ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 152 937
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 681

Powrót księcia - Dodd Christina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Powrót księcia - Dodd Christina.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK D Dodd Christina
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 275 osób, 194 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 341 stron)

CHRISTINA DODD Powrót księcia

R O Z D Z I A Ł 1 Bertinierre, maj 1829 roku Na balu dla uczczenia dwudziestych piątych uro­ dzin następczyni tronu księżniczka Laurencja, ba­ dawczo przyjrzawszy się falującemu morzu czarno- -białych, wieczorowych strojów, w jakie wystroili się zalotnicy, zarówno ci natarczywi, jak i nieśmiali, jed­ ni pyszni, drudzy jakby zakłopotani, niektórzy wielce elokwentni, inni ledwie zdolni do wyjąkania kilku słów, pomyślała, że byłoby trudno o zbiorowisko bar­ dziej żałosnych jegomości. A wszyscy stawili się tu dla niej. Byli do jej dyspo­ zycji co do jednego. - Moja droga, uśmiechasz się zupełnie jak w chwi­ lach, gdy cierpisz na ból głowy, a przecież czeka cię jeszcze ceremonia wodowania statku. Zgodnie z protokołem pozornie nie zwróciła uwa­ gi na słowa ojca. Wszystkie ich gesty, spojrzenia i wy­ powiedzi zostały z góry zaplanowane. Stała po pra­ wej stronie króla Jerome'a zasiadającego na pozła­ canym, starodawnym tronie Bertinierre. Uśmiechy, zarówno ten na obliczu króla, jak i malujący się na twarzy jego córki, w pełni zasługiwały na miano wytwornych. Dżentelmeni kolejno podchodzili do podium, by skłonić się kobiecie - lub dokładniej: królestwu - którą mieli nadzieję zdobyć. 5

Jednak glos króla Jerome'a, przeznaczony jedynie dla jej uszu, wyraźnie pobrzmiewał rozbawieniem. Co więcej, nie miała najmniejszych wątpliwości, że uśmiech ojca jest szczery. Niby czemu miałoby być inaczej? Złożyła mu obietnicę, zgodnie z którą - ży­ wił taką nadzieję - miała w końcu spełnić jego naj­ większe marzenie. Także i moje, dodała w myślach. Była jedyną na­ stępczynią tronu Bertinierre, niewielkiego, śród­ ziemnomorskiego królestwa. Musi urodzić dziecko, a jeszcze lepiej dwoje dzieci, nim przeminą lata jej płodnej młodości. Szkoda tylko, że za sprawą wszystkich tych zabie­ gów czuła się niczym niezapylone drzewo jabłoni. - A ci tutaj, to pszczoły - by złagodzić złośliwą uwagę, obdarowała nieco cieplejszym uśmiechem pana Andrew N. Sharparrowa, właśnie prezentowa­ nego przez pierwszą damę dworu. Zachwycony, skłonił się ponownie, na co Weltru- de pytająco uniosła starannie wyprofilowane brwi. Stosując się do wcześniejszych ustaleń, Laurencja dwukrotnie mrugnęła powiekami i Anglika odpro­ wadzono, by inny mógł zająć jego miejsce. - Może jak już wyjdziesz za mąż, przestaniesz wreszcie mówić sama do siebie - zauważył król. - Nie sądzę. Przepadam za inteligentną konwersa­ cją. Parsknął śmiechem i zaraz ukrył rozbawienie iście królewskim kichnięciem. - Nie dajesz biedakom naj­ mniejszej szansy. Zignorowała jego uwagę. - Ty zresztą także roz­ mawiasz sam ze sobą. Dwoma rękami ujął jej odzianą w rękawiczkę dłoń i ścisnął. - Niegdyś zwykłem rozmawiać z twoją mat­ ką. Wciąż to czynię, najlepiej jak umiem. 6

Poddając się pokusie, spojrzała w jego ciepłe, brą­ zowe oczy. Żałowała, nie po raz pierwszy, że nie jest bardziej do niego podobna - inteligentna, ale dobra. Nie była ani trochę zarozumiała, świetnie zdawała sobie sprawę ze swojej inteligencji, niestety zmiesza­ nej z pewną dozą zgryźliwości. Wobec dzieci i osób słabego umysłu nigdy nie brakowało jej cierpliwości, ale głęboko pogardzała tymi, którzy lenistwem i fry- wolnością roztrwaniali dary dane im od Boga. Niestety, dotyczyło to zbyt wielu z tych bogatych, świetnie prezentujących się dżentelmenów, kręcą­ cych się teraz po tej wspaniałej, kremowo-złotej sali balowej. Jakiś szlachcic tak stary, że mógłby być jej dziad­ kiem, przewrócił się, składając oficjalny ukłon. Wel- trude, postawna, mocno zbudowana i stanowcza w ruchach dama, zdołała go pochwycić, nim jego gło­ wa zetknęła się ze stopniem. Jerome wskazał gestem, by któryś z jego przybocz­ nych gwardzistów pospieszył z pomocą starzejącemu się zalotnikowi. - Jak on śmiał pomyśleć, że zgodził­ bym się oddać mu moją piękną dziewczynkę? - Nie każdy tak zachwyca się moją urodą jak ty, ta­ tusiu. - Z pewnością nie dotyczyło to Beaumonta, angielskiego księcia Burlingame... i jej pierwszego męża. - Czy nie przyszło ci do głowy, że patrzysz na mnie oczyma rodzica? - Wyglądasz identycznie jak twoja matka - orzekł król Jerome. W jego przekonaniu stanowiło to ostateczną gwa­ rancję urody. Portret królowej Enid i jej czterolet­ niej córki wisiał w królewskiej galerii; przedstawiał Laurencję jako miniaturę drobnej, delikatnie zbudo­ wanej Walijki królewskiego rodu, która przed trzy­ dziestoma laty zdobyła serce króla. Ale falujące 7

