ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Rob McGregor - Indiana Jones i taniec olbrzymów

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :642.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Rob McGregor - Indiana Jones i taniec olbrzymów.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Rob McGregor
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 203 stron)

7 1. Niezwyk³a paczka Lato 1925 Gdziekolwiek spojrza³, mia³ wokó³ siebie postacie odziane w ob- ficie drapowane czarne szaty, o zakrytych kapturami g³owach. Bez ustanku intonowa³y monotonne, rytmiczne dŸwiêki. Trwa³o to bez koñca i doprowadza³o do sza³u. Rozejrza³ siê w zalegaj¹cej mgle, próbuj¹c ustaliæ swoje po³o¿e- nie. By³ œwit lub zmierzch. Nie mia³ pewnoœci i drêczy³a go ta œwiado- moœæ w³asnej niewiedzy. Dostrzega³, i¿ znajduje siê wewn¹trz swo- istegorodzajuœwi¹tyni.By³aokr¹g³ai pozbawionadachu,z ogromnymi kamiennymi s³upami, które wygina³y siê w stronê ciê¿kiego, o³owia- nego nieba. Nie nale¿a³ do tego miejsca; nie by³ u siebie. Jego g³owa ster- cza³a nad pozosta³ymi i by³ jedyn¹ osob¹ nie odzian¹ w czarn¹ sza- tê. Spojrza³ na swoje cia³o i nagle zorientowa³ siê, ¿e jest nagi. Do- strzeg³ tak¿e, ¿e stoi na p³askim kawale ska³y i dlatego jest wy¿szy od pozosta³ych. Co tutaj robi? I jak siê tu znalaz³? Wszyscy patrzyli teraz na niego. Ka¿da g³owa by³a zwrócona w jego kierunku. Monotonny œpiew przybra³ na sile i wznosi³ siê tu¿ przy nim. Dlaczego zbli¿ali siê ku niemu? Dlaczego jego stopy by³y unieruchomione? Dlaczego cia³o zdawa³o siê tak ciê¿kie, jak gdyby by³o z o³owiu? Jeden z mê¿czyzn sta³ na czele pozosta³ych. Wskaza³ na niego. – Jones, my wiemy, ¿e nadchodzisz. Wiemy, ¿e nadchodzisz. To w³aœnie by³o to – œpiew. Rzucili siê na niego, ich szaty uderza³y o kostki, sprawiaj¹c wra- ¿enie morza czerni. Jak oszala³y rozejrza³ siê woko³o, szukaj¹c dro-

8 gi ucieczki. Jego ramiona gwa³townie bi³y powietrze. W dole wi- dzia³ jak przez mg³ê zarys swoich stóp, ale wydawa³o siê, ¿e nie s¹ w stanie donik¹d go zaprowadziæ. Ci ludzie z pewnoœci¹ nakarmili go œrodkami odurzaj¹cymi; kim jednak byli? Jego g³owa szaleñczo odskakiwa³a na boki. Ludzie byli ju¿ tu¿-tu¿ przy nim. Uciekaj. Uciekaj. Szybko. Powietrze eksplodowa³o w jego klatcepiersiowej.Jakaœtwarzo wyszczerzonychzêbach³ypnê³ananie- goz³oœliwie.Niebosiêobni¿y³o.Kamiennes³upylecia³ywprostnanie- go. I nagle siê przebudzi³. Jego ramiona lata³y nerwowo na boki, stopy dr¿a³y i porusza³y siê gwa³townie, krzyk zamar³ w gardle. G³êboko wci¹gn¹³ powietrze i rozejrza³ siê dooko³a. Wci¹¿ jednak s³ysza³ nieznoœne, jednostajne zawodzenie. Zamruga³ oczami, ustalaj¹c swoje po³o¿enie. Poci¹g. No, oczywiœcie. Wagony trzês³y siê, pêdzi³y po torach z tym monotonnym odg³osem i ktoœ dobija³ siê do drzwi jego przedzia³u. Usiad³ prosto i przetar³ d³oñmi mokre od potu czo³o. – Kto tam? Stukanie ucich³o. Drzwi otworzy³y siê i spojrza³ zza nich szczu- p³y, siwow³osy Anglik w mundurze konduktora. – Pan Jones? Przepraszam, jeœli pana niepokojê. Indy potar³ twarz. – W porz¹dku. O co chodzi? Konduktor trzyma³ w d³oni paczkê. – Czeka³o to na pana na ostatniej stacji. – Jest pan pewien, ¿e to dla mnie? – Indy wzi¹³ od niego p³askie, prostok¹tne pud³o. By³o owiniête w bia³y papier, a na doczepionej kopercie napis g³osi³: „Indy Jones – prawdopodobnie jedyny w tym poci¹gu”. Podziêkowa³ konduktorowi, który uœmiechn¹³ siê blado, skin¹³ g³ow¹ i wyszed³. Indy obraca³ pakunek w d³oniach. Wygl¹da³o to jak pude³ko czekoladek. Grzechota³o, gdy nim potrz¹sa³. Przytkn¹³ je do nosa; pachnia³o delikatnie czekolad¹. Kto przys³a³by mi czekoladki? – zastanawia³ siê, wyjmuj¹c kartkê z koperty. Informacjê napisano na maszynie: „¯yczê udanej podró¿y i powodzenia w nowej pracy. Henry Jones Sr.” Indy zamruga³ oczami i ponownie przeczyta³ kartkê. W jaki, u diab³a, sposób jego ojciec dowiedzia³by siê, ¿e bêdzie podró¿owa³ tym w³aœnie poci¹giem? I od kiedy to posy³a³ mu pude³ka czekola- dek? Ju¿ dwa lata minê³y, jak nie zamienili ze sob¹ nawet s³owa. Sta³o siê to wówczas, gdy Indy poinformowa³ go o zmianie swego kierunku studiów z lingwistyki na archeologiê, a ojciec uzna³ to po- suniêcie za g³upie i perfidne.

