Prolog
Tuluza, Francja 10
kwietnia 1814
Patrzył na scenę znaną mu aŜ za dobrze. Wieloletnie doświadczenie na-
uczyło go, Ŝe pola bitew niewiele się od siebie róŜnią, zwłaszcza gdy wal-
ka jest juŜ skończona.
Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by uka-
zać armię brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeŜo wywal-
czone pozycje wzdłuŜ przełęczy Calvinet na wschód od miasta. CięŜkie
działa zostały skierowane wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały
się francuskie siły Soulta. Gryzący zapach prochu ciągle wisiał w powie-
trzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i krwi. Pomimo nieustają-
cego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rŜenia koni, szczęku bro-
ni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół
zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciała-
mi zabitych i rannych.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten
widok. Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim
nosie, budził strach wśród Ŝołnierzy. Jednak zawsze po bitwie przemierzał
pole walki, by poŜegnać zabitych ze swego oddziału i ulŜyć cierpieniom
rannych, gdzie tylko mógł to uczynić.
Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leŜą-
cego człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie
szabla zakołysała się u jego boku.
- To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią
męŜczyzna leŜał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to?
Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy.
Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy.
5
- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, we
zwij sanitariuszy. Natychmiast.
- Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir.
Pułkownik ledwie dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył
na umierającego człowieka, którego czerwony mundur był przesiąknięty
szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie więcej niŜ kilka minut Ŝycia.
- Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - MoŜe podać wody?
- Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki.
Pułkownik przez chwilę myślał, Ŝe kapitan juŜ nie Ŝyje. Ukląkł przy nim
na jedno kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrze-
potały i uniosły się. - Pański dług, sir. Powiedziałem, Ŝe nigdy nie zaŜą-
dam jego spłaty.
- A ja przysiągłem, Ŝe mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn
pochylił się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam
zrobić.
Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu
Ŝycie podczas bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo wal-
czył z konnym przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik
zabił drugiego napastnika i zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowód-
cy. W walce, która się potem wywiązała, Morris został cięŜko ranny. W na-
grodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na kupienie tego patentu
nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, Ŝe pułkownik Bedwyn nie
jest mu nic winien, Ŝe w bitwie obowiązkiem Ŝołnierza jest osłaniać towa-
rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale
pułkownik nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności.
- Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. -
Niech pan jej przekaŜe wiadomość o mnie.
- Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, Ŝe w ostat-
nich chwilach myślami był pan przy niej.
- Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze.
- Dość juŜ miała smutku. - Proszę powiedzieć, Ŝe nie wolno jej nosić
Ŝałoby. To moje ostatnie Ŝyczenie.
- Powiem jej to.
- Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie
zabrała kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd zna-
lazł siłę, by unieść rękę i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami.
Z natarczywością którą moŜna było usprawiedliwić jedynie świadomo-
ścią bliskiej śmierci, poprosił:
- Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez
względu na wszystko!
- Obiecuję. Daję panu słowo honoru.
Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Puł-
kownik wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał
przy nim, jakby się modlił. W rzeczywistości jednak rozwaŜał obietnicę
złoŜoną kapitanowi. Przyrzekł, Ŝe osobiście zaniesie pannie Morris wia-
domość o śmierci brata, chociaŜ nie wiedział, kim ona jest ani gdzie miesz-
ka. Obiecał przekazać jej ostatnie Ŝyczenie Morrisa, by nie nosiła po nim
Ŝałoby.
I dał słowo honoru, Ŝe się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie
miał pojęcia.
„Bez względu na wszystko!"
Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w
uszach. Co mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał?
„Bez względu na wszystko!"
6
1
Anglia, 1814
Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire prze-
cinała cienista dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliŜu
wioski Heybridge. Dolina, zawsze zaciszna i urocza, tego majowego po-
ranka była szczególnie piękna, aŜ zapierała dech w piersiach. Dzwonki,
które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły się wyjątkowo wcześ-
nie, zachęcone ciepłą wiosną. RównieŜ róŜaneczniki otworzyły pąki, okry-
wając zbocza niebiesko-róŜowym dywanem. Promienie słońca ukośnie
przedzierające się przez ciemne liście i gałęzie wysokich cyprysów two-
rzyły na ziemi jasne plamy światła i odbijały się połyskliwie w spienionej
wodzie strumyka.
Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, Ŝe ranek jest zbyt
piękny, by spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki
kwitły tak krótko, a zrywanie ich było zawsze jednym z jej ulubionych
zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę Rice, guwernantkę, by na kilka go-
dzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz swego maleńkiego
synka na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari, mimo
artretyzmu w kolanach i męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej po-
mysł, by tę wyprawę zamienić w piknik. Siedziała teraz na solidnym krze-
śle, które przyniósł dla niej Charlie, i robiła na drutach. Obok stał duŜy
kosz z prowiantem.
Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na
ramieniu miała pęk kwiatów. Wolną ręką mocniej wcisnęła na głowę stary,
sfatygowany słomiany kapelusz z szarą tasiemką zawiązaną pod brodą.
WstąŜka była odpowiednio dobrana do jej prostej, bawełnianej sukni z wy-
sokim stanem i krótkimi rękawami, idealnej na poranek na dworze, gdy
nie naleŜało się spodziewać Ŝadnego gościa. Eve czuła się szczęśliwa. Miała
9
przed sobą całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się swoich lęków.
ChociaŜ niepokoiła się trochę, co zatrzymywało Johna. Przewidywał prze-
cieŜ, Ŝe wróci w marcu, najpóźniej kwietniu.
Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z cie-
płym uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Przez czterdzieści lat ciotka
ciągnęła wózki z węglem chodnikami kopalni. Po śmierci jej męŜa ojciec Eve
wyznaczył jej niewielką rentę. Rok temu, gdy ojciec był juŜ bardzo chory,
Eve namówiła swą cioteczną babkę, by sprowadziła się do Ringwood.
Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powie-
rzono mu zadanie najwyŜszej wagi. TuŜ za nim jego siostra, pięcioletnia
Becky, zbierała kwiatki z widoczną beztroską, fałszywie przy tym pod-
śpiewując. Wyglądało na to, Ŝe czuje się dobrze w otaczającym ją świecie.
śadne z dzieci nie naleŜało do Eve, chociaŜ mieszkały z nią od ponad
siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie.
Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamie-
niach. Czwartą skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuŜ nad płytką wodą.
Czatował na ryby, choć nigdy nie udało mu się złapać nawet kijanki. Głu-
pie psisko!
Mały Benjamin Rice podszedł do matki chwiejnym krokiem, ściskając
w wyciągniętej piąstce pęczek dzwonków i kwiatów róŜanecznika. Thelma
schyliła się, by wziąć je od niego, jakby był to największy skarb na świecie.
Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie
powinna tak o tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi.
Samotne dzieciństwo to odległa przeszłość. Mieszkała w cudownym miej-
scu, otaczali ją ludzie, których kochała, którzy odwzajemniali jej miłość.
Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci papy, w końcu zrzuci Ŝałobę i zno-
wu zacznie nosić kolorowe stroje. JuŜ nie mogła się doczekać. Lada dzień
wróci John i Eve wreszcie obwieści światu, Ŝe jest zakochana. Zakocha-
na! Na samą myśl o tym miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowa-
na dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła.
Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostat-
nim liście napisał, Ŝe przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba
wreszcie będzie to moŜliwe. Tydzień temu usłyszała, Ŝe Napoleon Bona-
parte poddał się we Francji siłom sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie
dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak tylko o tym się dowiedział,
osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, Ŝe dla niej będzie to ozna-
czało koniec wieloletnich obaw o Ŝycie Percy'ego.
Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi
kaŜdy wazon we wszystkich pokojach. śeby uczcić w ten sposób wiosnę,
zwycięstwo i koniec Ŝałoby. Gdyby jeszcze wrócił John...
10
- Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym
walijskim akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was.
- Ja - odpowiedziała Becky. Podskakując radośnie, podbiegła do kosza
i połoŜyła kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna.
Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrzewał,
Ŝe propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy. Burek
przydreptał znad strumienia i posapując, postawił uszy.
- Davy, chyba teŜ jesteś głodny. - Eve podeszła do niego, objęła za
chude ramiona i pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbiera-
łeś więcej niŜ my wszyscy razem.
- Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lek-
kim oporem, jakby uwaŜał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią
bardzo słabo spokrewnieni, ale jakŜe mogłaby pozwolić, by dzieci miesz-
kające pod jej dachem zwracały się do niej „panno Morris", a do cioci
Mari „pani Pritchard"?
Thelma roześmiała się. Z pękiem kwiatów w jednej ręce i Benjaminem
na drugiej, nie mogła powstrzymać synka przed ściągnięciem kapelusza
z jej głowy.
Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować
świeŜe bułeczki. Zapach pieczywa i smaŜonego kurczaka uświadomił Eve
jak bardzo była głodna. Przyklęknęła na kocu rozłoŜonym na trawie przez
Davy'ego i Becky i zajęła się otwieraniem duŜej butelki z lemoniadą.
A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świad-
czyła o talencie kulinarnym kucharki Eve, pani Rowe. Eve, wycierając
palce w lnianą serwetkę po zjedzeniu drugiego kawałka kurczaka, zasta-
nawiała się, dlaczego wszystko najlepiej smakuje na świeŜym powietrzu.
- Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim
zwiędną - zaproponowała ciocia Mari. - WłoŜę tylko druty i wełnę do
torby. No i niech mi ktoś poda laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z miej-
sca moich starych kości.
- Czy musimy juŜ iść? - spytała Eve z westchnieniem, podczas gdy
Davy poderwał się, aby podać laskę.
Nagle usłyszała wołanie:
- Panno Morris! Panno Morris!
- Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego mło-
dzieńca o poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął
się niezgrabnie zsuwać ze skarpy. -Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i zro-
bisz sobie krzywdę.
Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i
parku, mimo Ŝe w Ringwood było dość słuŜby. Po śmierci jego ojca,
11
wioskowego kowala, nikt nie chciał przyjąć Charliego do pracy, ponie-
waŜ powszechnie uwaŜano go za głupka. Ale Eve nigdy nie spotkała do-
tąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania wszystkich pole-
ceń.
- Panno Morris - powiedział zadyszany, poczerwieniały na twarzy Char-
lie. Ilekroć go gdzieś posyłano, zawsze zachowywał się tak, jakby miał
ogłosić koniec świata czy inną, równie waŜną wiadomość. - Przysłała...
mnie... pani... Fuller. Ma... pani... wracać... do domu.
- Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała
spódnicę. - I tak mieliśmy juŜ wracać do domu.
- Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko roz-
stawiając nogi. Zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku, by przypomnieć
sobie coś więcej. - Zapomniałem, jak się nazywa.
Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące
juŜ tyle razy przeŜyła rozczarowanie, Ŝe wolała nie brać tej ewentualności
pod uwagę. Zaczynała się nawet zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał
wrócić. Nie była jednak jeszcze gotowa przyjąć do wiadomości takiej bru-
talnej prawdy.
- Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to.
Dziękuję za tę wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło
pani Pritchard, a potem wrócić po koszyk?
Ucieszył się, Ŝe moŜe się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krze-
sło, jak tylko ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfal-
nym uśmiechem.
- To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur.
- Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve juŜ jej nie
słyszała.
- Percy! - krzyknęła radośnie. Zapomniała o kwiatach, koszu i całym
towarzystwie. Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy.
Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwra-
cała na to uwagi. Nie zauwaŜyła teŜ, Ŝe Burek, cięŜko dysząc, dzielnie
dotrzymuje jej kroku. W mgnieniu oka znalazła się na skraju doliny i prze-
biegła między drzewami, wokół stawu i dalej przez trawnik, w kierunku
stajni, przez kamienny taras aŜ do drzwi frontowych. Gdy wpadła do holu
zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie potargana, a moŜe nawet
i umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy teŜ pewnie nie zwróci na to
uwagi.
A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, Ŝe przyjeŜdŜa. Teraz nie miało
to juŜ Ŝadnego znaczenia. Zawsze lubiła niespodzianki, a zwłaszcza tak
miłe. Wrócił do domu!
12
- Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, duŜą, krepą
kobietę, która czekała na nią w holu z posępną miną.
Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spo-
tkanie, chwycić w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku.
- W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. -
Wynocha stąd, psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja
duszko, i umyj się...
Ale Eve juŜ jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku
dla gości i wbiegła do środka.
- Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstąŜkę kapelusza. A potem
speszona zamarła w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy czło
wiek.
Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wraŜenie, Ŝe wypełnia sobą
pokój. Miał chyba ponad dwa metry wzrostu. W pułkowych barwach, w
szkarłatnym mundurze ze złotym szamerunkiem, nieskazitelnych bia-
łych pantalonach, czarnych, wyczyszczonych na wysoki połysk butach,
z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w ramionach, mocno zbudo-
wany, potęŜny i groźny. Miał surową, ogorzałą twarz, ze srogimi, prawie
czarnymi oczami, duŜym orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi usta-
mi. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze czarne włosy i brwi.
- Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamia
jąc sobie własny niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy
mała go w ręce. Włosy ma pewnie potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki
kwiatów. A na twarzy smugi brudu. Dlaczego nie zapytała Agnes, kim jest
wojskowy, który złoŜył im wizytę? I po co on tu przyjechał? - Pomyliłam
pana z kimś innym.
Patrzył na nią przez dłuŜszą chwilę, zanim się ukłonił.
- Panna Morris, jak mniemam?-spytał.
Skinęła głową.
- Obawiam się, Ŝe ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - SłuŜący,
który mnie tu sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska.
- Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się.
Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego.
O ile przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia
rozstąpiła się pod jej stopami i pochłonęła ją.
Jednak juŜ po chwili uświadomiła sobie, co tak naprawdę się stało.
Był dowódcą Percy'ego i stał tu teraz, w gościnnym saloniku Ringwood,
w galowym mundurze. Nie musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twa-
rzy, jakby cała krew odpłynęła jej do nóg. Nawet powietrze, którym oddy-
chała, zrobiło się lodowate. Bezwiednie upuściła kapelusz na podłogę,
13
obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą, odszukała klamkę i uczepiła się
jej kurczowo.
- Czym mogę panu słuŜyć, pułkowniku? - usłyszała własny głos, jakby
dochodził z bardzo daleka.
Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.
- Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać?
- Percy? - ledwie zdołała wyszeptać jego imię. Nagle wyobraziła sobie
tego człowieka, jak wymachuje cięŜką, wiszącą mu teraz u boku szablą
z zimnej stali, jak nią zabija. - Ale przecieŜ wojna się skończyła. Napole-
on Bonaparte został pokonany i poddał się.
- Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Fran-
cji dnia dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera,
madame. Niezmiernie mi przykro, Ŝe sprawiam pani ból.
Percy. Jej jedyny brat, którego uwielbiała jako dziecko, podziwiała jako
dziewczynka. Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmien-
nie kochała go przez te wszystkie lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nie-
oczekiwanemu spadkowi po ciotecznym dziadku kupił upragniony patent
oficerski w pułku kawalerii. A on odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa
tygodnie temu dostała od niego list z Francji.
„Kapitan Morris poległ w bitwie..."
- MoŜe pani spocznie? - Pułkownik przysunął się bliŜej, ale nawet jej
nie dotknął. Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka
blada. Czy mam kogoś zawołać, madame?
- Nie Ŝyje? - Nie Ŝył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała.
Nawet tego nie przeczuwała. Gdy czytała list od niego, gdy James przy-
niósł wieści o zwycięstwie, poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie Ŝył juŜ
od dwóch tygodni. - Czy on cierpiał?
CóŜ za niedorzeczne pytanie.
- Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce,
musiał wyglądać naprawdę przeraŜająco. - Umierający są często w szoku,
który sprawia, Ŝe nie czują bólu. Wydaje mi się, Ŝe kapitan Morris był
właśnie w takim stanie. Nie wyglądało na to, Ŝeby cierpiał, a przynajmniej
nic o tym nie wspominał.
- Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana?
- Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. -
Prosił, bym to ja przekazał pani wiadomość.
- To bardzo uprzejme z pana strony, Ŝe spełnił pan tę prośbę - stwier-
dziła, nagle sobie uświadamiając, Ŝe to dziwne, iŜ dowódca Percy'ego
osobiście pofatygował się aŜ z południa Francji, by poinformować ją o
śmierci brata.
- Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi Ŝycie - wyjaśnił. - Uratował mnie
dwa lata temu w bitwie pod Salamanką naraŜając się na niebezpieczeństwo.
- Powiedział coś jeszcze?
- Prosił, by pani nie nosiła po nim Ŝałoby. Dodał, Ŝe zbyt długo była
pani na nią skazana.
Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą juŜ za tydzień zamierzała
się rozstać. Jej brat odszedł na zawsze. Cała była pogrąŜona w bólu,
ogłuszona i oślepiona nieznośną udręką.
- Madame? ~ Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby
chciał ją ująć za ramię.
Wzdrygnęła się.
- Coś jeszcze?
- Prosił, bym się panią zaopiekował.
- Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak
wykuta z kamienia. Pozbawiona ciepła, wyrazu, jakichkolwiek uczuć. Je-
śli za tą twardą obojętną maską krył się człowiek, to był zupełnie niewi-
doczny. MoŜe jednak była niesprawiedliwa. Podszedł do niej bliŜej, jakby
chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. I przecieŜ przebył
całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec Percy'ego.
- Wynająłem pokój w gospodzie Pod Trzema Piórami w Heybridge -
powiedział. - Zatrzymam się tam do jutra, madame. ZłoŜę pani wizytę
jeszcze raz i wówczas powie mi pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili
potrzebuje pani wsparcia bliskich osób. Wiadomość o śmierci brata na
pewno panią wstrząsnęła.
Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząs-
nęła nią? Była w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy
dzwonek działa, bo nie pamiętała, kiedy ostatni raz był w ogóle uŜywany.
Uświadomiła sobie teŜ, Ŝe jeśli rzeczywiście działa i Agnes przyjdzie na
wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała oparta plecami o drzwi, ucze-
piona klamki, jakby od tego zaleŜało jej Ŝycie. Miała wraŜenie, Ŝe nie
zdoła uczynić kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków. MoŜe
jednak nie do końca panowała nad sobą.
Percy nie Ŝył.
Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve
za ramię i odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły
się otwierać.
- Czy moŜna by kogoś wezwać, Ŝeby pomógł pannie Morris? - spytał,
a jego słowa zabrzmiały bardziej jak komenda niŜ grzeczna prośba. - Jeśli
tak, proszę go tu niezwłocznie sprowadzić.
14 15
Agnes odwróciła głowę i zawołała:
- Charlie?! Charlie, słyszysz mnie?! Odstaw to krzesło i biegnij po pa-
nią Pritchard. Powiedz jej, Ŝeby się pospieszyła. Panna Morris jej potrze-
buje. Natychmiast!
- Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Na-
wet wargi ma pani zupełnie blade.
Eve posłusznie opadła na najbliŜsze krzesło i siedziała na nim sztywno
wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając
dłonie. Jak biedna ciocia Mari ma się pospieszyć? Potem dotarło do niej
echo słów, które pułkownik wypowiedział przed chwilą: „Powie mi pani,
jak mogę jej pomóc".
- Nic nie moŜe pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma
sensu, Ŝeby naraŜał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie.
Ale dziękuję za dobre chęci. I za pofatygowanie się aŜ tutaj. To bardzo
uprzejme z pana strony.
Eve obserwowała, jak Agnes podnosi jej kapelusz i przyciska do piersi,
rozglądając się dookoła. Zastanawiała się, jak moŜna mówić takie banalne
uprzejmości, skoro Percy nie Ŝyje. Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły
się jej w dłonie.
- Madame, nawet najskromniejsza wiejska gospoda zda się luksusem
dla człowieka, który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie
nie martwić.
Zapadła cisza. Eva pomyślała, Ŝe nie zaproponowała mu nic do picia.
Agnes gapiła się na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił
na swoje poprzednie miejsce przy kominku i stanął zwrócony do niego
plecami. Nie poprosiła go, Ŝeby usiadł.
W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie
zdjęła kapelusza. Popatrzyła dookoła przeraŜonym wzrokiem, jakby juŜ
zrozumiała o co chodzi. Eve niepewnie wstała.
- Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czeka-
jąc, aŜ zostaną sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści,
dotyczące jej brata, kapitana Morrisa.
- Och, moje kochane biedactwo.
Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę.
Eve, nagle poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym
ramieniu tej tak bliskiej sobie osoby, która ją kochała, która chętnie ulŜy-
łaby jej w cierpieniu. Jednak bólu tego nie uśmierzy. Nikt nie zwróci jej
Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve.
Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drŜały,
gdy próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z Ŝałosną miną,
machając uciętym ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wygląda-
ła tak, Ŝe nawet smok nie miałby teraz Ŝadnych szans, gdyby tylko nawinął
się jej pod rękę. Była teŜ przy niej zrozpaczona Thelma. Eve nigdzie nie
widziała dzieci. Niania Johnson zabrała je pewnie na górę. Lord
pułkownik Aidan Bedwyn juŜ wyszedł.
2
W gospodzie Pod Trzema Piórami łóŜko było twarde, poduszka źle wy-
pchana, piwo mdłe, jedzenie niesmaczne, obsługa leniwa, a cały przyby-
tek, choć w miarę czysty, wydawał się zapuszczony. W Anglii Aidan nie-
mal podświadomie wymagał pewnych standardów. Gdyby przebywał w
jakimkolwiek innym kraju, uznałby, Ŝe pławi się w luksusie. A tak był
bardzo niezadowolony i Ŝałował z całego serca, Ŝe nie moŜe jechać prosto
do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wiejskiej rezydencji swego bra-
ta, księcia Bewcastle, gdzie dogadzano by mu przez resztę jego urlopu.
Najpierw jednak musiał zakończyć sprawy z siostrą kapitana Morrisa,
choć nadal nie bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od
niego wymagać poza zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolej-
nych wizyt. Powiedziała, Ŝe niczego nie chce, ale oczywiście była wtedy
w głębokim szoku. On sam czuł się wstrząśnięty widokiem zmian, jakie
nastąpiły w niej w ciągu tych kilku minut. Z pełnej Ŝycia, zarumienionej,
promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej, podniszczonej
sukni stała się bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego
sprawcą. Och, jak wielką siłę miały słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce
posługiwania się nimi.
Następnego ranka wybrał się do Ringwood pieszo, widząc juŜ, Ŝe ma do
przebycia drogę nie dłuŜszą niŜ dwa kilometry. Tym razem bardziej zwra-
cał uwagę na okolicę, poniewaŜ najtrudniejszą część swojej misji miał juŜ
za sobą. Przekazywanie wieści o czyjejś śmierci to chyba najbardziej nie-
wdzięczne zadanie, jakiego moŜna się podjąć. Wielokrotnie czynił to li-
stownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić osobiście.
Ringwood wydawało się uroczym miejscem. Rezydencja była stara, po-
kryta patyną czasu. Otaczał ją spory, malowniczo połoŜony park. Wyglą-
dało na to, Ŝe majątek dosyć dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko
złudzenie? Kapitan Morris wprawdzie nie trwonił pieniędzy na hazard czy
pijaństwo, nie był jednak w stanie kupić sobie awansu, jak to robili inni
16 17
oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie zadłuŜone. Czy właśnie
na tym polegały kłopoty siostry kapitana?
Czy w ogóle majątek był jej własnością? Do kogo teraz naleŜał? Aidan
dowiedział się wczoraj, Ŝe jej ojciec juŜ nie Ŝyje. Czy więc majątek przy-
padł kapitanowi Morrisowi? Czy podlegał majoratowi?
Aidan szedł długim podjazdem, a Ŝwir zgrzytał mu pod butami. Przed
domem zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy ko-
biety, z których dwie stały, a jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzyma-
ła w rękach otwartą ksiąŜkę. Albo czytała z niej dzieciom, albo czegoś je
uczyła. Wywnioskował, Ŝe chyba jest guwernantką. Przypomniał sobie, Ŝe
minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna Morris i starsza pani, która
zjawiła się wczoraj, by ją pocieszyć, stały obok i przyglądały się. Jedno z
dzieci podniosło głowę i wskazało na niego palcem. Obie damy odwró-
ciły się, by spojrzeć w jego kierunku.
Przez chwilę wydawało się, Ŝe panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał
na sobie cywilne ubranie. Zszedł ze Ŝwirowej ścieŜki, by przeciąć trawnik,
a obie panie wyszły mu na spotkanie. ZauwaŜył, Ŝe panna Morris jest blada
jak ściana, oczy ma podkrąŜone jakby nie spała całą noc, ale panuje nad
sobą.
- Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była
wysoka, szczupła. Miała brązowe włosy i szare oczy. Dzisiaj wydawała
się krucha i raczej przeciętnej urody. - Jak to miło, Ŝe znów nas pan od
wiedził. Nie jestem pewna, czy wczoraj naleŜycie podziękowałam za to,
Ŝe osobiście przekazał pan wiadomość o Percym. Byłoby mi o wiele trud
niej, gdybym przeczytała o tym w liście.
Mówiła ze śpiewnym akcentem, który sprawiał, Ŝe jej słowa brzmiały
jak muzyka.
- Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, Ŝe pani juŜ
wstała
. i wybrała się na spacer.
Mimo Ŝe dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ra-
mionach.
- Pozwoli pan, Ŝe przedstawię moją cioteczną babkę. Pułkowniku, to
pani Pritchard. Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn.
A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie.
- Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedziała ciotka. - śałuję, Ŝe
okoliczności naszego spotkania są takie smutne. - Mówiła z tak silnym
walijskim akcentem, Ŝe musiał się bardzo skupić, by ją zrozumieć.
- Ja równieŜ, madame - odparł.
- Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką
w stronę domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni.
- Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł.
- A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani
Pritchard.
Pułkownik z panną Morris przeszli przez trawnik, kierując się w stronę
malowniczego stawu, za którym rósł las. JuŜ po kilkunastu krokach usły-
szeli donośne szczekanie. Brązowy pies nieokreślonej rasy, chyba miesza-
niec z terierem, nadbiegł pędem z miejsca, gdzie siedziały dzieci. Pod-
skakiwał na trzech nogach, czwartą trzymając podkuloną pod brzuchem.
Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało mu pół ucha. Dobiegłszy
do nich, pies zatrzymał się i przywitał z panną Morris, obwąchując jej
rękę, a potem podniósł łeb do góry. Gdy pochyliła się, by podrapać go pod
brodą, zaczął sapać z zadowolenia.
- Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana prze
praszająco. - Raczej nie zdobyłby nagrody na Ŝadnej wystawie psów, praw
da? A mimo to bardzo go kocham.
Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał
pojedynek z niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął.
Zaznaczywszy w ten sposób swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy
ruszyli dalej.
Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozma-
wiać o pogodzie czy innych równie banalnych rzeczach z kobietą opłaku-
jącą bliskiego jej zmarłego.
- Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, Ŝe się panią zaopie-
kuję - rzekł. - Nie zdąŜył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego
sprawa niezwykłej wagi. Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę pani
pomóc.
- JuŜ mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bar-
dzo za to dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, Ŝe
przed śmiercią mój brat nie cierpiał.
Było nietaktem dopytywać się dalej, skoro tak stanowczo próbowała się
go pozbyć. Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, Ŝe nie zła-
mie on danego słowa, dotrzyma go, nie szukając wymówek...
- Czy Ringwood naleŜało do pani brata? - zapytał.
- Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek
nie podlega majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni juŜ na kilka lat przed
śmiercią papy. Ojciec chciał, by Percy został w Ringwood i nauczył się
Ŝyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego brata pociągała jednak kariera w woj-
sku. Gdy odziedziczył trochę pieniędzy po ciotecznym dziadku, kupił za
nie patent oficerski.
18 19
A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla
panny Morris nowego miejsca zamieszkania.
- Wydaje się, Ŝe posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził,
ryzykując posądzenie o wścibstwo.
- Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzu-
ciła go, by zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowa-
ny tam, pod Tuluzą?
- Tak - odparł. - Razem z dwoma innymi oficerami. NaboŜeństwo Ŝa-
łobne odprawił nasz pułkowy kapelan. To była bardzo podniosła uroczy-
stość. Uczestniczyłem w niej. Grób jest dobrze oznakowany. Zadbałem
o to, by się nim opiekowano.
- Dziękuję panu.
Chyba wszystko zostało juŜ powiedziane. Nie wyglądało na to, Ŝeby
potrzebowała od niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy
się do tego nie przyzna. W tych cięŜkich chwilach będzie ją pocieszać
ciotka. Miała teŜ przy sobie tę młodą guwernantkę i dzieci, mniejsza o to,
czyje. Zapewne nie zabraknie teŜ przyjaciół i sąsiadów, którzy ją wesprą.
Nie potrzebowała pociechy od obcego człowieka. Zresztą nie umiał jej
pocieszyć. Był oficerem od ponad dwunastu lat, od swoich osiemnastych
urodzin. Wszystkie delikatniejsze uczucia dawno w nim umarły.
Ale przecieŜ złoŜył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepo-
kojące słowa: „bez względu na wszystko". Wiedział, Ŝe będzie miał do
końca Ŝycia wyrzuty sumienia, jeśli ograniczy się do przekazania jej wia-
domości o śmierci brata.
- Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała.
- KsiąŜe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci
i dwie siostry, i licznych innych krewnych.
- A ma pan siostrzenice i bratanków?
Pokręcił głową.
- śadne z nas nie zawarło jeszcze małŜeństwa.
Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zosta-
wił, umierając, drugi - poślubiając inną.
- Na pewno nie moŜe się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zoba-
czyć - powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi
dostał pan urlop?
- Dwa miesiące.
- To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tra-
cić. I tak jestem wielce zobowiązana, Ŝe poświęcił mi pan aŜ dwa dni.
Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało
mu się spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej.
20
Gdy okrąŜyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę
domu. Wszystko zostało powiedziane. Oczekiwała, Ŝe on wyjedzie. W su-
mie był chyba nawet z tego zadowolony. Ale czuł teŜ niepewność.
Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąŜy wyruszyć w drogę i przebyć spory
kawałek, zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie
się juŜ w domu. Ale moŜe wszyscy członkowie rodziny udali się do Lon-
dynu na sezon towarzyski? Bewcastle na pewno pojechał tam ze względu
na trwające obrady parlamentu. Z całego serca pragnął juŜ być w domu.
Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i wtedy nie pobył w domu
zbyt długo.
- Do widzenia, pułkowniku. - Zatrzymała się, gdy dotarli do tarasu przed
domem. Wyciągnęła do niego szczupłą rękę. - śyczę bezpiecznej drogi
i miłego urlopu. CięŜko pan na niego zapracował. Wczorajszy dzień na
pewno nie był dla pana łatwy. Jestem panu ogromnie wdzięczna.
Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią.
- Do widzenia, madame - powiedział. - Kapitan Morris był prawdzi
wym bohaterem. Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie Ŝal po jego
stracie.
Uśmiechnęła się bladymi ustami i smutnymi oczami. Pies warknął bez
przekonania, gdy uścisnęli sobie dłonie. Aidan odwrócił się i odszedł pod-
jazdem, mijając po drodze dzieci i ich guwernantkę. W końcu mógł za-
cząć się cieszyć urlopem.
Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, Ŝe nie do
końca wypełnił złoŜoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka na-
tarczywa.
„Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez wzglę-
du na wszystko!"
Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli.
William Andrews, ordynans Aidana, słuŜył u niego od ośmiu lat. Towa-
rzyszył mu w dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących
marszach i odwrotach w Hiszpanii, w deszczu i błocie, śniegu i zimnie,
słońcu i spiekocie, w zawszonych gospodach, na biwakach pod gołym
niebem. I przez cały ten czas nigdy nie był chory. Teraz, po powrocie do
umiarkowanego klimatu Anglii, i, moŜna by rzec, pławiąc się w
luksusach, przeziębił się.
