ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 237 830
  • Obserwuję978
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 296 367

Przewrotny kusiciel - Balogh Mary

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Przewrotny kusiciel - Balogh Mary.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Balogh Mary
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 313 stron)

MARY BALOGH Przewrotny kusiciel Przekład Irena Kołodziej 1

1 Wciąż wydawało mu się nieco dziwne, że znów uczestniczy w spotkaniu najznakomitszych przedstawicieli angielskiej elity i słyszy wokół siebie niemal wyłącznie język angielski. Nie znaczy to, by Anglicy byli tu jedyną nacją. Dostrzegł także Holendrów, Belgów, Niemców... Brytyjczycy jednak przeważali. Gervase Ashford, książę Rosthorn, stał w drzwiach sali balowej, w domu wynajmowanym przez wicehrabiego Camerona przy rue Ducale w Brukseli, wypatrując w tłumie znajomych twarzy. Niedawno przyjechał z Austrii i spotkał już dotąd paru znajomych, liczył jednak, że tu znajdzie ich więcej. Niestety, ogromna większość dam i dżentelmenów to byli ludzie dużo młodsi od niego. Miał trzydzieści lat, a czuł się niemal jak starzec. Większość tych młodych mężczyzn — a także paru starszych — miała na sobie wojskowe mundury. Niektóre były błękitno — zielone, przeważały jednak szkarłatne, lśniące złotem galonów. Damy w swoich pastelowych, powiewnych sukniach o wysokiej talii wyglądały przy nich dziwnie skromnie, niczym perliczki przy pawiach. Prawem kontrastu jednak wydawały się na ich tle nadzwyczaj kobiece i delikatne. — Dziwnie się czuje człowiek odziany w cywilny ubiór, choćby najlepszy, nieprawdaż? Jakiś gorszy — zauważył smętnie John Waldane. Salę wypełniał gwar setki głosów, a wrzawę powiększyła jeszcze orkiestra: muzykanci zabrali się właśnie do strojenia instrumentów. — O tak, jeśli przyszło się tu po to, żeby olśniewać damy — zgodził się ze śmiechem Gervase. —Ale jeśli chce się być tylko niewidzialnym obserwatorem, to bynajmniej. W tej chwili zdecydowanie wolał nie rzucać się w oczy. Wciąż czul się odrobinę niezręcznie w kontaktach z Brytyjczykami. Nie wiedział, ile pamiętają z wydarzeń sprzed 2

dziewięciu lat, a także co w ogóle mogliby pamiętać. Niewiele rzeczy działo się wówczas publicznie, niemniej i tak nie był pewien, ile przedostało się do wiadomości ogółu. Waldane, jeden z jego ówczesnych znajomych, powitał go nader przyjaźnie, gdy wpadli na siebie przed dwoma dniami, i nie wspomniał o tamtych sprawach ani słowem. Ale, rzecz jasna, reputacja, jaką zyskał Gervase później, musiała być dobrze znana każdemu, kto spędził trochę czasu na kontynencie. — Tylko patrzeć, jak złapią któregoś dnia Starego Bonio, wyślą go z powrotem na Elbę i zakują na resztę życia w kajdany — zauważył Waldane. — Wystarczy, że któryś z jego strażników będzie miał trochę oleju w głowie. Wówczas wszyscy ci szykowni oficerowie nie będą już mieli okazji do roztaczania swoich wdzięków przed damami. — Jesteś zazdrosny? — roześmiał się znowu Gervase. — Jak diabli. —Waldane, odrobinę tęższy niż dziewięć lat temu i z początkami łysiny na ciemieniu, zaśmiał się nieco melancholijnie. - Jest tu parę dam, na których chciałoby się zrobić wrażenie. — Czyżby? — Gervase przyłożył do oczu lornion, by lepiej widzieć przeciwległą stronę zatłoczonej sali balowej. Rozpoznał lorda Fitzroya Somerseta, sekretarza księcia Wellingtona, pogrążonego w rozmowie z lady Mebs, i sir Charlesa Stuarta, posła brytyjskiego w Hadze. Trudno też było nie zwrócić uwagi na otaczające panów młode damy, choć z pewnością nie mógł znać żadnej z nich, a nawet gdyby znał, to i tak by się nimi specjalnie nie interesował. Zdecydowanie wolał kobiety dojrzalsze. — Na Jowisza, masz rację. Zatrzymał lornion na jednej z dam, stojących w otoczeniu sir Charlesa. Odwracała się w tej chwili nieco w bok, by powitać dwu młodych oficerów Królewskiej Gwardii Konnej, którzy właśnie nadchodzili. Jakże byli wspaniali w swoich nieskazitelnie białych pantalonach i szkarłatnych kurtkach z błękitnymi wyłogami, bogato zdobionych złotym szamerunkiem! Zamiast butów do konnej jazdy mieli na nogach wieczorowe pantofle. Dama była bardzo młoda, a jeśli trafnie oceniał, niewiele czasu upłynęło, odkąd opuściła szkolną ławę. Pewnie w ogóle by jej nie zauważył, gdyby Waldane nie sprowokował go swą uwagą do przyjrzenia się paniom. Skoro już jednak się przyglądał, 3

to musiał przyznać, że czasami samo patrzenie na niepospolitą piękność może być rozkoszą. Właśnie w tej chwili na nią patrzył. Kobieta była doprawdy wyjątkowej urody, którą uwydatniała jeszcze prostota białej sukni, tak kontrastująca z bogato, wręcz ostentacyjnie zdobionymi uniformami dwóch oficerów. Uszyta z koronki na atłasowym spodzie, miała krótkie rękawki, głębokie okrągłe wycięcie i wysoką talię. Ale Gervase'a nie interesowała suknia. Jego doświadczone oko odnotowało natomiast, że kryła długie nogi i szczupłe ciało, a choć trochę przypominało ono ciało źrebięcia, bez wątpienia było bardzo kobiece. Długa łabędzia szyja, dumnie uniesiona głowa... Tak, ta kobieta miała wszelkie prawo, by być dumną. Ciemne włosy, wytwornie upięte i przybrane klejnotami — kto wie, czy nie były to nawet diamenty — lśniły w blasku tysiąca świec, tkwiących w kandelabrach nad głowami gości. Twarz owalna, o ciemnych oczach i prostym nosie, miała w sobie klasyczną perfekcję. A gdy w odpowiedzi na jakąś uwagę stojącego po jej prawej stronie oficera dama się uśmiechnęła, unosząc ku podbródkowi biały koronkowy wachlarz, jej uroda stała się wręcz oślepiająca. Gervase pomyślał, że chyba nigdy dotąd nie widział piękniejszej kobiety — jeśli można było ją nazwać kobietą. Była jeszcze niemal dziewczynką, ale tak śliczną, jak śliczny jest pączek róży, który nie zdążył jeszcze rozwinąć się w kwiat. Na szczęście dla młodej damy, a także dla jej rodziców czy przyzwoitek, kręcących się niewątpliwie gdzieś w pobliżu, Gervase wolał dojrzałe, rozkwitłe kwiaty niż słodkie, niewinne pączki. Łatwiej było je uwieść. Szukał pełni i gotów był przepuścić tę okazję. — Na tej to warto byłoby zrobić wrażenie — zauważył John Waldane, widząc, komu przyjaciel się przygląda. — Niestety, Rosthorn, ona nie spojrzy na mężczyznę, jeśli jego szerokich barów nie okrywa szkarłatny mundur. -Wydał głośne, teatralne westchnienie. — I jeśli mężczyzna nie liczy sobie co najwyżej dwadzieścia dwa lata i ani dnia więcej — podchwycił Gervase, widząc, jak młodzi są ci dwaj oficerowie 4