czarne włosy, jasna cera i pełne czułości, czułe zielo­ ne oczy, świadczące o pogodnej naturze królowej Enid, u Laurencji były zwykłym kamuflażem. Na zawsze zapamiętała udrękę pozowania do por­ tretu, gdy krzyczała, że chce pobiec na dwór, a nie siedzieć ubrana w drapiące koronki. I jak król Jero- me przekupywał ją cukierkami, by siedziała spokoj­ nie. Zapamiętała także wściekłość w oczach artysty, gdy się w końcu rozpłakała. Uwieczniona na portre­ cie wystająca dolna warga trafnie oddawała nastrój nadąsanej księżniczki. Obecnie już nie dąsała się - w każdym razie nie tak bardzo - i nigdy nie tupała z gniewu, ale zawsze starała się trzymać w ryzach swój gwałtowny tempe­ rament, ukryty pod płaszczykiem dobrych manier. Zawsze... Poza chwilami, gdy dzień wyjątkowo jej się dłużył, otoczenie przyprawiało ją o irytację, i szuka­ ła samotności w swojej komnacie. Wtedy niewzru­ szona Weltrude zamykała drzwi, za którymi gniew Laurencji sięgał zenitu. Dzisiejszy wieczór zapowiadał się podobnie. - Jeżeli nie podoba ci się żaden z pozostałych, Laurencjo... to może zdecydujesz się na Francisa - zwrócił się do córki król Jerome. Francisa? A więc pozwoli jej poślubić księcia de Radcote, jej towarzysza zabaw z dziecięcych lat? Ministra spraw wewnętrznych Bertinierre, mężczy­ znę, którego sama zamierzała wybrać, a którego oj­ ciec nie chciał dotąd wziąć pod uwagę? Zdespero­ wana, wyjąkała: - Ale... mówiłeś... No to po cóż to wszystko? - Dobrze wiesz. Poszukała spojrzeniem Francisa. Zajmował miej­ sce przy końcu kolejki, która zdawała się wić kilome­ trami po lśniącej, czarno-białej marmurowej posadz- 8

ce. Wypatrzyła go dzięki jego wzrostowi i wyróżnia­ jącej się sylwetce. I omal nie przeoczyła wyjątkowo przystojnego sycylijskiego księcia krwi, który właśnie składał jej ukłon. - Ojcze, Francis jest dobrym czło­ wiekiem. Oddałby za mnie życie. - Ależ wiem. - Król Jerome przerwał jej uniesie­ niem dłoni. - Przyzwoity w każdym calu. - No właśnie. I to mi się w nim podoba. - Podoba - powtórzył król Jerome z pogardą. - Tak. Podoba. We wszystkim jesteśmy do siebie podobni. Pochodzi z jednej z najstarszych rodzin Bertinierre. Rozumie moje obowiązki jak mało kto. Ma dużą wiedzę i jest odpowiedzialny. - I przyzwoity. - Choć zdawało się, że to niemoż­ liwe, irytacja króla Jerome'a jeszcze przybrała na mocy. - Tatusiu, już nigdy nie zakocham się tak jak za pierwszym razem. - Nie pozwolisz sobie na to. - Oczywiście. - Musiałaby być szalona, by zako­ chać się w jakimś mężczyźnie tak gwałtownie i na­ miętnie jak w Beaumoncie. - Byłaś młodą dziewczyną, która zadurzyła się w przystojnym, starszym mężczyźnie. To ja powinie­ nem był być bardziej rozsądny. - Niby jak? Kto mógł przewidzieć, że Beaumont okaże się... - zawahała się przed nazwaniem faktów po imieniu. Zwłaszcza tutaj. Zwłaszcza teraz. Już powiedzieli sobie zbyt wiele w miejscu publicznym. Król Jerome także uznał ten temat za zbyt drażli­ wy, by o nim rozprawiać. Rzekł tylko: - Patrzysz na ten tłum, a duma nie pozwala ci na potępienie Beaumonta i równocześnie mojej lekkomyślności. Ale ja cię dobrze znam, Laurencjo. Wiem, że twoje rany wciąż się nie zagoiły. 9

- Teraz już dramatyzujesz. - Niecierpliwym spoj­ rzeniem omiotła księcia von Fuldę, który właśnie składał jej ukłon, czyniąc przy tym wytworny gest dłonią. - Beaumont nigdy mnie nie uderzył. A poza tym jestem bardziej wytrzymała, niż sądzisz. - I bardziej opancerzona przeciwko miłości, niż przystoi kobiecie. - Miłość. - Wymówiła ten termin z taką pogardą, jak on przedtem słowo „podoba". - Sprowadziłeś tu tych wszystkich mężczyzn. Sądziłeś, że mój wzrok na­ gle padnie na kogoś na drugim końcu sali i natych­ miast rozbłyśnie nad nami snop światła, rozśpiewają się skrzypce, a ja pofrunę w ramiona najdroższego? Poruszył się niespokojnie na tronie. - Och, tatusiu. - Że też on wierzy w takie bajdy! - Mnie nie potrzeba ukochanego, tylko męża w łożu. - Który spełni swój obowiązek - upierał się król Jerome. - Francis nada się w sam raz. - Nawet jeśli podej­ rzewała, że gdy będzie się kochać z Francisem, nie da się porwać namiętności, to odrobina podobnej emo­ cji będzie dla niej zupełnie nowym doświadczeniem. Podchwyciwszy spojrzenie Francisa, posłała mu dyskretny uśmiech. W nadchodzących latach, gdy oj­ ciec odejdzie na zawsze, a ona zostanie królową, on będzie jej podporą. Nie wzdragała się przed prawdą, gdyż uczono ją stawiać czoło trudom rzeczywistości. Gdy już kolejka zmniejszyła się, a Francis został oficjalnie przedstawiony, Weltrude zapytała: - Wa­ sza Wysokość, czy jest na sali dżentelmen, z którym chciałabyś rozpocząć bal? - Czarna, jedwabna suk­ nia pierwszej damy dworu była schludna i skromna. Idealnie dopasowana brązowa peruka zasłaniała 10