Gdy Aidan wrócił do gospody Pod Trzema Piórami i wezwał Andrewsa,
by spakował bagaŜe i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi,
21
ordynans pojawił się przed nim z czerwonym nosem, zapuchniętymi po-
wiekami i załzawionymi oczami. Ledwo mógł mówić i z trudem powłó-
czył nogami. Próbował jednak odgrywać bohatera.
- Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan.
- Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął.
Aidan zaklął siarczyście i odesłał ordynansa do łóŜka ze stanowczym
rozkazem, by zaŜył coś, co pozwoli mu do rana wypocić całą gorączkę.
Andrews spojrzał na niego z cichym wyrzutem i juŜ otwierał usta, by za-
protestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji i z Ŝałosną miną po-
wlókł się do drzwi, ciągle kichając.
Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed
sobą całą resztę dnia, ziejącą perspektywą nudy. Posiedzieć przy barze,
bratając się z miejscowymi? Zwiedzić Heybridge? Przejść się tam i z po-
wrotem wiejskimi uliczkami? Zabierze mu to raptem dziesięć minut. Prze-
jechać się konno po okolicy? LeŜeć na łóŜku i gapić się w sufit, wymyśla-
jąc, co wyobraŜają plamy na suficie?
Nagle uświadomił sobie, Ŝe jest głodny. Od śniadania minęło juŜ pięć
godzin, a w Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod
Trzema Piórami jadalnia była połączona z barem. Nie moŜna było wyna-
jąć osobnej sali. Zszedł więc na dół, zamówił placek z wołowiną i cyna-
derkami oraz kufel piwa i zaczął rozmawiać z szynkarzem i miejscowymi
ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą.
Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli,
Ŝe to Aidan przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego wię-
cej szczegółów. Mieli dziwny zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem
albo rzucania ich w przestrzeń i czekania, aŜ on na nie odpowie.
- Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł
jeden z nich poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową.
- Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z Ŝabojadami -
dumał inny nad swoim kuflem piwa.
- Znaliście kapitana Morrisa? - spytał Aidan, zaspokoiwszy ich cieka-
wość kilkoma odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą.
O tak, wszyscy go znali, choć od dawna juŜ nie bywał w domu.
- Złamał ojcu serce, gdy tak uciekł, by zaciągnąć się na królewski Ŝołd
- powiedział jeden z nich, okazując całkowitą niewiedzę, jak zostaje się
oficerem kawalerii.
Nastąpiła oŜywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce,
które by moŜna mu było złamać.
- Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak
jakaś święta przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś.
- Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan.
- E tam - powiedział tamten, potrząsając głową i wzdychając ponuro
nad swoim piwem.
Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy
pięć lat przed śmiercią niedomagającego ojca. Prócz tego panna Morris
zorganizowała i utrzymywała wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi aku-
szerkę i płaciła jej stałą pensję. Przygarnęła teŜ dwie sieroty i zatrudniała
całą rzeszę podejrzanych typów, których inni omijaliby z daleka. Tak przy-
najmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i nikt nie zaprotesto-
wał. Najwyraźniej panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego miło-
sierdzia, popadała w przesadę. Aidan doszedł teŜ do wniosku, Ŝe musiała
być bardzo majętna.
- Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając
krzesło, by usadowić swe potęŜne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po
kolei w głowie, ot co. - Popukał się w czoło, by dobitniej wyrazić swoje
zdanie. - Wystarczy przynieść jej pensa i opowiedzieć jakąś odpowiednio
łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę.
- No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową.
- Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo Ŝe nikt nie zadał mu
Ŝadnego pytania - powiedziałbym, Ŝe stary Morris dobrze wszystko urzą-
dził, zanim wyciągnął kopyta. Kobiety mają zbyt miękkie serca, Ŝeby rzą-
dzić tak wielkim majątkiem jak Ringwood i dysponować takimi pieniędz-
mi.
- Odniosłem wraŜenie, Ŝe pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił
Aidan, starając się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania.
- No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival.
A teraz dał się zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi. Nie
sądzę, Ŝeby bardzo rozpaczał po stracie kuzyna.
A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro
jej brat nie Ŝył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, Ŝe
moŜe to być dla niej bardzo przykre. Dobrze przynajmniej, Ŝe nowy wła-
ściciel jest jej krewnym. Niewątpliwie panna Morris wkrótce przywyknie
do nowych porządków.
Mimo wszystko wyglądało na to, Ŝe go okłamała. Mogła mu przynajmniej
powiedzieć, Ŝe lada dzień straci dom. No tak, ale nie miała obowiązku go
o tym informować. Nie była mu nic winna. To on miał dług do spłacenia.
Kapitan Morris uŜył słowa „opieka". Aidan pamiętał, jak kapitan reszt-
ką sił szarpał go za rękaw.
„Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez wzglę-
du na wszystko".
22 23
Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział?
MęŜczyźni wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie,
jednak Aidan ich nie słuchał.
- Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał
się dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa.
- A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale za-
dzierał nosa, jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako gór-
nik. Potem zdobył pieniądze, Ŝeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego
teść zmarł, Morris sprzedał kopalnię kupił tu majątek i zaczął strugać jaśniepa-
na. Syna wychowywał na dŜentelmena, a córkę na damę ale srodze się na nich
zawiódł. I dobrze mu tak. Pan Percival uciekł na wojenkę, a panna Morris nie
chciała poślubić Ŝadnego z tych paniczyków, co to ich jej podsuwał.
Teraz Aidan juŜ wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki.
- No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy
hrabia się nie zgodził - wtrącił się jakiś męŜczyzna, wskazując szynkarzo-
wi swój pusty kufel. - Temu gościowi nie odmówiłaby.
- Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna
Morris nigdy nie zadzierała nosa.
Aidan wstał takŜe, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze
i poszedł na górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuŜszą
przejaŜdŜkę. Musiał się zastanowić, co powinien zrobić. Byłoby wielkim
nietaktem wrócić do Ringwood i zacząć znów wścibiać nos w sprawy panny
Morris. Nie mógł jednak tak po prostu jutro rano stąd wyjechać.
3
PO południu Eve wybrała się samotnie do wsi. Gdyby pojechała powo-
zem, pewnie towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niŜ towarzy-
stwa potrzebowała świeŜego powietrza i fizycznego wysiłku. I moŜe jesz-
cze czasu, by wszystko przemyśleć i zaplanować.
Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przeraŜenie. Od wczoraj-
szego ranka usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz zna-
czenie - na śmierci Percy'ego. Bardzo go kochała i chciała go naleŜycie
opłakiwać. Ale...
Ale umarł zbyt wcześnie.
Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdąŜył
jednak zostać właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać.
24
AŜ do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek naleŜał do Eve. I teraz,
jak na ironię losu, w tę właśnie rocznicę miał przejść w ręce kuzyna Ceci-
la. Testament Percy'ego był bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie.
Pomyślała z goryczą, Ŝe wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby
zmarł nieco później.
Za pięć dni nie będą mieli domu. śołądek jej się ścisnął w przypływie
paniki. Gdyby chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej
trudnej sytuacji, na przykład podejmując jakąś pracę. Ale musiała teŜ myśleć
o innych.
Weszła na kamienny mostek, przerzucony łukiem nad rzeką oddzielają-
cą Ringwood od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spo-
kojnie płynącą wodę. Potem ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zo-
stało jej tylko pięć dni, by coś zaplanować. Dzisiejszy dzień powinna jednak
poświęcić Percy'emu.
Wielebny Thomas Puddle sam otworzył drzwi, gdy zapukała. Niestety,
jego gospodyni była nieobecna, a pastor skrupulatnie przestrzegał zasad
etykiety. Nie zaprosił więc Eve do środka, tylko zaproponował, Ŝeby prze-
spacerowali się wokół kościoła. Puddle, chudy młodzieniec o chłopięcej
twarzy i kasztanowatych włosach, zawsze się czerwienił w towarzystwie
Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z których wiele darzyło go
sympatią.
Powiedział, Ŝe usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do
domu po dwudniowej nieobecności. Właśnie wybierał się do Ringwood.
ZłoŜył wyrazy współczucia, a potem zaczęli rozmawiać o naboŜeństwie
Ŝałobnym za zmarłego, bo właśnie w tym celu tu przyszła.
- MoŜe być jutro - zapewniła, gdy okazało się, Ŝe pastor pojutrze musiał
znowu wyjechać w waŜnych sprawach. - Dopilnuję, by wszyscy zostali za-
wiadomieni. A szczegóły ceremonii mogę pozostawić panu, prawda?
- Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani po-
prosić o wygłoszenie wspomnienia o bracie, panno Morris? Nie znałem
go osobiście, więc mogę o nim mówić tylko bardzo ogólnie.
Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka.
- Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówie
śnikiem Percy'ego, razem dorastali i przyjaźnili się. Napiszę do niego, jak
tylko wrócę do domu.
W tym momencie ich uwagę zwrócił stukot kopyt na moście. Eve ze
zdziwieniem ujrzała pułkownika Bedwyna jadącego w ich kierunku, za-
pewne zmierzającego do gospody, znajdującej się po drugiej stronie wsi.
Dlaczego został w Heybridge? Myślała, Ŝe juŜ od kilku godzin jest w dro-
dze do domu.
25
ZauwaŜył ich i z szacunkiem dotknął szpicrutą kapelusza. Tak jak się
spodziewała, na koniu wydawał się jeszcze potęŜniejszy, mimo Ŝe dzisiaj
nie miał na sobie munduru. Pomyślała, Ŝe nie chciałaby mieć z nim na
pieńku. Wyglądał surowo, ponuro. Chyba nigdy się nie uśmiechał. Jednak
nie powinna myśleć o nim źle. Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował wszel-
ką moŜliwą pomoc.
Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwią-
zał konia do ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwio-
na i zmieszana. Nie chciała mieć juŜ z nim do czynienia. Czuła do niego
niechęć, poniewaŜ to właśnie on przyniósł jej tę okropną wiadomość.
Przedstawiła sobie nawzajem obu męŜczyzn.
- To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiadomość o śmierci Per-
cy'ego. Był jego dowódcą - wyjaśniła pastorowi.
- Jego śmierć to ogromna strata dla panny Morris i całej okolicy - po-
wiedział wielebny Puddle. - Na jutrzejsze popołudnie zaplanowaliśmy
naboŜeństwo Ŝałobne. Jak długo pan tu pozostanie?
- Choroba mojego ordynansa, który zaziębił się po powrocie do Anglii,
opóźnia mój wyjazd - wyjaśnił pułkownik. - Właściwie nie wiem, kiedy
ruszymy w drogę.
Pastor mruknął coś współczująco. Pułkownik spojrzał na Eve tak, Ŝe omal
się nie cofnęła. Miał ostry, bardzo przenikliwy wzrok. Współczuła jego Ŝoł-
nierzom. Dobrze chociaŜ, Ŝe Percy, słuŜąc pod jego komendą, był oficerem.
- NaboŜeństwo Ŝałobne? - powtórzył.
Przytaknęła.
- Mój brat wychował się tutaj. Większość sąsiadów dobrze go pamięta.
NaleŜy mu się uroczyste poŜegnanie.
Pokiwał głową ze zrozumieniem.
- Zastanawialiśmy się, kogo poprosić, by wygłosił wspomnienie o zmar
łym - wyjaśnił pastor. - Przybyłem do parafii juŜ po wyjeździe kapitana
Morrisa i nie mógłbym tego zrobić w naleŜyty sposób.
Pułkownik nadal ponuro wpatrywał się w Eve.
- MoŜe byłoby dobrze, gdybym to ja powiedział kilka słów, madame -
odezwał się. - Pani sąsiedzi powinni się dowiedzieć, jakim dzielnym ofi-
cerem kawalerii stał się Percival Morris, którego znali jako chłopca. Jak
odwaŜnie walczył za swój kraj.
- To nad wyraz wspaniałomyślna propozycja, sir - powiedział wieleb-
ny Puddle.
- Musiałby pan zostać jeden dzień dłuŜej - zatroskała się Eve. - Zrobił-
by pan to dla mnie, pułkowniku?
Skłonił głowę.
26
- Oczywiście, madame.
Dał słowo honoru, Ŝe się nią zaopiekuje. Ostatniej nocy Eve nie mogła
zasnąć, gdy z bólem uświadomiła sobie, Ŝe Percy do ostatniej chwili drę-
czył się tym, co jego śmierć będzie dla niej oznaczać. Ale co jego zdaniem
mógł dla niej zrobić pułkownik Bedwyn?
- Dziękuję - powiedziała. - To byłoby bardzo miłe z pana strony.
Skinął głową i wreszcie odwrócił od niej wzrok, by poŜegnać się z wie
lebnym Puddle'em. Chwilę później odszedł i dosiadł konia.
- CóŜ za onieśmielający dŜentelmen - zauwaŜył pastor.
- Tak - zgodziła się Eve.
Bedwyn był teŜ najwyraźniej człowiekiem, który dotrzymuje słowa.
Uświadomiła sobie, Ŝe pomoc ofiarowana jej dzisiejszego ranka oraz jego
obecna propozycja, by zostać dzień dłuŜej i wygłosić jutro podczas nabo-
Ŝeństwa wspomnienie o Percym, nie była zwykłą uprzejmością. Percy ura-
tował mu Ŝycie i pułkownik czuł się jego dłuŜnikiem. Dał słowo, Ŝe sie nią
zaopiekuje. PoniewaŜ nie mógł jej inaczej pomóc, postanowił zostać, opo-
wiedzieć sąsiadom o Percym.
Była mu za to wdzięczna.
Aidan nie uwaŜał się za człowieka elokwentnego. Nigdy nie wygłaszał
wspomnień o zmarłych. Uczestniczył w tylu pogrzebach swoich Ŝołnierzy
i oficerów, Ŝe gdy zaczynał o nich myśleć, ogarniało go przygnębienie.
Zawsze jednak to, co naleŜało powiedzieć, mówił kapelan pułkowy.
- Kapitan Morris pewnego razu, nie zwaŜając na niebezpieczeństwo,
uratował mi Ŝycie. Został przy tym powaŜnie ranny. - Pułkownik mówił
to, stojąc przed licznie zgromadzonymi parafianami w uroczym, typowo
angielskim wiejskim kościele.
Panna Morris ubrana na szaro siedziała w pierwszej ławce. Towarzyszyła
jej ciotka w Ŝałobnej sukni i welonie. Była tu teŜ młoda blondynka,
która uczyła dzieci na trawniku w Ringwood. I gospodyni, z której, zda-
niem Aidana, byłby doskonały sierŜant, gdyby nie jej płeć. Większość zgro-
madzonych ze względu na okazję przywdziała czarne ubiory. Zapewne
część z nich zastanawiała się, dlaczego panna Morris nie jest w Ŝałobie.
- Byłem przy kapitanie Morrisie w chwili jego śmierci - powiedział
pułkownik na koniec przygotowanego kilkuminutowego przemówienia. -
W ostatniej chwili myślami był przy siostrze. Prosił, bym osobiście prze
kazał jej wiadomość o jego odejściu. I prosił teŜ, Ŝebym powtórzył, by nie
27
nosiła po nim Ŝałoby. Zgodnie z jego Ŝyczeniem jest dzisiaj w szarej suk-
ni. Mieliśmy zaszczyt znać dzielnego człowieka, który nie Ŝałował swoje-
go Ŝycia dla ojczyzny. OkaŜmy mu nasz szacunek, składając hołd jego
siostrze, którą kochał do ostatniej chwili Ŝycia.
Aidan złoŜył jej wojskowy ukłon i wrócił na swoje miejsce. ZauwaŜył,
Ŝe siedziała sztywno wyprostowana, blada jak zjawa. Nie płakała. Pani
Pritchard i kilka innych parafianek łkało w chusteczki.
śałobnie zadzwonił dzwon kościelny.
Pułkownik uścisnął rękę wielebnego Puddle'a i podziękował mu za pod-
niosłą, piękną uroczystość. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, by
zamienić słowo z panną Morris, czy teŜ powinien dla przyzwoitości po-
czekać jeszcze jeden dzień. Jednak ona sama przejęła inicjatywę, zbliŜyła
się do niego i wyciągnęła dłoń.
- Dziękuję, pułkowniku - powiedziała. - Na zawsze zachowam w pa-
mięci to, co pan powiedział o Percym. Większość z przytoczonych faktów
była mi dotąd nieznana. Nie zapomnę teŜ, Ŝe był pan tak uprzejmy i ze
względu na mnie został jeden dzień dłuŜej.
- Cała przyjemność po mojej stronie, madame - odpowiedział, ujmu-
jąc jej szczupłą, ciepłą dłoń.
- Jak się ma dzisiaj pański ordynansa? - zaskoczyła go pytaniem.
- Dziękuję, madame, duŜo lepiej.
- Miło mi to słyszeć. - Skinęła głową. - Zaprosiliśmy kilkoro przyja-
ciół i sąsiadów na podwieczorek. Przyjdzie pan?
Właśnie na taką okazję czekał. MoŜe uda mu się zamienić z nią kilku
słów na osobności. Nadal jednak nie wiedział, co jej powie, o co zapyta,
jak daleko moŜe się posunąć w dociekaniu prawdy.
Zanim zdąŜył odpowiedzieć, podszedł do nich jakiś męŜczyzna. Ukłonił
się i uśmiechnął. Od stóp do głów ubrany był w głęboką czerń, nawet
rękawiczki i trzymana w dłoni chusteczka były czarne.
- To było bardzo wzruszające przemówienie, milordzie - zwrócił się
do zaskoczonego Aidana. - Z trudem powstrzymywałem łzy. Mamie się to
nie udało. JakąŜ pociechą musiało być dla biednego Percy'ego, Ŝe w chwili
śmierci miał przy sobie oficera z tak znamienitego rodu. Pański zmarły
ojciec był przecieŜ księciem Bewcastle, a tytuł obecnie naleŜy do pańskie-
go brata, czyŜ nie? Dziękuję panu z całego serca, milordzie, Ŝe zniŜył się
pan do tego, by zaszczycić nas swoją obecnością.
- Pułkowniku, pozwoli pan, Ŝe przedstawię mu mojego kuzyna, Cecila
Morrisa - powiedziała panna Morris z gniewną miną, zaciskając usta.
- To doprawdy wielki zaszczyt, milordzie - rzekł męŜczyzna, kłaniając
się i wdzięcząc. - Czy mógłbym równieŜ przedstawić moją mamę? GdzieŜ
28
ona jest? - Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po dziedzińcu kościoła. - No,
gdzieŜ ona się podziała? O, tam jest, rozmawia z panią Philpot i panną
Drabble. - Podniósł rękę i pomachał chusteczką.
Aidan przyjrzał mu się uwaŜniej. Więc to ten człowiek miał odziedzi-
czyć Ringwood? Niski, pulchny, z wypiętą do przodu piersią, udający bar-
dzo waŜnego i zaaferowanego. Zachowywał się przesadnie słuŜalczo.
Kuzyn panny Morris. Aidan nie zauwaŜył u niego nawet śladu walijskiego
akcentu. Wręcz przeciwnie, przy nim nawet ksiąŜę Bewcastle mógłby ucho-
dzić za prowincjusza.
- Cecilu, pułkownik spotka się z ciocią w Ringwood - przypomniała
panna Morris. - Przyjdzie na podwieczorek. A przynajmniej tak mi się
wydaje. - Spojrzała pytająco na Aidana.
- AleŜ koniecznie musi pan przyjść, milordzie - wtrącił się Cecil Mor-
ris, przestając przywoływać matkę. -Nalegam, by zaszczycił nas pan swoją
obecnością w progach Ringwood Manor, niewątpliwie skromnych w po-
równaniu z siedzibą księcia, zdaje się w Lindsey Hall, prawda? Mama
bardzo się ucieszy.
- Dziękuję, madame - Aidan ukłonił się pannie Morris, ignorując jej
kuzyna. - Przyjdę.
Odszedł w kierunku gospody. KaŜe osiodłać konia i przyjedzie wierz-
chem. Niech Bóg ma w opiece tę biedną kobietę, jeśli będzie zmuszona
mieszkać przez resztę Ŝycia u kuzyna i jego matki.
Czy właśnie to tak niepokoiło kapitana Morrisa?
Po naboŜeństwie Eve była Ŝyczliwie usposobiona wobec lorda pułkowni-
ka Aidana Bedwyna. Gdy jednak opuszczał Ringwood po podwieczorku,
gardziła nim i z całego serca cieszyła się, Ŝe juŜ go nigdy więcej nie zobaczy.
Sąsiedzi byli bardzo serdeczni. Przyszli prawie wszyscy i uprzejmie, ze
współczuciem rozmawiali z nią o Percym i naboŜeństwie. Serena Robson,
Ŝona Jamesa, siedziała przy Eve prawie godzinę, trzymała ją za rękę, za-
pewniając, Ŝe chociaŜ dzisiejszy dzień był dla Eve bardzo trudnym do-
świadczeniem, juŜ wkrótce poczuje się lepiej.
- I wiedz teŜ - dodała z powagą, gdy tylko znalazły się sam na sam - Ŝe
serdecznie cię zapraszamy, byś zamieszkała z nami. Oboje z Jamesem zga-
dzamy się, Ŝe tylko tego potrzeba nam do szczęścia.
Eve spojrzała na Jamesa. Biedak na pewno byłby okropnie niezadowo-
lony. Wzruszyła ją jednak dobroć Sereny. Były przyjaciółkami od pięciu
29
lat, od kiedy Serena wyszła za Jamesa. Przyjaźń miała jednak swoje grani-
ce.
- Nie chcę myśleć dalej niŜ o jutrzejszym dniu, Sereno - powiedziała
Eve. - Ale dziękuję ci, to bardzo miłe z twojej strony.
Szczerze mówiąc, przez cały dzień na niczym nie mogła się skupić. Na-
wet podczas naboŜeństwa, mimo Ŝe bardzo się starała.
Czas uciekał.
Mogła uchronić siebie i wszystkich, których miała pod opieką, gdyby
jeszcze w tym roku wyszła za mąŜ. Otrzymała kilka propozycji, jednak
Ŝadnej z nich nie brała powaŜnie. Czekała na Johna. Ach, wcale juŜ nie
była pewna, czy John w ogóle kiedykolwiek wróci. A nawet jeśli wróci,
będzie juŜ za późno, by ocalić jej przyjaciół i słuŜbę.
Jak mogła zwątpić w Johna? Wbrew rozsądkowi kochała go i ufała mu
w milczeniu przez piętnaście długich miesięcy.
Nikt nie wiedział o Johnie, nawet ciocia Mari. John, wicehrabia Den-
son, którego ojciec, hrabia Luff, kategorycznie sprzeciwił się ich małŜeń-
stwu, przebywał z misją dyplomatyczną w Rosji. MoŜe właśnie teraz był
w drodze powrotnej do Anglii. Obiecał, Ŝe jak tylko w marcu wróci do
kraju, uda się prosto do domu i ujawni ich sekretne zaręczyny. Powiedział,
Ŝe wtedy będzie juŜ uznanym dyplomatą, tak waŜną osobistością, iŜ ojciec
nie zdoła powstrzymać go przed poślubieniem kobiety, którą sobie upodo-
bał. I pobiorą się jeszcze w lecie.
Eve uśmiechnęła się blado do kolejnego sąsiada, który składał jej kon-
dolencje. Wszyscy byli tacy mili. Jak dobrze mieć przyjaciół wspierają-
cych w potrzebie.
Gdzie był teraz John? Nie mogła się tego w Ŝaden sposób dowiedzieć. Nie
napisali do siebie ani razu przez piętnaście miesięcy jego nieobecności. No
bo przecieŜ nie uchodziło, by męŜczyzna i kobieta korespondowali ze sobą,
jeŜeli nie byli małŜeństwem albo przynajmniej oficjalnie zaręczeni. Wła-
śnie to powtarzała sobie przez pierwsze długie miesiące, gdy nie odezwał
się ani słowem. Sama nie mogła do niego napisać, poniewaŜ nie podał jej
adresu. Ostatnio prześladowała ją myśl, Ŝe przecieŜ mógł znaleźć jakiś spo-
sób, by się z nią skontaktować, nie naraŜając na szwank jej reputacji. Gdyby
tylko wrócił! Och, gdyby mogła teraz podnieść wzrok i zobaczyć go stojące-
go w progu, przystojnego, jasnowłosego, jak zawsze pewnego siebie. Gdy
jednak podniosła oczy, zobaczyła pułkownika Bedwyna i Cecila.
Co dziwne, pułkownik nie starał się uwolnić od jego towarzystwa, cho-
ciaŜ tak utarł mu nosa przed kościołem. Eve była rozczarowana, Ŝe puł-
kownik poświęca teraz Cecilowi całą swoją uwagę, co tylko utwierdzi
kuzyna w jego pysze.
Wyszła na taras, by poŜegnać Jamesa i Serenę Robsonów. Pomachała do
nich, gdy odjeŜdŜali i, nagle poczuła się bardzo samotna i zmęczona. Za-
mierzała wrócić do domu, ale właśnie wychodził z niego Cecil i ciotka
Jemima. Towarzyszył im pułkownik Bedwyn. Ciotka Jemima rzuciła Eve
tylko nerwowy, nikły uśmieszek, po czym zupełnie ją zignorowała.
- To jest siedziba zupełnie nieodpowiednia dla dŜentelmena - powiedział
Cecil, obejmując szerokim gestem zarówno budynek, jak i park. - Nędzna
wiejska chałupa. Mam w planach marmurowy portyk z greckimi rzeźbami,
kolumnami i stopniami. To dopiero zrobi wraŜenie, prawda, milordzie?
Eve spojrzała z niedowierzaniem na porośnięty bluszczem urokliwy fron-
ton domu. Spodziewała się, Ŝe pułkownik ostro skrytykuje takie nietak-
towne uwagi wygłaszane w jej obecności.
- Wzbudzi zachwyt i oszołomi - zgodził się pułkownik. - Taka przebu
dowa niewątpliwie jeszcze podniesie pańską pozycję wśród okolicznej
szlachty, sir.
Cecil rozejrzał się dookoła.
- A podjazd naleŜałoby poszerzyć i wybrukować - dodał. - Nie ma tu
miejsca, by mogły się minąć dwa duŜe powozy. Trzeba będzie wyciąć część
drzew.
Eve słuchała ze zgrozą, jaki los czeka jej ukochane, stare drzewa.
- Godny podziwu pomysł - zgodził się pułkownik Bedwyn. - NajwaŜ
niejsze, Ŝeby powóz dŜentelmena miał wygodny przejazd.
Cecil rozglądał się dookoła z niezwykle zadowoloną miną, dopóki wi-
doku nie zasłonił mu zatrzymujący się przed nim powóz.
- Była to dla mnie doprawdy ogromna przyjemność móc pana poznać,
milordzie - oświadczył. - I dla mamy. Przyjemność i zaszczyt. MoŜe od
wiedzi nas pan, gdy będzie mi dane uczynić z Ringwood posiadłość godną
syna księcia? MoŜe przyjedzie pan do mnie na polowanie? A moŜe i ksią
Ŝę, pański brat... - Zawiesił głos.
Pułkownik pochylił głowę i wyciągnął rękę do ciotki Jemimy, która przez
chwilę była tak oszołomiona, Ŝe chyba nie zdawała sobie sprawy, iŜ chciał
jej pomóc wsiąść do powozu. Gdy juŜ zrozumiała, o co chodzi, schwyciła
wyciągniętą dłoń i pospiesznie wspięła się po schodkach.
- Eve! - Cecil, zanim wsiadł do powozu, w końcu łaskawie ją zauwa-
Ŝył. - Wrócę za cztery dni, by się tu wprowadzić. Spodziewam się, Ŝe
oszczędzisz nam scen. Wiesz, jak łatwo zdenerwować mamę.
- Do widzenia, Cecilu - powiedziała Eve. - Do widzenia, ciociu. Dzię-
kuję, Ŝe przyjechaliście.
Ciotka uśmiechnęła się do niej z łzawą czułością i uniosła do oczu czar-
ną chusteczkę.
30 31
TuŜ po przyjeździe ciotka Jemima zapytała szeptem: „Jak się mają Be-
cky i Davy?" i trwoŜliwie rozejrzała się dookoła. Jednak źle wybrała mo-
ment, bo właśnie zbliŜył się do nich Cecil. Ciotka uśmiechnęła się i nie-
pewnie kiwnęła głową, po czym wymamrotała, Ŝe musi spytać kucharkę
Eve o przepis na ciasto biszkoptowe.
Powóz odjechał, zostawiając Eve na tarasie sam na sam z lordem puł-
kownikiem Aidanem Bedwynem.
- Madame, czy mógłbym... - zaczął.
Nie czekała, aŜ skończy zdanie. ZjeŜyła się z oburzenia na sam dźwięk
jego głosu. Odwróciła się i weszła do domu, nie oglądając się za siebie.
4
JuŜ mi lepiej, sir - powiedział Andrews. - MoŜemy ruszać jutro rano.
Aidan stanął w pokoju w gospodzie odwrócony plecami do ordynansa
i zamknął oczy. Och, cóŜ za pokusa! A potem zaklął głośno, uŜywając
najgorszych słów ze swego bogatego repertuaru.
Andrews pociągnął nosem.
- Wysmarkaj się wreszcie - rozkazał mu Aidan.
Andrews wykonał polecenie, wydając przy tym dźwięki niczym pęknię-
ta trąbka.
- Moje cywilne ubranie - rozkazał Aidan, zaczynając rozpinać guziki
szkarłatnego munduru.
- Strój do jazdy konnej? - spytał Andrews.
- Nie, nie do jazdy konnej - warknął Aidan, zdejmując kurtkę mundu-
rową i rzucając ją na krzesło, by ordynans zajął się nią później. - Czy
mówiłem coś o nim?
- Nie, sir - przyznał słuŜący. - Pomyślałem, Ŝe moŜe zdecydował się
pan jednak wyjechać wieczorem.
Mówił przez nos tak niewyraźnie, Ŝe trudno go było zrozumieć.
- To źle pomyślałeś - skwitował krótko Aidan. - Dam ci znać, kiedy
zdecyduję się opuścić tę piekielną gospodę.
Niecałe pół godziny później był juŜ starannie ogolony i w cywilnym
ubraniu - w białej koszuli z krawatem, w dopasowanym Ŝakiecie z naj-
przedniejszego niebieskiego sukna, kremowej kamizelce, płowych panta-
lonach i butach z cholewami z białą lamówką. Nastrój miał jednak równie
podły jak przedtem, a moŜe jeszcze gorszy.
WciąŜ jeszcze nie mógł do końca uwierzyć w to, czego się dowiedział
od Cecila Morrisa. Wyciągnął z niego informacje z niezwykłą łatwością.
Wystarczyło, Ŝe raczył poświęcić mu swą uwagę, i z bezkrytyczną aproba-
tą słuchał jego głupich wypowiedzi. Szczerze mówiąc, najchętniej udusił-
by tego obrzydliwego lizusa.
A ze starego Morrisa musiało być niezłe ziółko, pomyślał Aidan z po-
gardą, zasiadając do kolacji w swoim pokoju. Nie miał nastroju, by scho-
dzić na dół do baru. Gdy Morrisowi nie udało się skłonić córki do poślu-
bienia któregoś z podsuwanych jej paniczów, jeszcze zza grobu próbował
wywierać na nią wpływ.
Zgodnie z testamentem spisanym krótko przed śmiercią, Morris rzeczy-
wiście zostawił cały majątek córce tylko na rok, po upływie którego wszyst-
ko miało przejść na jej brata. A w wypadku jego przedwczesnej śmierci -
na jej kuzyna. Ale zostawił teŜ kuszącą przynętę. Mogła zatrzymać całą
schedę do końca Ŝycia, jeśli w ciągu tego roku wyszłaby za mąŜ.
Do pierwszej rocznicy śmierci starego Morrisa zostały cztery dni.
Cecil Morris miał lada moment przejąć majątek. Mimo Ŝe wcześniej
zasypywał zapewne kuzynkę propozycjami małŜeństwa, bo mógł na tym
skorzystać, teraz gdy juŜ jej nie potrzebował, przestał przejmować się jej
losem. Za cztery dni miała zostać wyrzucona ze swego domu. Cecila Mor-
risa zupełnie nie obchodziło, co się z nią stanie.