Królewskiej Gwardii Konnej. Musiał się naprawdę zestarzeć, skoro nawet wojskowi zaczynają wyglądać jak bawiące się w wojnę uczniaki. — Naturalnie nie wiesz, kim ona jest, prawda? — spytał Waldane. Gervase odwrócił się już z zamiarem udania się do karcianego stolika. — A powinienem? — odpowiedział pytaniem na pytanie. — Jak sądzę, jest kimś ważnym, tak? — W pewnym sensie — odparł przyjaciel. — Mieszka u księstwa Caddick na rue de Bellevue, jako że ich córka, lady Rosamond Havelock, jest jej bliską przyjaciółką. Ale jej brat też tu przebywa. Pełni jakąś funkcję w poselstwie w Hadze, ale w tej chwili znajduje się w Brukseli z sir Charle-sem Stuartem. — No i? — Gervase wykonał niecierpliwy gest dłonią, ponaglając towarzysza, by wreszcie kończył. — Jeden z otaczających ją oficerów, ten wyższy po prawej stronie, z blond czupryną, to wicehrabia Gordon. Lord Gordon, kapitan, syn i spadkobierca księcia Caddicka. Jedynak... Właśnie dlatego służy w gwardii, jak sądzę. Chodzi w glorii i olśniewa złotem szamerunków, ale nie grozi mu najmniejsze niebezpieczeństwo. Paradują na koniach podczas przeglądów, piękni i wspaniali, wywołując masowe omdlenia wśród dam, ale sami zemdleliby z wrażenia, gdyby wojna ze Starym Bonio okazała się któregoś dnia rzeczywistością, a nie, jak dotąd, podniecającą grą. — A jednak mogą nas zaskoczyć, jeśli dostaną szansę — powiedział uczciwie Gervase i ruszył ku wyjściu. Najwyraźniej Waldane, biorąc jego zainteresowanie ciemnowłosą dziewczyną za coś bardziej osobistego, chciał, aby go błagać o wyjawienie jej tożsamości. — Nazywa się lady Morgan Bedwyn — rzucił za nim Waldane. Gervase zatrzymał się i spojrzał na przyjaciela, unosząc brwi. — Bedwyn? — Najmłodsza z rodziny — pośpieszył Waldane z wyjaśnieniem. — Dopiero co opuściła szkolny pokój i została przedstawiona na dworze. Najlepszy kąsek na małżeńskim rynku... gdyby nie porwał jej już ten Gordon. Jak sądzę, lada dzień możemy 5

się spodziewać ogłoszenia zaręczyn. Lepiej trzymaj się z daleka, Rosthorn, nawet jeśli wilk został w Anglii, kiedy ona tu przyjechała. — Poklepał Gervase'a przyjaźnie po ramieniu i wyszczerzył w uśmiechu zęby. Wilk... Wulfric Bedwyn, książę Bewcastle. Choć Gervase nie widział go od dziewięciu lat i rzadko o nim myślał w ciągu ostatnich czterech czy pięciu, poczuł, że znów ogarniają go dawna nienawiść i furia. To właśnie Bewcastle'owi zawdzięczał, że wszystkie te twarze były mu obce, że obco brzmiał mu w uszach język angielski i że czuł się pośród tych ludzi — swoich rodaków — tak niezręcznie. Bewcastle'owi zawdzięczał, że nie był w Anglii — swoim własnym kraju, swojej ojczyźnie — odkąd ukończył dwadzieścia jeden lat. Musiał włóczyć się po kontynencie i nigdzie nie czuł się u siebie: ani we Francji, choć miał matkę Francuzkę, gdyż z urodzenia był Anglikiem i dziedzicem brytyjskiego księstwa, ani w żadnym z krajów pod francuską okupacją, gdzie dla tych samych przyczyn nie mógł spodziewać się bezpiecznego życia. To przez Bewcastle'a, którego przyjaźnią niegdyś się chlubił, całe jego życie przewróciło się do góry nogami i nieustannie zmieniało na gorsze. Doprawdy, przez pierwszy rok wygnanie wydawało się niemal gorsze od śmierci... Wygnanie — i straszliwe upokorzenie oraz to, że nikomu nie mógł udowodnić, iż osądzono go niesłusznie. W końcu znalazł pociechę w tym, że stał się dokładnie taki, za jakiego go uważano — został łotrem, którego nie obchodzi nikt i nic poza własną osobą i dogadzaniem własnym zachciankom, zarówno erotycznym, jak i wszelkim innym. Bez wątpienia pozwolił, by Bewcastle zwyciężył na wszystkich frontach. O tak... W tym ułamku sekundy, gdy oglądał się przez ramię na Waldane'a, zdał sobie sprawę, że nienawiść do Bewcastle'a i pragnienie, by odpłacić mu pięknym za nadobne, nie zbladły ani trochę przez te dziewięć łat. Zostały tylko zepchnięte pod powierzchnię świadomości. A teraz znajdował się w tym samym domu - i w tym samym pokoju - co siostra Bewcastle'a. To było niemal zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Znowu popatrzył na przeciwległy kraniec sali balowej. Okryta rękawiczką dłoń młodej damy spoczywała na ramieniu złotowłosego oficera, kapitana Gordona. Szli na 6

parkiet, gdzie tancerze ustawiali się już w szereg. Za chwilę miała się rozpocząć otwierająca wieczór tura tańców ludowych. Lady Morgan Bedwyn. O tak, bez trudu mógł w to uwierzyć. W jej postawie, gestach, sposobie poruszania się była duma, wręcz arogancja urodzonej arystokratki. Gdyby chciał, mógłby spłatać figla... Gervase zmrużył oczy. Myśl była nader kusząca. Lady Bedwyn zajęła miejsce w długim szeregu dam, kapitan Gordon -przystojny młokos - stanął naprzeciw niej, w szeregu dżentelmenów. Uśmiechnięta, rozpromieniona, najwyraźniej nie widziała nikogo poza nim. Cóż, był znakomitą partią— syn księcia i jego dziedzic... Zresztą podobno byli już niemal zaręczeni. Pokusa, by spłatać figla, stawała się wręcz nieodparta. Pomimo całej swej arogancji bez wątpienia była niewinna. Prawdopodobnie aż do momentu prezentacji otaczał ją cały rój guwernantek, a po nim — równie liczne grono przyzwoitek. O nim zaś można było powiedzieć wszystko, tylko nie to, że jest niewinny. Jednak, pomimo swej reputacji, swój uwodzicielski czar roztaczał wyłącznie wobec kobiet dorównujących mu doświadczeniem, a zwykle i wiekiem. Gdyby jednak zapragnął użyć tego wdzięku wobec młodziutkiej, niewinnej panny, to kto wie, może przestałby ją interesować wyłącznie szkarłatny mundur... Gdyby tego zapragnął. Ale czyż mógłby nie pragnąć? Zagrała muzyka. Gervase poczuł lekki przypływ pożądania. Prawdę mówiąc, nie był on tak całkiem lekki. Lady Morgan Bedwyn tańczyła z niewymuszonym wdziękiem. Była wiotka i miała niewielkie piersi. Zwykle żadna z tych cech nie podniecała Gervase'a. I teraz też nie był podniecony, cóż znowu! Po prostu pełen uznania dla jej nieskazitelnej urody. No i kusiło go jak diabli, by spłatać jej figla. — Siądziemy do kart, Rosthorn? - spytał John Waldane. 7