wszelkie ślady siwizny. Choć Laurencja podejrzewa­ ła, że Weltrude urodziła się jeszcze na przełomie wieków, jej kremowa cera prawie pozbawiona była zmarszczek. Weltrude była wcielonym ideałem damy dworu niedoskonałej księżniczki. Laurencja czasami zastanawiała się, czy pewnego dnia ciężar niełatwych obowiązków nie okaże się dla Weltrude nie do znie­ sienia. Dotychczas nic tego nie zapowiadało, a teraz także dama stojąca na najniższym stopniu wiodących na podium schodów wykrzywiała swe pokryte różem wargi w uśmiechu dokładnie takim, jaki przewidywał dworski protokół. Laurencja zamierzała wybrać Francisa, ale król Jerome podniósł się z tronu. - Proszę o pierwszy ta­ niec - oświadczył. - Tatusiu! - Uśmiechnęła się, oczarowana staro­ świecką galanterią ojca. - Każdego, kto doznałby tego przywileju, natych­ miast okrzyknięto by twym wybrańcem. - Ogarnął spojrzeniem salę balową i rozczarowany mruknął: - Bezkrwiste glisty. - Ująwszy ją za rękę, poprowadził na środek pustego parkietu. Wszystkie oczy zwróciły się ku nim, a Laurencję przeszył dreszcz, jakby obce, lodowate palce pełzały jej po plecach. Jakie niezwykłe: czuć się nieswojo we własnej sali balowej! Zapewne to przez obecność tych wszystkich zdesperowanych, pełnych oczekiwań zalotników, tych łowców posagu, składających swe nadzieje na jej wątłych ramionach. Król Jerome ukłonił się jej. Odpowiedziała dyg­ nięciem, zdeterminowana zapomnieć o swych lę­ kach. - Tatusiu, jesteś najprzystojniejszym mężczy­ zną na tej sali. - Nie mogę temu zaprzeczyć. - Gdy orkiestra za­ grała pierwsze akordy walca, zobaczyła w jego 11

oczach błysk - uwielbiał ten taniec. Nawet w młodo­ ści, gdy pląsy w jego rytmie uznawano jeszcze za nie­ przyzwoite, oddawał im się z wielkim zapałem. Po­ płynęli po parkiecie. Dystyngowany, sześćdziesięcioletni mężczyzna, na którego obliczu pozostawiło swoje ślady czter­ dzieści lat panowania, zmagań wojennych i nieustan­ nych dyplomatycznych problemów. I nadal przystoj­ ny, z wydatnym nosem nad siwymi wąsami i przycię­ tą, szpiczastą bródką. Nie umykało to uwagi niejed­ nej chętnej damy. Krzaczaste, siwe brwi zachodziły na lekko cofniętą linię włosów, a nieskazitelnie biały mundur zdobiły insygnia głównodowodzącego kawa­ lerii. Zapach jego ulubionych cygar przeniósł Lauren¬ cję z powrotem w czasy, gdy siadywała mu na kola­ nach, a on sprawiał, że znikały wszelkie troski. W je­ go ramionach wreszcie odprężyła się i rozkoszowała wirowaniem po parkiecie, maleńka księżniczka w ró­ żowej sukni z tafty, z włosami luźno upiętymi do gó­ ry, w tańcu z wciąż pełnym wigoru królem, spełniają­ cym swój królewski obowiązek z energią i lekkością. Gdy taniec zbliżał się ku końcowi, a Weltrude ski­ nęła przyzwalająco głową, na parkiecie pojawiły się inne pary. Następny taniec. Laurencja stanęła przed przypadkowo wybranym zalotnikiem. Książę Germain z Bawarii, wielce zachwycony wyborem, czarował ją, jak tylko mógł, zwłaszcza gdy okazało się, że Laurencja zapamiętała go z kongresu wiedeń­ skiego przed czternastu laty. Nie wiedział tylko, że - jak na księżniczkę przystało - zapamiętała wszyst­ kich. Krótki taniec skończył się i następny mężczyzna zajął miejsce niemieckiego księcia. Był nieśmiały, niewiele mówił. Laurencja musiała dodać mu ani- 12

muszu. Następny, i jeszcze jeden, aż księżniczkę roz­ bolały stopy, a policzki piekły ją od wymuszonych uśmiechów. Odetchnęła dopiero przy Francisie, który, ująwszy w talii, przyciągnął ją do siebie na właściwą odle­ głość. - Przy mnie nie musisz udawać zadowolenia - rzucił lekko. - Dziękuję. - Pozwoliła, by jej twarz przybrała na­ turalny wyraz. - Nie chciałabym tylko sprawiać wra­ żenia, że cię nie aprobuję. - Niemożliwe. Dołeczki na twoich policzkach zda­ ją się wyżłobione na stałe. Roześmiała się: - Zabrzmiało zachęcająco! - Sądzę, że to zapowiedź nadchodzących lat. Z wiekiem należy pogodzić się z pewnymi niedosko­ nałościami w wyglądzie. Nie żartował o wyżłobieniach na jej policzkach, nie wahał się także wspomnieć o zbliżającym się wie­ ku średnim. Na wpół śmiejąc się, odpowiedziała: - Nie jestem aż tak zarozumiała, by martwić się podobnymi dro­ biazgami! - Jak wszystkie kobiety masz swoje słabości. Tak jak i on. Z upodobaniem piętrzył sobie nad czołem falę brązowych włosów. Uznawszy, że to przystoi dżentelmenowi, codziennie jeździł konno. Kiedyś nawet wyznał jej z całkowitą powagą, że dzię­ ki tym przejażdżkom ma tyle siły. O tak, nie był całkowicie pozbawiony próżności czy wad. Brakowało mu poczucia humoru; gdy opo­ wiadała mu dowcip, patrzył na nią, nic nie rozumie­ jąc. Rekompensował to szczerością. Przy nim nigdy nie będzie musiała odgrywać wyniosłej, pełnej kró­ lewskiego majestatu damy. Zbyt dobrze się znali, by 13