Wiadomość o zgonie brata była więc dla panny Morris podwójnym cio-
sem. Miała to wypisane na twarzy. Kapitan Morris w swoim testamencie
zapisał majątek siostrze, z góry zrzekając się wszystkich praw do Ring-
wood. Niestety, jego wspaniałomyślność nie zdała się na nic. Zginął, za-
nim nabył prawa do Ringwood, a zatem nie mógł dysponować nim zgod-
nie ze swoim Ŝyczeniem.
Za cztery dni panna Morris będzie bezdomna, bez Ŝadnych środków do
Ŝycia. Ojciec nie zostawił jej nawet posagu ani Ŝadnej renty, z której mog-
łaby się utrzymać.
Po skończonym posiłku Aidan odprawił ordynansa, a potem cztery ścia-
ny pustego pokoju uraczył wiązanką wymyślnych przekleństw. Wyłado-
wawszy złość, wcale nie poczuł ulgi.
Cztery dni.
Kapitan Morris miał więc powód do niepokoju o siostrę. Faktycznie
potrzebowała opieki. A on uroczyście przysiągł, Ŝe jej udzieli - bez względu
na wszystko. W drodze z Ringwood do gospody ciągle zastanawiał się, co
mógłby dla niej zrobić. I doszedł do wniosku, Ŝe jest tylko jedno wyjście,
które wcale mu się nie podobało. Zostały tylko cztery dni.
32
Mimo Ŝe panna Morris potraktowała go z wyraźną pogardą, gdy dzisiej-
szego popołudnia opuszczał Ringwood - któŜ mógłby ją o to winić, skoro
była świadkiem tej idiotycznej rozmowy z Cecilem Morrisem? - musiał ją
przekonać, by się z nim spotkała jeszcze raz, wysłuchała go i zrobiła to, co
jej zaproponuje.
„Bez względu na wszystko" - te cztery słowa ciąŜyły mu niczym kula
u nogi. Skazywały go na doŜywocie właśnie wówczas, gdy zaczął snuć
inne plany. Był tylko jeden sposób, by zapewnić jej opiekę.
Niech to piekło pochłonie, tylko jeden sposób.
Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił laskę.
Po poŜegnaniu ostatniego gościa Eve zebrała wszystkich domowników,
z wyjątkiem niani Johnson, doglądającej dzieci w ich pokoju. Cała reszta
zgromadziła się w salonie, z którego uprzątnięto resztki podwieczorku.
Nie było sensu odwlekać dłuŜej tego spotkania. Nic juŜ się nie zmieni.
Nic ich juŜ nie uratuje. Eve chciała to teraz powiedzieć głośno, chociaŜ
sytuacja była i tak dla wszystkich jasna.
- Wątpię, czy mój kuzyn zatrzyma kogokolwiek z was - zaczęła w ota-
czającej ją napiętej ciszy. Poprosiła, by wszyscy usiedli, ale sama nadal
stała. - MoŜe ewentualnie ciebie, Sam, poniewaŜ byłeś kiedyś stajennym
w Didcote, a na Cecilu takie rzeczy robią wraŜenie.
- Odprawiono mnie za kłusownictwo, panienko - przypomniał jej Sam
bez ogródek. - Nikt inny nie chciał mi potem zaufać, tylko pani. Nie pra-
cowałbym u niego, nawet gdyby mnie o to poprosił.
- A pani cieszy się sławą najlepszej kucharki w Oxfordshire. - Eve
uśmiechnęła się do pani Rowe.
- Ale w okolicy wiedzą, Ŝe gotowałam dla dziewcząt i ich bogatych
klientów w londyńskim burdelu - przypomniała kucharka. - Pani jako
jedyna zaproponowała mi pracę. Jak bym miała gotować dla tego jaśnie-
pana, to bym mu chyba zatruła jedzenie.
- Ned. - Eve zwróciła się do rządcy, który na wojnie stracił rękę. - Tak
mi przykro. Musimy porzucić nasze piękne plany i marzenia. Nie będziesz
nawet mógł tutaj zostać i zapracować na utrzymanie.
Zamierzali za zgodą Percy'ego kupić grunty przyległe do Ringwood, na
których Ned by gospodarzył. Miało to być miejsce, gdzie kalecy weterani
bez środków do Ŝycia mogliby mieszkać, pracować i być jako tako samo-
wystarczalni w swego rodzaju wspólnocie. Z czasem ziemia zostałaby spła-
eona i naprawdę stałaby się własnością Neda, choć Eve nigdy nie zamie-
rzała wprowadzać do umowy klauzuli o konieczności spłaty.
- W porządku, panno Morris - powiedział. - PrzeŜyję to. Niech się
pani o mnie nie martwi.
- Charlie, mój drogi Charlie! - Eve spojrzała na niego serdecznie. -
Pomówię z panem Robsonem, moŜe on da ci pracę.
- Czy zrobiłem coś nie tak, panno Morris? - spytał z okropnie nieszczęś-
liwą miną.
Sam Patchett połoŜył rękę na ramieniu Charliego i obiecał, Ŝe wytłuma-
czy mu wszystko później.
- Thelmo. - Eve nie miała jednak siły, by dalej mówić, czy nawet spoj-
rzeć na dziewczynę. Zamknęła oczy i przycisnęła dłoń do ust. W gardle
i w piersiach dławił ją ostry ból. Gdzie się podzieje Thelma? Co się z nią
stanie? Kto ją zatrudni? Jak zdoła utrzymać Benjamina?
- Eve, nie musisz się o mnie martwić - stwierdziła Thelma. - Napraw-
dę nie trzeba. Byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Teraz musisz zadbać
o siebie. Ja jakoś sobie poradzę. Coś znajdę. Dawałam sobie radę, zanim
mnie przygarnęłaś.
Eve otworzyła oczy i spojrzała na ciocię Mari. Jej mały domek w Walii
został sprzedany. Renta, którą wyznaczył jej ojciec Eve, nie została uwzględ-
niona w jego testamencie. Ciocia była stara, chora, zniedołęŜniała. Spro-
wadzenie jej do Ringwood i otoczenie luksusem, którego nigdy przedtem
nie zaznała, sprawiło Eve ogromną satysfakcję.
- Nie martw się o mnie, kochanie - powiedziała stanowczo ciocia Mari.
- Wrócę w rodzinne strony, gdzie jest moje miejsce i gdzie mam przyja
ciół, którzy się mną zaopiekują. Będę uŜyteczna i zapracuję na swoje utrzy
manie. Ale co ty poczniesz? Twój ojciec wychował cię na damę, a teraz
zostawił cię bez grosza. I wszystko dlatego, Ŝe nie mógł postawić na swo
im. Gdyby Ŝył i mnie słyszał, powiedziałabym mu to i owo do słuchu.
O tak, wierz mi!
Ale Eve myślała juŜ o Davym i Becky. Byli sierotami. Ich rodzice umarli
w krótkim czasie jedno po drugim na jakąś zakaźną gorączkę, a dzieci
wysłano w niekończącą się tułaczkę po całej Anglii od jednych krewnych
do drugich, z których nikt nie chciał przyjąć ich pod swój dach. Ostatnią
z rodziny była ich cioteczna babka, Jemima Morris. Eve była pewna, Ŝe
gdyby decyzja zaleŜała tylko od ciotki Jemimy, otworzyłaby ona przed
dziećmi na ościeŜ drzwi domu. Jednak Cecil przekonał matkę, Ŝe jeśli je
przyjmie do siebie, to zszarpią jej nerwy i zrujnują zdrowie.
Wówczas ciotka Jemima przybiegła do Ringwood i poprosiła, by Eve
wzięła dzieci do siebie, mimo Ŝe nie była ich krewną. Jej ojciec niedawno
34 35
zmarł, Percy był gdzieś daleko na wojnie, oczekiwanie na powrót Johna
dłuŜyło się jej w nieskończoność. Eve czuła się osamotniona mimo obecno-
ści cioci Mari i nie mogła znieść Ŝałosnego płaczu ciotki Jemimy.
Pani Johnson, wdowa z Heybridge, mająca opinię dobrej opiekunki dzie-
ci, zgodziła się przyjechać do Ringwood i zająć rodzeństwem, a Eve za-
częła szukać dla nich guwernantki. ZamęŜna przyjaciółka, mieszkająca
pięćdziesiąt kilometrów od niej, opowiedziała jej o nieszczęsnej guwer-
nantce z jej okolicy, którą odprawiono z poprzedniej posady, gdy wyszło
na jaw, Ŝe spodziewa się dziecka swego chlebodawcy. Od tamtej pory za-
rabiała nędzne grosze jako praczka. Tydzień później Thelma Rice i jej
mały synek zamieszkali w Ringwood Manor.
Co się stanie z Becky i Davym? Czy uda się namówić Cecila, by pozwolił
im zostać, skoro teraz będzie miał większy dom i fortunę, która pozwoli
mu na hojność? Czy zatrzymałby teŜ nianię Johnson, aby zmiana nie była
dla dzieci zbyt dotkliwa? A moŜe pozwoli zostać Thelmie i Benjaminowi?
Nie! To na pewno nie wchodziło w grę.
- Agnes... - zaczęła.
- Nie musisz mi juŜ nic mówić, moja duszko - rzekła gospodyni. -
Byłam w więzieniu i to nieraz. PrzeŜyłam swoje. Porzuciłam Londyn, szu-
kając lepszego Ŝycia, i zamknęli mnie za włóczęgostwo. A potem ty wzię-
łaś mnie do siebie. Nigdy tego nie zapomnę i będę cię błogosławić aŜ do
śmierci. Nie będę dla ciebie cięŜarem. Sama zadbam o siebie. Ale jeśli
chcesz, zaopiekuję się tobą, gdy cię stąd wyrzucą. Świat potrafi być okrut-
ny dla takich jak ty.
- Och, Agnes! - Eve nie mogła juŜ dłuŜej powstrzymać łez.
Po tej rozmowie wszyscy, z wyjątkiem cioci Mari, wychodzili z salonu
na palcach, jakby opuszczali pokój cięŜko chorej.
Dla Eve wieczory po kolacji były najprzyjemniejszą porą dnia. Spędzała
je, bawiąc się z dziećmi albo czytając im. W tym czasie Thelma zajmowała
się Benjaminem i śpiewała mu kołysanki, gdy przyszła pora jego usy-
piania. Niania Johnson mogła wówczas odpocząć.
Tego wieczoru Eve czytała bajki. Davy siedział u jej boku, ale nie przy-
tulił się do niej. Po śmierci rodziców zdąŜył się juŜ nauczyć, Ŝe świat doros-
łych jest nieprzyjazny i naleŜy zachować wobec niego nieufność. Bardzo
powoli, z trudem zapominał tę okrutną lekcję. Becky zwinęła się w kłębek
z drugiej strony Eve. Pogodna i łagodna z natury, pozornie mniej przeŜy-
wała doświadczenia z przeszłości. Jednak wedle relacji niani, czasami bu-
dziła się w nocy z krzykiem lub Ŝałosnym płaczem.
Thelma stała w drzwiach pokoju Benjamina, przysłuchując się bajce.
Jej synek najwidoczniej juŜ zasnął. Zwinięty u nóg Eve Burek drzemał
z pyskiem opartym na łapach.
Wszystko wyglądało przeraŜająco normalnie.
Eve z całej siły próbowała się skupić na przygodach dwojga dzieci, któ-
re, gdy tylko wyrwały się ze szponów złej czarownicy w ciemnym lesie,
napotkały lwa z cierniem w łapie. Rozpaczliwie usiłowała nie myśleć o
przyszłości. Walczyła z odruchem, by objąć dzieci i mocno je przytulić,
poniewaŜ bała się, Ŝe mogłyby wyczuć jej własny lęk. To, co zjadła na
kolację, leŜało jej kamieniem w Ŝołądku.
Gdzie jest John? Ale przecieŜ i tak nie był w stanie ich ocalić, nawet
gdyby przyjechał dziś wieczorem. Za późno dawać na zapowiedzi. Myśle-
nie tylko o własnym szczęściu i spokoju wydawało się samolubne. Ale
gdzieŜ on się podziewał? Gdyby tylko mogła go zobaczyć, znaleźć się
znów w jego ramionach i wyŜalić mu się z wszystkich trosk, poczułaby
wreszcie ogromną ulgę. MoŜe on zdołałby coś wymyślić.
Ale przecieŜ nic juŜ nie moŜna było wymyślić.
Jest głupia, Ŝe czeka na niego. On nie wróci. Nie napisał ani razu przez
cały rok, który planował spędzić za granicą. Ani w ciągu kolejnych mie-
sięcy, kiedy juŜ powinien był wrócić do kraju. Okazała się naiwna, ufając
jego zapewnieniom o dozgonnej miłości. Nagła utrata wiary w niego prze-
raziła ją. Trzymała się jej kurczowo tak długo. I kochała go. Kochała z ca-
łego serca.
Czy była najbardziej łatwowierną idiotką na świecie? Gdyby w ciągu ostat-
niego roku przyjęła któregoś ze starających się o jej rękę, wszyscy, za któ-
rych czuła się odpowiedzialna, nie znaleźliby się teraz w takich tarapatach.
JakŜe jednak mogłaby poślubić męŜczyznę innego niŜ John?
Rozbiegane myśli Eve przerwało pukanie. Podniosła głowę znad ksiąŜ-
ki. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Agnes Fuller z miną jeszcze bar-
dziej skwaszoną niŜ zwykle.
- To ten wojskowy - powiedziała.
Eve gapiła się na nią bez słowa.
- Ten z ponurą miną i nazwiskiem dłuŜszym niŜ moja ręka - wyjaśniła
Agnes. - Przyszedł z wizytą. O tej porze!
- Powiedz mu, Ŝe wyszłam. Albo Ŝe juŜ się połoŜyłam spać - odrzekła
oburzona Eve.
Jak on śmiał! Lord pułkownik Aidan Bedwyn był ostatnią osobą, jaką mia-
łaby ochotę teraz oglądać. Jego obcesowość i to, co powiedział w rozmowie
36 37
z Cecilem dzisiaj po południu, wymazało z jej pamięci wszelką wdzięcz-
ność, jaką mogłaby do niego czuć.
- Powiedział, Ŝe nie uwierzy w Ŝadne wymówki - oświadczyła Agnes.
- I nie chciał poczekać w holu, jak mu kazałam. Wszedł do salonu bez
pytania. Jeśli chcesz, moja duszko, spróbuję go wyrzucić. Zapewne nie
będę w stanie przesunąć go nawet o milimetr, choć daję radę większości
męŜczyzn, ale chętnie dam mu po głowie za tę jego arogancję. Jak mógł
potraktować mnie tak z góry?
- Coś podobnego! - Eve wstała i oddała Thelmie ksiąŜkę. Burek ze-
rwał się na nogi, poszczekując. - Jeszcze zobaczymy! W dodatku miał
czelność dzisiejszego popołudnia powiedzieć Cecilowi, Ŝe swymi niedo-
rzecznymi planami przebudowy Ringwood zyska uznanie wyŜszych sfer.
A mnie zupełnie zignorował.
- Och, co za okropne maniery! - wykrzyknęła Thelma.
- Dobra! - Agnes odwróciła się bojowo nastawiona. - Dostanie ode mnie, co
mu się naleŜy. Jak Bozię kocham, skrzywię mu ten jego nos jeszcze bardziej.
- Nie, nie rób tego. - Eve westchnęła cięŜko. - Thelmo, skończ dzie-
ciom bajkę, dobrze? Zobaczę się z nim. MoŜe pragnie paść przede mną na
kolana i błagać o przebaczenie?
Pochyliła się, by pocałować dzieci i Ŝyczyć im dobrej nocy. Nakazała
Burkowi, aby został, więc z powrotem usiadł, spoglądając na nią ponuro
jedynym okiem.
- MoŜe chcesz, bym tam z tobą weszła? - spytała Agnes na schodach. -
A moŜe wolisz, Ŝebym sprowadziła panią Pritchard?
Ciotka Mari zwykle po kolacji spędzała godzinę w zaciszu swojego po-
koju, a potem przed snem przychodziła do Eve na filiŜankę herbaty.
- Ani jedno, ani drugie. Zobaczę się z pułkownikiem Bedwynem sama
- zdecydowała Eve. - Ale jeśli chcesz, moŜesz zostać w holu. Zawołam
cię, jeśli będę potrzebować pomocy.
Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do salonu.
5Stał przed kominkiem, tak jak wtedy, gdy go zobaczyła pierwszy raz.
Teraz nie miał na sobie munduru, ale nadal wydawał się potęŜny i groźny.
Pozwolił sobie zapalić świece w świeczniku stojącym na kominku, ponie-
waŜ na dworze zrobiło się juŜ ciemno.
- Witam pana - powiedziała Eve, zamykając za sobą drzwi. Nie wysila-
ła się, by się uśmiechnąć, zachować pozory grzeczności. - Czym mogę
słuŜyć?
- Wprowadziła mnie pani w błąd. MoŜe nie z rozmysłem, ale taki był
skutek zatajenia prawdy - oświadczył. - Ojciec rzeczywiście zostawił pani
Ringwood, ale pod jednym warunkiem, który nie został spełniony. Lada
moment straci pani wszystko. Za cztery dni.
Przez chwilę była tak wściekła, Ŝe tylko stała bez słowa, zaciskając pię-
ści. Czy ten człowiek naprawdę uwaŜa, iŜ ma prawo przychodzić tam,
gdzie go nie proszono, wścibiać nos w nie swoje sprawy i mówić do niej
tak bezczelnie?
- Czy po to pan tu przyszedł? - zapytała. - By oskarŜyć mnie o kłam
stwo? Jest pan impertynentem, pułkowniku Bedwyn. Proszę natychmiast
opuścić mój dom. Dobranoc.
Odsunęła się od drzwi, a serce tłukło się w niej niespokojnie. Rzadko
traciła panowanie nad sobą.
- Niech się pani cieszy, Ŝe moŜe pani jeszcze wydawać mi takie rozka-
zy - powiedział, nie ruszając się z miejsca. - JuŜ wkrótce straci pani ten
przywilej, czyŜ nie?
- Gdy przyjedzie pan tu za rok albo dwa, by podziwiać marmurowy
portyk i brukowany, pozbawiony drzew podjazd, zapewne powie pan coś
równie impertynenckiego Cecilowi i tym razem to on będzie miał przy-
jemność wyrzucić pana za drzwi. Dzisiaj jednak jeszcze ja jestem tutaj
panią. Precz! - Czuła się jak mysz usiłująca zmierzyć się ze słoniem.
- Niezły z niego osioł, co?
Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy,
ale ich wyraz się nie zmienił.
- A jak inaczej miałem się dowiedzieć prawdy o pani? Właśnie dlatego
pozwalałem mu pleść takie androny.
Zmarszczyła brwi.
- Prawda o mnie to nie pańska sprawa - odparła.
- Ośmielę się zaprotestować. Pani bezpieczeństwo, spokój i szczęście
były sprawą pani brata. Przed śmiercią złoŜył ten obowiązek w moje ręce.
Nie ulega wątpliwości, Ŝe to właśnie miał na myśli, gdy kazał mi przysiąc,
Ŝe zapewnię pani opiekę. Wiedział, co jego śmierć oznacza dla pani. Ukry-
wając prawdę, uniemoŜliwiła mi pani spełnienie złoŜonej przysięgi.
Dopiero teraz przekonała się, o co mu chodzi. Ale nadal nie chciała
przyjąć od niego pomocy. Był dla niej obcym człowiekiem. W dodatku
pochodził z innego świata, stał o niebo wyŜej od niej w hierarchii społecznej.
Nie mogła z nim rozmawiać tak, jak ze swoimi sąsiadami czy przyjaciółmi.
38 39
Był lordem Aidanem Bedwynem, synem księcia. Podeszła do najbliŜsze-
go krzesła i usiadła.
- Nie jest mi pan nic winien, pułkowniku - oświadczyła. - Pan mnie
nawet nie zna.
- Ale wiem jedno. Jestem za panią odpowiedzialny - odparł. - Dałem
słowo honoru. Nigdy nie złamałem danego słowa i nie zamierzam tego
robić tym razem.
- Zwalniam pana z danego słowa - powiedziała.
- Nie ma pani takiej władzy. Co pani zamierza? Jakie ma pani plany?
Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale zabrakło jej tchu. Czuła się jak po
długim biegu. Wzruszyła ramionami.
- Coś wymyślę - rzekła wymijająco.
- Czy ma pani do kogo się udać?
Nadal irytowały ją jego obcesowe, wścibskie pytania o jej prywatne
sprawy. Teraz jednak zrozumiała, Ŝe dla niego musi to być równie
nieprzyjemne jak dla niej. Na pewno Ŝałuje, Ŝe znalazł Percy'ego, zanim
on skonał. Nie moŜe pewnie przeboleć, Ŝe jego ordynans się przeziębił,
uniemoŜliwiając mu wyjazd wczoraj, zgodnie z planem. Potrząsnęła
głową.
- Raczej nie.
Oczywiście nie mogła zamieszkać u Jamesa i Sereny, nawet na krótki
czas. Jedynymi jej krewnymi byli Cecil i ciotka Jemima, ciocia Mari i ku-
zyn Joshua, za którego chciała nawet kiedyś wyjść za mąŜ, ale ojciec jej
tego zabronił, poniewaŜ Joshua, mimo Ŝe bogaty, był tylko kupcem, a nie
ziemianinem, dŜentelmenem. Joshua zdąŜył się juŜ oŜenić z inną i miał
trójkę małych dzieci.
- Zamierza więc pani szukać pracy?
- Chyba tak. - Wygładziła suknię na kolanach. Nie zmieniała jej od
rana i czuła, Ŝe wygląda nieświeŜo. - Potrafię robić róŜne rzeczy i nie boję
się cięŜkiej pracy. Ale byłoby okrucieństwem i tchórzostwem tak po pro-
stu wyjechać i zająć się tylko własnymi sprawami. Zostało mi jeszcze kil-
ka dni, Ŝeby coś zrobić. Powinnam była wcześniej pomyśleć o przyszło-
ści, mieć coś w zanadrzu na wypadek takiego obrotu spraw, prawda? Przez
cały czas istniało ryzyko, Ŝe Percy zginie.
- Dlaczego więc pani nic nie zrobiła? - zapytał. - PrzecieŜ znała pani warun-
ki testamentu ojca. Wiedziała pani, Ŝe jej brat moŜe zginąć w kaŜdej chwili.
- Chyba nie chciałam przyjąć tego do wiadomości - odparła. - Wola-
łam zaprzeczać rzeczywistości. Był moim jedynym bratem. Miałam juŜ
tylko jego. A jeśli chodzi o małŜeństwo, wydawało mi się to niesmaczne
i wyrachowane wychodzić za mąŜ tylko po to, by zatrzymać majątek. Za-
wsze wyobraŜałam sobie, Ŝe wyjdę za mąŜ z miłości.
Nie wspomniała o Johnie. Czy poślubiłaby w ciągu ostatniego roku inne-
go męŜczyznę, gdyby nie kochała Johna? Nie była juŜ pewna odpowiedzi.
- Percy mówił, Ŝe nie chce majątku i był zdecydowany przekazać go
mnie, jak tylko stanie się jego właścicielem - dodała. - ZamąŜpójście nie
wydawało mi się aŜ takie pilne. Nie miałabym nawet nic przeciwko, gdy
by Percy jednak zatrzymał majątek. Kochał mnie równie mocno jak ja
jego. To było bardzo nierozsądne z mojej strony liczyć na to, Ŝe przeŜyje
wojnę, prawda?
Nie odezwał się, tylko przez dłuŜszą chwilę patrzył na nią przenikliwie,
z nieruchomą twarzą.
- Okrucieństwem i tchórzostwem? - spytał w końcu.
- Słucham? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli.
- To, Ŝe znalazłaby pani pracę, byłoby okrucieństwem wobec kogo? -
zapytał. - Przed chwilą tak to pani określiła. Wobec uczniów wiejskiej
szkółki? Matek, które potrzebują pomocy akuszerki?
Patrzył jej bacznie w oczy, przygwaŜdŜając ją wzrokiem. Działał na nią
paraliŜująco. Pragnęła, Ŝeby sobie po prostu poszedł. On jednak nie za-
mierzał zostawić jej w spokoju, dopóki nie dowie się wszystkiego.
- Wobec nich wszystkich. - Westchnęła. - Gdy Cecil się tu wprowadzi,
zapewne zostaną zmuszeni do odejścia. Chodzi nie tylko o mnie.
- Pani ciotka nie ma własnych środków? - spytał, unosząc brwi.
Pokręciła głową.
- Thelma teŜ nie. To niezamęŜna kobieta, którą wykorzystał chlebo-
dawca. Gdy dowiedział się, Ŝe spodziewa się jego dziecka, zwolnił ją z po-
sady. Dwójka mieszkających tutaj dzieci, sierot, które przyjęłam pod swój
dach, teŜ jest bez grosza. Moja gospodyni, Agnes Fuller, to była więźniar-
ka. Charliego Handricha, który z wielką gorliwością wykonuje w majątku
róŜne prace, nikt inny nie zatrudni, bo wszyscy uwaŜają go za półgłówka.
A co z Edith, moją pokojówką albo z nianią Johnson? śadne z nich nie ma
własnych środków. Ani nawet nadziei na znalezienie pracy gdzie indziej.
- Z przeraŜeniem usłyszała we własnym głosie gorycz, gdy opowiadała
mu szczegóły, które nie powinny go obchodzić. - Absolutnie Ŝadnej na-
dziei.
- Pani ma miękkie serce - powiedział po chwili milczenia. Nie wie-
działa, czy był to zarzut, czy tylko stwierdzenie faktu. - Otoczyła się pani
róŜnymi ofiarami losu, a teraz czuje się pani za nie odpowiedzialna.
- To nie są ofiary losu. - Spiorunowała go wzrokiem. Gniew znów za-
czął w niej narastać. - To ludzie, z którymi okrutnie obeszło się Ŝycie. To
dobrzy ludzie, w boskim planie nie mniej waŜni niŜ pan czy ja. Jest jesz-
cze Burek, pies, nad którym znęcał się poprzedni właściciel. śycie ich
40 41
wszystkich ma ogromną wartość. Co powinnam robić, gdy widzę cierpie-
nie? Odwrócić się plecami?
- To pytanie retoryczne - mruknął.
- A teraz juŜ nie jestem w stanie im pomagać. Teraz, gdy dałam im dom
i nadzieję na godne Ŝycie, znów zostaną wyrzuceni na bruk. śadnemu z
dzieci nikt nie udzieli schronienia. Jeśli będą miały szczęście, trafią do
sierocińca. Nikt nie zatrudni dorosłych, nawet moi sąsiedzi, choć jutro
odwiedzę ich i będę o to prosić. Wszyscy drodzy mi przyjaciele staną się
włóczęgami i Ŝebrakami, moŜe skończą jeszcze gorzej. A społeczeństwo
tylko pokiwa głową, Ŝe od początku naleŜało się tego po nich spodziewać,
i pogratuluje sobie, Ŝe było bardziej przewidujące ode mnie.
Spojrzenie pułkownika było pozbawione wszelkiego wyrazu. Zapewne
serce miał tak samo kamienne jak twarz. Niewątpliwie przyczyniło się do
tego zarówno jego pochodzenie, jak i słuŜba w wojsku. Ale czy miało to
jakieś znaczenie? Nie powinna niczego od niego oczekiwać, nawet jeśli
uwaŜał, Ŝe jest coś winien Percy'emu.
- Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością wszystko to wydaj e
się panu sentymentalnym bełkotem. Powie mi pan, jak nieraz juŜ to słysza-
łam, Ŝe nie jestem opiekunem wdów ani sierot. Moi podopieczni teŜ to mó-
wią. Ale widzi pan, chyba jednak jestem. Mój ojciec był biedny, dopóki nie
wzbogacił się dzięki małŜeństwu z moją matką. Był zwykłym górnikiem
i oŜenił się z córką właściciela kopalni. Wiedział pan o tym, pułkowniku?
Widzi pan, wcale nie jestem damą z urodzenia, po prostu zostałam na nią
wychowana i otrzymałam odpowiednią edukację. Jak mogę nie oddać choć-
by części tego, co otrzymałam, a na co niczym sobie nie zasłuŜyłam?
- To bardzo drobnomieszczańskie podejście, choć moŜe nie dotyczy
burŜuazji. Większość z nich przez całe Ŝycie odcina się od swej przeszło-
ści i usiłuje upodobnić się do tych, którzy stoją wyŜej w hierarchii towa-
rzyskiej.
To właśnie robił jej ojciec. Eve spojrzała na pułkownika, a on zmierzył
ją takim wzrokiem, Ŝe aŜ poczuła się nieswojo.
- Niech pan wraca do domu, do swojej rodziny, pułkowniku - oświad-
czyła. - Nie jest pan w stanie zapewnić opieki ani mnie, ani tym, za któ-
rych czuję się odpowiedzialna. Dam sobie radę. PrzeŜyję. Wszyscy jakoś
przeŜyjemy.
- Jest sposób, by uratować wszystko, co jest pani tak drogie - odezwał
się szorstko.
- Nie. Gdyby był, to bym go znalazła, pułkowniku. Niech mi pan wie-
rzy, rozwaŜyłam kaŜdą moŜliwość.
- Jedną pani pominęła - odparł zimnym tonem.
- Jaką?
Nie odpowiedział od razu. ZauwaŜyła, Ŝe przebiera nerwowo palcami
załoŜonych do tyłu rąk.
- MałŜeństwo ze mną - powiedział.
- Co?
- Jeśli wyjdzie pani za mąŜ, zanim upłynie rok od śmierci jej ojca, za-
chowa pani dom i majątek. I uratuje swoje ofiary losu - dodał.
- Jeśli wyjdę za mąŜ? Nawet gdyby nie był to najbardziej niedorzeczny
pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszałam, to i tak zostało tylko cztery dni.
Zanim pastor skończy odczytywać zapowiedzi, Cecil juŜ wybuduje swój
portyk.
- Czasu jest dosyć, jeśli weźmiemy ślub za dyspensą- wyjaśnił. - Wy-
jedziemy do Londynu jutro wczesnym rankiem, pojutrze weźmiemy ślub
i wrócimy następnego dnia. ZdąŜy pani jeszcze zagrać swemu kuzynowi
na nosie, gdy zjawi się tutaj, by objąć majątek. Przynajmniej to sprawi mi
trochę satysfakcji.
Uświadomiła sobie, Ŝe on mówi śmiertelnie powaŜnie. Z pewnością sie-
bie wysokiego rangą oficera, przywykłego do wydawania rozkazów swo-
im podkomendnym.
- Ale ja nie mam zamiaru mieszkać w koszarach.
Spojrzał na nią ponuro przez ramię.
- Oczywiście, nie będzie pani do tego zmuszona.
- Pan chyba teŜ nie chce zamieszkać tutaj?
- śadną miarą. Pani nie chce zrozumieć, panno Morris, Ŝe będzie to
małŜeństwo czysto formalne. Nie jest juŜ pani młodą dziewczyną. Musiała
mieć pani pewnie niejedną okazję, by zdobyć serce wybranego męŜczyzny,
jeŜeli tylko by pani tego chciała. Ale najwyraźniej nie miała pani na to
ochoty. Ja teŜ nie chcę się Ŝenić. SłuŜba w wojsku nie sprzyja małŜeń-
stwu i rodzinie. MałŜeństwo niewiele zmieni w naszym Ŝyciu. Po spędze-
niu reszty urlopu w Lindsey Hall wrócę do pułku. Pani pozostanie w Rin-
gwood. Gdy za trzy dni przywiozę panią z Londynu do domu, nie musimy
się juŜ potem więcej widywać.
- Pan jest synem księcia -stwierdziła.
- A pani córką górnika. Nie wydaje mi się, by taka róŜnica pozycji spo-
łecznej wykluczała nasze małŜeństwo, madame.
- Pański brat, ksiąŜę Bewcastle, będzie przeraŜony.
- Nie musi o tym nic wiedzieć - odparł, nie zaprzeczając. - Poza tym
mam trzydzieści lat i juŜ od dawna odpowiadam sam za siebie. RóŜnice
między nami nie będą nam przeszkadzać. PrzecieŜ nie zamieszkamy ra-
zem.