— Może później — rzucił Gervase, nie odrywając wzroku od tancerzy, których stopy postukiwały rytmicznie na deskach podłogi. — Muszę poszukać lady Cameron i poprosić ją, żeby mnie przedstawiła lady Morgan Bedwyn. — Coś takiego! —John sięgnął do tabakierki.— Rosthorn, ty diable... Bewcastle wyzwie cię na pojedynek, jeśli ośmielisz się choćby spojrzeć na jego siostrę. — Bewcastle, jeśli dobrze pamiętam, nie zajmuje się pojedynkami — powiedział lekceważąco Gervase, ale jego nozdrza rozdęły się na wspomnienie doznanej niegdyś zniewagi. — A poza tym nazywam się Rosthorn. Nie ma nic szczególnego w pragnieniu, by przedstawiono nas damie. Czy nawet w zaproszeniu jej do tańca. Nie zamierzam jej przecież proponować, żeby ze mną uciekła... A jednak poczuł złośliwą satysfakcję na myśl o tym, jak zareagowałby Bewcastle, gdyby on, Gervase, naprawdę uciekł z dziewczyną. Czyżby istotnie ośmielił się rozważać podobną sytuację? — Stawiam pięć funtów, że będzie tańczyć wyłącznie ze szkarłatnym mundurem, a ciebie zaszczyci co najwyżej spotkaniem w ciągu dnia. — John Waldane znowu zachichotał. — Tylko pięć? — Gervase klasnął językiem o podniebienie. — Zawiodłeś mnie, Waldane. Postaw dziesięć, albo i sto, jeśli masz ochotę. Oczywiście przegrasz. Nie mógł oderwać oczu od dziewczyny. Była siostrą Bewcastle’a, kimś bliskim dla niego, drogim. Kimś, poprzez kogo łatwo można zranić jeśli nie serce Bewcastle'a, to z pewnością jego dumę. Bo serca bez wątpienia jest w nim tyle, co i we mnie samym, pomyślał cynicznie. Dziwne, jak koło fortuny potrafi czasem obrócić się na korzyść... To, że Gervase znajdzie się w Belgii, było równie mało prawdopodobne jak to, że wróci do domu, choć upłynął już ponad rok od śmierci ojca i matka od dawna nagliła syna, by przyjechał do Windrush Orange w hrabstwie Kent i objął dziedzictwo jako nowy książę Rosthorn. Był w Wiedniu, gdy w marcu Napoleon uciekł z Elby. Teraz, w dwa miesiące później, z wahaniem zdecydował się przenieść do Brukseli, gdzie zaczynały się gromadzić siły sprzymierzonych w oczekiwaniu starcia z Bonapartem. Wielu Brytyjczyków, którzy mieli 8

synów w armii, zabrało ze sobą żony, córki i innych członków rodziny. Była także pokaźna liczba tych, którzy pociągnęli do Brukseli po prostu dlatego, że wiosną roku 1815 stała się miejscem modnym. A pośród nich znalazła się lady Morgan Bedwyn, siostra księcia Bewcastle'a. O tak... Pokusa była doprawdy duża. Wreszcie los się do niego uśmiechnął. *** Lady Morgan Bedwyn była trochę znudzona i jeszcze bardziej rozczarowana. Nie cierpiała całego tego kramu z prezentacją podczas sezonu towarzyskiego i walczyła o to z Wulfrikiem, swoim najstarszym bratem i głową rodziny, od przeszło roku. Nie miała ochoty chichotać, wdzięczyć się, uśmiechać głupio znad wachlarza, być towarem na małżeńskim rynku. Nie chciała, żeby ją oglądała i licytowała cała ta płytka, pryszczata męska młodzież, jakiej pełno było w Londynie. Tak jakby w życiu nie istniało nic poza małżeństwem i jakby liczyła się tylko prezencja i rodowód! Ale Wulfric postawił oczywiście na swoim, choć nie podniósł głosu nawet o pół tonu. Uniósł tylko brwi, i to ledwie ledwie. Jednak brwi Wulfa — a także jego monokl — miały moc większą niż wojenny okrzyk wzniesiony przez regiment wojska. No i oczywiście ciocia Rochester, ten stary dragon, po przyjeździe do Londynu natychmiast zagarnęła ją pod swoje skrzydła i Morgan ani się obejrzała, jak została wbita w obo- wiązkowy mundurek młodej damy, która ma zostać wprowadzona w świat. Innymi słowy, wszystko, co miała na sobie, było białe i subtelne i sprawiało, ze wyglądała o połowę młodziej, co bynajmniej nie jest rzeczą pożądaną, kiedy ma się zaledwie osiemnaście lat. A potem przyjechała do Londynu Freja — jej starsza siostra, lady Freyja Moore, markiza Hallmere, ze swoim mężem markizem - żeby nadzorować prezentację Morgan przed 9

obliczem królowej, jej pierwszy bal i parę innych okazji, kiedy po raz pierwszy oficjalnie pojawiała się w towarzystwie. I wreszcie całe to zawracanie głowy z wejściem w świat stało się faktem dokonanym. Niemal każdy moment tego rytuału był Morgan nienawistny. Czuła się jak rzecz. Niezwykle cenna, to prawda, ale mimo wszystko rzecz, a nie osoba. A jednak później była zadowolona, że się to wszystko wydarzyło. Gdyż pomimo całej niechęci do udziału w uroczystościach londyńskiego sezonu miała niespokojną, żądną przygód duszę i żywy, bystry umysł, który potrzebował ciągłego dopływu nowych bodźców. I nagle pojawiła się przed nią zarówno szansa przygody, jak i pożywka dla umysłu: Napoleon Bonaparte uciekł ze swego więzienia na wyspie Elbie i wrócił do Francji. Londyńskie salony huczały niczym ule od nowin i spekulacji, co to wszystko znaczy. Z pewnością lud Francji go odepchnie... Ale tak się nie stało. Wkrótce w salonach huczało jeszcze głośniej od rozmów o wojnie. Czy to możliwe, że sprzymierzeni, tak przytulnie zaszyci w Wiedniu podczas pokojowych pertraktacji, będą musieli raz jeszcze stoczyć walkę z Napoleonem? Szybko stało się jasne, że odpowiedź brzmi „tak" i że miejscem walki będzie Belgia. Sam książę Wellington przyjechał w kwietniu do Brukseli, a za nim pociągnęły inne ważne osobistości z całej Europy. Dla Morgan wszystko to było fascynujące od pierwszej chwili. A że nazywała się Bedwyn, Bedwynowie zaś zawsze szydzili z konwenansów i nie przyszłoby im do głowy, iż pewne tematy mogą być niestosowne dla uszu dam, bez końca rozprawiała o polityce z innymi członkami rodziny. A potem pojawiła się szansa, by pojechała do Brukseli i ona. Armie zaczęły się szykować do wojny, a część brytyjskich regimentów i wielu służących w nich oficerów przebywało w Londynie. Ci ostatni coraz częściej pojawiali się publicznie w pełnym umundurowaniu, a jeden z nich zaczął się wytrwale zalecać do Morgan. Spędzanie czasu z przystojnym, złotowłosym, odzianym w piękny uniform kapitanem Gordonem, synem i dziedzicem księcia Caddicka, stanowiło przyjemną rozrywkę. Jeździła z nim na konne przejażdżki, tańczyła na balach i innych towarzyskich 10