9 Nagle jego zmarszczone brwi wyg³adzi³y siê, a na ustach zaigra³ uœmiech. To Shannon; to na pewno by³ on. Jack Shannon wiedzia³ wszystko o jego stosunkach z ojcem. Przesy³ka stanowi³a przewrot- ny dowcip, przynajmniej dla kogoœ z poczuciem humoru Shannona. Indy potrz¹sn¹³ g³ow¹ i po³o¿y³ kartkê na pude³ku. Zapatrzy³ siê przez okno na monotonn¹ szaroœæ wiejskiego kra- jobrazu i cofn¹³ siê myœlami do ostatniego wieczoru w Pary¿u. W noc- nym klubie unosi³y siê opary niebieskiej mg³y, gdy na scenie œpiewa- ³a i ko³ysa³a siê Murzynka. Mia³a niski, donoœny g³os, któremu towarzyszy³y czyste dŸwiêki tr¹bki, dochodz¹ce z zacienionego miej- sca w tyle sceny. Gdy ostatnie nuty piosenki przycich³y, przecho- dz¹c w odg³osy aplauzu zgromadzonego t³umu, wysoki, niezdarny trêbacz z kozi¹ bródk¹ i potarganymi w³osami wsta³ i zszed³ ze sce- ny. Potrz¹sn¹³ d³oñmi, skin¹³ g³ow¹ i uœmiechn¹³ siê, przechodz¹c miêdzy stolikami. Wreszcie usiad³ na krzeœle przy stoliku stoj¹cym w pobli¿u k¹ta najbardziej oddalonego od sceny. – Œwietnie ci idzie, Jack. Tobie i Louise – odezwa³ siê Indy. – Dziêki. Przez ostatnie pó³ roku naprawdê siê polepszy³o. – Bêdzie mi tego brakowa³o. Shannon wpatrzy³ siê uwa¿nie w jego twarz. – Nie obwiniam ciê za to, ¿e wyje¿d¿asz. To siê robi zbyt mê- cz¹ce. Zmieni³y siê dekoracje. – Pochyli³ siê i zapali³ papierosa od stoj¹cej na stole œwiecy. – Czasami rozgl¹dam siê i ledwie zdo³am dostrzec w tej d¿ungli jakiegoœ pary¿anina. Sami turyœci. Ka¿dego wieczoru inny t³um. Stali bywalcy nie pokazuj¹ siê ju¿ teraz bli¿ej ni¿ na ostatnich miejscach. Je¿eli w ogóle siê pokazuj¹. Indy w³o¿y³ swoj¹ fedorê. – Wiesz, ¿e mo¿esz przyjechaæ w odwiedziny, kiedy tylko ze- chcesz. – Pewnie bêdê ciê trzyma³ za s³owo. Chcia³bym znowu zoba- czyæ Londyn. Indy otrz¹sn¹³ siê z zamyœlenia i popatrzy³ na to, co go otacza³o. Typowo wiejskie widoczki zmieni³y siê w okopcone fabryki z ceg³y i wystaj¹ce fabryczne kominy.W ci¹gu najbli¿szych dwóch kwadran- sów znajdzie siê na Victoria Station. Po opuszczeniu Pary¿a, nieca³y tydzieñ temu, kilka dni spêdzi³ w Bretanii, gdzie by³ zajêty bada- niem niektórych, znajduj¹cych siê w tamtym rejonie, ruin megali- tycznych. A¿ wreszcie tego ranka wsiad³ na prom, który przewióz³ go przez kana³, po czym znalaz³ siê w tym oto poci¹gu. Rozerwa³ papier, w który opakowana by³a przesy³ka. Francuskie czekoladki prosto z Pary¿a.

10 – To mi³e, Shannon. Ju¿ mia³ zdj¹æ wieczko pude³ka i spróbowaæ jedn¹ z czekola- dek, gdy nagle poci¹g zahamowa³ na kolejnej stacji i z siedzenia zsu- nê³a siê ksi¹¿ka. Indy schyli³ siê, by j¹ podnieœæ. Ok³adka odchyli³a siê, ods³aniaj¹c epigraf, znajduj¹cy siê na pierwszej stronie osiem- nastowiecznego dzie³a. G³osi³ on: Felix qui potuit rerum cognoscere causas. – Szczêœliwy ten, kto potrafi poznaæ wewnêtrzne znaczenie rze- czy – powiedzia³ g³oœno. Zamkn¹³ ok³adkê. Ksi¹¿ka nosi³a tytu³ Choir Gaur. Wielkie planetarium staro¿ytnych druidów, zwane powszech- nie Stonehenge. Indy rozeœmia³ siê. Nie musia³ ju¿ d³u¿ej szukaæ znaczenia swego snu. Przed zaœniêciem czyta³ w³aœnie tê ksi¹¿kê. – Ale dlaczego te czarne szaty? – zastanowi³ siê. By³ pewien, ¿e druidzi chodzili w bieli. Lecz kto powiedzia³, ¿e sny musz¹ byœ sen- sowne? Poci¹g znowu ruszy³. Postuka³ palcami w paczkê, po czym pod- niós³ wieko i siêgn¹³ po czekoladkê. Up³ynê³a chwila, zanim zrozu- mia³, co ma przed oczami i co czuje. Coœ czarnego i w³ochatego pe³- za³o po jego palcach i nie by³o wcale z czekolady. Indy wyda³ z siebie krótki krzyk, potrz¹sn¹³ rêk¹ i wbi³ wzrok w pude³ko. By³o tam kil- ka czekoladek, ale resztê przegródek wype³nia³y paj¹ki wielkoœci orzechów w³oskich. Jego kolana wykona³y gwa³towny ruch, kopi¹c pude³ko w prze- strzeñ. Czekoladki i paj¹ki opad³y na niego. Strz¹sn¹³ je z siebie i po- derwa³ siê na nogi. Stan¹³ na paj¹kach, rozgniata³ je wraz z czeko- ladkami, oczyszczaj¹c ramiona, nogi i ca³e cia³o z pe³zaj¹cych stworzeñ, próbuj¹c jednoczeœnie nie myœleæ o tym, jak ma³o braku- je, by jeden z nich go uk¹si³. Wreszcie sprawdzi³ jeszcze siedzenie fotela i usiad³ z powro- tem, lecz w tej samej chwili poczu³, jak coœ pe³znie wewn¹trz jego nogawki i po wewnêtrznej stronie ko³nierzyka. Indy wyskoczy³ nie- mal z ubrania. Dziesi¹tki malutkich, niedawno wyklutych paj¹ków ³azi³o po jego nodze. Zgrzytn¹³ zêbami, dr¿a³ na ca³ym ciele. Strzepn¹³ paj¹ki, ude- rzaj¹c je zwiniêt¹ gazet¹, po czym obejrza³ dok³adnie nogê, by siê upewniæ, ¿e ¿aden na niej nie zosta³. Podniós³ pude³ko i uwa¿nie mu siê przyjrza³. Problem nie polega³ na tym, ¿e paj¹ki zalêg³y siê w pu- de³ku czekoladek. Ktoœ je tam umieœci³. – Shannon? – powiedzia³ g³oœno Indy. Czy poniós³by wszystkie niedogodnoœci zwi¹zane z zaaran¿owaniem ¿artu, którego fina³u nie mia³ nawet byæ œwiadkiem? Byæ mo¿e, ale to przecie¿ nie by³ ¿art.