42 43
Dlaczego w ogóle podejmowała z nim dyskusję na ten temat? Był prze-
cieŜ jeszcze John, mimo Ŝe zawiódł ją, nie wrócił na czas. Na ostatnim
spotkaniu, tuŜ przed jego wyjazdem do Rosji, przysięgli sobie wzajemną
miłość...
- Nigdy nie słyszałam, Ŝe moŜna brać ślub za dyspensą.
- Nie?
Czy to naprawdę było takie proste?
A jeśli John jest w drodze do domu? Czy jednak w tym momencie mog-
ła sobie jeszcze pozwolić na to, by nadal się łudzić? Tak długo nie wra-
cał... A nawet jeśliby wrócił, to jak mógłby jej teraz pomóc? Wszystko
było stracone. Chyba Ŝe...
- Więc? - Pułkownik Bedwyn wydawał się zniecierpliwiony.
Przesunęła wyschniętym językiem po spieczonych wargach.
- Na pewno jest milion kontrargumentów. Muszę to przemyśleć. Po-
trzebuję czasu.
- Czasu, którego pani nie ma, panno Morris. Niekiedy najlepiej jest nie
myśleć, tylko po prostu działać. Proszę iść na górę i kazać pokojówce
spakować dla pani torbę podróŜną. Wyruszymy wczesnym rankiem. Przy-
zwoitość nakazuje, by pojechała z panią ciotka, jeśli tylko jest w stanie
podróŜować. Czy ma pani powóz i konie?
Przytaknęła. Miała stary powóz, który dla jej ojca był symbolem bogac-
twa i wysokiego statusu.
- A więc zanim wrócę do Heybridge, zajdę do stajni i wydam stosowne
polecenia. Nie będę juŜ pani zatrzymywał. Niewątpliwie jest wiele spraw,
których naleŜy dopilnować, podczas pani trzydniowej nieobecności.
Ukłonił się jej sztywno i wyszedł szybkim krokiem, zanim zdąŜyła unieść
rękę, by go zatrzymać. Usłyszała, jak coś mówi, zapewne do Agnes. Po-
tem drzwi frontowe otworzyły się i zamknęły.
Poszedł. Nie zatrzymała go, gdy jeszcze miała na to szansę.
Nie przyjęła jego propozycji, ale teŜ nie odrzuciła.
Powinna teraz pobiec za nim. Powiedział, Ŝe idzie do stajni. Powinna
mu wyznać całą prawdę. Ale jaka była ta prawda? śe Percy zginął za
wcześnie, a John nie dochował jej wiary? Miała cztery dni, by znaleźć
wyjście z rozpaczliwej sytuacji... albo nie robić nic.
Wyjść za mąŜ za pułkownika Bedwyna? Nagle wybuchnęła spazmatycz-
nym, gorzkim śmiechem. I po chwili przycisnęła do ust obie dłonie, Ŝeby
Agnes nie pomyślała sobie o niej, Ŝe oszalała.
Musiała zastanowić się. Potrzebowała czasu. Ale czasu juŜ nie miała,
jak jej to brutalnie uświadomił pułkownik.
Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem.
44
Gdy następnego dnia wczesnym rankiem Aidan podjechał pod Ring-
wood Manor wraz z Williamem Andrewsem, towarzyszącym mu z tyłu
w dyskretnej odległości, zobaczył stojący przed domem stary, kapiący od
złota powóz. A więc jednak zdecydowała się przyjąć jego propozycję.
Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pierzchły one, gdy podjechał
pod taras i zobaczył otwarte drzwi frontowe, które do tej pory zasłaniał
powóz. Panna Morris, ubrana w strój podróŜny, jak zwykle na szaro, scho-
dziła z ganku, wkładając po drodze czarne rękawiczki. Przy jej nodze kuś-
tykał wyliniały pies. Była blada jak zjawa. Towarzyszyła jej ciotka, wspie-
rana przez chudą pokojówkę. W drzwiach stanęła gospodyni, z rękami
opartymi na obfitych biodrach, jakby szukała okazji do zwady, i młoda
guwernantka, ta z nieślubnym dzieckiem.
Wszyscy wyglądali tak, jakby mieli dzisiaj uczestniczyć w kolejnym
pogrzebie. Zsiadając z konia, Aidan pomyślał, Ŝe sam czuje się podobnie.
Młody pucołowaty stajenny podbiegł, by przytrzymać wodze. Uśmiechał
się z nieobecnym wyrazem twarzy. Widać było, Ŝe nie grzeszy rozumem.
- Jest pani gotowa? - spytał Aidan, skinąwszy głową na powitanie.
Podświadomie miał nadzieję, iŜ ona się rozmyśli. PrzecieŜ wczoraj nie
dała mu Ŝadnej konkretnej odpowiedzi.
- Tak - odpowiedziała zdawkowo.
- Pani pozwoli, madame. - Wyciągnął rękę, by pomóc pani Pritchard
wsiąść do powozu.
- Nie rób tego, duszko! - zawołała gospodyni, przygwaŜdŜając Aidana
złowrogim spojrzeniem, jakby miał zamiar porwać jej panią w jakimś nie-
cnym celu. - Nie poświęcaj się dla nas. Damy sobie radę.
- Agnes - rzekła pani Pritchard, usiadłszy z westchnieniem. - Jeśli bę-
dziesz to powtarzać, tylko namieszasz Eve w głowie. Ale Eve, kochanie,
muszę przyznać, Ŝe to ostatnia chwila, by podziękować pułkownikowi za
jego uprzejmą propozycję, poŜegnać się z nim i pozwolić mu odjechać
swoją drogą, jeśli nie jesteś absolutnie, ale to absolutnie pewna, Ŝe właś-
nie tego chcesz.
Aidan niecierpliwie uderzał szpicrutą o but. Nie cierpiał melodramatów,
zwłaszcza w damskim wykonaniu. Guwernantka kuliła się w poczuciu
winy, a pokojówka pochlipywała.
- Oczywiście, Ŝe właśnie tego chcę- powiedziała panna Morris z tak sztucz
nym entuzjazmem, Ŝe gdyby działo się to na scenie, na pewno zostałaby
45
wygwizdana. - Ciocia Mari i ja wrócimy za dwa dni i wszystko będzie jak
dawniej. Z tą róŜnicą, Ŝe Cecil nie zagrozi juŜ naszemu bezpieczeństwu.
Pamiętajcie, nikomu ani słowa, dopóki nie wrócimy. Burek, zostań!
Wsiadła do powozu, opierając dłoń na wyciągniętej ręce Aidana. Nie
spojrzała mu w oczy. Jej twarz wyglądała jak wykuta z marmuru. Na koń-
cu do powozu pospiesznie wspięła się pokojówka, udając, Ŝe nie zauwaŜa
pomocnej ręki Aidana. Wyglądała tak, jakby zaraz miała zemdleć. Aidan
zamknął starannie drzwi i skinął woźnicy. Dosiadł konia i rzuciwszy mo-
netę stajennemu, ruszył za powozem. Najpierw podjazdem, potem przez
most i drogą przez wieś. Andrews jechał za nim.
Na podróŜ do Londynu takim wielkim powozem naleŜało przeznaczyć
cały dzień. Na szczęście pogoda im sprzyjała, a drogi były suche. Kilka
razy zmieniano konie, a panie, korzystając z okazji, odpoczywały i posilały
się. Panna Morris nie jadła wiele. Za to pani Pritchard miała apetyt.
Starała się być miła dla Aidana, rozmawiając z nim wesoło i głośno z tym
swoim trudnym do zrozumienia walijskim akcentem. Przynajmniej unik-
nęli niezręcznej ciszy. Aidan cieszył się, Ŝe jedzie konno, a nie powozem.
Za kaŜdym razem gdy na nią patrzył, panna Morris wyglądała jak po-
mnik wykuty z marmuru. Nie zamierzał jej współczuć. Czy miał jakieś
inne wyjście? A kto będzie współczuł jemu? Na myśl o jutrzejszych wy-
darzeniach nie podskakiwał z radości. Wręcz przeciwnie. W marzeniach
całkiem inaczej wyobraŜał sobie swoją przyszłość.
Pod wieczór dotarli do przedmieścia Londynu. Aidan i Andrews cały
dzień spędzili w siodle, ale nie było to dla nich niczym nowym. Aidan nie
czuł zmęczenia, był jednak w bardzo ponurym nastroju. MałŜeństwo z obcą
kobietą miało spłacić honorowy dług. MałŜeństwo, choć formalne, było
jednak doŜywotnim wyrokiem. MałŜeństwo, które napełniłoby księcia Bew-
castle zgrozą, gdyby kiedykolwiek się o nim dowiedział. Ni mniej, ni wię-
cej , tylko z córką prostego górnika. Poza tym wczoraj wieczorem skłamał.
To prawda, Ŝe do niedawna uwaŜał, Ŝe kariery w wojsku nie da się pogo-
dzić z małŜeństwem. Jednak od kilku miesięcy zadawał sobie pytanie: a jeśli
istnieje kobieta, która od dziecka zna tylko Ŝycie w armii? Na przykład
córka generała, który zawsze lubił mieć rodzinę przy sobie, niezaleŜnie od
tego, dokąd się udawał. Wcale nie było to pytanie retoryczne. Aidan spo-
tkał taką kobietę.
Nie był z nią zaręczony. Z jego ust nie padło ani jedno słowo, które
mogłoby zostać uznane za wiąŜącą go deklarację. Z jej strony równieŜ.
Było jednak wyraźne, milczące porozumienie, Ŝe wkrótce te słowa zosta-
ną wypowiedziane przez nich oboje. I milcząca sugestia, Ŝe generał Knapp
udzieli swojego błogosławieństwa, gdy zostanie o nie poproszony. Aidan
czuł się szczęśliwy, mając nadzieję na małŜeństwo z kobietą, którą sobie
wybierze.
A jednak tak się nie stanie. Nie było jednak sensu rozmyślać nad czymś,
czego nie moŜna juŜ było zmienić. śadne z nich nie wypowie spodziewanych
słów. Nie zwiąŜą ich Ŝadne obietnice. Będą znosić w milczeniu ból serca.
Aidan udzielił wskazówek woźnicy i pojechał przodem do Pulteneya na
placu Piccadilly, najlepszego hotelu w Londynie. Zarezerwował dwa po-
koje i salonik na dwie noce. Dopiero Ŝegnając się z paniami, zauwaŜył, jak
bardzo skrępowane musiały się czuć w tak eleganckim otoczeniu. Uświa-
domił sobie, Ŝe naleŜało umieścić je w skromniejszym hotelu, teraz jednak
było juŜ za późno, by zmieniać plany.
- Ktoś odprowadzi panie do pokojów - zapewnił je. - Będą panie mia-
ły salonik do wyłącznego uŜytku, Ŝeby zjeść w nim kolację i spędzić wie-
czór. Wrócę rano, jak tylko poczynię wszelkie stosowne kroki.
- Gdzie się pan zatrzyma? - spytała panna Morris. Wpatrywała się w nie-
go tak uporczywie, Ŝe miał wraŜenie, jakby bała się rozejrzeć dookoła po
pełnym przepychu hotelowym holu.
- W Clarendonie, jeśli tylko będą mieli wolny pokój - powiedział. -
Nie wypada, Ŝebym się tu zatrzymał w przeddzień naszego ślubu.
Kiwnęła głową.
- Będziemy gotowe - odparła.
Wychodząc z hotelu, Aidan zastanawiał się, gdzie jest najlepsze miej-
sce, by się upić. Wybór był olbrzymi, znajdował się przecieŜ w Londynie.
Ale czy rzeczywiście chciał powitać jutrzejszy dzień na kacu?
„Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez wzglę-
du na wszystko!"
Uroczysta przysięga, którą złoŜył, była podzwonnym dla jego marzeń.
Musiał z obowiązku poślubić obcą kobietę, a nie pannę Knapp, z którą
zamierzał spędzić spokojnie resztę swoich dni, we wzajemnym poszano-
waniu i dobrobycie.
6
1 V o i co o tym sądzisz, kochanie? - W głosie ciotki Mari wyczuwało się
triumf.
Drzwi jej pokoju w hotelu Pulteney wreszcie się otworzyły i podpierając
się laską, weszła do saloniku. Przebywała w pokoju od śniadania, zapewne
46 47
odpoczywając po trudach wczorajszej długiej podróŜy i przygotowując
się do ślubu.
Eve czekała na jej pojawienie się z niecierpliwością. JuŜ dawno temu
skończyła się ubierać, poniewaŜ nie miała pojęcia, o której godzinie przyj-
dzie pułkownik Bedwyn. Czuła, Ŝe w swej najlepszej szarej sukni wyglą-
da całkiem nieźle, choć nieco skromnie. Edith zręcznie upięła jej włosy
w kok, zostawiając kilka loczków na skroniach i szyi. Na stoliku przy
drzwiach leŜały czarne rękawiczki, które zamierzała włoŜyć tuŜ przed
wyjściem. Obok nich czepek, który miała na sobie wczoraj. Tego najład-
niejszego nie mogła znaleźć, choć była pewna, Ŝe widziała, jak Edith wy-
nosiła go z domu w pudle i podawała stangretowi, by umieścił go na dachu
powozu. Edith z płaczem zapewniała, Ŝe naprawdę go zabrała. Pewnie spadł
z powozu do rowu i teraz będą go dziobać ptaki, i targać lisy, a w końcu
znajdzie go jakiś włóczęga.
- Ach, znalazł się mój czepek - powiedziała z ulgą, widząc go w ręce
ciotki.
A potem przyjrzała mu się bliŜej. To był ten sam czepek, który włoŜyła
na naboŜeństwo Ŝałobne w Heybridge dwa dni temu, zmieniony jednak
nie do poznania. Ozdabiała go jedwabna wstęga koloru lawendy, zgrabnie
namarszczona. Po bokach przymocowano kokardy i węŜsze wstąŜki w ta-
kim samym kolorze.
- Przechowywałam tę wstąŜkę w pudełku - wyjaśniła ciocia Mari, chi-
chocząc jak psotne dziecko. - Trzymałam ją na specjalną okazję. Zdecy-
dowałam, Ŝe twój ślub jest właśnie takim dniem, kochanie, kiedy powin-
nam ją wykorzystać. Kolor lawendowy teŜ oznacza Ŝałobę, ale jest duŜo
Ŝywszy niŜ szary.
- Ale to przecieŜ nie będzie prawdziwy ślub. - Eve przeszła przez po-
kój, by wziąć czepek od ciotki.
- Więc jak byś nazwała tę uroczystość? - spytała ciotka. - To ceremo-
nia, która zwiąŜe cię z pułkownikiem Bedwynem na resztę Ŝycia. Gdybym
wiedziała, Ŝe robisz to tylko ze względu na mnie, odradzałabym ci ze wszyst-
kich sił. Ale tak, cóŜ mam powiedzieć?
- Nic. - Eve nałoŜyła czepek ostroŜnie, by nie zepsuć fryzury. - Robię
to przede wszystkim dla siebie, ciociu Mari. Nie mogę znieść myśli o utra-
cie Ringwood.
- Chciałabym doŜyć takiego dnia, gdy będziesz myśleć tylko o sobie -
rzekła ciocia Mari, kręcąc głową. - Jesteś najmniej samolubną osobą, jaką
znam, i robisz to dla wszystkich innych, nie myśląc o sobie. Ale moŜe
jeszcze spotka cię za to nagroda. To dobry człowiek, kochanie. - Mimo
48
reumatyzmu, który nieco wykrzywił jej palce, ciotka sama zawiązała wstąŜ-
ki pod podbródkiem bratanicy. - Za pierwszym razem, gdy go zobaczy-
łam, wydaj mi się ponurakiem, ale wczoraj był bardzo miły. Gdyby podró-
Ŝował sam dotarłby tutaj kilka godzin wcześniej, nie mitręŜąc z nami czasu.
Czy zauwaŜyłaś, Ŝe nie próbował mnie popędzać przy wysiadaniu i wsia-
daniu do powozu? Starał się teŜ zabawiać mnie rozmową podczas kaŜde-
go postoje choć pewnie łatwiej mu się rozmawia o koniach i broni z męŜ-
czyznami. Poza tym nie jestem damą według jego standardów. Pułkownik
to dŜentelmen, prawdziwy dŜentelmen.
- Oczywiście Ŝe tak - zgodziła się Eve. - Papa byłby bardzo zadowo-
lony.
- śałuje tylko, Ŝe upierasz się, by tak szybko zakończyć znajomość z puł-
kownikiem - powiedziała ciocia Mari. Cofnęła się o krok, spojrzała na
kokardę i nieco ją poprawiła. - Chciałabym, Ŝebyście spędzili ze sobą
trochę czasu, zobaczyli, czy nie ma między wami jakiejś nici porozumie-
nia. PrzecieŜ nie szkodzi spróbować, skoro i tak się pobieracie. Ma dwa
miesiące urlopu. Sam mi to powiedział, gdy go wczoraj zapytałam.
- Absolutnie nie moŜemy być ze sobą dłuŜej niŜ jeden dzień, ciociu
Mari. Nie zniosłabym tego.
- Ale ja tak bardzo chcę, Ŝebyś była szczęśliwa, kochanie - upierała się
ciotka. - Jesteś szczodra dla wszystkich oprócz siebie. Wiem, Ŝe to nie jest
porywający romans. Ale czy wasz związek nie mógłby się przerodzić w mał-
Ŝeństwo z miłości? Nie jesteś przecieŜ zakochana w Ŝadnym innym męŜ-
czyźnie, mimo moich wysiłków przez ostatni rok, by cię z kimś wyswatać.
Eve uśmiechnęła się i podeszła do lustra nad kominkiem. Nogi miała jak
z ołowiu, z trudem się poruszała.
- No, no! - powiedziała. Czepek z nowym przybraniem dodał jej twa
rzy urody i blasku. Wyglądała młodziej. Po roku juŜ prawie zapomniała,
jak się nosi barwne stroje. Jej oczy zrobiły się większe, bardziej niebie
skie, świetliste. - Ciociu Mari, masz wielki talent w rękach. Dziękuję ci,
moja droga. - Odwróciła się, by uściskać uszczęśliwioną ciotkę.
Eve przypomniała sobie, Ŝe jest przecieŜ panną młodą. Wkrótce odbę-
dzie się ślub. Na tę myśl Ŝołądek podszedł jej do gardła. Miała wyjść za
obcego człowieka z czysto materialnych powodów, nie mając zamiaru
w pełni dotrzymać przysięgi małŜeńskiej. Miała poślubić innego męŜczy-
znę, nie Johna. AŜ do tej chwili powtarzała sobie, Ŝe uda się jej znaleźć
jakieś wyjście, Ŝe na pewno stanie się cud, który sprawi, Ŝe to się nie wy-
darzy. Teraz jednak dotarło do niej, Ŝe klamka zapadła.
Chyba Ŝe on się nie pojawi...
49
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi saloniku.
Obie z ciotką odwróciły się w kierunku wejścia, a Edith wybiegła z sypialni
Eve i rzuciwszy im spojrzenie pełne przeraŜenia, wpuściła gościa.
Lord pułkownik Aidan Bedwyn wkroczył do saloniku, wypełniając go
całą swą osobą. Pułkownik był ogromny, potęŜny i bardzo męski, mimo Ŝe
nie miał na sobie munduru, jak spodziewała się Eve. Ukłonił się obu pa-
niom.
Eve dygnęła. I wtedy stała się rzecz dziwna, przeraŜająca, zupełnie nie-
oczekiwana. Patrząc na jego elegancką sylwetkę, myśląc o nim jako swo-
im oblubieńcu, poczuła przypływ czysto fizycznego podniecenia, prze-
szywającego piersi i brzuch, spływającego wzdłuŜ wnętrza ud. Wcale nie
uwaŜała go za przystojnego, ale jego niezaprzeczalna męskość wywarła
na niej wraŜenie. W innych okolicznościach dzisiejsza noc byłaby ich nocą
poślubną.
Próbowała przywołać na myśl wizerunek Johna, ale natychmiast z tego
zrezygnowała. Było juŜ za późno. Wkrótce, juŜ za chwilę, nawet myślenie
o nim będzie zdradą. Przez chwilę gapiła się na pułkownika w panice.
- Gotowe panie? - spytał, na moment zatrzymując spojrzenie na czep
ku Eve, a potem przenosząc je na ciocię Mari.
Eve przytaknęła i sięgnęła po rękawiczki.
- Edith, moŜe przyniosłabyś mi kapelusz z sypialni - powiedziała cio
cia Mari i wyszła za pokojówką.
Zostawszy sami, spojrzeli na siebie. Chwila była nadzwyczaj krępująca.
- Uzyskałem dyspensę i poczyniłem stosowne przygotowania - oświad-
czył pułkownik bez cienia emocji. - Powinniśmy być w kościele za pół
godziny.
- Czy jest pan absolutnie pewien? - spytała cicho.
- Nigdy nie robię niczego, czego nie jestem do końca pewien, panno
Morris. A pani teŜ jest zdecydowana, prawda? Proszę pamiętać o swoich
ofiarach losu.
Gdyby to był ktoś inny, mogłaby podejrzewać, Ŝe Ŝartuje. Ale nie za-
uwaŜyła nawet cienia uśmiechu w jego oczach. Do pokoju weszła ciocia
Mari w kapeluszu na głowie i napięcie nieco opadło.
- Chodźmy. - Pułkownik otworzył drzwi.
dur, choć stary i sfatygowany. Cały Londyn był teraz szaleńczo, bez pa-
mięci zakochany w oficerach. Pewnie nawet w tych, którzy nigdy nawet
na krok nie ruszyli się poza bezpieczne granice Anglii. SłuŜba w hotelu
Clarendon, która wczorajszego wieczoru potraktowała go z grzeczną re-
zerwą, dzisiejszego ranka nadskakiwała mu i kłaniała się w pas. Zaś inni
goście przyglądali mu się z podziwem i kiwali głowami z aprobatą. A je-
den z ich grona, którego nigdy nie widział na oczy, uparł się, by uścisnąć
mu prawicę, i gratulował, jakby to Aidan osobiście zmusił cesarza Napo-
leona Bonaparte do abdykacji.
Właśnie ta reakcja skłoniła go do przebrania się na ślub z powrotem w
cywilne ubranie, mimo Ŝe wcześniej zamierzał włoŜyć galowy mundur.
Nie chciał, by go zauwaŜono. Co więcej, miał nadzieję, Ŝe pozostanie nie-
rozpoznany. Chciał przeprowadzić całą sprawę szybko i w tajemnicy. Dla
wszystkich zainteresowanych będzie duŜo lepiej, jeŜeli Bewcastle nie do-
wie się o tym małŜeństwie. Liczył, Ŝe nie natknie się dzisiaj na nikogo z
rodziny.
Aidan zasiadł naprzeciwko swej oblubienicy i jej ciotki w eleganckim
powoziku, który wynajął na tę okazję. Za nimi na koniu jechał Andrews.
Dzisiejszego ranka panna Morris wyglądała nadzwyczaj atrakcyjnie.
Przypuszczał, Ŝe sprawiły to falbanki i kokardy przy jej czepku, a takŜe
bardziej kolorowy strój. I jeszcze te loczki na szyi i skroniach. Po raz pierw-
szy i, miał gorącą nadzieję, ostatni spojrzał na nią z poŜądaniem. JuŜ miał
ją porównać z panną Knapp, gdy uświadomił sobie, Ŝe nie powinien juŜ
w ogóle myśleć o innej kobiecie niŜ jego przyszła Ŝona.
Pani Pritchard wygłaszała niekończący się monolog, podziwiając głoś-
no mijane budynki, ruchliwe ulice i szykowny pojazd, który ich wyprze-
dzał. Zapewne próbowała w ten sposób rozładować napięcie. Gdy doje-
chali do kościoła, który wybrał ze względu na mało uczęszczaną okolicę,
pomógł wysiąść obu paniom. Proboszcz zapewnił go, Ŝe nie będą musieli
czekać, a sama ceremonia potrwa tylko kilka minut.
Panna Morris oparła dłoń na ręce, którą jej podał. Poprowadził ją do
kościoła. Za nimi weszła ciotka wspierana silnym ramieniem Andrewsa.
Było tylko ich czworo, państwo młodzi i dwoje świadków. Aidan zawierał
małŜeństwo jako pierwszy z rodzeństwa. Na pewno w innych okoliczno-
ściach byłaby to wspaniała uroczystość, z wielką pompą, w obecności ca-
łego towarzystwa.