zgromadzeniach, w operze siedziała wraz z jego rodzicami w prywatnej loży księstwa. Zaprzyjaźniła się z siostrą młodzieńca, lady Rosamond Havelock. I oto lord Gordon otrzymał rozkaz wyjazdu ze swoim regimentem do Belgii, a księstwo Caddick wraz z Rosamond zdecydowali się mu towarzyszyć. Dziesiątki, a może i setki innych przedstawicieli eleganckiego świata zjechało, jak oni, do Brukseli. Ale będzie heca, powiedziała z uciechą Rosamond, gdy Caddickowie zaprosili Morgan, by im towarzyszyła. Rolę przyzwoitki miała pełnić księżna. Wszyscy, rzecz jasna, myśleli, że kapitan Gordon na serio stara się o względy Morgan. Ale choć wyglądało na to, że on sam tez jest tego zdania, podobnie jak Rosamond i Havelockowie, Morgan daleka była od jakiejkolwiek decyzji, która miałaby zawiązać jej życie. Rozpaczliwie pragnęła jednak pojechać do Brukseli, znaleźć się w sercu tak ważnych wydarzeń, błagała więc Wulfa, by jej na to pozwolił. Liczyła na ekscytujące przeżycie, wspaniałe doświadczenie intelektualne i polityczne. Sądziła, że gdziekolwiek się obróci, będzie słyszeć głębokie, pouczające rozmowy. O naiwności! W rzeczywistości Bruksela prawie nie różniła się od Londynu. Wszystkich pochłaniały błahe rozrywki, dniem i nocą, bez przerwy. Niemal marzyła o tym, by Wulfric wycofał swoje pozwolenie... Doprawdy, bardzo się rozczarowała. Oczywiście pobyt w Brukseli miał również swoje dobre strony. Choćby to, że czuła się tu cudownie wolna. Nie było tu Wulfrica, śledzącego każdy jej ruch przez tkwiący w oku monokl, ani cioci Rochester, ściągającej brwi na każdy jej ruch. Dyl tylko Alleyne, najbliższy jej wiekiem brat, który pracował w poselstwie pod kierunkiem sir Charlesa Stuarta. Ale choć obiecał Wulfricowi, że jako brat nie spuści jej z oka, jak dotąd zerkał na nią tylko od czasu do czasu. A i wtedy robił to niezbyt uważnie. Lady Caddick jako przyzwoitka okazała się dosyć pobłażliwa. Była także kobietą niezbyt mądrą. Lord Caddick zaś wydawał się Morgan człowiekiem bez charakteru, a jeśli nawet go miał, to w każdym razie ona tego nie dostrzegała. Rosamond... Tak, ją lubiła, ale nawet Rosamond obchodziło niewiele więcej niż adoratorzy, czepki i bale. 11

Kapitan Gordon i inni znajomi oficerowie uwielbiali podkreślać własną męskość, mówiąc damom, by nie zaprzątały swych ślicznych główek żadną ze spraw, które Morgan gotowa byłaby uznać za interesujące. Wszystko to irytowało młodą damę, która wyrosła w rodzinie Bedwynów i jak głupia oczekiwała, że inni mężczyźni okażą się tacy, jak jej bracia, a inne kobiety — takie jak Freyja. Otwierając .1 bal u wicehrabiego Camerona tura tańców wiejskich miała się ku końcowi. Morgan chętnie tańczyła z kapitanem Gordonem, gdyż był przystojny i w mundurze wyglądał doprawdy olśniewająco, a ponadto dobrze tańczył. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, pomyślała, że mogłaby się w nim zakochać. Teraz jednak, gdy poznała go lepiej, powzięła co do tego poważne wątpliwości. Nieco "wcześniej, gdy układ tanecznych figur sprawił, że znaleźli się obok siebie na dłużej, powiedział jej, iż bardzo poważnie traktuje swoją rolę oficera w walce przeciw tyranii. Dodał, że jest w pełni gotów, aby, jeśli będzie trzeba, umrzeć za swój kraj — a także za matkę, siostrę i... Cóż, nie miał jeszcze prawa, by wymienić również inne imię, poprzestał więc na wymownym, pełnym żaru spojrzeniu. Morgan wydało się to trochę teatralne. A także dosyć alarmujące. Uświadomiła sobie, że zarówno Caddickowie, jak i wielu innych ludzi sądzi, iż przyjmując zaproszenia księstwa, akceptuje zarazem przyszłe zaręczyny z ich synem. A przecież oficjalny powód, dla którego ją zaprosili, był taki, że Rosamond potrzebuje towarzystwa innej kobiety! — Miałem nadzieję — powiedział lord Gordon, gdy taniec się skończył — że muzykanci się zapomną i będą grać i grać bez końca. Chciałbym z panią tańczyć przez całą noc, lady Morgan. — Cóż za głupstwo! — odparła, otwierając wachlarz i chłodząc powolnym ruchem rozpalone policzki. - Jest tyle innych dam, które oczekują swojej kolejki, by móc z panem zatańczyć, kapitanie. 12

— Ale tylko zjedna damą miałbym ochotę tańczyć — powiedział znacząco młodzieniec, podając jej ramię, by odprowadzić ją z powrotem do matki. — Niestety, nie mogę przetańczyć z nią dwóch tańców z rzędu. Czyżby naprawdę był tylko niemądrym, przystojnym młodzikiem? Nie, jest również mężczyzną stojącym w obliczu wojny i możliwości śmierci. Nie mogła o tym zapominać; byłoby to nie w porządku wobec niego. W tych okolicznościach można mężczyźnie wybaczyć odrobinę sentymentalizmu - dopóki z nim nie przesadza. Uśmiechnęła się do kapitana Gordona, ale powiedziała zdecydowanie: — Istotnie, nie może pan. Chciałabym potańczyć również z innymi partnerami. Wśród mężczyzn otaczających lady Caddick i Rosamond stal porucznik Hunt- Mathers. Właśnie przyszła jego kolej, by zatańczyć z Morgan. Nie był ani tak wysoki, ani tak urodziwy, jak kapitan Gordon, niemniej Morgan go lubiła. To dobrze wychowany i sympatyczny młodzieniec, co z tego, że odrobinę nudnawy... Puściła ramię lorda Gordona i zwróciwszy się ku porucznikowi, uśmiechnęła się do niego. Zanim jednak zdążyła zamienić z nim jakieś słowo, zdała sobie sprawę, że lady Cameron zwraca się do księżnej Caddick z pytaniem, czy może przedstawić towarzyszącego jej dżentelmena lady Morgan Bedwyn. Otrzymała pozwolenie i Morgan uprzejmie zwróciła się w ich kierunku. — Lady Morgan — powiedziała wicehrabim Cameron, uśmiechając się łaskawie — książę Rosthorn poprosił mnie, bym go pani przedstawiła. Morgan otaksowała księcia spojrzeniem. Nie miał na sobie munduru oficera. Ubrany był wytwornie w szare jedwabne bryczesy, haftowaną srebrem kamizelkę i czarny, uwydatniający sylwetkę surdut oraz śnieżnobiałą lnianą koszulę, przyozdobioną koronkami. Nie był tez szczególnie młody, musiała jednak przyznać, że jest wysoki, dobrze zbudowany i dosyć przystojny. Dygnęła i zauważyła, że szare oczy dżentelmena patrzą na nią leniwie i jakby z leciutkim rozbawieniem. Nie znalazła jednak w księciu Rosthornie nic, co by ją specjalnie zaciekawiło. Był po prostu jednym z wielu panów, których przedstawiono jej od czasu, gdy pojawiła się w 13