11 Indy ponownie spojrza³ na kartkê. Mo¿e to jego ojciec? Nie, niemo¿liwe. Nie zrobi³by tego. Poza tym koperta zaadresowana by³a do Indy’ego Jonesa, a ojciec nigdy nie nazywa³ go w ten sposób. Ale Shannon o tym wiedzia³. Je¿eli wpad³ na pomys³, by zrobiæ taki ka- wa³, dlaczego nie zaadresowa³ przesy³ki do Henry’ego Jonesa, Jr., jak zawsze czyni³ to ojciec w listach wysy³anych w czasach, gdy syn uczy³ siê w college’u w Chicago i mieszka³ w jednym pokoju z Ja- ckiem Shannonem? Us³ysza³ stukanie do drzwi. – Tak? Drzwi otworzy³ konduktor. – Poproszê bilet do kontroli. Indy ostro¿nie siêgn¹³ do kieszeni p³aszcza i poda³ mê¿czyŸnie bilet. – Nie sprawi to k³opotu, jeœli zmieniê przedzia³ na resztê podró- ¿y? W tym s¹ paj¹ki. – Paj¹ki? – konduktor przelecia³ wzrokiem po przedziale, wzru- szy³ ramionami. Indy zrozumia³ ten gest doskonale i wskaza³ paj¹ka pe³zaj¹cego po ramie okiennej. Konduktor z powrotem wrêczy³ mu bilet i wycofa³ siê z przedzia³u. – Têdy, proszê pana. Wzi¹³ jego baga¿. Indy szybko pozbiera³ swoje ksi¹¿ki. W ostat- niej chwili z³apa³ puste pude³ko i opakowanie, maj¹c nadziejê, ¿e jest tam ukryty jakiœ klucz do. informacji o Ÿródle, z którego pochodzi³ ów tak zwany podarunek. Gdy usadowi³ siê ju¿ na nowym miejscu, spyta³ konduktora, jak móg³by siê dowiedzieæ, sk¹d pochodzi³a przesy³ka, któr¹ mu dorêczono. – To proste. Niech pan tylko spojrzy na numer w rogu opakowania. Indy rozprostowa³ papier. – Dwanaœcie. – No w³aœnie. Zawsze stawiaj¹ na paczkach jakiœ numer, ¿eby biuro telegraficzne mog³o powiadomiæ nadawcê o dorêczeniu pacz- ki, je¿eli ktoœ prosi o tê us³ugê. – Wiêc co oznacza dwunastka? – To proste. Paczkê wys³ano z Londynu.

12 2. Nauczyciel Przechodz¹c przez bramê uniwersytetu, Indy spojrza³ przez ra- miê i dostrzeg³ wysokiego, ciemnow³osego mê¿czyznê, który pod¹- ¿a³ tu¿ za nim. Cz³owiek ten chodzi³ za nim przez trzy ostatnie po- ranki. Obejrza³ siê znowu, ale mê¿czyzna znikn¹³ gdzieœ w t³umie studentów. Mo¿e by³ to po prostu ktoœ, kto chodzi³ t¹ sam¹ drog¹. Choæ od pierwszego dnia zajêæ minê³o ju¿ szeœæ tygodni, Indy nie by³ w stanie zapomnieæ o wypadku z paj¹kami. Bardzo chcia³ traktowaæ to wszystko jako przypadek, w którym pude³ko czekola- dek trafi³o do niego przez pomy³kê. Wiedzia³ jednak, ¿e by³o ina- czej. Lecz nie rozumia³ dlaczego. Przypuszcza³, ¿e jeszcze coœ siê stanie, coœ, czego zapowiedzi¹ by³o tamto pude³ko, nic siê jednak nie wydarzy³o. Mimo w³o¿onych wysi³ków jego próby wyœledzenia Ÿród³a, z któ- rego pochodzi³a przesy³ka, nie przynios³y ¿adnych rezultatów. Shan- non zaklina³ siê, ¿e nie wie nic na ten temat i Indy mu uwierzy³. Kto- kolwiek wys³a³ paczkê, by³ bardzo ostro¿ny, nie zostawi³ za sob¹ ¿adnych œladów. Indy jednak nie mia³ czasu na roztrz¹sanie tego problemu. Co- dziennie dociera³ na uczelniê przed ósm¹, czyta³ w biurze swoje no- tatki, po czym prowadzi³ dwugodzinne zajêcia o dziewi¹tej i nastêp- ne o pierwszej. Chocia¿ zajêcia koñczy³ ju¿ o trzeciej, by³ to dopiero pocz¹tek jego pracy. Wraca³ do biura lub biblioteki, gdzie wyci¹ga³ program swoich zajêæ, otwiera³ ksi¹¿ki i zaczyna³ przygotowania do nastêpnego wyk³adu. Ziewn¹³, wchodz¹c do Petrie Hall. Du¿a czêœæ materia³u, który przekazywa³ studentom, by³a dla niego zupe³nie nowa, Indy by³ wiêc

13 jednoczeœnie zarówno studentem, jak i nauczycielem. W najlepszym wypadku wyprzedza³ swych studentów zaledwie o tydzieñ, a niekie- dy nawet mniej. Zazwyczaj wiele zawdziêcza³ programowi, który zapewnia³ mu ogólny zarys zagadnieñ, jakie maj¹ byæ poruszone na zajêciach w ci¹gu tygodnia. Niekiedy jednak czu³, ¿e ten wykaz go ogranicza. Potrafi³ ju¿ sformu³owaæ sposoby ulepszenia zajêæ, je¿eli mia³by prowadziæ je ponownie, nie by³o jednak na to ¿adnej gwaran- cji. To, czy bêdzie tu uczy³ tak¿e jesieni¹, oka¿e siê dopiero po za- koñczeniu sesji letniej. Znalezienie tej pracy w tak krótkim czasie po napisaniu doktoratu by³o niespodziewane. W rzeczywistoœci by³by zadowolony, pozosta- j¹c w Pary¿u i znajduj¹c sobie zajêcie na jednym z tamtejszych uni- wersytetów.Jednoczeœniemóg³bypracowaædorywczow laboratorium archeologicznym na Sorbonie. To Marcus Brody, stary przyjaciel ro- dziny i kustosz jednego z nowojorskich muzeów, skierowa³ go do tej pracy. Ten rodowity londyñczyk zadepeszowa³ do Indy’ego z wiado- moœci¹, ¿e jeden z jego znajomych na Uniwersytecie Londyñskim poinformowa³ go o poszukiwaniu nauczyciela archeologii na okres let- ni, z mo¿liwoœci¹ zatrudnienia na pe³nym etacie od jesieni. Indy przypuszcza³, ¿e ma niewielkie szanse, zg³osi³ siê jednak, pragn¹c g³ównie pokazaæ Brody’emu, ¿e docenia jego pomoc. Po- niewa¿ praca obejmowa³a prowadzenie kursu wstêpnego, g³ówny nacisk po³o¿ono na megalityczne obiekty w Brytanii. By³ to temat, którym Indy w trakcie studiów zajmowa³ siê bardzo pobie¿nie. W ty- dzieñ póŸniej poproszono go, by przyby³ do Londynu na rozmowê, a po kilku dniach otrzyma³ list z wiadomoœci¹, ¿e zosta³ zaanga¿o- wany. Chocia¿ rozmowa posz³a mu dobrze, Indy by³ przekonany, ¿e Brody ma wiêksze wp³ywy w ko³ach profesjonalnych, ni¿ to sobie wyobra¿a³. Po wejœciu do klasy Indy podszed³ do tablicy i drukowanymi literami napisa³ dwa s³owa: CHODZENIE PO POLU, po czym zwró- ci³ siê ku podium i po³o¿y³ swój notes. Na œcianach w sali wisia³y rzêdami drewniane gabloty, w których starannie u³o¿ono wystawki ze skorup naczyñ, fragmentów koœci i kilku czaszek. Na stole tu¿ przy katedrze piêtrzy³y siê ksi¹¿ki do korzystania na miejscu i przy- rz¹dy archeologiczne, z ty³u zaœ znajdowa³a siê tablica oraz œciana obwieszona fotografiami z wykopalisk, które dokumentowa³y odkry- cia lub ukazywa³y szczegó³owo metody techniczne. Powita³ studentów, zauwa¿aj¹c przy okazji blondynkê, zawsze przygryzaj¹c¹ wargê, powa¿nych, m³odych ludzi w we³nianych gar- niturach i krawatach oraz dziewczêta w swetrach, uczesane w koñ-