Odgłos jego kroków odbijał się głuchym echem na kamiennej posadzce
kościoła. W porównaniu z jasnym światłem dnia wnętrze było ciemne,
zimne i ponure. W bocznych drzwiach obok ołtarza pojawił się proboszcz
i pospieszył w ich kierunku, uśmiechając się na powitanie. Miał na sobie
50 51
Aidan przekonał się, Ŝe zdobycie specjalnego pozwolenia było zadzi-
wiająco łatwe. Oczywiście z pewnością pomogło to, Ŝe miał na sobie mun-
Prolog Tuluza, Francja 10 kwietnia 1814 Patrzył na scenę znaną mu aŜ za dobrze. Wieloletnie doświadczenie na- uczyło go, Ŝe pola bitew niewiele się od siebie róŜnią, zwłaszcza gdy wal- ka jest juŜ skończona. Dym artylerii i niezliczonych muszkietów przerzedził się na tyle, by uka- zać armię brytyjską i wojska sprzymierzone, umacniające świeŜo wywal- czone pozycje wzdłuŜ przełęczy Calvinet na wschód od miasta. CięŜkie działa zostały skierowane wprost na Tuluzę, do której niedawno wycofały się francuskie siły Soulta. Gryzący zapach prochu ciągle wisiał w powie- trzu, mieszając się z kurzem, wonią błota, koni i krwi. Pomimo nieustają- cego zgiełku, głosów wykrzykujących komendy, rŜenia koni, szczęku bro- ni i turkotu kół, teraz, kiedy umilkła ogłuszająca kanonada dział, wokół zapanowała dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Ziemia była usłana ciała- mi zabitych i rannych. Lord pułkownik Aidan Bedwyn ciągle jeszcze nie uodpornił się na ten widok. Wysoki, dobrze zbudowany, o smagłej, kamiennej twarzy i orlim nosie, budził strach wśród Ŝołnierzy. Jednak zawsze po bitwie przemierzał pole walki, by poŜegnać zabitych ze swego oddziału i ulŜyć cierpieniom rannych, gdzie tylko mógł to uczynić. Z posępną miną spojrzał ciemnymi, nieprzeniknionymi oczami na leŜą- cego człowieka i zacisnął ręce za plecami. Naga, zakrwawiona po bitwie szabla zakołysała się u jego boku. - To oficer - rzekł, wskazując głową czerwoną szarfę. Przepasany nią męŜczyzna leŜał twarzą do ziemi po upadku z konia. - Kto to? Adiutant schylił się i odwrócił go na plecy. Martwy zdawałoby się człowiek otworzył oczy. 5
- To kapitan Morris - powiedział pułkownik Bedwyn. - Rawlings, we zwij sanitariuszy. Natychmiast. - Nie - powiedział kapitan słabym głosem. - Ja umieram, sir. Pułkownik ledwie dostrzegalnym gestem powstrzymał adiutanta. Patrzył na umierającego człowieka, którego czerwony mundur był przesiąknięty szkarłatną krwią. Rannemu zostało nie więcej niŜ kilka minut Ŝycia. - Co mogę dla pana zrobić? - spytał pułkownik. - MoŜe podać wody? - Proszę o przysługę. - Morris opuścił na gasnące oczy blade powieki. Pułkownik przez chwilę myślał, Ŝe kapitan juŜ nie Ŝyje. Ukląkł przy nim na jedno kolano, odsuwając na bok szablę. Powieki rannego nagle zatrze- potały i uniosły się. - Pański dług, sir. Powiedziałem, Ŝe nigdy nie zaŜą- dam jego spłaty. - A ja przysiągłem, Ŝe mimo wszystko go spłacę. - Pułkownik Bedwyn pochylił się nad rannym, by lepiej słyszeć. - Proszę powiedzieć, co mam zrobić. Dwa lata temu kapitan Morris, wtedy jeszcze porucznik, uratował mu Ŝycie podczas bitwy o Salamankę. Pułkownik stracił konia i pieszo wal- czył z konnym przeciwnikiem, gdy został zaatakowany od tyłu. Porucznik zabił drugiego napastnika i zsiadłszy z konia, ofiarował go swemu dowód- cy. W walce, która się potem wywiązała, Morris został cięŜko ranny. W na- grodę awansował jednak do stopnia kapitana. Na kupienie tego patentu nie mógłby sobie pozwolić. Morris upierał się, Ŝe pułkownik Bedwyn nie jest mu nic winien, Ŝe w bitwie obowiązkiem Ŝołnierza jest osłaniać towa- rzyszy walki, a zwłaszcza swoich dowódców. Oczywiście miał rację, ale pułkownik nigdy nie zapomniał o tym długu wdzięczności. - Moja siostra... - wyjąkał teraz kapitan, ponownie zamykając oczy. - Niech pan jej przekaŜe wiadomość o mnie. - Zrobię to osobiście - zapewnił pułkownik. - Powiem jej, Ŝe w ostat- nich chwilach myślami był pan przy niej. - Niech po mnie nie płacze. - Kapitan z wysiłkiem chwytał powietrze. - Dość juŜ miała smutku. - Proszę powiedzieć, Ŝe nie wolno jej nosić Ŝałoby. To moje ostatnie Ŝyczenie. - Powiem jej to. - Niech mi pan obieca... - Głos rannego zamarł. Ale śmierć jeszcze nie zabrała kapitana. Nagle otworzył szeroko oczy i nie wiadomo, skąd zna- lazł siłę, by unieść rękę i dotknąć dłoni pułkownika lodowatymi palcami. Z natarczywością którą moŜna było usprawiedliwić jedynie świadomo- ścią bliskiej śmierci, poprosił: - Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje! Niech pan obieca! Bez względu na wszystko! - Obiecuję. Daję panu słowo honoru. Gdy wymawiał te słowa, kapitan wydał z siebie ostatnie tchnienie. Puł- kownik wyciągnął rękę, by zamknąć Morrisowi oczy. Przez chwilę klęczał przy nim, jakby się modlił. W rzeczywistości jednak rozwaŜał obietnicę złoŜoną kapitanowi. Przyrzekł, Ŝe osobiście zaniesie pannie Morris wia- domość o śmierci brata, chociaŜ nie wiedział, kim ona jest ani gdzie miesz- ka. Obiecał przekazać jej ostatnie Ŝyczenie Morrisa, by nie nosiła po nim Ŝałoby. I dał słowo honoru, Ŝe się nią zaopiekuje. W jaki sposób i po co - nie miał pojęcia. „Bez względu na wszystko!" Echo tych ostatnich słów umierającego człowieka zabrzmiało mu w uszach. Co mogły oznaczać? Co on właściwie obiecał? „Bez względu na wszystko!" 6
1 Anglia, 1814 Lasek w zachodniej części parku Ringwood Manor w Oxfordshire prze- cinała cienista dolina. Płynął nią strumyk, wpadający do rzeczki w pobliŜu wioski Heybridge. Dolina, zawsze zaciszna i urocza, tego majowego po- ranka była szczególnie piękna, aŜ zapierała dech w piersiach. Dzwonki, które zwykle kwitły dopiero w czerwcu, pojawiły się wyjątkowo wcześ- nie, zachęcone ciepłą wiosną. RównieŜ róŜaneczniki otworzyły pąki, okry- wając zbocza niebiesko-róŜowym dywanem. Promienie słońca ukośnie przedzierające się przez ciemne liście i gałęzie wysokich cyprysów two- rzyły na ziemi jasne plamy światła i odbijały się połyskliwie w spienionej wodzie strumyka. Eve Morris stała po kolana w dzwonkach. Pomyślała, Ŝe ranek jest zbyt piękny, by spędzać go na zwykłych pracach w gospodarstwie. Dzwonki kwitły tak krótko, a zrywanie ich było zawsze jednym z jej ulubionych zajęć na wiosnę. Namówiła Thelmę Rice, guwernantkę, by na kilka go- dzin przerwała lekcje i zabrała dwójkę uczniów oraz swego maleńkiego synka na zbieranie kwiatów. Wybrała się z nimi nawet ciocia Mari, mimo artretyzmu w kolanach i męczącej ją zadyszki. Właściwie to był jej po- mysł, by tę wyprawę zamienić w piknik. Siedziała teraz na solidnym krze- śle, które przyniósł dla niej Charlie, i robiła na drutach. Obok stał duŜy kosz z prowiantem. Eve wyprostowała plecy i przeciągnęła się. W koszu zawieszonym na ramieniu miała pęk kwiatów. Wolną ręką mocniej wcisnęła na głowę stary, sfatygowany słomiany kapelusz z szarą tasiemką zawiązaną pod brodą. WstąŜka była odpowiednio dobrana do jej prostej, bawełnianej sukni z wy- sokim stanem i krótkimi rękawami, idealnej na poranek na dworze, gdy nie naleŜało się spodziewać Ŝadnego gościa. Eve czuła się szczęśliwa. Miała 9
przed sobą całe lato i po raz pierwszy od dawna pozbyła się swoich lęków. ChociaŜ niepokoiła się trochę, co zatrzymywało Johna. Przewidywał prze- cieŜ, Ŝe wróci w marcu, najpóźniej kwietniu. Ciocia Mari, machinalnie poruszając drutami, przyglądała się dzieciom z cie- płym uśmiechem na pooranej zmarszczkami twarzy. Przez czterdzieści lat ciotka ciągnęła wózki z węglem chodnikami kopalni. Po śmierci jej męŜa ojciec Eve wyznaczył jej niewielką rentę. Rok temu, gdy ojciec był juŜ bardzo chory, Eve namówiła swą cioteczną babkę, by sprowadziła się do Ringwood. Siedmioletni Davy zrywał kwiaty w wielkim skupieniu, jakby powie- rzono mu zadanie najwyŜszej wagi. TuŜ za nim jego siostra, pięcioletnia Becky, zbierała kwiatki z widoczną beztroską, fałszywie przy tym pod- śpiewując. Wyglądało na to, Ŝe czuje się dobrze w otaczającym ją świecie. śadne z dzieci nie naleŜało do Eve, chociaŜ mieszkały z nią od ponad siedmiu miesięcy. Oprócz niej nie miały nikogo na świecie. Burek stał w strumieniu, z trzema łapami oparty niepewnie na kamie- niach. Czwartą skulił pod brzuchem. Nos trzymał tuŜ nad płytką wodą. Czatował na ryby, choć nigdy nie udało mu się złapać nawet kijanki. Głu- pie psisko! Mały Benjamin Rice podszedł do matki chwiejnym krokiem, ściskając w wyciągniętej piąstce pęczek dzwonków i kwiatów róŜanecznika. Thelma schyliła się, by wziąć je od niego, jakby był to największy skarb na świecie. Eve przez chwilę poczuła się zazdrosna o tę matczyną miłość. Nie, nie powinna tak o tym myśleć. Była jedną z najszczęśliwszych osób na ziemi. Samotne dzieciństwo to odległa przeszłość. Mieszkała w cudownym miej- scu, otaczali ją ludzie, których kochała, którzy odwzajemniali jej miłość. Za tydzień, w pierwszą rocznicę śmierci papy, w końcu zrzuci Ŝałobę i zno- wu zacznie nosić kolorowe stroje. JuŜ nie mogła się doczekać. Lada dzień wróci John i Eve wreszcie obwieści światu, Ŝe jest zakochana. Zakocha- na! Na samą myśl o tym miała ochotę zawirować dookoła, jak rozradowa- na dziewczynka, ale tylko się uśmiechnęła. Do pełni szczęścia brakowało jej tylko, by Percy wrócił do domu. W ostat- nim liście napisał, Ŝe przy pierwszej okazji weźmie urlop. Teraz chyba wreszcie będzie to moŜliwe. Tydzień temu usłyszała, Ŝe Napoleon Bona- parte poddał się we Francji siłom sprzymierzonym. Długa wojna wreszcie dobiegła końca. Jej sąsiad, James Robson, jak tylko o tym się dowiedział, osobiście przyniósł jej tę wiadomość, wiedząc, Ŝe dla niej będzie to ozna- czało koniec wieloletnich obaw o Ŝycie Percy'ego. Eve zatrzymała się, by zerwać więcej dzwonków. Chciała napełnić nimi kaŜdy wazon we wszystkich pokojach. śeby uczcić w ten sposób wiosnę, zwycięstwo i koniec Ŝałoby. Gdyby jeszcze wrócił John... 10 - Kto ma ochotę coś przekąsić?! - zawołała ciotka Mari z wyraźnym walijskim akcentem. - Zmęczyłam się od samego patrzenia na was. - Ja - odpowiedziała Becky. Podskakując radośnie, podbiegła do kosza i połoŜyła kwiatki koło cioci Mari. - Jestem głodna. Davy wyprostował się, ale tkwił niepewnie w miejscu, jakby podejrzewał, Ŝe propozycja posiłku zostanie cofnięta, gdy tylko się poruszy. Burek przydreptał znad strumienia i posapując, postawił uszy. - Davy, chyba teŜ jesteś głodny. - Eve podeszła do niego, objęła za chude ramiona i pociągnęła za sobą. - Wspaniale się sprawiłeś. Uzbiera- łeś więcej niŜ my wszyscy razem. - Dziękuję, ciociu Eve - rzekł z powagą. Nadal wymawiał jej imię z lek- kim oporem, jakby uwaŜał to za zbyt poufałą formę. On i Becky byli z nią bardzo słabo spokrewnieni, ale jakŜe mogłaby pozwolić, by dzieci miesz- kające pod jej dachem zwracały się do niej „panno Morris", a do cioci Mari „pani Pritchard"? Thelma roześmiała się. Z pękiem kwiatów w jednej ręce i Benjaminem na drugiej, nie mogła powstrzymać synka przed ściągnięciem kapelusza z jej głowy. Ciocia Mari otworzyła koszyk, odwinęła serwetkę i zaczęła wyjmować świeŜe bułeczki. Zapach pieczywa i smaŜonego kurczaka uświadomił Eve jak bardzo była głodna. Przyklęknęła na kocu rozłoŜonym na trawie przez Davy'ego i Becky i zajęła się otwieraniem duŜej butelki z lemoniadą. A potem nastąpiło dziesięć minut prawie zupełnej ciszy, która świad- czyła o talencie kulinarnym kucharki Eve, pani Rowe. Eve, wycierając palce w lnianą serwetkę po zjedzeniu drugiego kawałka kurczaka, zasta- nawiała się, dlaczego wszystko najlepiej smakuje na świeŜym powietrzu. - Chyba spakujemy się teraz i zaniesiemy te kwiaty do domu, zanim zwiędną - zaproponowała ciocia Mari. - WłoŜę tylko druty i wełnę do torby. No i niech mi ktoś poda laskę, bo inaczej nie zdołam ruszyć z miej- sca moich starych kości. - Czy musimy juŜ iść? - spytała Eve z westchnieniem, podczas gdy Davy poderwał się, aby podać laskę. Nagle usłyszała wołanie: - Panno Morris! Panno Morris! - Jesteśmy tutaj, Charlie. - Odwróciła się i spojrzała na krępego mło- dzieńca o poczciwej twarzy, biegnącego od strony domu. Właśnie zaczął się niezgrabnie zsuwać ze skarpy. -Nie śpiesz się, bo się pośliźniesz i zro- bisz sobie krzywdę. Zatrudniła go kilka miesięcy temu do drobnych prac w domu, stajni i parku, mimo Ŝe w Ringwood było dość słuŜby. Po śmierci jego ojca, 11
wioskowego kowala, nikt nie chciał przyjąć Charliego do pracy, ponie- waŜ powszechnie uwaŜano go za głupka. Ale Eve nigdy nie spotkała do- tąd człowieka bardziej chętnego do pracy i spełniania wszystkich pole- ceń. - Panno Morris - powiedział zadyszany, poczerwieniały na twarzy Char- lie. Ilekroć go gdzieś posyłano, zawsze zachowywał się tak, jakby miał ogłosić koniec świata czy inną, równie waŜną wiadomość. - Przysłała... mnie... pani... Fuller. Ma... pani... wracać... do domu. - Czy powiedziała, dlaczego? - Eve wstała z ociąganiem i otrzepała spódnicę. - I tak mieliśmy juŜ wracać do domu. - Ktoś przyjechał - oznajmił Charlie. Stanął nieruchomo, szeroko roz- stawiając nogi. Zmarszczył czoło w wyraźnym wysiłku, by przypomnieć sobie coś więcej. - Zapomniałem, jak się nazywa. Eve poczuła rosnące podniecenie. John? Przez ostatnie dwa miesiące juŜ tyle razy przeŜyła rozczarowanie, Ŝe wolała nie brać tej ewentualności pod uwagę. Zaczynała się nawet zastanawiać, czy on w ogóle zamierzał wrócić. Nie była jednak jeszcze gotowa przyjąć do wiadomości takiej bru- talnej prawdy. - Nie szkodzi - powiedziała wesoło. - Wkrótce się dowiemy, kto to. Dziękuję za tę wiadomość, Charlie. Czy mógłbyś zanieść do domu krzesło pani Pritchard, a potem wrócić po koszyk? Ucieszył się, Ŝe moŜe się na coś przydać. Nachylił się, by chwycić krze- sło, jak tylko ciocia Mari wstanie. A potem odwrócił się do Eve z triumfal- nym uśmiechem. - To jakiś wojskowy - dodał. - Miał na sobie czerwony mundur. - Och, Eve, kochanie - powiedziała ciocia Mari, ale Eve juŜ jej nie słyszała. - Percy! - krzyknęła radośnie. Zapomniała o kwiatach, koszu i całym towarzystwie. Obiema rękami chwyciła spódnicę i pobiegła w górę skarpy. Do domu nie było daleko, ale prawie cały czas pod górę. Eve nie zwra- cała na to uwagi. Nie zauwaŜyła teŜ, Ŝe Burek, cięŜko dysząc, dzielnie dotrzymuje jej kroku. W mgnieniu oka znalazła się na skraju doliny i prze- biegła między drzewami, wokół stawu i dalej przez trawnik, w kierunku stajni, przez kamienny taras aŜ do drzwi frontowych. Gdy wpadła do holu zarumieniona i zdyszana, była zapewne okropnie potargana, a moŜe nawet i umorusana. Wcale się tym nie przejęła. Percy teŜ pewnie nie zwróci na to uwagi. A to hultaj! Nie uprzedził ani słówkiem, Ŝe przyjeŜdŜa. Teraz nie miało to juŜ Ŝadnego znaczenia. Zawsze lubiła niespodzianki, a zwłaszcza tak miłe. Wrócił do domu! 12 - Gdzie on jest? - spytała Agnes Fuller, swoją gospodynię, duŜą, krepą kobietę, która czekała na nią w holu z posępną miną. Ach, ten Percy. Trzymać ją w niepewności, zamiast wybiec jej na spo- tkanie, chwycić w ramiona i zgnieść w niedźwiedzim uścisku. - W salonie - powiedziała Agnes, wskazując kciukiem na prawo. - Wynocha stąd, psisko, dopóki ci łap nie wytrę! Idź najpierw na górę, moja duszko, i umyj się... Ale Eve juŜ jej nie słuchała. Ruszyła, otworzyła szeroko drzwi saloniku dla gości i wbiegła do środka. - Ty łobuzie! - krzyknęła, rozwiązując wstąŜkę kapelusza. A potem speszona zamarła w pół kroku. To nie był Percy, tylko jakiś obcy czło wiek. Stał twarzą do drzwi na tle kominka. Miała wraŜenie, Ŝe wypełnia sobą pokój. Miał chyba ponad dwa metry wzrostu. W pułkowych barwach, w szkarłatnym mundurze ze złotym szamerunkiem, nieskazitelnych bia- łych pantalonach, czarnych, wyczyszczonych na wysoki połysk butach, z błyszczącą szablą przy boku. Był szeroki w ramionach, mocno zbudo- wany, potęŜny i groźny. Miał surową, ogorzałą twarz, ze srogimi, prawie czarnymi oczami, duŜym orlim nosem i wąskimi, ostro zarysowanymi usta- mi. Jego opaleniznę podkreślały jeszcze czarne włosy i brwi. - Och, proszę mi wybaczyć - wykrztusiła, nagle boleśnie uświadamia jąc sobie własny niedbały wygląd. Zdjęła stary, bezkształtny kapelusz i trzy mała go w ręce. Włosy ma pewnie potargane. Wszędzie źdźbła trawy, płatki kwiatów. A na twarzy smugi brudu. Dlaczego nie zapytała Agnes, kim jest wojskowy, który złoŜył im wizytę? I po co on tu przyjechał? - Pomyliłam pana z kimś innym. Patrzył na nią przez dłuŜszą chwilę, zanim się ukłonił. - Panna Morris, jak mniemam?-spytał. Skinęła głową. - Obawiam się, Ŝe ma pan nade mną przewagę, sir - rzekła. - SłuŜący, który mnie tu sprowadził, zapomniał pańskiego nazwiska. - Pułkownik Bedwyn, do usług, madame - przedstawił się. Znała to nazwisko. Lord pułkownik Aidan Bedwyn. Dowódca Percy'ego. O ile przedtem czuła głęboki wstyd, to teraz pragnęła tylko, by ziemia rozstąpiła się pod jej stopami i pochłonęła ją. Jednak juŜ po chwili uświadomiła sobie, co tak naprawdę się stało. Był dowódcą Percy'ego i stał tu teraz, w gościnnym saloniku Ringwood, w galowym mundurze. Nie musiała pytać, dlaczego. Poczuła chłód na twa- rzy, jakby cała krew odpłynęła jej do nóg. Nawet powietrze, którym oddy- chała, zrobiło się lodowate. Bezwiednie upuściła kapelusz na podłogę, 13
obiema rękami zatrzasnęła drzwi za sobą, odszukała klamkę i uczepiła się jej kurczowo. - Czym mogę panu słuŜyć, pułkowniku? - usłyszała własny głos, jakby dochodził z bardzo daleka. Spojrzał na nią ponuro, z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu. - Przynoszę złe wieści - powiedział. - Czy chce pani kogoś wezwać? - Percy? - ledwie zdołała wyszeptać jego imię. Nagle wyobraziła sobie tego człowieka, jak wymachuje cięŜką, wiszącą mu teraz u boku szablą z zimnej stali, jak nią zabija. - Ale przecieŜ wojna się skończyła. Napole- on Bonaparte został pokonany i poddał się. - Kapitan Percival Morris poległ w bitwie pod Tuluzą na południu Fran- cji dnia dziesiątego kwietnia - powiedział. - Zginął śmiercią bohatera, madame. Niezmiernie mi przykro, Ŝe sprawiam pani ból. Percy. Jej jedyny brat, którego uwielbiała jako dziecko, podziwiała jako dziewczynka. Niepokorny buntownik, ciągle skłócony z papą. Niezmien- nie kochała go przez te wszystkie lata po jego wyjeździe, gdy dzięki nie- oczekiwanemu spadkowi po ciotecznym dziadku kupił upragniony patent oficerski w pułku kawalerii. A on odwzajemniał jej miłość. Zaledwie dwa tygodnie temu dostała od niego list z Francji. „Kapitan Morris poległ w bitwie..." - MoŜe pani spocznie? - Pułkownik przysunął się bliŜej, ale nawet jej nie dotknął. Pochylał się nad nią wielki, ponury i groźny. - Pani jest taka blada. Czy mam kogoś zawołać, madame? - Nie Ŝyje? - Nie Ŝył od prawie miesiąca, a ona nic o tym nie wiedziała. Nawet tego nie przeczuwała. Gdy czytała list od niego, gdy James przy- niósł wieści o zwycięstwie, poczuła taką ogromną ulgę, Percy nie Ŝył juŜ od dwóch tygodni. - Czy on cierpiał? CóŜ za niedorzeczne pytanie. - Chyba nie, madame - powiedział pułkownik. Na koniu, z szablą w ręce, musiał wyglądać naprawdę przeraŜająco. - Umierający są często w szoku, który sprawia, Ŝe nie czują bólu. Wydaje mi się, Ŝe kapitan Morris był właśnie w takim stanie. Nie wyglądało na to, Ŝeby cierpiał, a przynajmniej nic o tym nie wspominał. - Wspominał? - Spojrzała na niego ostro. - Coś mówił? Do pana? - Ostatnie słowa i myśli skierował ku pani - rzekł, pochylając głowę. - Prosił, bym to ja przekazał pani wiadomość. - To bardzo uprzejme z pana strony, Ŝe spełnił pan tę prośbę - stwier- dziła, nagle sobie uświadamiając, Ŝe to dziwne, iŜ dowódca Percy'ego osobiście pofatygował się aŜ z południa Francji, by poinformować ją o śmierci brata. - Zawdzięczam kapitanowi Morrisowi Ŝycie - wyjaśnił. - Uratował mnie dwa lata temu w bitwie pod Salamanką naraŜając się na niebezpieczeństwo. - Powiedział coś jeszcze? - Prosił, by pani nie nosiła po nim Ŝałoby. Dodał, Ŝe zbyt długo była pani na nią skazana. Obrzucił spojrzeniem jej szarą suknię, z którą juŜ za tydzień zamierzała się rozstać. Jej brat odszedł na zawsze. Cała była pogrąŜona w bólu, ogłuszona i oślepiona nieznośną udręką. - Madame? ~ Pułkownik postąpił pół kroku i wyciągnął rękę, jakby chciał ją ująć za ramię. Wzdrygnęła się. - Coś jeszcze? - Prosił, bym się panią zaopiekował. - Zaopiekował? - Szybko spojrzała mu w twarz, która wyglądała jak wykuta z kamienia. Pozbawiona ciepła, wyrazu, jakichkolwiek uczuć. Je- śli za tą twardą obojętną maską krył się człowiek, to był zupełnie niewi- doczny. MoŜe jednak była niesprawiedliwa. Podszedł do niej bliŜej, jakby chciał jej pomóc, wyciągnął rękę, by ją podtrzymać. I przecieŜ przebył całą drogę z południa Francji, by spłacić dług wobec Percy'ego. - Wynająłem pokój w gospodzie Pod Trzema Piórami w Heybridge - powiedział. - Zatrzymam się tam do jutra, madame. ZłoŜę pani wizytę jeszcze raz i wówczas powie mi pani, jak mogę jej pomóc. W tej chwili potrzebuje pani wsparcia bliskich osób. Wiadomość o śmierci brata na pewno panią wstrząsnęła. Odsunął się na bok i pociągnął taśmę dzwonka przy drzwiach. Wstrząs- nęła nią? Była w pełni władz umysłowych. Zastanawiała się nawet, czy dzwonek działa, bo nie pamiętała, kiedy ostatni raz był w ogóle uŜywany. Uświadomiła sobie teŜ, Ŝe jeśli rzeczywiście działa i Agnes przyjdzie na wezwanie, ona musi się odsunąć. Ciągle stała oparta plecami o drzwi, ucze- piona klamki, jakby od tego zaleŜało jej Ŝycie. Miała wraŜenie, Ŝe nie zdoła uczynić kroku, a świat zaraz rozpadnie się na milion kawałków. MoŜe jednak nie do końca panowała nad sobą. Percy nie Ŝył. Agnes zjawiła się niemal natychmiast. Pułkownik mocno chwycił Eve za ramię i odciągnął ją na bok akurat w tym momencie, gdy drzwi zaczęły się otwierać. - Czy moŜna by kogoś wezwać, Ŝeby pomógł pannie Morris? - spytał, a jego słowa zabrzmiały bardziej jak komenda niŜ grzeczna prośba. - Jeśli tak, proszę go tu niezwłocznie sprowadzić. 14 15
Agnes odwróciła głowę i zawołała: - Charlie?! Charlie, słyszysz mnie?! Odstaw to krzesło i biegnij po pa- nią Pritchard. Powiedz jej, Ŝeby się pospieszyła. Panna Morris jej potrze- buje. Natychmiast! - Proszę usiąść, bo zaraz pani zemdleje - powiedział pułkownik. - Na- wet wargi ma pani zupełnie blade. Eve posłusznie opadła na najbliŜsze krzesło i siedziała na nim sztywno wyprostowana, nie dotykając plecami oparcia, mocno, do bólu splatając dłonie. Jak biedna ciocia Mari ma się pospieszyć? Potem dotarło do niej echo słów, które pułkownik wypowiedział przed chwilą: „Powie mi pani, jak mogę jej pomóc". - Nic nie moŜe pan dla mnie zrobić, pułkowniku - odrzekła. - Nie ma sensu, Ŝeby naraŜał się pan na niewygody noclegu w wiejskiej gospodzie. Ale dziękuję za dobre chęci. I za pofatygowanie się aŜ tutaj. To bardzo uprzejme z pana strony. Eve obserwowała, jak Agnes podnosi jej kapelusz i przyciska do piersi, rozglądając się dookoła. Zastanawiała się, jak moŜna mówić takie banalne uprzejmości, skoro Percy nie Ŝyje. Poczuła ostry ból, gdy paznokcie wbiły się jej w dłonie. - Madame, nawet najskromniejsza wiejska gospoda zda się luksusem dla człowieka, który niedawno wrócił z wojny - odparł. - Proszę się o mnie nie martwić. Zapadła cisza. Eva pomyślała, Ŝe nie zaproponowała mu nic do picia. Agnes gapiła się na nią, a pułkownik Bedwyn unikał jej wzroku. Wrócił na swoje poprzednie miejsce przy kominku i stanął zwrócony do niego plecami. Nie poprosiła go, Ŝeby usiadł. W tym momencie do pokoju, utykając, weszła ciocia Mari. Nawet nie zdjęła kapelusza. Popatrzyła dookoła przeraŜonym wzrokiem, jakby juŜ zrozumiała o co chodzi. Eve niepewnie wstała. - Panna Morris potrzebuje pani, madame - rzekł pułkownik, nie czeka- jąc, aŜ zostaną sobie przedstawieni. - Niestety przyniosłem złe wieści, dotyczące jej brata, kapitana Morrisa. - Och, moje kochane biedactwo. Ciocia Mari podeszła do niej i objęła ją, upuszczając laskę na podłogę. Eve, nagle poczuwszy śmiertelne zmęczenie, oparła czoło na kościstym ramieniu tej tak bliskiej sobie osoby, która ją kochała, która chętnie ulŜy- łaby jej w cierpieniu. Jednak bólu tego nie uśmierzy. Nikt nie zwróci jej Percy'ego. Czarna rozpacz zalała Eve. Gdy znów podniosła głowę, oczy ciotki były pełne łez, a jej usta drŜały, gdy próbowała opanować emocje. U jej nóg stał Burek z Ŝałosną miną, machając uciętym ogonem. Agnes ciągle ściskała kapelusz Eve. Wygląda- ła tak, Ŝe nawet smok nie miałby teraz Ŝadnych szans, gdyby tylko nawinął się jej pod rękę. Była teŜ przy niej zrozpaczona Thelma. Eve nigdzie nie widziała dzieci. Niania Johnson zabrała je pewnie na górę. Lord pułkownik Aidan Bedwyn juŜ wyszedł. 2 W gospodzie Pod Trzema Piórami łóŜko było twarde, poduszka źle wy- pchana, piwo mdłe, jedzenie niesmaczne, obsługa leniwa, a cały przyby- tek, choć w miarę czysty, wydawał się zapuszczony. W Anglii Aidan nie- mal podświadomie wymagał pewnych standardów. Gdyby przebywał w jakimkolwiek innym kraju, uznałby, Ŝe pławi się w luksusie. A tak był bardzo niezadowolony i Ŝałował z całego serca, Ŝe nie moŜe jechać prosto do domu, do Lindsey Hall w Hampshire, wiejskiej rezydencji swego bra- ta, księcia Bewcastle, gdzie dogadzano by mu przez resztę jego urlopu. Najpierw jednak musiał zakończyć sprawy z siostrą kapitana Morrisa, choć nadal nie bardzo wiedział, jak długo to potrwa ani czego to będzie od niego wymagać poza zaofiarowaniem jej jakiejś pociechy podczas kolej- nych wizyt. Powiedziała, Ŝe niczego nie chce, ale oczywiście była wtedy w głębokim szoku. On sam czuł się wstrząśnięty widokiem zmian, jakie nastąpiły w niej w ciągu tych kilku minut. Z pełnej Ŝycia, zarumienionej, promiennej młodej kobiety, całkiem ładnej mimo prostej, podniszczonej sukni stała się bladym, apatycznym cieniem człowieka. I to on był tego sprawcą. Och, jak wielką siłę miały słowa! Nigdy nie był biegły w sztuce posługiwania się nimi. Następnego ranka wybrał się do Ringwood pieszo, widząc juŜ, Ŝe ma do przebycia drogę nie dłuŜszą niŜ dwa kilometry. Tym razem bardziej zwra- cał uwagę na okolicę, poniewaŜ najtrudniejszą część swojej misji miał juŜ za sobą. Przekazywanie wieści o czyjejś śmierci to chyba najbardziej nie- wdzięczne zadanie, jakiego moŜna się podjąć. Wielokrotnie czynił to li- stownie, nigdy dotąd jednak nie musiał tego robić osobiście. Ringwood wydawało się uroczym miejscem. Rezydencja była stara, po- kryta patyną czasu. Otaczał ją spory, malowniczo połoŜony park. Wyglą- dało na to, Ŝe majątek dosyć dobrze prosperuje, ale czy nie jest to tylko złudzenie? Kapitan Morris wprawdzie nie trwonił pieniędzy na hazard czy pijaństwo, nie był jednak w stanie kupić sobie awansu, jak to robili inni 16 17