cokolwiek przed sobą udawać. Pewnie dlatego nie umiała wyobrazić go sobie nagiego, zatraconego w namiętności. Francis nigdy by nie dał się ponieść emocjom. Sama myśl o stosunku z nim sprawiała, że miała ochotę zachichotać. - Znów się uśmiechasz. - Utrzymywał między ni­ mi przepisowy dystans. - Wasza Wysokość, daruj sobie ten łaskawy, kró­ lewski uśmieszek. Powiedz po prostu, że zostaniesz moją żoną. Bardzo tego chciała, ale nie mogła zranić ojca, gar­ dząc uroczystościami, które z takim entuzjazmem dla niej zaplanował. Nawet jeśli zgodził się przystać na to małżeństwo, pragnął, by ten wieczór miała dla siebie. Starając się uniknąć wzroku Francisa, spojrzała w stronę długiego szeregu wychodzących na taras oszklonych drzwi. - Rozumiem, że musiałem czekać przez wszystkie lata twojego pierwszego małżeństwa, a teraz już nic nie tłumaczy dalszej zwłoki - mówił gwałtownie, ale cicho. Ani na chwilę nie zapomniał o parach wirują­ cych obok i oceniającym ich całym królestwie. - Cze­ kałem cierpliwie. Któż może powiedzieć aż tyle? - Nikt - przyznała. - Stale czuję się zobowiąza­ na za to, co postanowiłeś. Zmarszczył brwi. - Nie takie mam intencje. Mówił szczerze. Tyle że podjął właściwą decyzję i nie rozumiał, dlaczego Laurencja nie pozwoli, by nią pokierował. Wychowano ją na samodzielną, de­ cydującą o sobie. Jego uczono, że mężczyzna winien decydować za swoją żonę. Przewidywała problemy w przyszłości, jednak jakiż mężczyzna myśli inaczej niż Francis? Orkiestra grała teraz wolniej. Francis złożył jej na­ der oficjalny ukłon, zupełnie jakby ten incydent pod- 14

czas jej dziewiątych urodzin, gdy dała upust swej wściekłości, rozbijając mu na głowie tysiącletnią wa­ zę z epoki Ming, nigdy się nie wydarzył. Teraz miała ochotę zrobić to raz jeszcze. Gdybyż tylko zaprowadził ją do alkowy, wziął w ramiona i wyznał miłość lub choćby zamiar posia­ dania jej! W jednej, okropnej chwili zwątpienia za­ stanawiała się, czy poważy się poślubić mężczyznę, którego nigdy nie pocałowała. Francis wycofał się w cień. Weltrude gestem dała znak, by księżniczce zaprezentowano następnego kandydata. Zabrzmiały pierwsze akordy menueta. Laurencja zbuntowała się. - Nie - szepnęła do da­ my dworu. Weltrude przecięła powietrze ruchem dłoni i muzy­ ka urwała się tak gwałtownie, że ucichł także gwar rozmów. Przybrawszy pełen wdzięku królewski uśmiech, Laurencja nakazała gestem, by kontynuowa­ no zabawę. Rozmowy znów zabrzmiały, zupełnie jak­ by ta niemiła przerwa nigdy się nie zdarzyła. Lukrecja ruszyła do komnaty. Wiedziała, że będzie w niej sama. Toaleta. Weszła do środka, oparła się o drzwi i za­ mknęła oczy. Dlaczego ojciec tak nalegał na tę far­ sę? Jak miała zmusić się do tego, by zapragnąć któ­ regoś spośród prezentowanych jej kandydatów? Chcąc nie chcąc, wypatrywała w morzu niezliczonych twarzy tego jednego, dzięki któremu mogłaby znów poczuć, co to miłość. Przejechała dłońmi po malowanym drewnie. Mi­ łość. Jakby jej złamane serce mogło jeszcze zaznać miłosnej gorączki. Okazało się, że ucieczka z przyjęcia to dobry po­ mysł. A ucieczka przed samą sobą, jeszcze lepszy. Gdyby tylko mogła spokojnie pomyśleć w samotno­ ści, na pewno udałoby się jej pozbyć wątpliwości. 15

Otworzyła drzwi i rozejrzała się po korytarzu. Pu­ sto. Instynktownie chciała wymknąć się na palcach. Zdrowy rozsądek nakazał jej iść bez pośpiechu. Zu­ pełnie, jakby oddalanie się z własnego przyjęcia było właściwym zachowaniem. Przeszła przez gabinet i nacisnąwszy klamkę, bez trudu otworzyła oszklone drzwi. Wyszła na opustoszały taras. Kwadraty światła przeplatały się z cieniami nocy. Wsparła dłonie na szerokiej i niskiej, chłodnej, marmurowej poręczy. Haustami łykała świeże po­ wietrze. Stopniowo zapachy perfum i zgrzanych, podekscytowanych ciał odpłynęły, wyparte przez aromat bzów z ogrodu, zmieszany z ledwo wyczuwal­ ną wonią soli, nadciągającą od położonego niżej por­ tu i ziemi z rozpościerających się wokół zamku win­ nic. Skądś nadlatywał delikatny zapach tytoniu. I gdy tak patrzyła na otaczające ją zabudowania pałacu, majaczące w oddali góry i miasto rozpostarte niczym obrus ozdobiony cekinami świateł, bunt przeciw ojcu także minął. Uwielbiała ten pałac. Jej przodkowie, krzyżowcy, pierwszy zamek na tej skalistej ziemi wznieśli z pia­ skowca. Później sprowadzono blady marmur, po­ przecinany żyłkami miedzi, zbudowano granitowe wieże, zastosowano dachówkę. Teraz nad starożyt­ nym miastem Omnia wyrastała budowla przypomi­ nająca sękate drzewo. Ogrody opadały z klifu kwie­ cistymi tarasami, każdy rumieniący się rozkoszą w blasku dnia, a nocą skąpany zapachami. Światła Omnii błyszczały. Do Laurencji dochodził szmer głosów świętujących mieszkańców. Zrobili sobie dzień wolny od trudów rybołówstwa i handlu, by ra­ dować się w jej urodziny. Niech ich Bóg błogosławi. Znała wielu kupców i właścicieli kramów, a także farmerów i uprawiających winnice wieśniaków. 16

