrywki, a rozmawiając z Dominikiem z Sereminii, przynajmniej mogła poćwiczyć umysł odrętwiały od wymogów dworskich ceremonii i protokołu. Poza tym, powinna się czegoś o nim dowiedzieć. Oczywiście, ze względów bezpieczeństwa swego kró lestwa. - Panie... - Dom. Po prostu Dom. 27
- Dom - jakże łatwo przyszło jej zwracać się do niego po imieniu. Dziwna sprawa: wymieniwszy kilka dowcipnych uwag z tym mężczyzną, poczuła się, jakby już wcześniej go znała. - A więc jesteś żoł nierzem fortuny? - Przed nieślubnym bratem króla nie rozpościera się zbyt wiele możliwości. Jakoś trzeba zarabiać na życie. Najemnik. Ktoś, kto walczy dla zysku po stronie każdego, kto jest w stanie go opłacić. Nic dziwnego, że tak błyskawicznie zareagował na napastnika. Zro zumiałe stały się jego kuśtykania, ta blizna, wiedza o złamanych kościach i... cynizm. I niemal namacal na aura zagrożenia, która go otaczała. - Jesteś zaszokowana, mała księżniczko? - gdy tak patrzył na nią z góry, w jego głosie pobrzmiewał śmiech. Ale ona nigdy nie pozwalała żadnemu mężczyźnie wyobrażać sobie, że dominacja fizyczna daje mu nad nią przewagę. A w każdym razie... nie na długo. - Bynajmniej - powiedziała możliwie najbardziej wy niośle. - Zastanawiałam się: gdybyś był moim ochronia rzem, kto obroniłby mnie przed tobą? - Mądra dziewczynka. Sama byś się obroniła. - Nie jestem dziewczynką. - Laurencja przestała nią być w dniu, w którym poślubiła swego pierwsze go męża. - Jestem kobietą. - W zaawansowanym wieku dwudziestu pięciu lat. Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. Czyżby był większym hultajem, niż sądziła? - Mam dość rozumu, by wiedzieć, że gdyby ktoś taki jak ty postanowił porwać mnie czy skrzywdzić, nawet nie zdążyłabym pomyśleć o obronie. Nie drgnął ani w żaden inny sposób nie okazał nie zadowolenia, jednak atmosfera między nimi wyraź- 28