oficerowie. Ringwood mogło być beznadziejnie zadłuŜone. Czy właśnie na tym polegały kłopoty siostry kapitana? Czy w ogóle majątek był jej własnością? Do kogo teraz naleŜał? Aidan dowiedział się wczoraj, Ŝe jej ojciec juŜ nie Ŝyje. Czy więc majątek przy- padł kapitanowi Morrisowi? Czy podlegał majoratowi? Aidan szedł długim podjazdem, a Ŝwir zgrzytał mu pod butami. Przed domem zobaczył grupę ludzi. Troje dzieci siedzących na trawie i trzy ko- biety, z których dwie stały, a jedna siedziała na krześle. Ta ostatnia trzyma- ła w rękach otwartą ksiąŜkę. Albo czytała z niej dzieciom, albo czegoś je uczyła. Wywnioskował, Ŝe chyba jest guwernantką. Przypomniał sobie, Ŝe minął ją wczoraj w holu, gdy wychodził. Panna Morris i starsza pani, która zjawiła się wczoraj, by ją pocieszyć, stały obok i przyglądały się. Jedno z dzieci podniosło głowę i wskazało na niego palcem. Obie damy odwró- ciły się, by spojrzeć w jego kierunku. Przez chwilę wydawało się, Ŝe panna Morris go nie rozpoznała. Dzisiaj miał na sobie cywilne ubranie. Zszedł ze Ŝwirowej ścieŜki, by przeciąć trawnik, a obie panie wyszły mu na spotkanie. ZauwaŜył, Ŝe panna Morris jest blada jak ściana, oczy ma podkrąŜone jakby nie spała całą noc, ale panuje nad sobą. - Dzień dobry, pułkowniku. - Uśmiechnęła się do niego słabo. Była wysoka, szczupła. Miała brązowe włosy i szare oczy. Dzisiaj wydawała się krucha i raczej przeciętnej urody. - Jak to miło, Ŝe znów nas pan od wiedził. Nie jestem pewna, czy wczoraj naleŜycie podziękowałam za to, Ŝe osobiście przekazał pan wiadomość o Percym. Byłoby mi o wiele trud niej, gdybym przeczytała o tym w liście. Mówiła ze śpiewnym akcentem, który sprawiał, Ŝe jej słowa brzmiały jak muzyka. - Dzień dobry pani. - Aidan ukłonił się. - Cieszę się, Ŝe pani juŜ wstała . i wybrała się na spacer. Mimo Ŝe dzień był ciepły, obiema rękami przytrzymywała szal na ra- mionach. - Pozwoli pan, Ŝe przedstawię moją cioteczną babkę. Pułkowniku, to pani Pritchard. Ciociu Mari, to jest lord pułkownik Aidan Bedwyn. A więc znała go z imienia i nazwiska. Ukłonił się ponownie. - Miło mi pana poznać, pułkowniku - powiedziała ciotka. - śałuję, Ŝe okoliczności naszego spotkania są takie smutne. - Mówiła z tak silnym walijskim akcentem, Ŝe musiał się bardzo skupić, by ją zrozumieć. - Ja równieŜ, madame - odparł. - Czy podać panu coś do picia? - spytała panna Morris, wskazując ręką w stronę domu. - Chyba wczoraj zaniedbałam obowiązki gospodyni. - Wolałbym z panią pospacerować - odrzekł. - A ja wracam do domu. Muszę trochę odpocząć - oświadczyła pani Pritchard. Pułkownik z panną Morris przeszli przez trawnik, kierując się w stronę malowniczego stawu, za którym rósł las. JuŜ po kilkunastu krokach usły- szeli donośne szczekanie. Brązowy pies nieokreślonej rasy, chyba miesza- niec z terierem, nadbiegł pędem z miejsca, gdzie siedziały dzieci. Pod- skakiwał na trzech nogach, czwartą trzymając podkuloną pod brzuchem. Miał zmierzwioną sierść, jedno oko i brakowało mu pół ucha. Dobiegłszy do nich, pies zatrzymał się i przywitał z panną Morris, obwąchując jej rękę, a potem podniósł łeb do góry. Gdy pochyliła się, by podrapać go pod brodą, zaczął sapać z zadowolenia. - Co, Burek, omal nie ominął cię spacer? - Spojrzała na Aidana prze praszająco. - Raczej nie zdobyłby nagrody na Ŝadnej wystawie psów, praw da? A mimo to bardzo go kocham. Aidan nie odezwał się ani słowem. Pies wyglądał tak, jakby przegrał pojedynek z niedźwiedziem. Łypnął na niego jedynym okiem i szczeknął. Zaznaczywszy w ten sposób swoją obecność, pokuśtykał obok nich, gdy ruszyli dalej. Aidan nie tracił czasu na zbędną pogawędkę. Byłoby nietaktem rozma- wiać o pogodzie czy innych równie banalnych rzeczach z kobietą opłaku- jącą bliskiego jej zmarłego. - Pani brat bardzo nalegał, madame, bym obiecał, Ŝe się panią zaopie- kuję - rzekł. - Nie zdąŜył wszystkiego wyjaśnić, ale była to dla niego sprawa niezwykłej wagi. Proszę mi powiedzieć, w jaki sposób mogę pani pomóc. - JuŜ mi pan pomógł. Wypełnił pan zobowiązanie, pułkowniku, i bar- dzo za to dziękuję. Jestem panu szczególnie wdzięczna za wiadomość, Ŝe przed śmiercią mój brat nie cierpiał. Było nietaktem dopytywać się dalej, skoro tak stanowczo próbowała się go pozbyć. Jednak Morris ostatkiem sił tak go błagał, wiedząc, Ŝe nie zła- mie on danego słowa, dotrzyma go, nie szukając wymówek... - Czy Ringwood naleŜało do pani brata? - zapytał. - Nie - odparła szybko. - Do mnie. Ojciec zostawił je mnie. Majątek nie podlega majoratowi, a ojciec i Percy byli skłóceni juŜ na kilka lat przed śmiercią papy. Ojciec chciał, by Percy został w Ringwood i nauczył się Ŝyć jak prawdziwy ziemianin. Mojego brata pociągała jednak kariera w woj- sku. Gdy odziedziczył trochę pieniędzy po ciotecznym dziadku, kupił za nie patent oficerski. 18 19
A więc nie było tak źle, jak się Aidan obawiał. Nie musiał szukać dla panny Morris nowego miejsca zamieszkania. - Wydaje się, Ŝe posiadłość jest całkiem w dobrym stanie - stwierdził, ryzykując posądzenie o wścibstwo. - Owszem. - Zatrzymała się i odebrała psu kij trzymany w pysku. Rzu- ciła go, by zaaportował. Nie podjęła tematu. - Czy Percy został pochowa- ny tam, pod Tuluzą? - Tak - odparł. - Razem z dwoma innymi oficerami. NaboŜeństwo Ŝa- łobne odprawił nasz pułkowy kapelan. To była bardzo podniosła uroczy- stość. Uczestniczyłem w niej. Grób jest dobrze oznakowany. Zadbałem o to, by się nim opiekowano. - Dziękuję panu. Chyba wszystko zostało juŜ powiedziane. Nie wyglądało na to, Ŝeby potrzebowała od niego jakiejś materialnej pomocy. A jeśli nawet, to nigdy się do tego nie przyzna. W tych cięŜkich chwilach będzie ją pocieszać ciotka. Miała teŜ przy sobie tę młodą guwernantkę i dzieci, mniejsza o to, czyje. Zapewne nie zabraknie teŜ przyjaciół i sąsiadów, którzy ją wesprą. Nie potrzebowała pociechy od obcego człowieka. Zresztą nie umiał jej pocieszyć. Był oficerem od ponad dwunastu lat, od swoich osiemnastych urodzin. Wszystkie delikatniejsze uczucia dawno w nim umarły. Ale przecieŜ złoŜył uroczystą obietnicę, która zawierała te cztery niepo- kojące słowa: „bez względu na wszystko". Wiedział, Ŝe będzie miał do końca Ŝycia wyrzuty sumienia, jeśli ograniczy się do przekazania jej wia- domości o śmierci brata. - Pułkowniku, czy ma pan w Anglii rodzinę? - spytała. - KsiąŜe Bewcastle to mój brat. Poza nim mam jeszcze dwóch braci i dwie siostry, i licznych innych krewnych. - A ma pan siostrzenice i bratanków? Pokręcił głową. - śadne z nas nie zawarło jeszcze małŜeństwa. Freyja była o krok od tego. A chodziło tu o dwóch braci. Jeden ją zosta- wił, umierając, drugi - poślubiając inną. - Na pewno nie moŜe się pan doczekać, by się z nimi wszystkimi zoba- czyć - powiedziała panna Morris. - I oni stęsknili się za panem. Jak długi dostał pan urlop? - Dwa miesiące. - To tak niewiele czasu - stwierdziła. - Nie powinien go pan tutaj tra- cić. I tak jestem wielce zobowiązana, Ŝe poświęcił mi pan aŜ dwa dni. Zostało to powiedziane bardzo grzecznie, ale stanowczo. Zbyt łatwo udało mu się spłacić dług wdzięczności. Nie mógł jednak zrobić nic więcej. 20 Gdy okrąŜyli staw, panna Morris skierowała się z powrotem w stronę domu. Wszystko zostało powiedziane. Oczekiwała, Ŝe on wyjedzie. W su- mie był chyba nawet z tego zadowolony. Ale czuł teŜ niepewność. Jeśli wróci zaraz do gospody, zdąŜy wyruszyć w drogę i przebyć spory kawałek, zanim zapadnie zmrok. Nie mógł się doczekać, kiedy znajdzie się juŜ w domu. Ale moŜe wszyscy członkowie rodziny udali się do Lon- dynu na sezon towarzyski? Bewcastle na pewno pojechał tam ze względu na trwające obrady parlamentu. Z całego serca pragnął juŜ być w domu. Od jego ostatniego urlopu upłynęły trzy lata, a i wtedy nie pobył w domu zbyt długo. - Do widzenia, pułkowniku. - Zatrzymała się, gdy dotarli do tarasu przed domem. Wyciągnęła do niego szczupłą rękę. - śyczę bezpiecznej drogi i miłego urlopu. CięŜko pan na niego zapracował. Wczorajszy dzień na pewno nie był dla pana łatwy. Jestem panu ogromnie wdzięczna. Ujął jej dłoń i pochylił się nad nią. - Do widzenia, madame - powiedział. - Kapitan Morris był prawdzi wym bohaterem. Niech to będzie dla pani pociechą, gdy minie Ŝal po jego stracie. Uśmiechnęła się bladymi ustami i smutnymi oczami. Pies warknął bez przekonania, gdy uścisnęli sobie dłonie. Aidan odwrócił się i odszedł pod- jazdem, mijając po drodze dzieci i ich guwernantkę. W końcu mógł za- cząć się cieszyć urlopem. Chyba jednak na zawsze pozostanie mu dręczące poczucie, Ŝe nie do końca wypełnił złoŜoną obietnicę. Prośba kapitana Morrisa była taka na- tarczywa. „Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje! Proszę obiecać! Bez wzglę- du na wszystko!" Z pewnością musiał mieć coś konkretnego na myśli. William Andrews, ordynans Aidana, słuŜył u niego od ośmiu lat. Towa- rzyszył mu w dolach i niedolach licznych kampanii, w męczących marszach i odwrotach w Hiszpanii, w deszczu i błocie, śniegu i zimnie, słońcu i spiekocie, w zawszonych gospodach, na biwakach pod gołym niebem. I przez cały ten czas nigdy nie był chory. Teraz, po powrocie do umiarkowanego klimatu Anglii, i, moŜna by rzec, pławiąc się w luksusach, przeziębił się. Gdy Aidan wrócił do gospody Pod Trzema Piórami i wezwał Andrewsa, by spakował bagaŜe i w ciągu godziny przygotował mu konia do drogi, 21
ordynans pojawił się przed nim z czerwonym nosem, zapuchniętymi po- wiekami i załzawionymi oczami. Ledwo mógł mówić i z trudem powłó- czył nogami. Próbował jednak odgrywać bohatera. - Co ci jest, do diabła? - spytał Aidan. - Przeziębiłem się - wyjaśnił. Pociągnął smętnie nosem i kichnął. Aidan zaklął siarczyście i odesłał ordynansa do łóŜka ze stanowczym rozkazem, by zaŜył coś, co pozwoli mu do rana wypocić całą gorączkę. Andrews spojrzał na niego z cichym wyrzutem i juŜ otwierał usta, by za- protestować, ale po namyśle zrezygnował z dyskusji i z Ŝałosną miną po- wlókł się do drzwi, ciągle kichając. Aidan zastanawiał się, co teraz robić. Było dopiero południe. Miał przed sobą całą resztę dnia, ziejącą perspektywą nudy. Posiedzieć przy barze, bratając się z miejscowymi? Zwiedzić Heybridge? Przejść się tam i z po- wrotem wiejskimi uliczkami? Zabierze mu to raptem dziesięć minut. Prze- jechać się konno po okolicy? LeŜeć na łóŜku i gapić się w sufit, wymyśla- jąc, co wyobraŜają plamy na suficie? Nagle uświadomił sobie, Ŝe jest głodny. Od śniadania minęło juŜ pięć godzin, a w Ringwood Manor odmówił poczęstunku. W gospodzie Pod Trzema Piórami jadalnia była połączona z barem. Nie moŜna było wyna- jąć osobnej sali. Zszedł więc na dół, zamówił placek z wołowiną i cyna- derkami oraz kufel piwa i zaczął rozmawiać z szynkarzem i miejscowymi ludźmi. O czymkolwiek, byle uciec przed śmiertelną nudą. Cała wieś poruszona była śmiercią Percivala Morrisa. Wszyscy wiedzieli, Ŝe to Aidan przyniósł tę wiadomość, i próbowali wyciągnąć z niego wię- cej szczegółów. Mieli dziwny zwyczaj zadawania pytań sobie nawzajem albo rzucania ich w przestrzeń i czekania, aŜ on na nie odpowie. - Zastanawiam się, jak właściwie zginął młody pan Percival - rzekł jeden z nich poprzez dym z fajki, unoszący się mu nad głową. - Ciekawe, jak wyglądają te wszystkie wielkie bitwy z Ŝabojadami - dumał inny nad swoim kuflem piwa. - Znaliście kapitana Morrisa? - spytał Aidan, zaspokoiwszy ich cieka- wość kilkoma odpowiednio krwawymi epizodami bitwy pod Tuluzą. O tak, wszyscy go znali, choć od dawna juŜ nie bywał w domu. - Złamał ojcu serce, gdy tak uciekł, by zaciągnąć się na królewski Ŝołd - powiedział jeden z nich, okazując całkowitą niewiedzę, jak zostaje się oficerem kawalerii. Nastąpiła oŜywiona dyskusja, czy stary pan Morris w ogóle miał serce, które by moŜna mu było złamać. - Patrzcie tylko, co zrobił własnej córci, która skakała wokół niego jak jakaś święta przez te wszystkie lata, kiedy był chory - rzucił ktoś. - Zrobił? - powtórzył zaciekawiony Aidan. - E tam - powiedział tamten, potrząsając głową i wzdychając ponuro nad swoim piwem. Rozmowa zeszła na samą pannę Morris. Pielęgnowała przez cztery czy pięć lat przed śmiercią niedomagającego ojca. Prócz tego panna Morris zorganizowała i utrzymywała wiejską szkołę. Sprowadziła do wsi aku- szerkę i płaciła jej stałą pensję. Przygarnęła teŜ dwie sieroty i zatrudniała całą rzeszę podejrzanych typów, których inni omijaliby z daleka. Tak przy- najmniej oświadczył jeden z siedzących przy barze i nikt nie zaprotesto- wał. Najwyraźniej panna Morris, realizując ideę chrześcijańskiego miło- sierdzia, popadała w przesadę. Aidan doszedł teŜ do wniosku, Ŝe musiała być bardzo majętna. - Ale zbyt łatwo daje się nabierać - wtrącił się szynkarz, odsuwając krzesło, by usadowić swe potęŜne cielsko przy pustym stole. - Ma nie po kolei w głowie, ot co. - Popukał się w czoło, by dobitniej wyrazić swoje zdanie. - Wystarczy przynieść jej pensa i opowiedzieć jakąś odpowiednio łzawą historyjkę, a ona go kupi za całą gwineę. - No właśnie. - Jeden ze słuchaczy pokiwał smętnie głową. - Jakby mnie kto pytał - mruknął szynkarz, mimo Ŝe nikt nie zadał mu Ŝadnego pytania - powiedziałbym, Ŝe stary Morris dobrze wszystko urzą- dził, zanim wyciągnął kopyta. Kobiety mają zbyt miękkie serca, Ŝeby rzą- dzić tak wielkim majątkiem jak Ringwood i dysponować takimi pieniędz- mi. - Odniosłem wraŜenie, Ŝe pan Morris zostawił Ringwood córce - rzucił Aidan, starając się nie okazać zbyt wielkiego zainteresowania. - No tak - przyznał szynkarz. - Ale po roku miał je dostać pan Percival. A teraz dał się zabić i wszystko przypadnie panu Cecilowi Morrisowi. Nie sądzę, Ŝeby bardzo rozpaczał po stracie kuzyna. A więc Morris senior zostawił majątek córce tylko na rok? I teraz, skoro jej brat nie Ŝył, odziedziczy go jakiś inny krewny? Aidan pomyślał, Ŝe moŜe to być dla niej bardzo przykre. Dobrze przynajmniej, Ŝe nowy wła- ściciel jest jej krewnym. Niewątpliwie panna Morris wkrótce przywyknie do nowych porządków. Mimo wszystko wyglądało na to, Ŝe go okłamała. Mogła mu przynajmniej powiedzieć, Ŝe lada dzień straci dom. No tak, ale nie miała obowiązku go o tym informować. Nie była mu nic winna. To on miał dług do spłacenia. Kapitan Morris uŜył słowa „opieka". Aidan pamiętał, jak kapitan reszt- ką sił szarpał go za rękaw. „Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez wzglę- du na wszystko". 22 23
Do kroćset! Czy w tej sprawie było coś, o czym jeszcze nie wiedział? MęŜczyźni wokół pochłonięci byli rozmową o panu Cecilu Morrisie, jednak Aidan ich nie słuchał. - Jaki był pan Morris? - zapytał. Nie lubił wypytywać obcych, ale chciał się dowiedzieć jak najwięcej. - Mam na myśli ojca kapitana Morrisa. - A, ten... - odezwał się jeden z pijących. - Nie był lepszy od nas, ale za- dzierał nosa, jakby urodził się królem angielskim. Pracował w Walii jako gór- nik. Potem zdobył pieniądze, Ŝeniąc się z córką właściciela kopalni. Gdy jego teść zmarł, Morris sprzedał kopalnię kupił tu majątek i zaczął strugać jaśniepa- na. Syna wychowywał na dŜentelmena, a córkę na damę ale srodze się na nich zawiódł. I dobrze mu tak. Pan Percival uciekł na wojenkę, a panna Morris nie chciała poślubić Ŝadnego z tych paniczyków, co to ich jej podsuwał. Teraz Aidan juŜ wiedział, skąd ten walijski akcent u jej ciotki. - No, ale gdy Morris chciał ją wydać za syna hrabiego Luffa, wtedy hrabia się nie zgodził - wtrącił się jakiś męŜczyzna, wskazując szynkarzo- wi swój pusty kufel. - Temu gościowi nie odmówiłaby. - Odmówiłaby - odparł szynkarz, podnosząc się z wysiłkiem. - Panna Morris nigdy nie zadzierała nosa. Aidan wstał takŜe, kiwnął głową szynkarzowi i siedzącym przy barze i poszedł na górę do swojego pokoju. Postanowił wybrać się na dłuŜszą przejaŜdŜkę. Musiał się zastanowić, co powinien zrobić. Byłoby wielkim nietaktem wrócić do Ringwood i zacząć znów wścibiać nos w sprawy panny Morris. Nie mógł jednak tak po prostu jutro rano stąd wyjechać. 3 PO południu Eve wybrała się samotnie do wsi. Gdyby pojechała powo- zem, pewnie towarzyszyłaby jej ciotka Mari. Jednak bardziej niŜ towarzy- stwa potrzebowała świeŜego powietrza i fizycznego wysiłku. I moŜe jesz- cze czasu, by wszystko przemyśleć i zaplanować. Co teraz z nimi będzie? Czuła, jak ogarnia ją przeraŜenie. Od wczoraj- szego ranka usiłowała się skupić na jedynej rzeczy, która miała teraz zna- czenie - na śmierci Percy'ego. Bardzo go kochała i chciała go naleŜycie opłakiwać. Ale... Ale umarł zbyt wcześnie. Percy zostawił testament, w którym zapisał Ringwood Eve. Nie zdąŜył jednak zostać właścicielem Ringwood, nie mógł więc nim rozporządzać. 24 AŜ do pierwszej rocznicy śmierci ich ojca majątek naleŜał do Eve. I teraz, jak na ironię losu, w tę właśnie rocznicę miał przejść w ręce kuzyna Ceci- la. Testament Percy'ego był bezwartościowy. Jej brat zginął za wcześnie. Pomyślała z goryczą, Ŝe wszystko byłoby w zupełnym porządku, gdyby zmarł nieco później. Za pięć dni nie będą mieli domu. śołądek jej się ścisnął w przypływie paniki. Gdyby chodziło tylko o nią, na pewno znalazłaby wyjście z tej trudnej sytuacji, na przykład podejmując jakąś pracę. Ale musiała teŜ myśleć o innych. Weszła na kamienny mostek, przerzucony łukiem nad rzeką oddzielają- cą Ringwood od Heybridge, i przystanęła na chwilę, by popatrzyć na spo- kojnie płynącą wodę. Potem ruszyła do wsi, kierując się na plebanię. Zo- stało jej tylko pięć dni, by coś zaplanować. Dzisiejszy dzień powinna jednak poświęcić Percy'emu. Wielebny Thomas Puddle sam otworzył drzwi, gdy zapukała. Niestety, jego gospodyni była nieobecna, a pastor skrupulatnie przestrzegał zasad etykiety. Nie zaprosił więc Eve do środka, tylko zaproponował, Ŝeby prze- spacerowali się wokół kościoła. Puddle, chudy młodzieniec o chłopięcej twarzy i kasztanowatych włosach, zawsze się czerwienił w towarzystwie Eve. I wszystkich innych młodych parafianek, z których wiele darzyło go sympatią. Powiedział, Ŝe usłyszał o tragicznej śmierci jej brata, jak tylko wrócił do domu po dwudniowej nieobecności. Właśnie wybierał się do Ringwood. ZłoŜył wyrazy współczucia, a potem zaczęli rozmawiać o naboŜeństwie Ŝałobnym za zmarłego, bo właśnie w tym celu tu przyszła. - MoŜe być jutro - zapewniła, gdy okazało się, Ŝe pastor pojutrze musiał znowu wyjechać w waŜnych sprawach. - Dopilnuję, by wszyscy zostali za- wiadomieni. A szczegóły ceremonii mogę pozostawić panu, prawda? - Tak, oczywiście - zapewnił. - Czy jest ktoś, kogo chciałaby pani po- prosić o wygłoszenie wspomnienia o bracie, panno Morris? Nie znałem go osobiście, więc mogę o nim mówić tylko bardzo ogólnie. Zastanawiała się przez chwilę, stojąc z nim w cieniu buka. - Chyba James Robson mógłby to zrobić - zdecydowała. - Jest rówie śnikiem Percy'ego, razem dorastali i przyjaźnili się. Napiszę do niego, jak tylko wrócę do domu. W tym momencie ich uwagę zwrócił stukot kopyt na moście. Eve ze zdziwieniem ujrzała pułkownika Bedwyna jadącego w ich kierunku, za- pewne zmierzającego do gospody, znajdującej się po drugiej stronie wsi. Dlaczego został w Heybridge? Myślała, Ŝe juŜ od kilku godzin jest w dro- dze do domu. 25
ZauwaŜył ich i z szacunkiem dotknął szpicrutą kapelusza. Tak jak się spodziewała, na koniu wydawał się jeszcze potęŜniejszy, mimo Ŝe dzisiaj nie miał na sobie munduru. Pomyślała, Ŝe nie chciałaby mieć z nim na pieńku. Wyglądał surowo, ponuro. Chyba nigdy się nie uśmiechał. Jednak nie powinna myśleć o nim źle. Odwiedził ją dwukrotnie i ofiarował wszel- ką moŜliwą pomoc. Pułkownik zawahał się, a potem zawrócił w stronę plebanii. Zsiadł, uwią- zał konia do ogrodzenia i wszedł na dziedziniec kościoła. Eve była zdziwio- na i zmieszana. Nie chciała mieć juŜ z nim do czynienia. Czuła do niego niechęć, poniewaŜ to właśnie on przyniósł jej tę okropną wiadomość. Przedstawiła sobie nawzajem obu męŜczyzn. - To pułkownik Bedwyn przyniósł wczoraj wiadomość o śmierci Per- cy'ego. Był jego dowódcą - wyjaśniła pastorowi. - Jego śmierć to ogromna strata dla panny Morris i całej okolicy - po- wiedział wielebny Puddle. - Na jutrzejsze popołudnie zaplanowaliśmy naboŜeństwo Ŝałobne. Jak długo pan tu pozostanie? - Choroba mojego ordynansa, który zaziębił się po powrocie do Anglii, opóźnia mój wyjazd - wyjaśnił pułkownik. - Właściwie nie wiem, kiedy ruszymy w drogę. Pastor mruknął coś współczująco. Pułkownik spojrzał na Eve tak, Ŝe omal się nie cofnęła. Miał ostry, bardzo przenikliwy wzrok. Współczuła jego Ŝoł- nierzom. Dobrze chociaŜ, Ŝe Percy, słuŜąc pod jego komendą, był oficerem. - NaboŜeństwo Ŝałobne? - powtórzył. Przytaknęła. - Mój brat wychował się tutaj. Większość sąsiadów dobrze go pamięta. NaleŜy mu się uroczyste poŜegnanie. Pokiwał głową ze zrozumieniem. - Zastanawialiśmy się, kogo poprosić, by wygłosił wspomnienie o zmar łym - wyjaśnił pastor. - Przybyłem do parafii juŜ po wyjeździe kapitana Morrisa i nie mógłbym tego zrobić w naleŜyty sposób. Pułkownik nadal ponuro wpatrywał się w Eve. - MoŜe byłoby dobrze, gdybym to ja powiedział kilka słów, madame - odezwał się. - Pani sąsiedzi powinni się dowiedzieć, jakim dzielnym ofi- cerem kawalerii stał się Percival Morris, którego znali jako chłopca. Jak odwaŜnie walczył za swój kraj. - To nad wyraz wspaniałomyślna propozycja, sir - powiedział wieleb- ny Puddle. - Musiałby pan zostać jeden dzień dłuŜej - zatroskała się Eve. - Zrobił- by pan to dla mnie, pułkowniku? Skłonił głowę. 26 - Oczywiście, madame. Dał słowo honoru, Ŝe się nią zaopiekuje. Ostatniej nocy Eve nie mogła zasnąć, gdy z bólem uświadomiła sobie, Ŝe Percy do ostatniej chwili drę- czył się tym, co jego śmierć będzie dla niej oznaczać. Ale co jego zdaniem mógł dla niej zrobić pułkownik Bedwyn? - Dziękuję - powiedziała. - To byłoby bardzo miłe z pana strony. Skinął głową i wreszcie odwrócił od niej wzrok, by poŜegnać się z wie lebnym Puddle'em. Chwilę później odszedł i dosiadł konia. - CóŜ za onieśmielający dŜentelmen - zauwaŜył pastor. - Tak - zgodziła się Eve. Bedwyn był teŜ najwyraźniej człowiekiem, który dotrzymuje słowa. Uświadomiła sobie, Ŝe pomoc ofiarowana jej dzisiejszego ranka oraz jego obecna propozycja, by zostać dzień dłuŜej i wygłosić jutro podczas nabo- Ŝeństwa wspomnienie o Percym, nie była zwykłą uprzejmością. Percy ura- tował mu Ŝycie i pułkownik czuł się jego dłuŜnikiem. Dał słowo, Ŝe sie nią zaopiekuje. PoniewaŜ nie mógł jej inaczej pomóc, postanowił zostać, opo- wiedzieć sąsiadom o Percym. Była mu za to wdzięczna. Aidan nie uwaŜał się za człowieka elokwentnego. Nigdy nie wygłaszał wspomnień o zmarłych. Uczestniczył w tylu pogrzebach swoich Ŝołnierzy i oficerów, Ŝe gdy zaczynał o nich myśleć, ogarniało go przygnębienie. Zawsze jednak to, co naleŜało powiedzieć, mówił kapelan pułkowy. - Kapitan Morris pewnego razu, nie zwaŜając na niebezpieczeństwo, uratował mi Ŝycie. Został przy tym powaŜnie ranny. - Pułkownik mówił to, stojąc przed licznie zgromadzonymi parafianami w uroczym, typowo angielskim wiejskim kościele. Panna Morris ubrana na szaro siedziała w pierwszej ławce. Towarzyszyła jej ciotka w Ŝałobnej sukni i welonie. Była tu teŜ młoda blondynka, która uczyła dzieci na trawniku w Ringwood. I gospodyni, z której, zda- niem Aidana, byłby doskonały sierŜant, gdyby nie jej płeć. Większość zgro- madzonych ze względu na okazję przywdziała czarne ubiory. Zapewne część z nich zastanawiała się, dlaczego panna Morris nie jest w Ŝałobie. - Byłem przy kapitanie Morrisie w chwili jego śmierci - powiedział pułkownik na koniec przygotowanego kilkuminutowego przemówienia. - W ostatniej chwili myślami był przy siostrze. Prosił, bym osobiście prze kazał jej wiadomość o jego odejściu. I prosił teŜ, Ŝebym powtórzył, by nie 27
nosiła po nim Ŝałoby. Zgodnie z jego Ŝyczeniem jest dzisiaj w szarej suk- ni. Mieliśmy zaszczyt znać dzielnego człowieka, który nie Ŝałował swoje- go Ŝycia dla ojczyzny. OkaŜmy mu nasz szacunek, składając hołd jego siostrze, którą kochał do ostatniej chwili Ŝycia. Aidan złoŜył jej wojskowy ukłon i wrócił na swoje miejsce. ZauwaŜył, Ŝe siedziała sztywno wyprostowana, blada jak zjawa. Nie płakała. Pani Pritchard i kilka innych parafianek łkało w chusteczki. śałobnie zadzwonił dzwon kościelny. Pułkownik uścisnął rękę wielebnego Puddle'a i podziękował mu za pod- niosłą, piękną uroczystość. Zastanawiał się, czy to był dobry moment, by zamienić słowo z panną Morris, czy teŜ powinien dla przyzwoitości po- czekać jeszcze jeden dzień. Jednak ona sama przejęła inicjatywę, zbliŜyła się do niego i wyciągnęła dłoń. - Dziękuję, pułkowniku - powiedziała. - Na zawsze zachowam w pa- mięci to, co pan powiedział o Percym. Większość z przytoczonych faktów była mi dotąd nieznana. Nie zapomnę teŜ, Ŝe był pan tak uprzejmy i ze względu na mnie został jeden dzień dłuŜej. - Cała przyjemność po mojej stronie, madame - odpowiedział, ujmu- jąc jej szczupłą, ciepłą dłoń. - Jak się ma dzisiaj pański ordynansa? - zaskoczyła go pytaniem. - Dziękuję, madame, duŜo lepiej. - Miło mi to słyszeć. - Skinęła głową. - Zaprosiliśmy kilkoro przyja- ciół i sąsiadów na podwieczorek. Przyjdzie pan? Właśnie na taką okazję czekał. MoŜe uda mu się zamienić z nią kilku słów na osobności. Nadal jednak nie wiedział, co jej powie, o co zapyta, jak daleko moŜe się posunąć w dociekaniu prawdy. Zanim zdąŜył odpowiedzieć, podszedł do nich jakiś męŜczyzna. Ukłonił się i uśmiechnął. Od stóp do głów ubrany był w głęboką czerń, nawet rękawiczki i trzymana w dłoni chusteczka były czarne. - To było bardzo wzruszające przemówienie, milordzie - zwrócił się do zaskoczonego Aidana. - Z trudem powstrzymywałem łzy. Mamie się to nie udało. JakąŜ pociechą musiało być dla biednego Percy'ego, Ŝe w chwili śmierci miał przy sobie oficera z tak znamienitego rodu. Pański zmarły ojciec był przecieŜ księciem Bewcastle, a tytuł obecnie naleŜy do pańskie- go brata, czyŜ nie? Dziękuję panu z całego serca, milordzie, Ŝe zniŜył się pan do tego, by zaszczycić nas swoją obecnością. - Pułkowniku, pozwoli pan, Ŝe przedstawię mu mojego kuzyna, Cecila Morrisa - powiedziała panna Morris z gniewną miną, zaciskając usta. - To doprawdy wielki zaszczyt, milordzie - rzekł męŜczyzna, kłaniając się i wdzięcząc. - Czy mógłbym równieŜ przedstawić moją mamę? GdzieŜ 28 ona jest? - Odwrócił głowę, by rozejrzeć się po dziedzińcu kościoła. - No, gdzieŜ ona się podziała? O, tam jest, rozmawia z panią Philpot i panną Drabble. - Podniósł rękę i pomachał chusteczką. Aidan przyjrzał mu się uwaŜniej. Więc to ten człowiek miał odziedzi- czyć Ringwood? Niski, pulchny, z wypiętą do przodu piersią, udający bar- dzo waŜnego i zaaferowanego. Zachowywał się przesadnie słuŜalczo. Kuzyn panny Morris. Aidan nie zauwaŜył u niego nawet śladu walijskiego akcentu. Wręcz przeciwnie, przy nim nawet ksiąŜę Bewcastle mógłby ucho- dzić za prowincjusza. - Cecilu, pułkownik spotka się z ciocią w Ringwood - przypomniała panna Morris. - Przyjdzie na podwieczorek. A przynajmniej tak mi się wydaje. - Spojrzała pytająco na Aidana. - AleŜ koniecznie musi pan przyjść, milordzie - wtrącił się Cecil Mor- ris, przestając przywoływać matkę. -Nalegam, by zaszczycił nas pan swoją obecnością w progach Ringwood Manor, niewątpliwie skromnych w po- równaniu z siedzibą księcia, zdaje się w Lindsey Hall, prawda? Mama bardzo się ucieszy. - Dziękuję, madame - Aidan ukłonił się pannie Morris, ignorując jej kuzyna. - Przyjdę. Odszedł w kierunku gospody. KaŜe osiodłać konia i przyjedzie wierz- chem. Niech Bóg ma w opiece tę biedną kobietę, jeśli będzie zmuszona mieszkać przez resztę Ŝycia u kuzyna i jego matki. Czy właśnie to tak niepokoiło kapitana Morrisa? Po naboŜeństwie Eve była Ŝyczliwie usposobiona wobec lorda pułkowni- ka Aidana Bedwyna. Gdy jednak opuszczał Ringwood po podwieczorku, gardziła nim i z całego serca cieszyła się, Ŝe juŜ go nigdy więcej nie zobaczy. Sąsiedzi byli bardzo serdeczni. Przyszli prawie wszyscy i uprzejmie, ze współczuciem rozmawiali z nią o Percym i naboŜeństwie. Serena Robson, Ŝona Jamesa, siedziała przy Eve prawie godzinę, trzymała ją za rękę, za- pewniając, Ŝe chociaŜ dzisiejszy dzień był dla Eve bardzo trudnym do- świadczeniem, juŜ wkrótce poczuje się lepiej. - I wiedz teŜ - dodała z powagą, gdy tylko znalazły się sam na sam - Ŝe serdecznie cię zapraszamy, byś zamieszkała z nami. Oboje z Jamesem zga- dzamy się, Ŝe tylko tego potrzeba nam do szczęścia. Eve spojrzała na Jamesa. Biedak na pewno byłby okropnie niezadowo- lony. Wzruszyła ją jednak dobroć Sereny. Były przyjaciółkami od pięciu 29