I zbieraczy ziół, którzy żyli w głębi Pirenejów i na swych świetnie obrobionych polach hodowali rzadko występujące na świecie zioła. To oni utrzymy­ wali królestwo przy życiu. Zwykli ludzie nie mieli po­ jęcia, że każdego dnia ona i jej ojciec balansowali na dyplomatycznej linie, by reszta kraju mogła wieść swe zwykłe życie. Mimowolnie skierowała wzrok ku najdalszemu krańcowi zatoki. Granica sąsiadującej z nimi Pollar- dine zaczynała się w morzu i biegła wzdłuż drogi do Pirenejów. Te dwa kraje kiedyś były sojusznikami. Teraz już nie. Usłyszała, jak na odległym narożniku tarasu otwierają się drzwi. Z sali balowej buchnęła muzy­ ka. Pewnie wewnątrz zrobiło się zbyt gorąco. Albo jakaś para kochanków szukała ciemności, niezbęd­ nej do rytuału zalotów. Choć nie wiedziała, co się działo w tym krótkim czasie, nie uszły jej uwadze pełen satysfakcji, iście koci uśmiech kobiety i mi­ na mężczyzny, całkowicie zajętego swoją partner­ ką. Jakże byłoby miło, pomyślała Laurencja, gdyby ktoś okazał tyle zainteresowania mnie, a nie moje­ mu królestwu. Pragnęła gorąco, by pojawił się ktoś taki. Drzwi za nią otworzyły się. Przez moment myślała, że jej modlitwa została wysłuchana. Wstrząsnął nią lekki dreszcz. Zaraz jednak przywołała się do porządku. Wiedziała, że po prostu odnaleziono ją. To było nie do uniknięcia. Pewnie to sprawka Weltrude lub któ­ regoś z zalotników czy jej zaniepokojonego ojca. Od­ wróciła się i tuż przed sobą ujrzała mężczyznę. Stał samotnie na tle oszklonych drzwi. - Wasza Wysokość? - u s ł y s z ł a w jego głosie lekki obcy akcent. Mężczyzna miał na sobie munndur. Nie, liberię. Dworską. 17

Zaskoczona, przyjrzała mu się uważniej. Nigdy dotąd go nie widziała. - Słucham? Podszedł do niej zdecydowanym krokiem; krzep­ ki, dobrze zbudowany, żakiet liberii ciasno opinał je­ go klatkę piersiową. Laurencja poczuła zapach potu. Wyciągnął ku niej muskularne ramiona. Daremnie próbowała zrobić unik, równocześnie protestując: - A cóż to za zachowanie? Bez słowa pochwycił ją w pasie i zarzucił sobie na ramię. ROZDZIAŁ2 Laurencja, obezwładniona szokiem, zawisła na ra­ mieniu napastnika. Obcy mężczyzna, byle służący, ośmielił się ją tknąć! Dopiero gdy przełożył nogę przez balustradę i już miał zeskoczyć do ogrodu, krzyknęła i chwyciła go za włosy. Została jej w rękach zalatująca stęchlizną peruka. Krzyknęła ponownie i mocno walnęła napastnika w kręgosłup. Nie spodziewała się, że do tego stopnia pozbawi go równowagi - zatoczył się do tyłu, przez chwilę młócił powietrze ramionami. Ośmielona suk­ cesem uderzyła go raz jeszcze i uskoczyła w bok. Z impetem padła na marmurową posadzkę. Bole­ śnie uderzyła się w łokieć, tracąc oddech. Zbir upadł na nią. Ktoś wylądował na nich obojgu. 18

Ten trzeci strącił z niej ogromnego łotra. Uwolnio­ na od miażdżącego ją ciężaru łapała powietrze i pró­ bowała coś dosłyszeć, choć dzwoniło jej w uszach. W pewnej odległości, a jednak zbyt blisko, trzasnęła kość. Na tarasie zadudniły czyjeś stopy; a ona - ab­ surdalnie! - myślała tylko o tym, by nie zaskoczono jej w pomiętej sukni, z uszczerbkiem dla jej godno­ ści. Usiadła i choć kręciło jej się w głowie, rozejrzała się wokół. Kroki, które usłyszała, należały do dwóch męż­ czyzn - napastnika i wybawcy. Obaj biegli tarasem po stronie oddalonej od sali balowej i coraz głębiej zanurzali się w cień. Uciekający przeskoczył balu­ stradę, goniący próbował biec za nim, ale wycofał się. Dalej zbocze opadało stromo i tylko ktoś niezwy­ kle zdesperowany odważyłby się na skok. - Tchórz - mruknęła pod nosem. To nie był fair, ale bolały ją żebra, doskwierał ból łokcia. Jako księż­ niczka nie miała obowiązku być fair. Zwłaszcza gdy dopiero co zaatakowała ją jakaś cuchnąca bestia i tylko jeden z lojalnych poddanych, a może gorliwy kandydat do jej ręki, pospieszył jej z pomocą. Wybawca powracał, lekko kulejąc - no tak, został ranny i trzeba okazać mu współczucie, a tego akurat nie miała w nadmiarze. On także miał szerokie ra­ miona, choć nie był taki wysoki jak napastnik. Gdy przechodził przez padające z okien prostokąty świa­ tła, a następnie zanurzał się w cień, zdawał się bar­ dziej duchem niż człowiekiem. Z całych sił wytężała wzrok, by dojrzeć jego twarz, ale widziała jedynie ciemne, rozjaśnione pasemkiem bieli włosy przy skroniach, głębokie oczodoły tuż nad wyrazi­ stym nosem i mocno zaciśnięte wargi. Ubrany był w ciemny surdut, czarny, jedwabny krawat i czarne spodnie, spod których widoczne były 19