14 skie ogony i ze wst¹¿kami we w³osach. Jego oczy spoczê³y przez moment na ³adnej, rudej dziewczynie, która siedzia³a w œrodku przed- niego rzêdu. By³a jedyn¹ osob¹ ze wszystkich studentów, która naj- bardziej go zainteresowa³a, dziewczyna jednak trzyma³a go na dy- stans. Czêsto zabiera³a g³os, zbyt czêsto, przerywaj¹c mu swym pytaniem lub komentarzem, lub odpowiadaj¹c na pytania, jakie Indy zadawa³ klasie, jak gdyby by³a jedyn¹ jego s³uchaczk¹. Nie by³ to jednak jedyny powód, dla jakiego Indy siê jej wystrzega³. Dziew- czyna nazywa³a siê Deirdre Campbell. By³a córk¹ doktor Joanny Campbell, zwierzchniczki ca³ego wydzia³u i prze³o¿onej Indy’ego. Otworzy³ notatnik na lekcji, któr¹ przygotowa³ dwa dni wcze- œniej. – Archeologia to nauka umo¿liwiaj¹ca mi³e wycieczki na wieœ – zacz¹³ – z jednoczesnym wykonywaniem pracy. Mamy nawet nazwê dla tego zjawiska. Mówi siê o tym „spacerowanie po polu”. Spojrza³ na rzêdy pochylonych g³ów studentów robi¹cych no- tatki. Deirdre jednak siedzia³a prosto na krzeœle, przygl¹daj¹c siê mu. Wyjaœni³, ¿e spacerowanie po polu obejmuje szukanie zmian w krajobrazie. Niewielkie pofa³dowanie terenu mo¿e oznaczaæ po- zosta³oœci staro¿ytnego kana³u lub œredniowiecznej wioski. Zmiany w kolorze gleby lub nasileniu roœlinnoœci s¹ kolejn¹ wskazówk¹. Je- œli brzeg pola unosi siê bez wyraŸnego powodu lub linia brzegowa zbiornika wodnego biegnie zbyt prosto, mo¿e to oznaczaæ obecnoœæ staro¿ytnego muru. Podniós³ wzrok i dostrzeg³ uniesion¹ rêkê. Wkro- czenie do akcji nie zajê³o jej du¿o czasu. – Tak, panno Campbell? – A co pan powie na temat Stonehenge? Mówi³a ze szkock¹ œpiewnoœci¹, wymawiaj¹c „Stoonheenge”. Indy popatrzy³ na ni¹ têpym wzrokiem. – To znaczy co? – No có¿, chodzenie po polu – (powiedzia³a „chodzeenie”) – nie zrobi³o tam wiele dobrego. Ludzie chodzili po ca³ym Stonehenge i okolicy, ale nie dostrzegli ¿adnych zmian w krajobrazie, bo znaj- dowali siê zbyt blisko nich. Dziêki Bogu, ¿e wiedzia³, o czym ta dziewczyna mówi. W pro- gramie nie by³o ¿adnej wzmianki o wykorzystywaniu fotografii lot- niczej, Indy jednak przygotowa³ siê do póŸniejszego wyk³adu o Sto- nehenge i przeczyta³ o zdjêciach, które zrobiono ruinom. – Dobra uwaga – powiedzia³ i szybko wyjaœni³, co Deirdre mia- ³a na myœli. Pod koniec wojny w pobli¿u ruin zbudowano lotnisko wojskowe i fotografie wykonane latem 1921 roku przez jeden ze