lat, od kiedy Serena wyszła za Jamesa. Przyjaźń miała jednak swoje grani- ce. - Nie chcę myśleć dalej niŜ o jutrzejszym dniu, Sereno - powiedziała Eve. - Ale dziękuję ci, to bardzo miłe z twojej strony. Szczerze mówiąc, przez cały dzień na niczym nie mogła się skupić. Na- wet podczas naboŜeństwa, mimo Ŝe bardzo się starała. Czas uciekał. Mogła uchronić siebie i wszystkich, których miała pod opieką, gdyby jeszcze w tym roku wyszła za mąŜ. Otrzymała kilka propozycji, jednak Ŝadnej z nich nie brała powaŜnie. Czekała na Johna. Ach, wcale juŜ nie była pewna, czy John w ogóle kiedykolwiek wróci. A nawet jeśli wróci, będzie juŜ za późno, by ocalić jej przyjaciół i słuŜbę. Jak mogła zwątpić w Johna? Wbrew rozsądkowi kochała go i ufała mu w milczeniu przez piętnaście długich miesięcy. Nikt nie wiedział o Johnie, nawet ciocia Mari. John, wicehrabia Den- son, którego ojciec, hrabia Luff, kategorycznie sprzeciwił się ich małŜeń- stwu, przebywał z misją dyplomatyczną w Rosji. MoŜe właśnie teraz był w drodze powrotnej do Anglii. Obiecał, Ŝe jak tylko w marcu wróci do kraju, uda się prosto do domu i ujawni ich sekretne zaręczyny. Powiedział, Ŝe wtedy będzie juŜ uznanym dyplomatą, tak waŜną osobistością, iŜ ojciec nie zdoła powstrzymać go przed poślubieniem kobiety, którą sobie upodo- bał. I pobiorą się jeszcze w lecie. Eve uśmiechnęła się blado do kolejnego sąsiada, który składał jej kon- dolencje. Wszyscy byli tacy mili. Jak dobrze mieć przyjaciół wspierają- cych w potrzebie. Gdzie był teraz John? Nie mogła się tego w Ŝaden sposób dowiedzieć. Nie napisali do siebie ani razu przez piętnaście miesięcy jego nieobecności. No bo przecieŜ nie uchodziło, by męŜczyzna i kobieta korespondowali ze sobą, jeŜeli nie byli małŜeństwem albo przynajmniej oficjalnie zaręczeni. Wła- śnie to powtarzała sobie przez pierwsze długie miesiące, gdy nie odezwał się ani słowem. Sama nie mogła do niego napisać, poniewaŜ nie podał jej adresu. Ostatnio prześladowała ją myśl, Ŝe przecieŜ mógł znaleźć jakiś spo- sób, by się z nią skontaktować, nie naraŜając na szwank jej reputacji. Gdyby tylko wrócił! Och, gdyby mogła teraz podnieść wzrok i zobaczyć go stojące- go w progu, przystojnego, jasnowłosego, jak zawsze pewnego siebie. Gdy jednak podniosła oczy, zobaczyła pułkownika Bedwyna i Cecila. Co dziwne, pułkownik nie starał się uwolnić od jego towarzystwa, cho- ciaŜ tak utarł mu nosa przed kościołem. Eve była rozczarowana, Ŝe puł- kownik poświęca teraz Cecilowi całą swoją uwagę, co tylko utwierdzi kuzyna w jego pysze. Wyszła na taras, by poŜegnać Jamesa i Serenę Robsonów. Pomachała do nich, gdy odjeŜdŜali i, nagle poczuła się bardzo samotna i zmęczona. Za- mierzała wrócić do domu, ale właśnie wychodził z niego Cecil i ciotka Jemima. Towarzyszył im pułkownik Bedwyn. Ciotka Jemima rzuciła Eve tylko nerwowy, nikły uśmieszek, po czym zupełnie ją zignorowała. - To jest siedziba zupełnie nieodpowiednia dla dŜentelmena - powiedział Cecil, obejmując szerokim gestem zarówno budynek, jak i park. - Nędzna wiejska chałupa. Mam w planach marmurowy portyk z greckimi rzeźbami, kolumnami i stopniami. To dopiero zrobi wraŜenie, prawda, milordzie? Eve spojrzała z niedowierzaniem na porośnięty bluszczem urokliwy fron- ton domu. Spodziewała się, Ŝe pułkownik ostro skrytykuje takie nietak- towne uwagi wygłaszane w jej obecności. - Wzbudzi zachwyt i oszołomi - zgodził się pułkownik. - Taka przebu dowa niewątpliwie jeszcze podniesie pańską pozycję wśród okolicznej szlachty, sir. Cecil rozejrzał się dookoła. - A podjazd naleŜałoby poszerzyć i wybrukować - dodał. - Nie ma tu miejsca, by mogły się minąć dwa duŜe powozy. Trzeba będzie wyciąć część drzew. Eve słuchała ze zgrozą, jaki los czeka jej ukochane, stare drzewa. - Godny podziwu pomysł - zgodził się pułkownik Bedwyn. - NajwaŜ niejsze, Ŝeby powóz dŜentelmena miał wygodny przejazd. Cecil rozglądał się dookoła z niezwykle zadowoloną miną, dopóki wi- doku nie zasłonił mu zatrzymujący się przed nim powóz. - Była to dla mnie doprawdy ogromna przyjemność móc pana poznać, milordzie - oświadczył. - I dla mamy. Przyjemność i zaszczyt. MoŜe od wiedzi nas pan, gdy będzie mi dane uczynić z Ringwood posiadłość godną syna księcia? MoŜe przyjedzie pan do mnie na polowanie? A moŜe i ksią Ŝę, pański brat... - Zawiesił głos. Pułkownik pochylił głowę i wyciągnął rękę do ciotki Jemimy, która przez chwilę była tak oszołomiona, Ŝe chyba nie zdawała sobie sprawy, iŜ chciał jej pomóc wsiąść do powozu. Gdy juŜ zrozumiała, o co chodzi, schwyciła wyciągniętą dłoń i pospiesznie wspięła się po schodkach. - Eve! - Cecil, zanim wsiadł do powozu, w końcu łaskawie ją zauwa- Ŝył. - Wrócę za cztery dni, by się tu wprowadzić. Spodziewam się, Ŝe oszczędzisz nam scen. Wiesz, jak łatwo zdenerwować mamę. - Do widzenia, Cecilu - powiedziała Eve. - Do widzenia, ciociu. Dzię- kuję, Ŝe przyjechaliście. Ciotka uśmiechnęła się do niej z łzawą czułością i uniosła do oczu czar- ną chusteczkę. 30 31
TuŜ po przyjeździe ciotka Jemima zapytała szeptem: „Jak się mają Be- cky i Davy?" i trwoŜliwie rozejrzała się dookoła. Jednak źle wybrała mo- ment, bo właśnie zbliŜył się do nich Cecil. Ciotka uśmiechnęła się i nie- pewnie kiwnęła głową, po czym wymamrotała, Ŝe musi spytać kucharkę Eve o przepis na ciasto biszkoptowe. Powóz odjechał, zostawiając Eve na tarasie sam na sam z lordem puł- kownikiem Aidanem Bedwynem. - Madame, czy mógłbym... - zaczął. Nie czekała, aŜ skończy zdanie. ZjeŜyła się z oburzenia na sam dźwięk jego głosu. Odwróciła się i weszła do domu, nie oglądając się za siebie. 4 JuŜ mi lepiej, sir - powiedział Andrews. - MoŜemy ruszać jutro rano. Aidan stanął w pokoju w gospodzie odwrócony plecami do ordynansa i zamknął oczy. Och, cóŜ za pokusa! A potem zaklął głośno, uŜywając najgorszych słów ze swego bogatego repertuaru. Andrews pociągnął nosem. - Wysmarkaj się wreszcie - rozkazał mu Aidan. Andrews wykonał polecenie, wydając przy tym dźwięki niczym pęknię- ta trąbka. - Moje cywilne ubranie - rozkazał Aidan, zaczynając rozpinać guziki szkarłatnego munduru. - Strój do jazdy konnej? - spytał Andrews. - Nie, nie do jazdy konnej - warknął Aidan, zdejmując kurtkę mundu- rową i rzucając ją na krzesło, by ordynans zajął się nią później. - Czy mówiłem coś o nim? - Nie, sir - przyznał słuŜący. - Pomyślałem, Ŝe moŜe zdecydował się pan jednak wyjechać wieczorem. Mówił przez nos tak niewyraźnie, Ŝe trudno go było zrozumieć. - To źle pomyślałeś - skwitował krótko Aidan. - Dam ci znać, kiedy zdecyduję się opuścić tę piekielną gospodę. Niecałe pół godziny później był juŜ starannie ogolony i w cywilnym ubraniu - w białej koszuli z krawatem, w dopasowanym Ŝakiecie z naj- przedniejszego niebieskiego sukna, kremowej kamizelce, płowych panta- lonach i butach z cholewami z białą lamówką. Nastrój miał jednak równie podły jak przedtem, a moŜe jeszcze gorszy. WciąŜ jeszcze nie mógł do końca uwierzyć w to, czego się dowiedział od Cecila Morrisa. Wyciągnął z niego informacje z niezwykłą łatwością. Wystarczyło, Ŝe raczył poświęcić mu swą uwagę, i z bezkrytyczną aproba- tą słuchał jego głupich wypowiedzi. Szczerze mówiąc, najchętniej udusił- by tego obrzydliwego lizusa. A ze starego Morrisa musiało być niezłe ziółko, pomyślał Aidan z po- gardą, zasiadając do kolacji w swoim pokoju. Nie miał nastroju, by scho- dzić na dół do baru. Gdy Morrisowi nie udało się skłonić córki do poślu- bienia któregoś z podsuwanych jej paniczów, jeszcze zza grobu próbował wywierać na nią wpływ. Zgodnie z testamentem spisanym krótko przed śmiercią, Morris rzeczy- wiście zostawił cały majątek córce tylko na rok, po upływie którego wszyst- ko miało przejść na jej brata. A w wypadku jego przedwczesnej śmierci - na jej kuzyna. Ale zostawił teŜ kuszącą przynętę. Mogła zatrzymać całą schedę do końca Ŝycia, jeśli w ciągu tego roku wyszłaby za mąŜ. Do pierwszej rocznicy śmierci starego Morrisa zostały cztery dni. Cecil Morris miał lada moment przejąć majątek. Mimo Ŝe wcześniej zasypywał zapewne kuzynkę propozycjami małŜeństwa, bo mógł na tym skorzystać, teraz gdy juŜ jej nie potrzebował, przestał przejmować się jej losem. Za cztery dni miała zostać wyrzucona ze swego domu. Cecila Mor- risa zupełnie nie obchodziło, co się z nią stanie. Wiadomość o zgonie brata była więc dla panny Morris podwójnym cio- sem. Miała to wypisane na twarzy. Kapitan Morris w swoim testamencie zapisał majątek siostrze, z góry zrzekając się wszystkich praw do Ring- wood. Niestety, jego wspaniałomyślność nie zdała się na nic. Zginął, za- nim nabył prawa do Ringwood, a zatem nie mógł dysponować nim zgod- nie ze swoim Ŝyczeniem. Za cztery dni panna Morris będzie bezdomna, bez Ŝadnych środków do Ŝycia. Ojciec nie zostawił jej nawet posagu ani Ŝadnej renty, z której mog- łaby się utrzymać. Po skończonym posiłku Aidan odprawił ordynansa, a potem cztery ścia- ny pustego pokoju uraczył wiązanką wymyślnych przekleństw. Wyłado- wawszy złość, wcale nie poczuł ulgi. Cztery dni. Kapitan Morris miał więc powód do niepokoju o siostrę. Faktycznie potrzebowała opieki. A on uroczyście przysiągł, Ŝe jej udzieli - bez względu na wszystko. W drodze z Ringwood do gospody ciągle zastanawiał się, co mógłby dla niej zrobić. I doszedł do wniosku, Ŝe jest tylko jedno wyjście, które wcale mu się nie podobało. Zostały tylko cztery dni. 32
Mimo Ŝe panna Morris potraktowała go z wyraźną pogardą, gdy dzisiej- szego popołudnia opuszczał Ringwood - któŜ mógłby ją o to winić, skoro była świadkiem tej idiotycznej rozmowy z Cecilem Morrisem? - musiał ją przekonać, by się z nim spotkała jeszcze raz, wysłuchała go i zrobiła to, co jej zaproponuje. „Bez względu na wszystko" - te cztery słowa ciąŜyły mu niczym kula u nogi. Skazywały go na doŜywocie właśnie wówczas, gdy zaczął snuć inne plany. Był tylko jeden sposób, by zapewnić jej opiekę. Niech to piekło pochłonie, tylko jeden sposób. Wcisnął kapelusz na głowę i chwycił laskę. Po poŜegnaniu ostatniego gościa Eve zebrała wszystkich domowników, z wyjątkiem niani Johnson, doglądającej dzieci w ich pokoju. Cała reszta zgromadziła się w salonie, z którego uprzątnięto resztki podwieczorku. Nie było sensu odwlekać dłuŜej tego spotkania. Nic juŜ się nie zmieni. Nic ich juŜ nie uratuje. Eve chciała to teraz powiedzieć głośno, chociaŜ sytuacja była i tak dla wszystkich jasna. - Wątpię, czy mój kuzyn zatrzyma kogokolwiek z was - zaczęła w ota- czającej ją napiętej ciszy. Poprosiła, by wszyscy usiedli, ale sama nadal stała. - MoŜe ewentualnie ciebie, Sam, poniewaŜ byłeś kiedyś stajennym w Didcote, a na Cecilu takie rzeczy robią wraŜenie. - Odprawiono mnie za kłusownictwo, panienko - przypomniał jej Sam bez ogródek. - Nikt inny nie chciał mi potem zaufać, tylko pani. Nie pra- cowałbym u niego, nawet gdyby mnie o to poprosił. - A pani cieszy się sławą najlepszej kucharki w Oxfordshire. - Eve uśmiechnęła się do pani Rowe. - Ale w okolicy wiedzą, Ŝe gotowałam dla dziewcząt i ich bogatych klientów w londyńskim burdelu - przypomniała kucharka. - Pani jako jedyna zaproponowała mi pracę. Jak bym miała gotować dla tego jaśnie- pana, to bym mu chyba zatruła jedzenie. - Ned. - Eve zwróciła się do rządcy, który na wojnie stracił rękę. - Tak mi przykro. Musimy porzucić nasze piękne plany i marzenia. Nie będziesz nawet mógł tutaj zostać i zapracować na utrzymanie. Zamierzali za zgodą Percy'ego kupić grunty przyległe do Ringwood, na których Ned by gospodarzył. Miało to być miejsce, gdzie kalecy weterani bez środków do Ŝycia mogliby mieszkać, pracować i być jako tako samo- wystarczalni w swego rodzaju wspólnocie. Z czasem ziemia zostałaby spła- eona i naprawdę stałaby się własnością Neda, choć Eve nigdy nie zamie- rzała wprowadzać do umowy klauzuli o konieczności spłaty. - W porządku, panno Morris - powiedział. - PrzeŜyję to. Niech się pani o mnie nie martwi. - Charlie, mój drogi Charlie! - Eve spojrzała na niego serdecznie. - Pomówię z panem Robsonem, moŜe on da ci pracę. - Czy zrobiłem coś nie tak, panno Morris? - spytał z okropnie nieszczęś- liwą miną. Sam Patchett połoŜył rękę na ramieniu Charliego i obiecał, Ŝe wytłuma- czy mu wszystko później. - Thelmo. - Eve nie miała jednak siły, by dalej mówić, czy nawet spoj- rzeć na dziewczynę. Zamknęła oczy i przycisnęła dłoń do ust. W gardle i w piersiach dławił ją ostry ból. Gdzie się podzieje Thelma? Co się z nią stanie? Kto ją zatrudni? Jak zdoła utrzymać Benjamina? - Eve, nie musisz się o mnie martwić - stwierdziła Thelma. - Napraw- dę nie trzeba. Byłaś dla mnie niewiarygodnie dobra. Teraz musisz zadbać o siebie. Ja jakoś sobie poradzę. Coś znajdę. Dawałam sobie radę, zanim mnie przygarnęłaś. Eve otworzyła oczy i spojrzała na ciocię Mari. Jej mały domek w Walii został sprzedany. Renta, którą wyznaczył jej ojciec Eve, nie została uwzględ- niona w jego testamencie. Ciocia była stara, chora, zniedołęŜniała. Spro- wadzenie jej do Ringwood i otoczenie luksusem, którego nigdy przedtem nie zaznała, sprawiło Eve ogromną satysfakcję. - Nie martw się o mnie, kochanie - powiedziała stanowczo ciocia Mari. - Wrócę w rodzinne strony, gdzie jest moje miejsce i gdzie mam przyja ciół, którzy się mną zaopiekują. Będę uŜyteczna i zapracuję na swoje utrzy manie. Ale co ty poczniesz? Twój ojciec wychował cię na damę, a teraz zostawił cię bez grosza. I wszystko dlatego, Ŝe nie mógł postawić na swo im. Gdyby Ŝył i mnie słyszał, powiedziałabym mu to i owo do słuchu. O tak, wierz mi! Ale Eve myślała juŜ o Davym i Becky. Byli sierotami. Ich rodzice umarli w krótkim czasie jedno po drugim na jakąś zakaźną gorączkę, a dzieci wysłano w niekończącą się tułaczkę po całej Anglii od jednych krewnych do drugich, z których nikt nie chciał przyjąć ich pod swój dach. Ostatnią z rodziny była ich cioteczna babka, Jemima Morris. Eve była pewna, Ŝe gdyby decyzja zaleŜała tylko od ciotki Jemimy, otworzyłaby ona przed dziećmi na ościeŜ drzwi domu. Jednak Cecil przekonał matkę, Ŝe jeśli je przyjmie do siebie, to zszarpią jej nerwy i zrujnują zdrowie. Wówczas ciotka Jemima przybiegła do Ringwood i poprosiła, by Eve wzięła dzieci do siebie, mimo Ŝe nie była ich krewną. Jej ojciec niedawno 34 35
zmarł, Percy był gdzieś daleko na wojnie, oczekiwanie na powrót Johna dłuŜyło się jej w nieskończoność. Eve czuła się osamotniona mimo obecno- ści cioci Mari i nie mogła znieść Ŝałosnego płaczu ciotki Jemimy. Pani Johnson, wdowa z Heybridge, mająca opinię dobrej opiekunki dzie- ci, zgodziła się przyjechać do Ringwood i zająć rodzeństwem, a Eve za- częła szukać dla nich guwernantki. ZamęŜna przyjaciółka, mieszkająca pięćdziesiąt kilometrów od niej, opowiedziała jej o nieszczęsnej guwer- nantce z jej okolicy, którą odprawiono z poprzedniej posady, gdy wyszło na jaw, Ŝe spodziewa się dziecka swego chlebodawcy. Od tamtej pory za- rabiała nędzne grosze jako praczka. Tydzień później Thelma Rice i jej mały synek zamieszkali w Ringwood Manor. Co się stanie z Becky i Davym? Czy uda się namówić Cecila, by pozwolił im zostać, skoro teraz będzie miał większy dom i fortunę, która pozwoli mu na hojność? Czy zatrzymałby teŜ nianię Johnson, aby zmiana nie była dla dzieci zbyt dotkliwa? A moŜe pozwoli zostać Thelmie i Benjaminowi? Nie! To na pewno nie wchodziło w grę. - Agnes... - zaczęła. - Nie musisz mi juŜ nic mówić, moja duszko - rzekła gospodyni. - Byłam w więzieniu i to nieraz. PrzeŜyłam swoje. Porzuciłam Londyn, szu- kając lepszego Ŝycia, i zamknęli mnie za włóczęgostwo. A potem ty wzię- łaś mnie do siebie. Nigdy tego nie zapomnę i będę cię błogosławić aŜ do śmierci. Nie będę dla ciebie cięŜarem. Sama zadbam o siebie. Ale jeśli chcesz, zaopiekuję się tobą, gdy cię stąd wyrzucą. Świat potrafi być okrut- ny dla takich jak ty. - Och, Agnes! - Eve nie mogła juŜ dłuŜej powstrzymać łez. Po tej rozmowie wszyscy, z wyjątkiem cioci Mari, wychodzili z salonu na palcach, jakby opuszczali pokój cięŜko chorej. Dla Eve wieczory po kolacji były najprzyjemniejszą porą dnia. Spędzała je, bawiąc się z dziećmi albo czytając im. W tym czasie Thelma zajmowała się Benjaminem i śpiewała mu kołysanki, gdy przyszła pora jego usy- piania. Niania Johnson mogła wówczas odpocząć. Tego wieczoru Eve czytała bajki. Davy siedział u jej boku, ale nie przy- tulił się do niej. Po śmierci rodziców zdąŜył się juŜ nauczyć, Ŝe świat doros- łych jest nieprzyjazny i naleŜy zachować wobec niego nieufność. Bardzo powoli, z trudem zapominał tę okrutną lekcję. Becky zwinęła się w kłębek z drugiej strony Eve. Pogodna i łagodna z natury, pozornie mniej przeŜy- wała doświadczenia z przeszłości. Jednak wedle relacji niani, czasami bu- dziła się w nocy z krzykiem lub Ŝałosnym płaczem. Thelma stała w drzwiach pokoju Benjamina, przysłuchując się bajce. Jej synek najwidoczniej juŜ zasnął. Zwinięty u nóg Eve Burek drzemał z pyskiem opartym na łapach. Wszystko wyglądało przeraŜająco normalnie. Eve z całej siły próbowała się skupić na przygodach dwojga dzieci, któ- re, gdy tylko wyrwały się ze szponów złej czarownicy w ciemnym lesie, napotkały lwa z cierniem w łapie. Rozpaczliwie usiłowała nie myśleć o przyszłości. Walczyła z odruchem, by objąć dzieci i mocno je przytulić, poniewaŜ bała się, Ŝe mogłyby wyczuć jej własny lęk. To, co zjadła na kolację, leŜało jej kamieniem w Ŝołądku. Gdzie jest John? Ale przecieŜ i tak nie był w stanie ich ocalić, nawet gdyby przyjechał dziś wieczorem. Za późno dawać na zapowiedzi. Myśle- nie tylko o własnym szczęściu i spokoju wydawało się samolubne. Ale gdzieŜ on się podziewał? Gdyby tylko mogła go zobaczyć, znaleźć się znów w jego ramionach i wyŜalić mu się z wszystkich trosk, poczułaby wreszcie ogromną ulgę. MoŜe on zdołałby coś wymyślić. Ale przecieŜ nic juŜ nie moŜna było wymyślić. Jest głupia, Ŝe czeka na niego. On nie wróci. Nie napisał ani razu przez cały rok, który planował spędzić za granicą. Ani w ciągu kolejnych mie- sięcy, kiedy juŜ powinien był wrócić do kraju. Okazała się naiwna, ufając jego zapewnieniom o dozgonnej miłości. Nagła utrata wiary w niego prze- raziła ją. Trzymała się jej kurczowo tak długo. I kochała go. Kochała z ca- łego serca. Czy była najbardziej łatwowierną idiotką na świecie? Gdyby w ciągu ostat- niego roku przyjęła któregoś ze starających się o jej rękę, wszyscy, za któ- rych czuła się odpowiedzialna, nie znaleźliby się teraz w takich tarapatach. JakŜe jednak mogłaby poślubić męŜczyznę innego niŜ John? Rozbiegane myśli Eve przerwało pukanie. Podniosła głowę znad ksiąŜ- ki. Drzwi się otworzyły i stanęła w nich Agnes Fuller z miną jeszcze bar- dziej skwaszoną niŜ zwykle. - To ten wojskowy - powiedziała. Eve gapiła się na nią bez słowa. - Ten z ponurą miną i nazwiskiem dłuŜszym niŜ moja ręka - wyjaśniła Agnes. - Przyszedł z wizytą. O tej porze! - Powiedz mu, Ŝe wyszłam. Albo Ŝe juŜ się połoŜyłam spać - odrzekła oburzona Eve. Jak on śmiał! Lord pułkownik Aidan Bedwyn był ostatnią osobą, jaką mia- łaby ochotę teraz oglądać. Jego obcesowość i to, co powiedział w rozmowie 36 37
z Cecilem dzisiaj po południu, wymazało z jej pamięci wszelką wdzięcz- ność, jaką mogłaby do niego czuć. - Powiedział, Ŝe nie uwierzy w Ŝadne wymówki - oświadczyła Agnes. - I nie chciał poczekać w holu, jak mu kazałam. Wszedł do salonu bez pytania. Jeśli chcesz, moja duszko, spróbuję go wyrzucić. Zapewne nie będę w stanie przesunąć go nawet o milimetr, choć daję radę większości męŜczyzn, ale chętnie dam mu po głowie za tę jego arogancję. Jak mógł potraktować mnie tak z góry? - Coś podobnego! - Eve wstała i oddała Thelmie ksiąŜkę. Burek ze- rwał się na nogi, poszczekując. - Jeszcze zobaczymy! W dodatku miał czelność dzisiejszego popołudnia powiedzieć Cecilowi, Ŝe swymi niedo- rzecznymi planami przebudowy Ringwood zyska uznanie wyŜszych sfer. A mnie zupełnie zignorował. - Och, co za okropne maniery! - wykrzyknęła Thelma. - Dobra! - Agnes odwróciła się bojowo nastawiona. - Dostanie ode mnie, co mu się naleŜy. Jak Bozię kocham, skrzywię mu ten jego nos jeszcze bardziej. - Nie, nie rób tego. - Eve westchnęła cięŜko. - Thelmo, skończ dzie- ciom bajkę, dobrze? Zobaczę się z nim. MoŜe pragnie paść przede mną na kolana i błagać o przebaczenie? Pochyliła się, by pocałować dzieci i Ŝyczyć im dobrej nocy. Nakazała Burkowi, aby został, więc z powrotem usiadł, spoglądając na nią ponuro jedynym okiem. - MoŜe chcesz, bym tam z tobą weszła? - spytała Agnes na schodach. - A moŜe wolisz, Ŝebym sprowadziła panią Pritchard? Ciotka Mari zwykle po kolacji spędzała godzinę w zaciszu swojego po- koju, a potem przed snem przychodziła do Eve na filiŜankę herbaty. - Ani jedno, ani drugie. Zobaczę się z pułkownikiem Bedwynem sama - zdecydowała Eve. - Ale jeśli chcesz, moŜesz zostać w holu. Zawołam cię, jeśli będę potrzebować pomocy. Wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwi do salonu. 5Stał przed kominkiem, tak jak wtedy, gdy go zobaczyła pierwszy raz. Teraz nie miał na sobie munduru, ale nadal wydawał się potęŜny i groźny. Pozwolił sobie zapalić świece w świeczniku stojącym na kominku, ponie- waŜ na dworze zrobiło się juŜ ciemno. - Witam pana - powiedziała Eve, zamykając za sobą drzwi. Nie wysila- ła się, by się uśmiechnąć, zachować pozory grzeczności. - Czym mogę słuŜyć? - Wprowadziła mnie pani w błąd. MoŜe nie z rozmysłem, ale taki był skutek zatajenia prawdy - oświadczył. - Ojciec rzeczywiście zostawił pani Ringwood, ale pod jednym warunkiem, który nie został spełniony. Lada moment straci pani wszystko. Za cztery dni. Przez chwilę była tak wściekła, Ŝe tylko stała bez słowa, zaciskając pię- ści. Czy ten człowiek naprawdę uwaŜa, iŜ ma prawo przychodzić tam, gdzie go nie proszono, wścibiać nos w nie swoje sprawy i mówić do niej tak bezczelnie? - Czy po to pan tu przyszedł? - zapytała. - By oskarŜyć mnie o kłam stwo? Jest pan impertynentem, pułkowniku Bedwyn. Proszę natychmiast opuścić mój dom. Dobranoc. Odsunęła się od drzwi, a serce tłukło się w niej niespokojnie. Rzadko traciła panowanie nad sobą. - Niech się pani cieszy, Ŝe moŜe pani jeszcze wydawać mi takie rozka- zy - powiedział, nie ruszając się z miejsca. - JuŜ wkrótce straci pani ten przywilej, czyŜ nie? - Gdy przyjedzie pan tu za rok albo dwa, by podziwiać marmurowy portyk i brukowany, pozbawiony drzew podjazd, zapewne powie pan coś równie impertynenckiego Cecilowi i tym razem to on będzie miał przy- jemność wyrzucić pana za drzwi. Dzisiaj jednak jeszcze ja jestem tutaj panią. Precz! - Czuła się jak mysz usiłująca zmierzyć się ze słoniem. - Niezły z niego osioł, co? Nie była pewna, czy się nie przesłyszała. Spojrzała mu prosto w oczy, ale ich wyraz się nie zmienił. - A jak inaczej miałem się dowiedzieć prawdy o pani? Właśnie dlatego pozwalałem mu pleść takie androny. Zmarszczyła brwi. - Prawda o mnie to nie pańska sprawa - odparła. - Ośmielę się zaprotestować. Pani bezpieczeństwo, spokój i szczęście były sprawą pani brata. Przed śmiercią złoŜył ten obowiązek w moje ręce. Nie ulega wątpliwości, Ŝe to właśnie miał na myśli, gdy kazał mi przysiąc, Ŝe zapewnię pani opiekę. Wiedział, co jego śmierć oznacza dla pani. Ukry- wając prawdę, uniemoŜliwiła mi pani spełnienie złoŜonej przysięgi. Dopiero teraz przekonała się, o co mu chodzi. Ale nadal nie chciała przyjąć od niego pomocy. Był dla niej obcym człowiekiem. W dodatku pochodził z innego świata, stał o niebo wyŜej od niej w hierarchii społecznej. Nie mogła z nim rozmawiać tak, jak ze swoimi sąsiadami czy przyjaciółmi. 38 39