także czarne, wysokie buty. Jeśli chodzi o kolory, najwyraźniej brakowało mu wyobraźni, jednak nosił się jak dżentelmen. Dzięki Bogu choć za to. Gdy znalazł się na tyle blisko, że mogli rozmawiać, zapytał tonem całkowicie różnym od tego, jakim zwykle się do niej zwracano: - O co tu, do diabła, chodziło? Zdumiona, urażona i obolała wyjąkała: - Kto... co... jak śmiesz? - Czyżby odrzucony zalotnik? - Nigdy wcześniej go nie widziałam. - Następnym razem, gdy jakiś nieznajomy pochwy­ ci cię i zarzuci sobie na ramię, kwicz jak zarzynane prosię. Mocno trzymając się za łokieć, z trudem stanęła na nogi. - Krzyczałam! - Ledwie cię usłyszałem. - Stał naprzeciwko, wyż­ szy, niż jej się wcześniej wydawało, o krzaczastych brwiach, oczach niczym ciemne otchłanie, twarzy oszpeconej głęboką szramą, biegnącą od brody po skroń. - Byłem tuż za tamtymi donicami. Spojrzała na gęsto stojące wzdłuż muru wysokie i bujne rośliny, potem znów na nieznajomego. W je­ go głosie rozpoznała seremiński akcent. Kulał. Po­ czuła ukłucie niepokoju.- Co tam robiłeś? - Paliłem. Choć wiedziała, że to niemądre, delikatna woń ty­ toniu nieco rozwiała jej wątpliwości. Był to zapach podobny do tego, który nie opuszczał jej ojca. - Przywołam straż i wyślę w pościgu za łotrem. - Łotrem - nieznajomy roześmiał się cicho. - A więc jesteś, pani, damą. Ale proszę, nie zawracaj sobie głowy wysyłaniem pościgu. On jest już daleko. Wiedziała, że nieznajomy ma rację. Ten łotr - i cóż takiego jest w tym słowie? - zeskoczył w najbardziej 20

zaniedbaną część ogrodu, tam, gdzie hodowane ro­ śliny ustępowały miejsca dzikim zaroślom. Strażnik nie zdoła niczego dokonać. A więc zamiast zrobić to, co było jej obowiązkiem, pozwoliła nieznajomemu objąć się za biodra. Od­ wrócił ją do światła. Przyjrzał jej się obojętnie, następnie łagodniej już zapytał: - Czy jesteś ranna, pani? - Mam tylko zadrapania. Ujął ją za nadgarstek i powoli wyprostował stłu­ czoną rękę. - Nie jest złamana. - Chyba nie. Uśmiechnął się szeroko i białe zęby błysnęły w le­ dwie widocznej twarzy. - Wiedziałabyś, pani, gdyby było inaczej. Złama­ nie w łokciu nieźle daje o sobie znać. - Wprawnie porozpinał guziczki jej długich rękawiczek, ściągnął je i mocno naciskając palcami, zbadał kości przedra­ mienia, potem lekko musnął ją po zagłębieniu łok­ cia. Dotyk nieznajomego przyprawił ją o gęsią skórkę. Mimochodem zauważyła, że nie nosi rękawiczek. Je­ go skóra zetknęła się z jej ciałem. - Jakiej rany szukasz? - Żadnej. Pomyślałem tylko, że miło będzie popie- ścić skórę tak delikatną jak dziecka. Wyrwała dłoń z uścisku. Roześmiał się, najwyraźniej rozbawiony jej obu­ rzeniem. Prawdopodobnie kłamał, mówiąc o piesz­ czocie. A niech go! Wyrwała mu rękawiczkę, wciągnęła na dłoń. Z trudem ją założyła. Palce drżały, tak jak jej głos. - Nie mam pojęcia, dlaczego ktoś miałby... to znaczy, kim on był... 21

- Czyż nie jesteś, pani, księżniczką? Serce zabiło jej mocniej. Natychmiast powróciły wątpliwości, cofnęła się o krok. - Tak. - Śmiem więc twierdzić, że była to próba porwania. Patrzyła na nieznajomego oszołomiona, próbując dostrzec w ciemności jego rysy.- To absurd! - Bynajmniej. Jesteś, pani, jedyną dziedziczką cał­ kiem nieźle prosperującego małego królestwa. Twój ojciec zapewne zapłaciłby majątek, by cię odzyskać. Dziwi mnie tylko, że wcześniej nikt jeszcze tego nie próbował. Poczuła się zażenowana. - Panuje pokój... - Chcesz powiedzieć, że jedna czarna owca... Ale jemu udało się uciec, a jest wystarczająco zdespero­ wany. Może spróbować ponownie. Albo ma wspólni­ ków. Rozważ, pani, zatrudnienie ochroniarza. Cóż on sobie myśli, że kim jest? Jak śmie dawać mi rady? - Kim jesteś? - Dominik z Baminii, do usług. Tyle że teraz to Se- reminia, a mnie nazywają Dom. - Podszedł do wyso­ kiej rośliny w donicy i wygrzebał cygaro z ziemi, w którą wcześniej je wetknął. - Należę do grona two­ ich zalotników. Choć zszokowana i wstrząśnięta, nie straciła rezo­ nu. - Nie zostałeś przedstawiony. - Ciebie nie da się oszukać, prawda? - Cygaro na­ dal się tliło, otrzepał je z ziemi i wetknął do ust. Uniósł głowę i wydmuchiwał dym, aż koniec cygara rozżarzył się. Potem spojrzał w dół, na Laurencję. Wypuszczając dym ustami, oświadczył: - Nie zdąży­ łem na czas. Był niegrzeczny, źle wychowany - nie wspomina­ jąc już o braku punktualności. Do tego rozsierdził ją swym obojętnym tonem. - Jeżeli ktoś chce się zale­ cać do księżniczki, warto by był punktualny. 22