towarzystwie. Zdawała sobie sprawę, że jest uważana /a piękność, choć jej wydawało się, że jest za szczupła i ma zbyt ciemną karnację. Wiedziała także, że jako córka księcia, dysponująca znaczną fortuną, jest atrakcyjna dla każdego mężczyzny, bez względu na jego wiek i pozycję w towarzystwie. Wciąż była przecież bądź co bądź towarem n.\ małżeńskim rynku, choć znajdowała się w Belgii, a nie w Londynie i choć w opinii innych niemal się zaręczyła z lordem Gordonem. Grzecznie spytała dopiero co przedstawionego dżentelmena o samopoczucie, ale w myśli zakwalifikowała go jako kogoś, kto nie może mieć dla mej żadnego znaczenia. Obdarzyła go również chłodnym, wyniosłym spojrzeniem, które z reguły gasiło niepożądane awanse. Doprawdy, miała nadzieję, że właściwie odczytał wyraz jej twarzy i nie będzie jej prosił o taniec. Sama była niekiedy zaskoczona, że jest tak zblazowana w wieku osiemnastu lat. — Dziękuję, mam się doskonale — powiedział Rosthorne tonem, który pasował do jego spojrzenia: też był leniwy i krył w sobie nutkę rozbawienia. — Zwłaszcza że zostałem przedstawiony najpiękniejszej kobiecie, jaka znajduje się na tej sali. Powiedział to płytkie pochlebstwo takim tonem, jakby sam z siebie drwił, iż mówi podobne głupstwa. Morgan nie zaszczyciła go odpowiedzią. Leciutko poruszyła wachlarzem i spojrzała mu w oczy z jawną wyższością, unosząc nieco brwi. Wszyscy Bedwynowie celowali w takim spojrzeniu. Czyżby naprawdę miał ją za taką gąskę? Liczył, że ona będzie się wdzięczyć i rumienić z zakłopotania na tak zdawkowy komplement? No, ale właściwie dlaczego miałby myśleć inaczej? Myśleli tak niemal wszyscy mężczyźni, dając tym samym dowód, jak sami są głupi. Rozbawienie w jego oczach jeszcze się pogłębiło i Morgan zdała sobie sprawę, że doskonale wiedział, o czym ona myśli. Świetnie! Ale to, co powiedział, wprawiło ją w konsternację. — Czy mogę mieć nadzieję, że ma pani jeszcze jakiś wolny taniec tego wieczoru i zechce zatańczyć go ze mną? 14

Coś takiego! Wachlarz Morgan zatrzymał się na mgnienie. Zastanawiała się, jak by go grzecznie odprawić, nie chciała bowiem po prostu skłamać, że ma już na dziś zajęte wszystkie tańce. Gardziła kłamstwem. Zrobił to za nią ktoś inny. — Hola, hola! — powiedział kapitan Gordon przeciągle, tak jak to zdarzało mu się czasem, gdy zwracał się do kogoś, kogo uważał za niższego od siebie. —Wszystkie tańce w tej części sali są już zajęte, mój panie. Morgan otworzyła szeroko oczy. Jak on śmiał! Zanim jednak zdołała znaleźć odpowiednio ostre słowa, za pomocą których oddaliłaby podobne pretensje, książę Rosthorn zwrócił się w stronę kapitana i unosząc do oka lornion, przyjrzał mu się beznamiętnie. — Moje gratulacje, kapitanie — wyrzekł. — Czuję jednak, że jestem zmuszony wyjaśnić nieporozumienie, jakiemu najwyraźniej zdaje się pan ulegać.To nie pana prosiłem o taniec. Mało brakowało, a Morgan roześmiałaby się na głos. Cóż za cudowna odprawa! Od razu ujrzała księcia w innym świetle. Mężczyzna o tak bystrym dowcipie, a zarazem doskonałych manierach, to był ktoś dla niej. Przypominał jej braci. — Dziękuję, lordzie Rosthorn — powiedziała lekko, tak jakby w ogóle nic się nie wydarzyło między jego pytaniem a jej odpowiedzią.— Może zatem następny taniec po tym? Pomyślała, że choć nienagannie ubrany i wypielęgnowany, sprawia wrażenie osoby trochę niemoralnej, choć nie potrafiłaby powiedzieć, na czym to polega. Być może chodziło po prostu o to, że był sporo od niej starszy, a więc musiał dużo więcej wiedzieć o świecie i jego krętactwach. Co nie znaczy, że sama przyznałaby się do jakiejkolwiek naiwności... Otaczała go aura pewnej nonszalancji, a nawet wydał się Morgan trochę niebezpieczny. — To dla mnie ogromny zaszczyt. Będę oczekiwał tańca z panią z najwyższą przyjemnością — powiedział książę. 15

To chyba to jego leniwe spojrzenie... I ten leniwy głos. Ale nie, było coś jeszcze, co tłumaczyło to wrażenie niebezpieczeństwa, jakiego doznała: mówił z francuskim akcentem. Poruszając powoli wachlarzem, patrzyła, jak odchodzi. — Miał szczęście, że jesteśmy w towarzystwie dam — powiedział lord Gordon drżącym z gniewu głosem, zwracając się do swoich towarzyszy. — Z przyjemnością uderzyłbym go rękawiczką w twarz. Morgan nie zareagowała. — Moja droga — rzekła lady Caddick, gdy książę oddalił się na tyle, że nie mógł ich słyszeć — musiałaś zrobić wielkie wrażenie na tajemniczym księciu Rosthornie, skoro zechciał podjąć wysiłek zabiegania o to, by ci go przedstawiono. — Tajemniczym, mamo? — spytała Rosamond, zaintrygowana. — I to jeszcze jak — odparła łady Caddick. — Mniej więcej przed rokiem odziedziczył po ojcu tytuł i majątek, ale przedtem przez całe lata nikt go nie oglądał na oczy, a i potem także nie. Pokazał się dopiero teraz, w Brukseli. Chodzą słuchy, że ukrywał się na kontynencie, gdzie zbierał informacje dla brytyjskiego rządu. — To on jesl szpiegiem? — W szeroko otwartych oczach Rosamond widać było nieukrywany zachwyt. — W pogłoskach może być sporo prawdy— odparła matka.— To niewątpliwie by tłumaczyło jego pojawienie się tu, w Brukseli, gdzie informacje na temat Francuzów są niezwykle pożądane. Zainteresowanie Morgan wzrosło. A więc to naprawdę niebezpieczny mężczyzna! Ale oto pary zaczęły się już ustawiać do następnego tańca, gdyż lada moment miała zagrać orkiestra. Podszedł porucznik Hunt--Mathers, skłonił się sztywno, po wojskowemu, i podał jej ramię. 2 16