Był lordem Aidanem Bedwynem, synem księcia. Podeszła do najbliŜsze- go krzesła i usiadła. - Nie jest mi pan nic winien, pułkowniku - oświadczyła. - Pan mnie nawet nie zna. - Ale wiem jedno. Jestem za panią odpowiedzialny - odparł. - Dałem słowo honoru. Nigdy nie złamałem danego słowa i nie zamierzam tego robić tym razem. - Zwalniam pana z danego słowa - powiedziała. - Nie ma pani takiej władzy. Co pani zamierza? Jakie ma pani plany? Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale zabrakło jej tchu. Czuła się jak po długim biegu. Wzruszyła ramionami. - Coś wymyślę - rzekła wymijająco. - Czy ma pani do kogo się udać? Nadal irytowały ją jego obcesowe, wścibskie pytania o jej prywatne sprawy. Teraz jednak zrozumiała, Ŝe dla niego musi to być równie nieprzyjemne jak dla niej. Na pewno Ŝałuje, Ŝe znalazł Percy'ego, zanim on skonał. Nie moŜe pewnie przeboleć, Ŝe jego ordynans się przeziębił, uniemoŜliwiając mu wyjazd wczoraj, zgodnie z planem. Potrząsnęła głową. - Raczej nie. Oczywiście nie mogła zamieszkać u Jamesa i Sereny, nawet na krótki czas. Jedynymi jej krewnymi byli Cecil i ciotka Jemima, ciocia Mari i ku- zyn Joshua, za którego chciała nawet kiedyś wyjść za mąŜ, ale ojciec jej tego zabronił, poniewaŜ Joshua, mimo Ŝe bogaty, był tylko kupcem, a nie ziemianinem, dŜentelmenem. Joshua zdąŜył się juŜ oŜenić z inną i miał trójkę małych dzieci. - Zamierza więc pani szukać pracy? - Chyba tak. - Wygładziła suknię na kolanach. Nie zmieniała jej od rana i czuła, Ŝe wygląda nieświeŜo. - Potrafię robić róŜne rzeczy i nie boję się cięŜkiej pracy. Ale byłoby okrucieństwem i tchórzostwem tak po pro- stu wyjechać i zająć się tylko własnymi sprawami. Zostało mi jeszcze kil- ka dni, Ŝeby coś zrobić. Powinnam była wcześniej pomyśleć o przyszło- ści, mieć coś w zanadrzu na wypadek takiego obrotu spraw, prawda? Przez cały czas istniało ryzyko, Ŝe Percy zginie. - Dlaczego więc pani nic nie zrobiła? - zapytał. - PrzecieŜ znała pani warun- ki testamentu ojca. Wiedziała pani, Ŝe jej brat moŜe zginąć w kaŜdej chwili. - Chyba nie chciałam przyjąć tego do wiadomości - odparła. - Wola- łam zaprzeczać rzeczywistości. Był moim jedynym bratem. Miałam juŜ tylko jego. A jeśli chodzi o małŜeństwo, wydawało mi się to niesmaczne i wyrachowane wychodzić za mąŜ tylko po to, by zatrzymać majątek. Za- wsze wyobraŜałam sobie, Ŝe wyjdę za mąŜ z miłości. Nie wspomniała o Johnie. Czy poślubiłaby w ciągu ostatniego roku inne- go męŜczyznę, gdyby nie kochała Johna? Nie była juŜ pewna odpowiedzi. - Percy mówił, Ŝe nie chce majątku i był zdecydowany przekazać go mnie, jak tylko stanie się jego właścicielem - dodała. - ZamąŜpójście nie wydawało mi się aŜ takie pilne. Nie miałabym nawet nic przeciwko, gdy by Percy jednak zatrzymał majątek. Kochał mnie równie mocno jak ja jego. To było bardzo nierozsądne z mojej strony liczyć na to, Ŝe przeŜyje wojnę, prawda? Nie odezwał się, tylko przez dłuŜszą chwilę patrzył na nią przenikliwie, z nieruchomą twarzą. - Okrucieństwem i tchórzostwem? - spytał w końcu. - Słucham? - Spojrzała na niego, nie rozumiejąc, co ma na myśli. - To, Ŝe znalazłaby pani pracę, byłoby okrucieństwem wobec kogo? - zapytał. - Przed chwilą tak to pani określiła. Wobec uczniów wiejskiej szkółki? Matek, które potrzebują pomocy akuszerki? Patrzył jej bacznie w oczy, przygwaŜdŜając ją wzrokiem. Działał na nią paraliŜująco. Pragnęła, Ŝeby sobie po prostu poszedł. On jednak nie za- mierzał zostawić jej w spokoju, dopóki nie dowie się wszystkiego. - Wobec nich wszystkich. - Westchnęła. - Gdy Cecil się tu wprowadzi, zapewne zostaną zmuszeni do odejścia. Chodzi nie tylko o mnie. - Pani ciotka nie ma własnych środków? - spytał, unosząc brwi. Pokręciła głową. - Thelma teŜ nie. To niezamęŜna kobieta, którą wykorzystał chlebo- dawca. Gdy dowiedział się, Ŝe spodziewa się jego dziecka, zwolnił ją z po- sady. Dwójka mieszkających tutaj dzieci, sierot, które przyjęłam pod swój dach, teŜ jest bez grosza. Moja gospodyni, Agnes Fuller, to była więźniar- ka. Charliego Handricha, który z wielką gorliwością wykonuje w majątku róŜne prace, nikt inny nie zatrudni, bo wszyscy uwaŜają go za półgłówka. A co z Edith, moją pokojówką albo z nianią Johnson? śadne z nich nie ma własnych środków. Ani nawet nadziei na znalezienie pracy gdzie indziej. - Z przeraŜeniem usłyszała we własnym głosie gorycz, gdy opowiadała mu szczegóły, które nie powinny go obchodzić. - Absolutnie Ŝadnej na- dziei. - Pani ma miękkie serce - powiedział po chwili milczenia. Nie wie- działa, czy był to zarzut, czy tylko stwierdzenie faktu. - Otoczyła się pani róŜnymi ofiarami losu, a teraz czuje się pani za nie odpowiedzialna. - To nie są ofiary losu. - Spiorunowała go wzrokiem. Gniew znów za- czął w niej narastać. - To ludzie, z którymi okrutnie obeszło się Ŝycie. To dobrzy ludzie, w boskim planie nie mniej waŜni niŜ pan czy ja. Jest jesz- cze Burek, pies, nad którym znęcał się poprzedni właściciel. śycie ich 40 41
wszystkich ma ogromną wartość. Co powinnam robić, gdy widzę cierpie- nie? Odwrócić się plecami? - To pytanie retoryczne - mruknął. - A teraz juŜ nie jestem w stanie im pomagać. Teraz, gdy dałam im dom i nadzieję na godne Ŝycie, znów zostaną wyrzuceni na bruk. śadnemu z dzieci nikt nie udzieli schronienia. Jeśli będą miały szczęście, trafią do sierocińca. Nikt nie zatrudni dorosłych, nawet moi sąsiedzi, choć jutro odwiedzę ich i będę o to prosić. Wszyscy drodzy mi przyjaciele staną się włóczęgami i Ŝebrakami, moŜe skończą jeszcze gorzej. A społeczeństwo tylko pokiwa głową, Ŝe od początku naleŜało się tego po nich spodziewać, i pogratuluje sobie, Ŝe było bardziej przewidujące ode mnie. Spojrzenie pułkownika było pozbawione wszelkiego wyrazu. Zapewne serce miał tak samo kamienne jak twarz. Niewątpliwie przyczyniło się do tego zarówno jego pochodzenie, jak i słuŜba w wojsku. Ale czy miało to jakieś znaczenie? Nie powinna niczego od niego oczekiwać, nawet jeśli uwaŜał, Ŝe jest coś winien Percy'emu. - Proszę mi wybaczyć - powiedziała. - Z pewnością wszystko to wydaj e się panu sentymentalnym bełkotem. Powie mi pan, jak nieraz juŜ to słysza- łam, Ŝe nie jestem opiekunem wdów ani sierot. Moi podopieczni teŜ to mó- wią. Ale widzi pan, chyba jednak jestem. Mój ojciec był biedny, dopóki nie wzbogacił się dzięki małŜeństwu z moją matką. Był zwykłym górnikiem i oŜenił się z córką właściciela kopalni. Wiedział pan o tym, pułkowniku? Widzi pan, wcale nie jestem damą z urodzenia, po prostu zostałam na nią wychowana i otrzymałam odpowiednią edukację. Jak mogę nie oddać choć- by części tego, co otrzymałam, a na co niczym sobie nie zasłuŜyłam? - To bardzo drobnomieszczańskie podejście, choć moŜe nie dotyczy burŜuazji. Większość z nich przez całe Ŝycie odcina się od swej przeszło- ści i usiłuje upodobnić się do tych, którzy stoją wyŜej w hierarchii towa- rzyskiej. To właśnie robił jej ojciec. Eve spojrzała na pułkownika, a on zmierzył ją takim wzrokiem, Ŝe aŜ poczuła się nieswojo. - Niech pan wraca do domu, do swojej rodziny, pułkowniku - oświad- czyła. - Nie jest pan w stanie zapewnić opieki ani mnie, ani tym, za któ- rych czuję się odpowiedzialna. Dam sobie radę. PrzeŜyję. Wszyscy jakoś przeŜyjemy. - Jest sposób, by uratować wszystko, co jest pani tak drogie - odezwał się szorstko. - Nie. Gdyby był, to bym go znalazła, pułkowniku. Niech mi pan wie- rzy, rozwaŜyłam kaŜdą moŜliwość. - Jedną pani pominęła - odparł zimnym tonem. - Jaką? Nie odpowiedział od razu. ZauwaŜyła, Ŝe przebiera nerwowo palcami załoŜonych do tyłu rąk. - MałŜeństwo ze mną - powiedział. - Co? - Jeśli wyjdzie pani za mąŜ, zanim upłynie rok od śmierci jej ojca, za- chowa pani dom i majątek. I uratuje swoje ofiary losu - dodał. - Jeśli wyjdę za mąŜ? Nawet gdyby nie był to najbardziej niedorzeczny pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszałam, to i tak zostało tylko cztery dni. Zanim pastor skończy odczytywać zapowiedzi, Cecil juŜ wybuduje swój portyk. - Czasu jest dosyć, jeśli weźmiemy ślub za dyspensą- wyjaśnił. - Wy- jedziemy do Londynu jutro wczesnym rankiem, pojutrze weźmiemy ślub i wrócimy następnego dnia. ZdąŜy pani jeszcze zagrać swemu kuzynowi na nosie, gdy zjawi się tutaj, by objąć majątek. Przynajmniej to sprawi mi trochę satysfakcji. Uświadomiła sobie, Ŝe on mówi śmiertelnie powaŜnie. Z pewnością sie- bie wysokiego rangą oficera, przywykłego do wydawania rozkazów swo- im podkomendnym. - Ale ja nie mam zamiaru mieszkać w koszarach. Spojrzał na nią ponuro przez ramię. - Oczywiście, nie będzie pani do tego zmuszona. - Pan chyba teŜ nie chce zamieszkać tutaj? - śadną miarą. Pani nie chce zrozumieć, panno Morris, Ŝe będzie to małŜeństwo czysto formalne. Nie jest juŜ pani młodą dziewczyną. Musiała mieć pani pewnie niejedną okazję, by zdobyć serce wybranego męŜczyzny, jeŜeli tylko by pani tego chciała. Ale najwyraźniej nie miała pani na to ochoty. Ja teŜ nie chcę się Ŝenić. SłuŜba w wojsku nie sprzyja małŜeń- stwu i rodzinie. MałŜeństwo niewiele zmieni w naszym Ŝyciu. Po spędze- niu reszty urlopu w Lindsey Hall wrócę do pułku. Pani pozostanie w Rin- gwood. Gdy za trzy dni przywiozę panią z Londynu do domu, nie musimy się juŜ potem więcej widywać. - Pan jest synem księcia -stwierdziła. - A pani córką górnika. Nie wydaje mi się, by taka róŜnica pozycji spo- łecznej wykluczała nasze małŜeństwo, madame. - Pański brat, ksiąŜę Bewcastle, będzie przeraŜony. - Nie musi o tym nic wiedzieć - odparł, nie zaprzeczając. - Poza tym mam trzydzieści lat i juŜ od dawna odpowiadam sam za siebie. RóŜnice między nami nie będą nam przeszkadzać. PrzecieŜ nie zamieszkamy ra- zem. 42 43
Dlaczego w ogóle podejmowała z nim dyskusję na ten temat? Był prze- cieŜ jeszcze John, mimo Ŝe zawiódł ją, nie wrócił na czas. Na ostatnim spotkaniu, tuŜ przed jego wyjazdem do Rosji, przysięgli sobie wzajemną miłość... - Nigdy nie słyszałam, Ŝe moŜna brać ślub za dyspensą. - Nie? Czy to naprawdę było takie proste? A jeśli John jest w drodze do domu? Czy jednak w tym momencie mog- ła sobie jeszcze pozwolić na to, by nadal się łudzić? Tak długo nie wra- cał... A nawet jeśliby wrócił, to jak mógłby jej teraz pomóc? Wszystko było stracone. Chyba Ŝe... - Więc? - Pułkownik Bedwyn wydawał się zniecierpliwiony. Przesunęła wyschniętym językiem po spieczonych wargach. - Na pewno jest milion kontrargumentów. Muszę to przemyśleć. Po- trzebuję czasu. - Czasu, którego pani nie ma, panno Morris. Niekiedy najlepiej jest nie myśleć, tylko po prostu działać. Proszę iść na górę i kazać pokojówce spakować dla pani torbę podróŜną. Wyruszymy wczesnym rankiem. Przy- zwoitość nakazuje, by pojechała z panią ciotka, jeśli tylko jest w stanie podróŜować. Czy ma pani powóz i konie? Przytaknęła. Miała stary powóz, który dla jej ojca był symbolem bogac- twa i wysokiego statusu. - A więc zanim wrócę do Heybridge, zajdę do stajni i wydam stosowne polecenia. Nie będę juŜ pani zatrzymywał. Niewątpliwie jest wiele spraw, których naleŜy dopilnować, podczas pani trzydniowej nieobecności. Ukłonił się jej sztywno i wyszedł szybkim krokiem, zanim zdąŜyła unieść rękę, by go zatrzymać. Usłyszała, jak coś mówi, zapewne do Agnes. Po- tem drzwi frontowe otworzyły się i zamknęły. Poszedł. Nie zatrzymała go, gdy jeszcze miała na to szansę. Nie przyjęła jego propozycji, ale teŜ nie odrzuciła. Powinna teraz pobiec za nim. Powiedział, Ŝe idzie do stajni. Powinna mu wyznać całą prawdę. Ale jaka była ta prawda? śe Percy zginął za wcześnie, a John nie dochował jej wiary? Miała cztery dni, by znaleźć wyjście z rozpaczliwej sytuacji... albo nie robić nic. Wyjść za mąŜ za pułkownika Bedwyna? Nagle wybuchnęła spazmatycz- nym, gorzkim śmiechem. I po chwili przycisnęła do ust obie dłonie, Ŝeby Agnes nie pomyślała sobie o niej, Ŝe oszalała. Musiała zastanowić się. Potrzebowała czasu. Ale czasu juŜ nie miała, jak jej to brutalnie uświadomił pułkownik. Wstała i zaczęła chodzić po pokoju tam i z powrotem. 44 Gdy następnego dnia wczesnym rankiem Aidan podjechał pod Ring- wood Manor wraz z Williamem Andrewsem, towarzyszącym mu z tyłu w dyskretnej odległości, zobaczył stojący przed domem stary, kapiący od złota powóz. A więc jednak zdecydowała się przyjąć jego propozycję. Jeśli miał jeszcze jakieś wątpliwości, to pierzchły one, gdy podjechał pod taras i zobaczył otwarte drzwi frontowe, które do tej pory zasłaniał powóz. Panna Morris, ubrana w strój podróŜny, jak zwykle na szaro, scho- dziła z ganku, wkładając po drodze czarne rękawiczki. Przy jej nodze kuś- tykał wyliniały pies. Była blada jak zjawa. Towarzyszyła jej ciotka, wspie- rana przez chudą pokojówkę. W drzwiach stanęła gospodyni, z rękami opartymi na obfitych biodrach, jakby szukała okazji do zwady, i młoda guwernantka, ta z nieślubnym dzieckiem. Wszyscy wyglądali tak, jakby mieli dzisiaj uczestniczyć w kolejnym pogrzebie. Zsiadając z konia, Aidan pomyślał, Ŝe sam czuje się podobnie. Młody pucołowaty stajenny podbiegł, by przytrzymać wodze. Uśmiechał się z nieobecnym wyrazem twarzy. Widać było, Ŝe nie grzeszy rozumem. - Jest pani gotowa? - spytał Aidan, skinąwszy głową na powitanie. Podświadomie miał nadzieję, iŜ ona się rozmyśli. PrzecieŜ wczoraj nie dała mu Ŝadnej konkretnej odpowiedzi. - Tak - odpowiedziała zdawkowo. - Pani pozwoli, madame. - Wyciągnął rękę, by pomóc pani Pritchard wsiąść do powozu. - Nie rób tego, duszko! - zawołała gospodyni, przygwaŜdŜając Aidana złowrogim spojrzeniem, jakby miał zamiar porwać jej panią w jakimś nie- cnym celu. - Nie poświęcaj się dla nas. Damy sobie radę. - Agnes - rzekła pani Pritchard, usiadłszy z westchnieniem. - Jeśli bę- dziesz to powtarzać, tylko namieszasz Eve w głowie. Ale Eve, kochanie, muszę przyznać, Ŝe to ostatnia chwila, by podziękować pułkownikowi za jego uprzejmą propozycję, poŜegnać się z nim i pozwolić mu odjechać swoją drogą, jeśli nie jesteś absolutnie, ale to absolutnie pewna, Ŝe właś- nie tego chcesz. Aidan niecierpliwie uderzał szpicrutą o but. Nie cierpiał melodramatów, zwłaszcza w damskim wykonaniu. Guwernantka kuliła się w poczuciu winy, a pokojówka pochlipywała. - Oczywiście, Ŝe właśnie tego chcę- powiedziała panna Morris z tak sztucz nym entuzjazmem, Ŝe gdyby działo się to na scenie, na pewno zostałaby 45
wygwizdana. - Ciocia Mari i ja wrócimy za dwa dni i wszystko będzie jak dawniej. Z tą róŜnicą, Ŝe Cecil nie zagrozi juŜ naszemu bezpieczeństwu. Pamiętajcie, nikomu ani słowa, dopóki nie wrócimy. Burek, zostań! Wsiadła do powozu, opierając dłoń na wyciągniętej ręce Aidana. Nie spojrzała mu w oczy. Jej twarz wyglądała jak wykuta z marmuru. Na koń- cu do powozu pospiesznie wspięła się pokojówka, udając, Ŝe nie zauwaŜa pomocnej ręki Aidana. Wyglądała tak, jakby zaraz miała zemdleć. Aidan zamknął starannie drzwi i skinął woźnicy. Dosiadł konia i rzuciwszy mo- netę stajennemu, ruszył za powozem. Najpierw podjazdem, potem przez most i drogą przez wieś. Andrews jechał za nim. Na podróŜ do Londynu takim wielkim powozem naleŜało przeznaczyć cały dzień. Na szczęście pogoda im sprzyjała, a drogi były suche. Kilka razy zmieniano konie, a panie, korzystając z okazji, odpoczywały i posilały się. Panna Morris nie jadła wiele. Za to pani Pritchard miała apetyt. Starała się być miła dla Aidana, rozmawiając z nim wesoło i głośno z tym swoim trudnym do zrozumienia walijskim akcentem. Przynajmniej unik- nęli niezręcznej ciszy. Aidan cieszył się, Ŝe jedzie konno, a nie powozem. Za kaŜdym razem gdy na nią patrzył, panna Morris wyglądała jak po- mnik wykuty z marmuru. Nie zamierzał jej współczuć. Czy miał jakieś inne wyjście? A kto będzie współczuł jemu? Na myśl o jutrzejszych wy- darzeniach nie podskakiwał z radości. Wręcz przeciwnie. W marzeniach całkiem inaczej wyobraŜał sobie swoją przyszłość. Pod wieczór dotarli do przedmieścia Londynu. Aidan i Andrews cały dzień spędzili w siodle, ale nie było to dla nich niczym nowym. Aidan nie czuł zmęczenia, był jednak w bardzo ponurym nastroju. MałŜeństwo z obcą kobietą miało spłacić honorowy dług. MałŜeństwo, choć formalne, było jednak doŜywotnim wyrokiem. MałŜeństwo, które napełniłoby księcia Bew- castle zgrozą, gdyby kiedykolwiek się o nim dowiedział. Ni mniej, ni wię- cej , tylko z córką prostego górnika. Poza tym wczoraj wieczorem skłamał. To prawda, Ŝe do niedawna uwaŜał, Ŝe kariery w wojsku nie da się pogo- dzić z małŜeństwem. Jednak od kilku miesięcy zadawał sobie pytanie: a jeśli istnieje kobieta, która od dziecka zna tylko Ŝycie w armii? Na przykład córka generała, który zawsze lubił mieć rodzinę przy sobie, niezaleŜnie od tego, dokąd się udawał. Wcale nie było to pytanie retoryczne. Aidan spo- tkał taką kobietę. Nie był z nią zaręczony. Z jego ust nie padło ani jedno słowo, które mogłoby zostać uznane za wiąŜącą go deklarację. Z jej strony równieŜ. Było jednak wyraźne, milczące porozumienie, Ŝe wkrótce te słowa zosta- ną wypowiedziane przez nich oboje. I milcząca sugestia, Ŝe generał Knapp udzieli swojego błogosławieństwa, gdy zostanie o nie poproszony. Aidan czuł się szczęśliwy, mając nadzieję na małŜeństwo z kobietą, którą sobie wybierze. A jednak tak się nie stanie. Nie było jednak sensu rozmyślać nad czymś, czego nie moŜna juŜ było zmienić. śadne z nich nie wypowie spodziewanych słów. Nie zwiąŜą ich Ŝadne obietnice. Będą znosić w milczeniu ból serca. Aidan udzielił wskazówek woźnicy i pojechał przodem do Pulteneya na placu Piccadilly, najlepszego hotelu w Londynie. Zarezerwował dwa po- koje i salonik na dwie noce. Dopiero Ŝegnając się z paniami, zauwaŜył, jak bardzo skrępowane musiały się czuć w tak eleganckim otoczeniu. Uświa- domił sobie, Ŝe naleŜało umieścić je w skromniejszym hotelu, teraz jednak było juŜ za późno, by zmieniać plany. - Ktoś odprowadzi panie do pokojów - zapewnił je. - Będą panie mia- ły salonik do wyłącznego uŜytku, Ŝeby zjeść w nim kolację i spędzić wie- czór. Wrócę rano, jak tylko poczynię wszelkie stosowne kroki. - Gdzie się pan zatrzyma? - spytała panna Morris. Wpatrywała się w nie- go tak uporczywie, Ŝe miał wraŜenie, jakby bała się rozejrzeć dookoła po pełnym przepychu hotelowym holu. - W Clarendonie, jeśli tylko będą mieli wolny pokój - powiedział. - Nie wypada, Ŝebym się tu zatrzymał w przeddzień naszego ślubu. Kiwnęła głową. - Będziemy gotowe - odparła. Wychodząc z hotelu, Aidan zastanawiał się, gdzie jest najlepsze miej- sce, by się upić. Wybór był olbrzymi, znajdował się przecieŜ w Londynie. Ale czy rzeczywiście chciał powitać jutrzejszy dzień na kacu? „Proszę obiecać, Ŝe się pan nią zaopiekuje. Niech pan obieca! Bez wzglę- du na wszystko!" Uroczysta przysięga, którą złoŜył, była podzwonnym dla jego marzeń. Musiał z obowiązku poślubić obcą kobietę, a nie pannę Knapp, z którą zamierzał spędzić spokojnie resztę swoich dni, we wzajemnym poszano- waniu i dobrobycie. 6 1 V o i co o tym sądzisz, kochanie? - W głosie ciotki Mari wyczuwało się triumf. Drzwi jej pokoju w hotelu Pulteney wreszcie się otworzyły i podpierając się laską, weszła do saloniku. Przebywała w pokoju od śniadania, zapewne 46 47
odpoczywając po trudach wczorajszej długiej podróŜy i przygotowując się do ślubu. Eve czekała na jej pojawienie się z niecierpliwością. JuŜ dawno temu skończyła się ubierać, poniewaŜ nie miała pojęcia, o której godzinie przyj- dzie pułkownik Bedwyn. Czuła, Ŝe w swej najlepszej szarej sukni wyglą- da całkiem nieźle, choć nieco skromnie. Edith zręcznie upięła jej włosy w kok, zostawiając kilka loczków na skroniach i szyi. Na stoliku przy drzwiach leŜały czarne rękawiczki, które zamierzała włoŜyć tuŜ przed wyjściem. Obok nich czepek, który miała na sobie wczoraj. Tego najład- niejszego nie mogła znaleźć, choć była pewna, Ŝe widziała, jak Edith wy- nosiła go z domu w pudle i podawała stangretowi, by umieścił go na dachu powozu. Edith z płaczem zapewniała, Ŝe naprawdę go zabrała. Pewnie spadł z powozu do rowu i teraz będą go dziobać ptaki, i targać lisy, a w końcu znajdzie go jakiś włóczęga. - Ach, znalazł się mój czepek - powiedziała z ulgą, widząc go w ręce ciotki. A potem przyjrzała mu się bliŜej. To był ten sam czepek, który włoŜyła na naboŜeństwo Ŝałobne w Heybridge dwa dni temu, zmieniony jednak nie do poznania. Ozdabiała go jedwabna wstęga koloru lawendy, zgrabnie namarszczona. Po bokach przymocowano kokardy i węŜsze wstąŜki w ta- kim samym kolorze. - Przechowywałam tę wstąŜkę w pudełku - wyjaśniła ciocia Mari, chi- chocząc jak psotne dziecko. - Trzymałam ją na specjalną okazję. Zdecy- dowałam, Ŝe twój ślub jest właśnie takim dniem, kochanie, kiedy powin- nam ją wykorzystać. Kolor lawendowy teŜ oznacza Ŝałobę, ale jest duŜo Ŝywszy niŜ szary. - Ale to przecieŜ nie będzie prawdziwy ślub. - Eve przeszła przez po- kój, by wziąć czepek od ciotki. - Więc jak byś nazwała tę uroczystość? - spytała ciotka. - To ceremo- nia, która zwiąŜe cię z pułkownikiem Bedwynem na resztę Ŝycia. Gdybym wiedziała, Ŝe robisz to tylko ze względu na mnie, odradzałabym ci ze wszyst- kich sił. Ale tak, cóŜ mam powiedzieć? - Nic. - Eve nałoŜyła czepek ostroŜnie, by nie zepsuć fryzury. - Robię to przede wszystkim dla siebie, ciociu Mari. Nie mogę znieść myśli o utra- cie Ringwood. - Chciałabym doŜyć takiego dnia, gdy będziesz myśleć tylko o sobie - rzekła ciocia Mari, kręcąc głową. - Jesteś najmniej samolubną osobą, jaką znam, i robisz to dla wszystkich innych, nie myśląc o sobie. Ale moŜe jeszcze spotka cię za to nagroda. To dobry człowiek, kochanie. - Mimo 48 reumatyzmu, który nieco wykrzywił jej palce, ciotka sama zawiązała wstąŜ- ki pod podbródkiem bratanicy. - Za pierwszym razem, gdy go zobaczy- łam, wydaj mi się ponurakiem, ale wczoraj był bardzo miły. Gdyby podró- Ŝował sam dotarłby tutaj kilka godzin wcześniej, nie mitręŜąc z nami czasu. Czy zauwaŜyłaś, Ŝe nie próbował mnie popędzać przy wysiadaniu i wsia- daniu do powozu? Starał się teŜ zabawiać mnie rozmową podczas kaŜde- go postoje choć pewnie łatwiej mu się rozmawia o koniach i broni z męŜ- czyznami. Poza tym nie jestem damą według jego standardów. Pułkownik to dŜentelmen, prawdziwy dŜentelmen. - Oczywiście Ŝe tak - zgodziła się Eve. - Papa byłby bardzo zadowo- lony. - śałuje tylko, Ŝe upierasz się, by tak szybko zakończyć znajomość z puł- kownikiem - powiedziała ciocia Mari. Cofnęła się o krok, spojrzała na kokardę i nieco ją poprawiła. - Chciałabym, Ŝebyście spędzili ze sobą trochę czasu, zobaczyli, czy nie ma między wami jakiejś nici porozumie- nia. PrzecieŜ nie szkodzi spróbować, skoro i tak się pobieracie. Ma dwa miesiące urlopu. Sam mi to powiedział, gdy go wczoraj zapytałam. - Absolutnie nie moŜemy być ze sobą dłuŜej niŜ jeden dzień, ciociu Mari. Nie zniosłabym tego. - Ale ja tak bardzo chcę, Ŝebyś była szczęśliwa, kochanie - upierała się ciotka. - Jesteś szczodra dla wszystkich oprócz siebie. Wiem, Ŝe to nie jest porywający romans. Ale czy wasz związek nie mógłby się przerodzić w mał- Ŝeństwo z miłości? Nie jesteś przecieŜ zakochana w Ŝadnym innym męŜ- czyźnie, mimo moich wysiłków przez ostatni rok, by cię z kimś wyswatać. Eve uśmiechnęła się i podeszła do lustra nad kominkiem. Nogi miała jak z ołowiu, z trudem się poruszała. - No, no! - powiedziała. Czepek z nowym przybraniem dodał jej twa rzy urody i blasku. Wyglądała młodziej. Po roku juŜ prawie zapomniała, jak się nosi barwne stroje. Jej oczy zrobiły się większe, bardziej niebie skie, świetliste. - Ciociu Mari, masz wielki talent w rękach. Dziękuję ci, moja droga. - Odwróciła się, by uściskać uszczęśliwioną ciotkę. Eve przypomniała sobie, Ŝe jest przecieŜ panną młodą. Wkrótce odbę- dzie się ślub. Na tę myśl Ŝołądek podszedł jej do gardła. Miała wyjść za obcego człowieka z czysto materialnych powodów, nie mając zamiaru w pełni dotrzymać przysięgi małŜeńskiej. Miała poślubić innego męŜczy- znę, nie Johna. AŜ do tej chwili powtarzała sobie, Ŝe uda się jej znaleźć jakieś wyjście, Ŝe na pewno stanie się cud, który sprawi, Ŝe to się nie wy- darzy. Teraz jednak dotarło do niej, Ŝe klamka zapadła. Chyba Ŝe on się nie pojawi... 49
W tym momencie rozległo się energiczne pukanie do drzwi saloniku. Obie z ciotką odwróciły się w kierunku wejścia, a Edith wybiegła z sypialni Eve i rzuciwszy im spojrzenie pełne przeraŜenia, wpuściła gościa. Lord pułkownik Aidan Bedwyn wkroczył do saloniku, wypełniając go całą swą osobą. Pułkownik był ogromny, potęŜny i bardzo męski, mimo Ŝe nie miał na sobie munduru, jak spodziewała się Eve. Ukłonił się obu pa- niom. Eve dygnęła. I wtedy stała się rzecz dziwna, przeraŜająca, zupełnie nie- oczekiwana. Patrząc na jego elegancką sylwetkę, myśląc o nim jako swo- im oblubieńcu, poczuła przypływ czysto fizycznego podniecenia, prze- szywającego piersi i brzuch, spływającego wzdłuŜ wnętrza ud. Wcale nie uwaŜała go za przystojnego, ale jego niezaprzeczalna męskość wywarła na niej wraŜenie. W innych okolicznościach dzisiejsza noc byłaby ich nocą poślubną. Próbowała przywołać na myśl wizerunek Johna, ale natychmiast z tego zrezygnowała. Było juŜ za późno. Wkrótce, juŜ za chwilę, nawet myślenie o nim będzie zdradą. Przez chwilę gapiła się na pułkownika w panice. - Gotowe panie? - spytał, na moment zatrzymując spojrzenie na czep ku Eve, a potem przenosząc je na ciocię Mari. Eve przytaknęła i sięgnęła po rękawiczki. - Edith, moŜe przyniosłabyś mi kapelusz z sypialni - powiedziała cio cia Mari i wyszła za pokojówką. Zostawszy sami, spojrzeli na siebie. Chwila była nadzwyczaj krępująca. - Uzyskałem dyspensę i poczyniłem stosowne przygotowania - oświad- czył pułkownik bez cienia emocji. - Powinniśmy być w kościele za pół godziny. - Czy jest pan absolutnie pewien? - spytała cicho. - Nigdy nie robię niczego, czego nie jestem do końca pewien, panno Morris. A pani teŜ jest zdecydowana, prawda? Proszę pamiętać o swoich ofiarach losu. Gdyby to był ktoś inny, mogłaby podejrzewać, Ŝe Ŝartuje. Ale nie za- uwaŜyła nawet cienia uśmiechu w jego oczach. Do pokoju weszła ciocia Mari w kapeluszu na głowie i napięcie nieco opadło. - Chodźmy. - Pułkownik otworzył drzwi. dur, choć stary i sfatygowany. Cały Londyn był teraz szaleńczo, bez pa- mięci zakochany w oficerach. Pewnie nawet w tych, którzy nigdy nawet na krok nie ruszyli się poza bezpieczne granice Anglii. SłuŜba w hotelu Clarendon, która wczorajszego wieczoru potraktowała go z grzeczną re- zerwą, dzisiejszego ranka nadskakiwała mu i kłaniała się w pas. Zaś inni goście przyglądali mu się z podziwem i kiwali głowami z aprobatą. A je- den z ich grona, którego nigdy nie widział na oczy, uparł się, by uścisnąć mu prawicę, i gratulował, jakby to Aidan osobiście zmusił cesarza Napo- leona Bonaparte do abdykacji. Właśnie ta reakcja skłoniła go do przebrania się na ślub z powrotem w cywilne ubranie, mimo Ŝe wcześniej zamierzał włoŜyć galowy mundur. Nie chciał, by go zauwaŜono. Co więcej, miał nadzieję, Ŝe pozostanie nie- rozpoznany. Chciał przeprowadzić całą sprawę szybko i w tajemnicy. Dla wszystkich zainteresowanych będzie duŜo lepiej, jeŜeli Bewcastle nie do- wie się o tym małŜeństwie. Liczył, Ŝe nie natknie się dzisiaj na nikogo z rodziny. Aidan zasiadł naprzeciwko swej oblubienicy i jej ciotki w eleganckim powoziku, który wynajął na tę okazję. Za nimi na koniu jechał Andrews. Dzisiejszego ranka panna Morris wyglądała nadzwyczaj atrakcyjnie. Przypuszczał, Ŝe sprawiły to falbanki i kokardy przy jej czepku, a takŜe bardziej kolorowy strój. I jeszcze te loczki na szyi i skroniach. Po raz pierw- szy i, miał gorącą nadzieję, ostatni spojrzał na nią z poŜądaniem. JuŜ miał ją porównać z panną Knapp, gdy uświadomił sobie, Ŝe nie powinien juŜ w ogóle myśleć o innej kobiecie niŜ jego przyszła Ŝona. Pani Pritchard wygłaszała niekończący się monolog, podziwiając głoś- no mijane budynki, ruchliwe ulice i szykowny pojazd, który ich wyprze- dzał. Zapewne próbowała w ten sposób rozładować napięcie. Gdy doje- chali do kościoła, który wybrał ze względu na mało uczęszczaną okolicę, pomógł wysiąść obu paniom. Proboszcz zapewnił go, Ŝe nie będą musieli czekać, a sama ceremonia potrwa tylko kilka minut. Panna Morris oparła dłoń na ręce, którą jej podał. Poprowadził ją do kościoła. Za nimi weszła ciotka wspierana silnym ramieniem Andrewsa. Było tylko ich czworo, państwo młodzi i dwoje świadków. Aidan zawierał małŜeństwo jako pierwszy z rodzeństwa. Na pewno w innych okoliczno- ściach byłaby to wspaniała uroczystość, z wielką pompą, w obecności ca- łego towarzystwa. Odgłos jego kroków odbijał się głuchym echem na kamiennej posadzce kościoła. W porównaniu z jasnym światłem dnia wnętrze było ciemne, zimne i ponure. W bocznych drzwiach obok ołtarza pojawił się proboszcz i pospieszył w ich kierunku, uśmiechając się na powitanie. Miał na sobie 50 51 Aidan przekonał się, Ŝe zdobycie specjalnego pozwolenia było zadzi- wiająco łatwe. Oczywiście z pewnością pomogło to, Ŝe miał na sobie mun-