15 szwadronów Królewskich Si³ Powietrznych odkry³y pewne zadzi- wiaj¹ce szczegó³y. Stwierdzono nagle, ¿e ziemia na obszarze z dala od ruin jest ciemniejsza ni¿ ich bliskie otoczenie. Nie by³o to jednak mo¿liwe do stwierdzenia podczas obserwacji prowadzonej z ziemi. – Czy ktoœ wie, co mog³o to oznaczaæ? – zapyta³ Indy. Oczywiœcie Deirdre wiedzia³a. – Dowodzi to, ¿e na tych ciemniejszych obszarach ziemia zosta- ³a przekopana i korzenie roœlin by³y w stanie przenikn¹æ tward¹ war- stwê kredy, znajduj¹c¹ siê tu¿ pod wierzchniow¹ warstw¹ gruntu. – To prawda – stwierdzi³ Indy. – We wrzeœniu 1923 roku Craw- ford i Passamore zaczêli studiowaæ te ciemniejsze obszary, traktuj¹c jako jedyn¹ wskazówkê w³aœnie zdjêcia. Odkryli oni dok³adne wej- œcie do ruin i prost¹ drogê, prowadz¹c¹ niemal do Salisbury, piêtna- œcie kilometrów na pó³noc. Stonehenge jest prawdopodobnie pierw- szym obszarem wykopalisk archeologicznych, gdzie wykorzystano technikê fotografii lotniczej. Jestem przekonany, ¿e w najbli¿szym czasie bêdziemy œwiadkami znacznie szerszego jej wykorzystania. W ka¿dym razie mo¿emy byæ wdziêczni Królewskim Si³om Powietrz- nym za poszerzenie naszej wiedzy o Stonehenge. Indy rozejrza³ siê, ponownie dostrzegaj¹c uniesion¹ rêkê Deir- dre. Wiedzia³, ¿e wiêkszoœæ nauczycieli bardzo chcia³aby mieæ w swo- jej klasie z tuzin tak b³yskotliwych studentów jak Deirdre, ta dziew- czyna jednak dzia³a³a mu na nerwy. – A co pan powie na temat kontrowersji z w³adzami wojskowy- mi? – zapyta³a. Nawet gdy zadawa³a jakieœ pytanie, robi³a to takim tonem, i¿ nie ulega³o w¹tpliwoœci, ¿e zna na nie odpowiedŸ. Co ona, u diab³a, wyprawia, sprawdza go z polecenia matki? Tym razem Indy poczu³ siê zagubiony. Pomimo ca³ego czasu, jaki poœwiêca³ na przygotowa- nie swych wyk³adów, zdawa³ sobie sprawê z luk istniej¹cych w jego wiedzy i to w³aœnie musia³a byæ jedna z nich. – Przykro mi. Nie bardzo wiem, o czym pani mówi. – To zrozumia³e – stwierdzi³a Deirdre pewnym g³osem. – Przez d³ugi czas nie by³o pana w Anglii, a wiem, ¿e w tamtejszych gaze- tach nie relacjonuj¹ brytyjskich poczynañ zbyt dok³adnie. Tutaj jed- nak powsta³ prawdziwy spór. Pod koniec wojny w³adze chcia³y znisz- czyæ Stonehenge, poniewa¿ uznano, ¿e g³azy mog¹ stanowiæ zagro¿enie dla lataj¹cych nisko samolotów. – ¯artuje pani. – Ani trochê. To by³a dosyæ brudna sprawa. Indy spostrzeg³, jak kilku studentów kiwa g³ow¹ na znak zgody.

16 – No có¿, bêdê musia³ do tego zajrzeæ – znowu odchrz¹kn¹³. By³ zawstydzony i z³y na Deirdre. Zachowywa³a siê tak, jak gdyby to ona prowadzi³a te zajêcia. Bêdzie musia³ utrzeæ jej nosa… i to szybko. Dziewczyna musia³a wyczuæ jego zak³opotanie, bo przez resz- tê wyk³adu zabra³a g³os zaledwie dwa razy. Gdy zajêcia dobieg³y koñca, Indy og³osi³, i¿ nastêpnym razem bêd¹ rozmawiali o Stone- henge. – Omówiliœmy ju¿ menhiry i dolmeny, teraz zaœ mo¿emy jesz- cze dodaæ do naszego s³ownictwa trylity. Waszym zadaniem jest za- poznanie siê ze wszystkimi artyku³ami Colonela Williama Hawleya zatytu³owanymi Wykopaliska archeologiczne w Stonehenge, które opublikowano w „Przegl¹dzie Archeologicznym”, pocz¹wszy od roku 1920. Hawley, jak wiecie, jest archeologiem odpowiedzialnym za obecne wykopaliska w Stonehenge. Porozmawiamy o tym, co Haw- ley znalaz³ do tej pory i co z tego wynika. A przy okazji, czy ktokol- wiek wie, co takiego znalaz³ pod tak zwanym kamieniem rzeŸniczym? Po up³ywie kilku sekund Deirdre podnios³a rêkê, tym razem jed- nak tylko do wysokoœci ramienia. Indy czeka³ przez chwilê na inne zg³oszenia, ale nie unios³a siê ¿adna inna rêka. – S³uchamy, panno Campbell. – Hawley znalaz³ kilka narzêdzi z krzemienia, skorup naczyñ i ostrzy z jelenich rogów, myœlê jednak, ¿e rzecz¹, do której pan na- wi¹zuje, jest butelka porto, pozostawiona przez innego archeologa, Williama Cunningtona, sto dwadzieœcia lat temu. Ca³a sala wybuchnê³a œmiechem. – Œwietnie. Ukrad³a mi pani dowcip. Proszê zostaæ przez chwilê po zajêciach, dobrze, panno Campbell? Klasa jest wolna. I proszê nie zapomnieæ – to do tych, którzy jeszcze siê zastanawiaj¹, a takich jest wielu – ¿e jutro mija ostateczny termin zadeklarowania swojego tematu pracy semestralnej. Gdy studenci opuszczali salê, Indy zebra³ swoje notatki i zasta- nowi³ siê przez chwilê nad tym, co ma powiedzieæ. Kiedy wszyscy ju¿ wyszli z wyj¹tkiem Deirdre, Indy pozosta³ na swym miejscu za katedr¹, jak gdyby mia³ w dalszym ci¹gu prowadziæ wyk³ad dla au- dytorium z³o¿onego z jednej osoby. Deirdre podesz³a do katedry z rê- kami z³o¿onymi przed sob¹ na notatniku. By³a niewysoka, drobnej budowy. Jej d³ugie, mahoniowe w³osy opada³y w lokach na ramiona. Mia³a blad¹ cerê, a oczy kolorem przypomina³y kwiat wrzosu. Jej makija¿ by³ bardzo delikatny. Indy dostrzega³ coœ sprzecznego w wy- gl¹dzie dziewczyny. By³a p³ocha, ale mia³a olej w g³owie; niewinna,