Najbliższe pół godziny Gervase spędził w pokoju karcianym, przechadzając się pomiędzy stolikami i wymieniając ukłony oraz uprzejmości z paroma napotkanymi znajomymi. Jednym uchem cały czas nasłuchiwał muzyki. Lady Morgan Bedwyn była równie śliczna z bliska, jak i wtedy, gdy patrzył na nią z przeciwległego krańca sali balowej. Miała nieskazitelnie gładką cerę i duże piwne oczy, hojnie ocienione ciemnymi rzęsami. Dosyć go rozbawiła jej reakcja, gdy usłyszała te z rozmysłem przesadne komplementy. Popatrzyła na niego jak wdowa, która przeżyła już wszystko i nic na niej nie robi wrażenia. Najwyraźniej nie była głupiutkim dziew-czątkiem, za jakie ją miał. To obojętne, pełne wyższości spojrzenie musiała odziedziczyć po Bedwynach. Bewcastle był mistrzem takich spojrzeń. Ostatnim razem, kiedy się widzieli, też tak na niego patrzył... W wyrazie twarzy lady Morgan Bedwyn była duma, pycha, próżność, arogancja — cały ten zespół cech charakteru, który sprawił, że zdecydowanie Gervase'a stężało na mur. Wreszcie muzyka ucichła. Z sali balowej dochodził teraz gwar rozmów. Pora iść i odszukać partnerkę. Siostrę Bewcastle'a. Radosny zgiełk wypełniający salę balową zdawał się zaprzeczać temu, że wszyscy, a zwłaszcza oficerowie, znajdowali się tu z racji wiszącej nad nimi groźby wojny. Ale może właśnie możliwość podobnej katastrofy sprawiła, że ludzie pragnęli się bawić na całego. Chyba nikt z nich nie przeżył dotąd podobnej chwili. Gervase wypatrzył w tłumie swą partnerkę i zaczął się przeciskać w jej kierunku. Skinieniem głowy powitał opiekunkę, lady Caddick, i skłonił się jej podopiecznej. - Lady Morgan - rzekł - to moja kolej, jak sądzę? Po królewsku skłoniła głowę. Młodzi oficerowie, którzy otaczali lady Morgan i towarzyszącą jej młodą damę o złocistoblond włosach, patrzyli na Gervase'a z ledwie zawoalowaną wrogością. — To będzie walc — powiedziała blondynka. — Czy zna pan krok, lordzie Rosthorn? 17

— Istotnie, znam — przytaknął. — Spędziłem ostatnio parę miesięcy w Wiedniu. Walc jest tam ostatnim krzykiem mody. — Rosamond! — zgromiła blondynkę lady Caddick, prawdopodobnie dlatego, iż dziewczyna rozmawiała z nim, choć nie zostali sobie formalnie przedstawieni. Niemniej łaskawie skłoniła głowę ku niemu, powiewając piórami, które zdobiły jej fryzurę.— Może pan zatańczyć z lady Morgan, lordzie Rosthorn. Właśnie patronesa Almack skinęła głową na znak przyzwoleni.i. Gervase podał lady Morgan ramię, a ona lekko złożyła na nim dłoń — szczupłą, o długich palcach, okrytą białą rękawiczką. — Skinęła głową? - spytał, unosząc brwi. - Czy to ma jakieś znaczenie? — Och, jakież to wszystko nudne — odparła, znów spoglądając jak znużona wieloletnim doświadczeniem wdowa. — Żadna panna nie może zatańczyć w Londynie walca, dopóki nie otrzyma jej przyzwolenia. — Doprawdy? - zdumiał się. - Dlaczego? — Wiele osób nie akceptuje walca — powiedziała.— Uważa się, że jest zbyt szybki. — Szybki? - spytał, nachylając ku niej głowę. — W tym sensie, ze niestosowny - odparła pogardliwie. Uśmiechnął się szeroko. — Ach, rozumiem. O tak, rozumiał. Stara dobra Anglia... Nie zmieniła się ani na jotę. Była równie pruderyjna jak dawniej. — Chyba z tysiąc razy tańczyłam walca w domu z moim nauczycielem tańca i z braćmi — mówiła młoda dama. —Ale nie pozwolono mi go tańczyć na moim pierwszym balu! — Tak jakby była pani małym dzieckiem! — zawołał. Sprawiał wrażenie zszokowanego. — No właśnie! — podchwyciła, ale popatrzyła mu podejrzliwie w oczy. Tymczasem zajęli miejsca na parkiecie i czekali, aż muzyka zacznie grać. Boże, jakaż ona była piękna! 18

— Czy jest pan brytyjskim szpiegiem? - spytała. Uniósł brwi. Cóz za gwałtowna zmiana tematu. — Krążą pogłoski na ten temat — wyjaśniła. — Długo nie było pana w Anglii. Ludzie sądzą, że zapewne został pan zaangażowany w misję wywiadowczą na rzecz brytyjskiego rządu. — Niestety, obawiam się, że nie jestem tak romantyczną postacią. Od dziewięciu lat przebywam poza Anglią, gdyż zostałem z niej wygnany. Przez mojego ojca. — Naprawdę? - zdumiała się. — Chodziło o kobietę — wyjaśnił z uśmiechem. — I o kradzież bezcennego klejnotu. — Ukradł go pan? — Nie, nie ukradłem. Ale czyż nie mówi tak każdy złodziej, którego oskarżono i skazano? Przez chwilę przyglądała mu się spod uniesionych brwi. — Szkoda, że nie jest pan szpiegiem — powiedziała. — Choć przypuszczam, że i tak nie miałby pan ochoty odpowiadać na moje pytania co do sytuacji militarnej.— I zwróciła głowę ku podwyższeniu dla orkiestry, gdyż na koniec ozwała się wreszcie muzyka. Złożył prawą rękę na jej talii. Była tak szczupła, że chyba objąłby ją dwiema dłońmi. Lewą ręką ujął jej dłoń. Wolna ręka dziewczyny spoczęła na jego ramieniu. Była taka młoda... I taka śliczna! Była także siostrą Bewcastle'a. Gervase celował w tańcu. Zawsze uwielbiał wytworne figury menueta i kadryla, wigor i krzepkość tańców wiejskich — i wyraźnie erotyczny zew walca. Brytyjczycy zapewne wcale me byli tacy głupi, że chronili młodziutkie panny przed jego uwodzicielską mocą. Poprowadził ją zrazu ostrożnie, niewielkimi kroczkami, by sprawdzić jej umiejętności i zdolność poddania się prowadzącemu. Tak, została dobrze wyszkolona. 19