- Punktualność - powtórzył, przedrzeźniając jej arystokratyczny akcent. - Tak naprawdę to nie widziałem w tym sensu. Przecież mnie nie poślubisz. Oczywiście miał rację, ale jego pewność zdener­ wowała ją. - A to niby czemu? - Jestem bratem króla Sereminii. Brat króla Sereminii? Zaskoczona, usiłowała so­ bie przypomnieć, czy król miał brata. Choć czy ten człowiek pozwoliłby sobie na tak łatwe do wykrycia kłamstwo? Zresztą czy rzeczywiście kłamał? Przeciwnie, wy­ dawał się podejrzanie wręcz szczery. - No dobrze - zaczęła ostrożnie, zastanawiając się, czy on zna prawdę. Nie chciała niczego zdradzić - to nie najgor­ sze pokrewieństwo. Północno-zachodnią granicę mamy wspólną z Sereminią... - Jestem bratem z nieprawego łoża. - Ach tak. - Oczywiście, to wiele tłumaczyło. Wy­ jaśniało, dlaczego nie znał sekretu Bertinierre i Se­ reminii. I dżentelmen ten, gdyż tak należało go okre­ ślić, był pewnie niezwykle wrażliwy na punkcie swe­ go pochodzenia, inaczej pojawiłby się na czas i spró­ bował swych szans z pozostałymi zalotnikami. - Są tu także inni z nieprawego łoża. - Oni też nie mają szansy. - Podszedł do szero­ kiej, marmurowej balustrady i usiadł na niej. - Prawda? Nie wyciągnie z niej podobnej deklaracji. - Mają takie same szanse, jak każdy inny. - Aha, więc już wybrałaś. - Światło padające przez francuskie drzwi nie dosięgło go. Wyciągnął przed siebie nogi i skrzyżował je w kostkach. - Kto jest tym szczęściarzem, któremu zamierzasz założyć obrączkę? 23

Pomyślała, że nie musi tu siedzieć z tym cynicznym brutalem. Powinna wejść do środka i poinformować ojca o incydencie. Jednak podeszła do nieznajomego nieco bliżej. Próbowała zobaczyć jego twarz. Twarz Dominika z Sereminii. I nawet nie wiedziała dlacze­ go. Nie powinno jej zależeć. Czy kiedykolwiek jesz­ cze zamieni z nim choć jedno słowo? - Nikogo nie wybrałam. Mówił dalej, jakby nie usłyszał: - Obserwowałem cię, gdy tańczyłaś z tymi wszystkimi osłami. Czyżby to jego spojrzenie przyprawiało ją o dreszcze? - Powiedziałbym, że ten gość... Kim on jest...? Wy­ soki, z takim pompatycznym, przypominającym mor­ ską falę kosmykiem. Omal nie zachłysnęła się, parsknąwszy śmiechem. Dokładnie opisał Francisa! - Aha, już wiem! - powiedział Dom. - Mały lord Francis de Radcote. Śmiech zamarł jej w gardle. - Czy tak głosi plotka? - Niektóre, nie wszystkie oczywiście. Spekulowa­ no na temat każdego pięknisia, który brał cię w ra­ miona. - Przechylił głowę na bok i wypuścił smugę dymu. - Używały sobie zwłaszcza debiutantki. Nie przepadają za tobą, chyba wiesz. Przeskakiwał z tematu na temat, mówiąc jej rzeczy, o których nikt inny nie ośmieliłby się wspomnieć. - Kto za mną nie przepada? - Wszystkie te młode damy, które sieją rutę pod ścianami i zbijają się wokół luster oprawionych w ramy z kości słoniowej. Im szybciej zostaniesz mę­ żatką, tym szczęśliwsze poczują się tegoroczne pan­ ny na wydaniu. - Strzepał popiół z cygara o krawędź balustrady. - Nie podoba im się rola tła dla kobiety tak zaawansowanej w latach jak ty. 24

W głowie jej zawirowało tak dziwnie, jakby pozba­ wiona powietrza zbyt długo przebywała pod wodą. - Pewnie masz rację. - Trzymasz się całkiem nieźle jak na dwudziesto- pięciolatkę. Jesteś całkiem ładna. Czy twoje włosy mają naturalną barwę? - Ależ z ciebie gbur! - wykrzyknęła, ale po chwili znów ledwie powstrzymywała śmiech. - A więc nie. Tak myślałem. Gdy doszła do siebie, oświadczyła: - Musisz przy­ znać, że wyglądają całkiem naturalnie. - W tym ca­ łym zamieszaniu jej kok popsuł się nieco. - Nie do końca. Niewiele kobiet może poszczycić się hebanowymi włosami i cerą białą niczym śnieg, jak to bywa w starych baśniach. Czyżby nacieranie buzi sokiem cytryny załatwiało sprawę? Tu się nie pomylił. - Uważam, że to świetny środek do wywabienia piegów. Skinął głową. - Jak dobrze być mężczyzną! - Zawsze tak uważałam. - Sprawdziła wsuwki podtrzymujące fryzurę. Kilka straciła przy upadku. Weltrude wbijała jej w głowę, że księżniczka powin­ na być zawsze gładko uczesana, więc jakie znaczenie ma kilka szpilek mniej lub więcej? Klasyczny styl nie zawiedzie jej. Nie ośmieli się, inaczej będzie musiał wytłumaczyć się Weltrude. - Najważniejsze, że mamy tendencję do tych... no... niewłaściwych reakcji na obecność damy, nawet jeśli wiemy, że farbuje sobie włosy. Zamarła. Jej oczy były ogromne niczym spodki. Zmieszana, niezdolna uporządkować myśli, wbiła wzrok w oświetlony kandelabrami korytarz przed so­ bą. Oczy aż rozbolały ją z wysiłku, nie chciała mru­ gnąć. Czy on miał na myśli to, co podejrzewała? W ten 25