17 ale bardzo m¹dra. Patrz¹c na ni¹, Indy, nie wiedzieæ dlaczego, przy- pomnia³ sobie pewien oksymoron, który jego ojciec zwyk³ cytowaæ za ka¿dym razem, gdy matka agitowa³a za czymœ, co uznawa³ za trywialne: „O ciê¿ka p³ochoœæ, powa¿na to marnoœæ!” – Pani jest Szkotk¹, prawda, panno Campbell? – zacz¹³. – Tak. – Tak jak ja. No, to znaczy mój ojciec jest albo by³. Urodzi³ siê w Szkocji. – Z³y pocz¹tek. Wyzywaj¹co patrzy³a mu prosto w oczy, na jej ustach pojawi³ siê lekki uœmiech. – Czy prosi³ pan, bym zosta³a po zajêciach, by rozmawiaæ o wspól- nych przodkach? Indy odchrz¹kn¹³. By³ zdenerwowany. To ona powinna czuæ siê w ten sposób, ale wcale na to nie wygl¹da³o. – Chcia³em zapytaæ, jeœli… Tak? – Indy spuœci³ wzrok na pulpit katedry. – Je¿eli pani pozwoli… panno Campbell, dlaczego wybra³a pani te zajêcia? To znaczy, wygl¹da na to, ¿e zna pani ca³y ten mate- ria³, a pani matka jest z pewnoœci¹ lepszym specjalist¹ od archeolo- gii brytyjskiej ni¿ ja. – Ale pan jest jedyn¹ osob¹ prowadz¹c¹ zajêcia. Ona nie. Nie umiem ci¹gn¹æ korzyœci z pochodzenia. Wiedzia³, ¿e je¿eli j¹ rozz³oœci, mo¿e to dotrzeæ do jej matki, a wtedy prawdopodobnie bêdzie musia³ zapomnieæ o ponownym anga¿u jesiennym, musia³ jednak coœ powiedzieæ. – Panno Campbell… – Mo¿e pan mówiæ do mnie Deirdre. Ich oczy spotka³y siê. – Pos³uchaj, Deirdre, by³bym wdziêczny, je¿eli da³abyœ innym szansê wypowiadania siê na zajêciach. Zamruga³a gwa³townie oczami. – Co ma pan na myœli? – Wydaje mi siê, ¿e mo¿esz ich onieœmielaæ. – Och? Ale¿ sk¹d. Z pewnoœci¹ czuj¹ siê swobodni w wypowia- daniu tego, co myœl¹. – Taak. – Indy ponownie spojrza³ w dó³ na katedrê, jak gdyby jego notatki mia³y zadecydowaæ, co powinien powiedzieæ. – Czy mogê coœ zauwa¿yæ, panie profesorze? Co znowu? – pomyœla³, lecz g³oœno odpowiedzia³: – Tak, s³ucham. – Wydaje mi siê, ¿e pan spoœród nas jedyny czuje siê onieœmie- lony. Indy wzruszy³ ramionami. 2 – Indiana Jones…

18 – Nie onieœmielony, raczej trochê zirytowany. – Dlaczego? – Widzisz, to moja pierwsza praca w roli nauczyciela. Nigdy nie by³em tutaj zaanga¿owany w ¿adn¹ dzia³alnoœæ zawodow¹. Nie je- stem Anglikiem. – Nie musi pan usprawiedliwiaæ siê przede mn¹. Proszê pamiê- taæ, ¿e ja równie¿ nie jestem tutejsza. Indy nie do³¹czy³ do jej œmiechu. – I twoja matka jest moja szefow¹. – Nie musi pan czyniæ z tego zarzutu. Je¿eli chce pan wiedzieæ, podobaj¹ mi siê pañskie zajêcia. Uwa¿am, ¿e doskonale daje pan sobie radê i powiedzia³am o tym Joannie, mojej mamie. – No có¿, dziêkujê. – Ona nie przestaje nagabywaæ mnie o pana. – Deirdre uœmiech- nê³a siê niezrêcznie, jej twarz poczerwienia³a. – Lepiej ju¿ pójdê. Indy obserwowa³, jak wychodzi³a. Uœmiechn¹³ siê do siebie. Prawdziwa studentka. Lubi tê dziewczynê, zadecydowa³. Ale prze- cie¿ wiedzia³ to ju¿ od pierwszego dnia zajêæ.

19 3. Koledzy z pokoju – Wiem, ¿e to gdzieœ tutaj. Jad³em tu coœ zaledwie tydzieñ temu – powiedzia³ Indy, gdy zatrzymali siê w po³owie drogi miêdzy dwiema przecznicami w samym sercu Soho. Jack Shannon wsadzi³ rêce w kie- szenie i rozejrza³ siê. – Nie przejmuj siê. Mogê coœ zjeœæ w³aœnie gdzieœ tutaj. Umie- ram z g³odu. Shannon przyjecha³ nieoczekiwanie kilka dni wczeœniej, korzy- staj¹c z zaproszenia, które Indy z³o¿y³ mu tu¿ przed wyjazdem z Pa- ry¿a. Ale napiêty plan Indy’ego sprawia³, ¿e przyjaciele ledwie mieli czas, by siê widywaæ. Tego wieczoru po raz pierwszy rozmawiali ze sob¹ d³u¿ej ni¿ kilka minut. – To tam, po drugiej stronie ulicy – odezwa³ siê Indy. – ChodŸ. – Nie wygl¹da zbyt œwietnie – prychn¹³ pogardliwie Shannon, gdy przechodzili przez ulicê. – No to co? Jedzenie jest tak dobre jak wszêdzie w Pary¿u. No, prawie. To, ¿e Indy znalaz³ tu francusk¹ restauracjê, która przypomina³a mu paryskie bistra, nie by³o niczym zadziwiaj¹cym. Nie w Soho. Tysi¹ce hugenotów z Francji osiedli³o siê w tej okolicy pod koniec siedemnastego wieku, podobnie jak póŸniej zrobili to Szwajcarzy, W³osi, Chiñczycy, Hindusi oraz przedstawiciele innych nacji. Ulice tutaj stanowi³y wrzaskliwy galimatias, z otwartymi stoiskami i skle- pami, które oferowa³y wszystko, co Marco Polo przywióz³ ze swej dalekiej podró¿y, i jeszcze wiêcej. G³ówn¹ atrakcj¹ by³y ró¿norodne tanie, cudzoziemskie restauracje, noc¹ jednak oferty czynione wzd³u¿ niektórych ulic by³y nastawione na zaspokojenie innych potrzeb. Kelner zaprowadzi³ ich do stolika i Indy zamówi³ butelkê wina.