Ale było w niej coś więcej poza poprawnością i precyzją. Poczuł to od razu, w tej pierwszej minucie, gdy tańczyli równie spokojnie jak wszyscy wokół nich. Zamilkła, i on także nie miał ochoty rozmawiać. Pachniała jakimś łagodnym, kwiatowym mydłem czy wodą kolońską. Chyba to fiolki? Trzymał ją w ramionach, tak młodzieńczo szczupłą, lekką, ciepłą, giętką... Czuł ruch jej nóg dosłownie o centymetry od swoich. — Czy tak tańczą walca Anglicy? — spytał. — Tak. - Podniosła na niego oczy. - Ale czyż nie tak tańczą wszyscy? — Czy mogę pani pokazać, jak tańczą w Wiedniu, cherie? Oczy lady Morgan się rozszerzyły. Czy jednak była to reakcja na jego pytanie, czy na francuskie pieszczotliwe słówko, którego użył — nie odpowiedziała. Wydłużył krok i okrążył z nią salę, zataczając większe niż dotąd koła. Dopasowała się do niego bez trudu. Udało mu się nawet sprowokować ją do uśmiechu. Walc z pewnością nie został wymyślony po to, by mechanicznie, mozolnie krążyć w kółko, wszyscy w tym samym niespiesznym tempie. Należało go tańczyć tak, jak on teraz: cały skupiony na partnerce, oczami chłonął jej widok, uszami i każdą komórką ciała melodię i rytm, a stopy przekładały ten rytm na ruch. To był taniec zmysłowy, który miał skoncentrować na sobie uwagę partnerów. Miał sprawić, by myśleli o innej odmianie tańca, jeszcze bardziej intymnej. Nic dziwnego, ze Brytyjczycy odnosili się do walca tak podejrzliwie ... Wirował z nią po sali, aż światło świec zmieniło się wjedną wstęgę jasności, migocącą nad ich głowami. Zręcznie wymijał wolniej krążące pary, odnotowując z satysfakcją, że dotrzymuje mu kroku, że nie zdarza się jej choćby chwilowe zawahanie, lęk przed zgubieniem rytmu, zderzeniem z innym tancerzem czy utratą równowagi. Błyszczące mundury oficerów, blade pastele sukien dam, wszystko zlewało się w symfonię barw, wypełniającą przestrzeń bez reszty. Tymczasem pierwszy walc tury dobiegł końca. Oczy lady Morgan błyszczały, policzki barwił lekki rumieniec. Była nieco zdyszana - i jeszcze piękniejsza niż dotąd. 20

— Och — zawołała — podoba mi się styl wiedeński! Nachylił ku niej głowę. — Jak pani myśli, czy zyskaliśmy aprobatę patronesy Almack? — To wykluczone — odparła i roześmiała się. Znów zagrała muzyka. Tym razem melodia była wolniejsza, bardziej śpiewna. Krążył z nią w tłumie, tak jak poprzednio, tu i tam, zmieniając długość kroku. Parę mniejszych okrążeń — i znów zataczali szerokie koła, sprawiające, że jej szyja i plecy wyginały się w łuk. Czuł muzykę całym ciałem, płynął wraz z nią, odruchowo, bez jednej świadomej myśli wpasowując się w jej kołyszący rytm. A dziewczyna poruszała się bezbłędnie wraz z nim, z oczami utkwionymi w jego oczach. Przygarnął ją odrobinę mocniej, niż pozwalała etykieta, choć dotykali się wyłącznie tam, gdzie etykieta pozwalała. Kiedy muzyka znowu ucichła, lady Morgan głośno westchnęła. — Nie wiedziałam, że walc może być taki... — Uniosła dłoń z jego ramienia i zatoczyła nią kółko, co oznaczało, że nie znajduje właściwego słowa, by zakończyć to zdanie. — Romantyczny? — podsunął, po czym przybliżył usta do jej ucha: — Erotyczny? — Że może sprawić tyle radości — powiedziała. Zmarszczyła brwi i spojrzała na niego równie wyniośle jak na początku. — To nie jest stosowne słowo! I dlaczego nazwał mnie pan cherie? — Spędziłem dziewięć lat na kontynencie — wyjaśnił — i przez większość tego czasu mówiłem po francusku. A poza tym moja matka jest Francuzką. — Czy w takim razie zwracałby się pan do mnie dear czy sweetheart, gdyby spędził pan te lata w Anglii? — spytała. — Albo gdyby pańska matka była Angielką? — Raczej nie — powiedział, patrząc jej z uśmiechem w oczy— Przez całe życie miałem do czynienia z angielską nadwrażliwością i angielskimi zahamowaniami.Jakież to wszystko nudne... Cieszę się, że moja matka jest Francuzką, cherie. 21

— Nie wolno panu tak się do mnie zwracać — ofuknęła go. — Nie otrzymał pan mojego pozwolenia. Jestem Angielką, z całą właściwą Angielkom nadwrażliwością, zahamowaniami... i nudą. W każdym calu była siostrą Bewcastle'a. Z wyjątkiem tego, że pod powłoką arystokratki dostrzegł w niej rebeliantkę, motyla gotowego wyfrunąć z kokonu. A za tą na wpół dziecięcą powierzchownością — kobietę zdolną do wielkiej namiętności. — Nie wierzę pani ani przez moment - powiedział cicho, uśmiechając się jej prosto w oczy. — Ale skoro nie mogę nazywać panią cherie, co mi pozostaje? Cóż to za imię dla damy: Morgan? — To decyzja mojej matki. Wszyscy mamy niezwykłe imiona, i siostra, i bracia. Ale moje wcale nie jest takie znów dziwne. Czyż nie słyszał pan o Morgan z legendy o królu Arturze? Była kobietą. — I czarodziejką — uzupełnił. —W takim razie trafnie nazwano panią na jej cześć. — Nonsens - powiedziała szybko. - A poza tym dla pana nie jestem Morgan, czyż nie, lordzie Rosthorn? Jestem lady Morgan. Uśmiech Gervase'a zmienił się w śmiech — i w tym momencie ponownie rozbrzmiały dźwięki muzyki. — O — ożywiła się lady Morgan — znowu szybka melodia! Taniec czasami bywa dosyć nudny, nieprawdaż, lordzie Rosthorn? — Jeśli mówimy o angielskim sposobie tańczenia, to muszę się z panią zgodzić — odparł. — Ale styl wiedeński jest bardziej... powiedzmy, interesujący, nieprawdaż, lady Morgan? — Zrobił pan pauzę po to, żebym pomyślała o tym innym słowie, tak? Uważam, że flirtuje pan ze mną w sposób skandaliczny, lordzie Rosthorn. Ale niech pan uważa, nie jestem taka naiwna, na jaką wyglądam. O tak, tańczmy w stylu wiedeńskim, bo w istocie jest bardziej interesujący. — I uśmiechnęła się. 22