swój nonszalancki, niezbyt wyrafinowany sposób na­ zwał ją atrakcyjną? - Będę mógł poprowadzić cię do stołu, jeżeli obie­ cam nie bekać zbyt donośnie? Powoli opuściła ramiona. Cóż ona porabia tu, w ciemnościach, gawędząc z mężczyzną, którego jej oficjalnie nie przedstawiono? Weltrude dostałaby ata- ku! - Nie wydaje mi się to najlepszym pomysłem. - Nie spodobałoby się lordzikowi Francisowi. - Kącikiem oka zauważyła, że Dom z przekonaniem kiwa głową. - To pewne. Pomyślałem sobie tylko, że może poczuwasz się do wdzięczności. W końcu wzią­ łem się za bary z tym brutalem i przepędziłem go. - Potarł biodro, jakby go bolało. Znów nie mogła powstrzymać rozbawienia. Aku­ rat gdy przyszło jej do głowy, że chyba jest szalona, pozwalając sobie na tak swobodną konwersację z tym samozwańczym hultajem, rozbroił ją propozy­ cją wystąpienia razem publicznie. Potem bez naj­ mniejszych skrupułów wykorzystał zarówno swoją kontuzję, jak i jej dług wdzięczności, by postawić na swoim. - Niezły jesteś, muszę przyznać - stwier­ dziła z podziwem. - Tylko niby dlaczego miałabym ci towarzyszyć przy kolacji? Jest tyłu innych. Przybyli na czas, nie kryli się za roślinami i pragną sprawdzić, czy mają szansę, zabiegając o moją rękę. Tak długo milczał, że wreszcie odwróciła się, by na niego spojrzeć. Stał wpatrzony w rozżarzony ko­ niec cygara. - Spójrzmy na sprawę tak, księżniczko. Prawdopodobnie to dla ciebie ostatnia okazja do flirtu. Mogłabyś ją wykorzystać, czemu nie? Ro­ zegrać jednych chłopaków przeciwko drugim, pro­ wokować, flirtować i bawić się równie dobrze jak każda kobieta, gdy pragnie jej wielu mężczyzn. Ze mną u boku mogłabyś pozwolić sobie na wszystko, co 26

tylko by ci się spodobało, gdyż ja nie jestem księ­ ciem, a nawet zwykłym człowiekiem z prawego łoża. Nadaję się do wykorzystania w charakterze buforu przeciw prawdziwym zalotom. Nieco urażona, zauważyła: - Masz wspaniałą opi­ nię o moim charakterze! Wzruszył ramionami. - Nie sądzę, by obowiązki księżniczki zapewniały ci wiele rozrywek. Mogłabyś choć trochę sobie poszaleć. Poza tym - spojrzał na nią z góry i po raz pierwszy zauważyła błysk w je­ go oczach - potrzebujesz ochroniarza, a ja właśnie jestem kimś takim. Twoim własnym, osobistym ochroniarzem, najemnikiem wysłanym, by cię strzegł przed złym światem. ROZDZIAŁ3 Gdybym była rozsądna, powinnam odwrócić się na pięcie i pobiec z powrotem na salę balową, pomy­ ślała Laurencja. Ale ten człowiek w jednym miał ra­ cję: pozycja księżniczki nie pozwalała na zbyt wiele rozrywki, a rozmawiając z Dominikiem z Sereminii, przynajmniej mogła poćwiczyć umysł odrętwiały od wymogów dworskich ceremonii i protokołu. Poza tym, powinna się czegoś o nim dowiedzieć. Oczywiście, ze względów bezpieczeństwa swego kró­ lestwa. - Panie... - Dom. Po prostu Dom. 27

- Dom - jakże łatwo przyszło jej zwracać się do niego po imieniu. Dziwna sprawa: wymieniwszy kilka dowcipnych uwag z tym mężczyzną, poczuła się, jakby już wcześniej go znała. - A więc jesteś żoł­ nierzem fortuny? - Przed nieślubnym bratem króla nie rozpościera się zbyt wiele możliwości. Jakoś trzeba zarabiać na życie. Najemnik. Ktoś, kto walczy dla zysku po stronie każdego, kto jest w stanie go opłacić. Nic dziwnego, że tak błyskawicznie zareagował na napastnika. Zro­ zumiałe stały się jego kuśtykania, ta blizna, wiedza o złamanych kościach i... cynizm. I niemal namacal­ na aura zagrożenia, która go otaczała. - Jesteś zaszokowana, mała księżniczko? - gdy tak patrzył na nią z góry, w jego głosie pobrzmiewał śmiech. Ale ona nigdy nie pozwalała żadnemu mężczyźnie wyobrażać sobie, że dominacja fizyczna daje mu nad nią przewagę. A w każdym razie... nie na długo. - Bynajmniej - powiedziała możliwie najbardziej wy­ niośle. - Zastanawiałam się: gdybyś był moim ochronia­ rzem, kto obroniłby mnie przed tobą? - Mądra dziewczynka. Sama byś się obroniła. - Nie jestem dziewczynką. - Laurencja przestała nią być w dniu, w którym poślubiła swego pierwsze­ go męża. - Jestem kobietą. - W zaawansowanym wieku dwudziestu pięciu lat. Spojrzała na niego spod przymkniętych powiek. Czyżby był większym hultajem, niż sądziła? - Mam dość rozumu, by wiedzieć, że gdyby ktoś taki jak ty postanowił porwać mnie czy skrzywdzić, nawet nie zdążyłabym pomyśleć o obronie. Nie drgnął ani w żaden inny sposób nie okazał nie­ zadowolenia, jednak atmosfera między nimi wyraź- 28