20 – Dzisiaj ja zapraszam na obiad. To ma byæ prawdziwa uroczy- stoœæ. Shannon uœmiechn¹³ siê i pog³aska³ sw¹ rud¹ kozi¹ bródkê. – Cieszê siê, ¿e patrzysz na to w ten sposób. Mam nadziejê, ¿e to niewygl¹dananarzucaniesiê.MogêznaleŸæsobiepokójgdziekolwiek. – Nie martw siê o to. Prawie nie bywam w domu, a je¿eli bêdziesz zawadza³, to ci powiem. A teraz opowiadaj, jak dosta³eœ tê pracê? – Szed³em w³aœnie Oxford Street z moj¹ tr¹bk¹ i zobaczy³em, ¿e drzwi piwnicy tego klubu s¹ przyparte i stoj¹ otworem. Pomyœla- ³em sobie, co u diab³a, i wszed³em. Wzi¹³em w³aœciciela na milutk¹ pogawêdkê, trochê jak z South Side Chicago, i zagra³em mu parê kawa³ków. Powiedzieli, ¿ebym zacz¹³ ju¿ dzisiaj. – Œwietnie. Ale co z Pary¿em i z D¿ungl¹? – Jak to co? Najwy¿szy czas coœ zmieniæ, Indy. Band œwietnie da sobie radê beze mnie. W ka¿dym razie dajê komuœ innemu szansê grania na rogu. Facetowi Louise z Nowego Orleanu. Gra³ z Kingiem Oliverem i krêci³ siê w pobli¿u. Jest strasznie zapalony. Przyniesiono wino i przyjaciele wznieœli toast za swoj¹ przy- sz³oœæ i za Londyn. Indy mówi³ z nadziej¹ o swych szansach pozo- stania w Londynie przez nastêpny rok. Doskonale czu³ siê w tym mieœcie i móg³ st¹d podró¿owaæ dok¹dkolwiek. Anglicy byli aktyw- nie zaanga¿owani w prace wykopaliskowe od Gwatemali a¿ po Egipt. – Wiesz, to jest prawdziwa metropolia. Shannon s¹czy³ wino i uwa¿nie, z kwaœnym wyrazem twarzy przypatrywa³ siê Indy’emu. – Brzmi to tak, jak gdyby Angole poprzestawiali ci w g³owie. Nastêpnym razem bêdziesz mówi³ o rozwoju wspania³ych starych kolonii. – Jack, ja po prostu obserwujê. Londyn to centrum, to kosmopo- lityczna metropolia. – Myœlê, ¿e nie znam tego s³owa. Jak to jest po francusku? Indy rozeœmia³ siê. – Jesteœ pewien, ¿e chcesz tu pracowaæ? Shannon wzruszy³ ramionami. – Jakiœ czas. Przypuszczam, ¿e moje granie na tym skorzysta. Wszystko stawa³o siê dla mnie zbyt sztywne w D¿ungli. Potrzebujê trochê wariacji na temat. Shannon wydaje siê po prostu rozczarowany jak zwykle, pomy- œla³ Indy. Tak samo jak ju¿ wczeœniej w Chicago i przez wiêkszoœæ czasu spêdzonego w Pary¿u. Wygl¹da³o to tak, jak gdyby kultura jazzowa nadawa³a ¿yciu pewnego rodzaju zjadliw¹ perspektywê.

21 Dysonans. Rytm synkopowany, nacisk po³o¿ony celowo nie na swo- im miejscu. Skoñczyliju¿przystawkii podanodaniag³ówne,gdyShannonpodj¹³ temat, który Indy ju¿ od jakiegoœ czasu próbowa³ wymazaæ z pamiêci. – Dosta³eœ jeszcze coœ od tego frajera, który przys³a³ ci to pud³o z paj¹kami? – Nie. Nic, o czym bym wiedzia³. – Kiedy otrzyma³em twój list, myœla³em najpierw, ¿e to ¿art. Indy wzi¹³ do ust kês gotowanego dorsza. – Ja te¿ myœla³em, ¿e to ¿art, dopóki nie otworzy³em pude³ka. Shannon zrobi³ minê i potrz¹sn¹³ g³ow¹. – Paj¹ki. Dosta³bym œwira, gdyby mnie to spotka³o. Ale kto, do cholery, móg³ to zrobiæ? – Nie mam pojêcia. Ale ktokolwiek to by³, mia³ kiepskie poczu- cie humoru. Te paj¹ki to by³y czarne wdowy i gdyby któryœ mnie uk¹si³, prawdopodobnie wcale bym tu nie siedzia³. Shannon dŸga³ no¿em zielon¹ fasolkê, spiêtrzon¹ wysoko tu¿ przy jego rostbefie. – Sk¹d wiesz, ¿e to by³y czarne wdowy? – Z rysunku w encyklopedii. – Ciekaw jestem, gdzie w Londynie ten ktoœ zdoby³ czarne wdo- wy? – zaduma³ siê Shannon. – Nie wiem. Gdybym mia³ trochê czasu, tobym siê tym zaj¹³. Shannon skin¹³ g³ow¹ w zamyœleniu. – Cholernie proste. Je¿eli Belecamus wci¹¿ jeszcze siê gdzieœ krêci, jestem pewien, ¿e ona za tym stoi. – Jej tu nie ma – odpar³ krótko Indy, ucinaj¹c rozmowê na ten temat. Dorian Belecamus by³a jego pierwszym profesorem arche- ologii na Sorbonie w Pary¿u. Namówi³a go na towarzyszenie jej w wy- prawie do Delf, w Grecji, gdzie mia³ pracowaæ jako jej asystent. Ta kobieta nie tylko pozwoli³a mu nabraæ doœwiadczenia w pracach wykopaliskowych, da³a mu tak¿e zakosztowaæ zdrady. Intrygowa³a przeciwko Indy’emu, wykorzystuj¹c go w spisku na ¿ycie króla Gre- cji, czego Indy omal nie przyp³aci³ ¿yciem. Indy jednak dokona³ w Delfach znacz¹cego odkrycia. Odnalaz³ i odnowi³ staro¿ytny œwiêty przedmiot, zwany omfalos, który obecnie znajdowa³ siê w Nowym Jorku, na wystawie w muzeum archeologicznym Marcusa Brody’ego. Pomimo perfidii Belecamus, jej gwa³townej œmierci oraz tego, ¿e sam cudem tylko unikn¹³ podobnego losu, ca³e to doœwiadczenie utwierdzi³o Indy’ego w przekonaniu, ¿e archeologia jest w³aœnie tym celem ¿yciowym, do którego bêdzie d¹¿yæ.