Cała promienność i słoneczność letniego dnia znalazła się w tym uśmiechu i Gcrvase zdał sobie sprawę, że ona prowadzi z nim własną grę - czy to, co było grą w jej mniemaniu. Okazała się znacznie bardziej interesująca, niż się spodziewał. Mogła nawet być wartościowym przeciwnikiem. Miał nadzieję, że tak się właśnie stanie. — Przekonała mnie pani, cherie — powiedział, zataczając z nią pierwsze koło.— Zatańczmy ten erotyczny taniec. Oblała się rumieńcem. Zauważył jednak, że nie odwróciła spojrzenia. Gervase powoli odpowiedział jej uśmiechem. *** Niemal wszyscy Brytyjczycy, którzy zjechali do Brukseli, pociągnęli do wsi Schendelbeke, a następnie prowizorycznym mostem przerzuconym nad rzeką Dender do miejsca w pobliżu Grammont, gdzie książę Wel-lington prowadził przegląd brytyjskiej kawalerii. Obecny byl także pruski feldmarszałek Bliicher. Rozległa równina nad brzegiem rzeki stanowiła malowniczą scenerię dla tego spektaklu. Bo też, w rzeczy samej, był to spektakl. Najpierw kawaleria stała nieruchomo, oczekując na rozpoczęcie inspekcji. Morgan, siedząca w otwartej karecie z Rosamond i księstwem Caddick, gotowa byłaby przysiąc, że żadnemu z tysięcy mężczyzn i żadnemu z tysięcy koni nie drgnął choćby jeden mięsień. Potem na rozkaz lorda Uxbridge'a, dowódcy, wojska przedefilowały przed księciem i miało się wrażenie, że ruchy żołnierzy są tak zsynchronizowane, jakby cała kawaleria stanowiła jeden organizm. — No i czyż normalna kobieta może nie zakochać się w każdym z tych oficerów? — zauważyła ze śmiechem Rosamond. Wypowiedziała jednak te słowa szeptem, tak by nie dosłyszała matka. Czasami Morgan miała wrażenie, że jej przyjaciółka jest trochę naiwna w tym swoim uwielbieniu dla wojska, ale tym razem doprawdy miała rację. Morgan za nic w świecie nie przepuściłaby okazji takiej jak ta... Gdyby była teraz w 23

Londynie, pewnie prowadziłaby nudne popołudniowe pogwarki z ciocią Rochester. Z drugiej strony, kiedy spróbowała przed chwilą wciągnąć księcia Caddicka w rozmowę o tym, czy konieczność istnienia wojskowej dyscypliny powinna górować nad prawem człowieka do zachowania indywidualności, panie popatrzyły na nią okrągłymi, nic niero- zumiejącymi oczyma, a książę tylko stęknął. Królewska Gwardia Konna w całym swym przepychu także brała udział w przeglądzie. Oficerowie jechali na wspaniałych, znakomicie wyszkolonych koniach - najlepszych w Europie, jak twierdził kapitan Gordon. On także był wśród defilujących. — Jeśli sprawy przybiorą kiedykolwiek taki obrót, że brytyjska kawaleria będzie musiała pogalopować do walki, to wystarczy jeden rzut oka, a kawalerzyści francuscy rzucą się w panice do ucieczki - wygłosiła opinię Rosamond. - Francuska piechota zaś wpadnie w taką panikę, że nie będzie w stanie nawet uciekać. Co oczywiście nie znaczy — dodała — że naprawdę kiedykolwiek do tego dojdzie. Morgan nie była pewna żadnej z tych rzeczy. Alleyne przestrzegł ją nie dalej niż przedwczoraj, że sytuacja zaczyna wyglądać niewesoło i że jest dość prawdopodobne, iż Caddickowie zdecydują się wkrótce wrócić do Anglii. Pomyślała, iż lata wojny powinny być dla całej Europy nauczką, że głupotą jest lekceważyć Napoleona Bonaparte i francuskich żołnierzy, którzy tak dzielnie za niego walczyli. Wielu Anglików nie chciało, rzecz jasna, przyznać, że ktoś jeszcze na świecie może być dzielny oprócz nich samych. Zachowała jednak te myśli dla siebie. Gdy przegląd się zakończył, kapitan Gordon i paru innych oficerów podjechało do karety, by złożyć uszanowanie księciu i księżnej oraz porozmawiać z młodymi damami. Morgan bardzo dobrze zdawała sobie sprawę, że dzisiejszy spektakl to nie było cyrkowe przedstawienie. To mężczyźni z krwi i kości szykowali się do wojny, do tego, by zabijać i ginąć. Okręcając parasolkę nad głową, przypatrywała się kolejno każdemu z nich. Trudno było sobie wyobrazić tę męską witalność w rozpaczliwej walce na śmierć i życie. — Książę Wellington nie może się doczekać przybycia zagranicznych wojsk — opowiadał lord Gordon, wymanewrowawszy konia tak, by znaleźć się tuż obok drzwi, przy których siedziała Morgan.— Podobno się obawia, że reszta oddziałów, które 24

walczyły wraz z nim w Hiszpanii, nie wróci z Ameryki dostatecznie szybko, aby odeprzeć Francuzów, jeśli ci będą na tyle głupi, żeby nas tu zaatakować. Ale to przecież jasne jak słońce, że msza kawaleria jest tak nieustraszona i pełna zapału, że z łatwością sama sobie z tym poradzi. Rozległy się entuzjastyczne okrzyki jego zachwyconych towarzyszy. — Czy zgadza się pani ze mną, lady Morgan? — spytał kapitan Gordon. — Przed chwilą oglądała pani przecież defiladę. Morgan doskonale wiedziała, że nie kawaleria, lecz piechota decyduje o zwycięstwie lub przegranej w bitwie. Zresztą wiedział to chyba każdy. — Istotnie, wyglądaliście nadzwyczaj imponująco — odparła. — A gwardia? — spytał. —Wszyscy wiedzą, że stanowimy śmietankęjeśli można się tak wyrazić. Każdy Anglik z wyższych sfer wybiera Królewską Gwardię Konną, jeśli tylko rodzina może sobie na to pozwolić, a ponadto mamy najlepsze konie. Czy zauważyła pani, z jaką zazdrością i lękiem patrzą na nas inni kawalerzyści, a także artyleria i piechota? A już zwłaszcza zielone kurtki! Jego towarzysze znów zaczęli się śmiać i wiwatować, a księżna Caddick uśmiechnęła się z zadowoleniem. Rosamond była zajęta rozmową z majorem Franksem, który jechał po jej stronie. Morgan wolałaby, żeby wszyscy oni nie zachowywali się jak grupka uczniaków, którzy szykują się do partii krykieta z reprezentacją innej szkoły. Było to dosyć irytujące. Nic nie mogła na to poradzić, że cały czas się zastanawiała, jak takie niedoświadczone oddziały będą się zachowywać pod ogniem nieprzyjaciela. Większość „zielonych kurtek", o których mówił lord Gordon, to byli strzelcy i większość z nich walczyła w Hiszpanii. Byli to doświadczeni, zahartowani w walce żołnierze. Wielu miało zniszczone, wyświechtane mundury, jednak Morgan zauważyła, że inni żołnierze mówią o nich z respektem. — To prawda, Królewska Gwardia Konna wygląda szczególnie efektownie — zgodziła się. Uśmiechnął się do niej ciepło. 25