22 – Jak smakuje ryba? – spyta³ Shannon. – Dobrze. A jak twój obiad? Nie odezwa³eœ siê jeszcze na ten temat ani s³owem. – Do przyjêcia. Wo³owina jest surowa, ale sos dobry. – Jack, wo³owina powinna w³aœnie taka byæ. Gdyby zbyt d³ugo j¹ przygotowywano, straci³aby ca³y smak. Ale od kiedy to sta³eœ siê znawc¹ dobrej kuchni? Shannon od³o¿y³ widelec. – Co siê, do cholery, z tob¹ dzieje? By³eœ jak nieobecny przez ca³y wieczór, a teraz siê na mnie wœciekasz. – Nie, to nic takiego. – Coœ siedzi ci na g³owie. Pozwól, ¿e zgadnê, to kobieta, prawda? Indy s¹czy³ przez chwilê wodê z kieliszka. – Dosta³em dzisiaj list od Leelanda Milforda. – Bo¿e, od tego zwariowanego staruszka. Jak mu siê wiedzie? – Przypuszczam, ¿e dobrze, i wcale nie jest zwariowany. Po pro- stu trochê ekscentryczny. Shannon rozeœmia³ siê. – Taak. Trochê. Milford by³ emerytowanym profesorem, uznanym autorytetem w dziedzinie œredniowiecznej Anglii, oraz przyjacielem ojca In- dy’ego. Shannon pozna³ go w czasach, gdy wraz z Indym chodzi³ do college’u i mieszka³ razem z nim w pokoju, Milford zaœ zatrzyma³ siê w campusie, by wyg³osiæ wyk³ad. Wywar³ on na Jacku wra¿enie dziwaka, jako ¿e podczas obiadu dwukrotnie zapomnia³, kim jest Shannon; po raz pierwszy gdy ten ostatni wróci³ do sto³u z kaw¹, i póŸniej gdy m³ody cz³owiek wyci¹gn¹³ swoj¹ tr¹bkê. Za ka¿dym razem Indy musia³ ponownie przedstawiaæ Shannona czcigodnemu goœciowi. – Co takiego pisze? A mo¿e nie rozgryz³eœ jeszcze jego œwiñ- skiej ³aciny? – zagadn¹³ Shannon. – To œredniowieczny angielski, nie œwiñska ³acina, i wcale nie napisa³ listu w tym jêzyku. – Poza swym roztargnieniem Milford mia³ tak¿e denerwuj¹cy zwyczaj wtr¹cania podczas rozmowy zdañ w œredniowiecznej angielszczyŸnie, je¿eli nawet temat konwersacji pozostawa³ bez zwi¹zku z dziedzin¹, w której by³ ekspertem. – Wspo- mina, ¿e tatuœ jest jeszcze ci¹gle z³y za moje zajêcie siê archeologi¹. Uwa¿a, ¿e marnujê sobie ¿ycie oraz wszystko, czego mnie nauczy³. Innymi s³owy, nic nowego. – I co mo¿esz zrobiæ? Masz przed sob¹ swoje w³asne ¿ycie, któ- rym musisz kierowaæ.

23 – Spróbuj to wyt³umaczyæ mojemu ojcu. W ka¿dym razie dosta- ³em list w sam¹ porê. Milford jutro tu przyje¿d¿a i chce siê ze mn¹ widzieæ. – Szczêœciarzu – odezwa³ siê Shannon – nie bêdziesz mia³ nic przeciwko, je¿eli ja przepuszczê tê okazjê? Indy rozeœmia³ siê. – Uzna³em, ¿e móg³byœ. Wyjdê po niego jutro na dworzec i pój- dziemy na lunch, czy coœ takiego. – Lepiej odœwie¿ swój œredniowieczny angielski przed spotka- niem tego profesorusa. Indy nie odpowiedzia³. Wzrok utkwi³ w wejœciu do restauracji, sk¹d dwie kobiety poprowadzono do jednego z naro¿nych stolików. By³y to Joanna Campbell i Deirdre. Oczy Indy’ego przyci¹gnê³a ta m³odsza. Nawet na tak¹ odleg³oœæ, w poprzek ca³ej sali, wygl¹da³a porywaj¹co. Mia³a na sobie granatow¹ dziewczêc¹ sukienkê z du- ¿ym, bia³ym marynarskim ko³nierzem i kokard¹ z przodu. Sukienka œciœle opasywa³a dziewczynie biodra i siêga³a do po³owy ³ydek, koñ- cz¹c siê u do³u bia³¹ lamówk¹. Deirdre na g³owie mia³a dopasowa- ny, miêkki kapelusz z rondem opuszczonym w dó³, a mahoniowe, wi- j¹ce siê w³osy opada³y jej na ramiona. Shannon spojrza³ za wzrokiem przyjaciela. – Znasz j¹? – Obydwie. To moja szefowa i jej córka. Lepiej przejdê siê i po- wiem czeœæ. – Spotkamy siê na zewn¹trz. Deirdre dostrzeg³a go pierwsza. – Profesor Jones. Co za niespodzianka – wyci¹gnê³a rêkê i Indy przytrzyma³ j¹ przez chwilê. By³o wokó³ niej coœ tajemniczego, czego nie móg³ do koñca okreœliæ, coœ ukrytego, co uzupe³nia³o jej urodê, Ÿród³o jej si³y. Wytrzymanie spojrzenia by³o niemal wysi³kiem, gdy Deirdre uœcisnê³a jego rêkê. Doktor Campbell wyci¹gnê³a ku niemu smuk³¹, wypielêgnowan¹ d³oñ. Jej czarne w³osy by³y poprzetykane srebrnymi nitkami. Rysy twarzy, podobnie jak córki, zosta³y wyrzeŸ- bione z du¿¹ starannoœci¹. Jak zwykle wygl¹da³a dystyngowanie, a te- go wieczoru tak¿e nieco tajemniczo, ubrana w czarn¹ sukniê, pelerynê oraz czerwony jedwabny szal, siêgaj¹cy a¿ do ud. Gdy wymienili ju¿ oficjalne uwagi na temat restauracji i okolicy, Indy zmusi³ siê do wysi³- ku, by skupiæ siê na tym, co mówi³a doktor Campbell. Dzia³o siê tak, jak gdyby jakaœ nieznana si³a przyci¹ga³a jego oczy i myœli ku Deir- dre. Zastanawia³ siê, co powie do niego za chwilê. – Wiêc jak? – zapyta³a doktor Campbell.

24 – Przepraszam. Coœ musia³o ujœæ mej uwagi. Pani profesor uœmiechnê³a siê i spojrza³a na córkê, po czym znów popatrzy³a na Indy’ego. – Pyta³am, co s¹dzi pan o brytyjskiej archeologii w porównaniu z greck¹. – Uwa¿am, ¿e istnieje pewna ró¿nica w jêzykach. Ale gdy nabie- rze siê wprawy, mo¿na swobodnie przechodziæ od jednej do drugiej. – A pan jest bieg³y w tym, co nazywa pan formacj¹ brytyjsk¹? Indy zastanawia³ siê, ile Deirdre opowiedzia³a matce o prowa- dzonych przez niego zajêciach i czy wspomnia³a jej o upomnieniu za zdominowanie dyskusji podczas lekcji. – Pracujê nad tym. –To w³aœciwa odpowiedŸ na niew³aœciwe pytanie, w ka¿dym razie niew³aœciwe, gdy pochodzi ode mnie – stwierdzi³a doktor Campbell. – Ale¿ sk¹d – odpar³ Indy i zacz¹³ usilnie myœleæ nad tym, co ma teraz powiedzieæ, by kulturalnie móc opuœciæ obydwie panie. – A propos – odezwa³a siê doktor Campbell, pochylaj¹c siê ku niemu – dosz³y mnie plotki, ¿e jakieœ dziwne rzeczy dziej¹ siê lu- dziom, którzy trzymali omfalos. A¿ do tego stopnia, i¿ zabroniono komukolwiek go dotykaæ. Czy nic takiego nie zdarzy³o siê panu, gdy znalaz³ go pan w Delfach? Indy uœmiechn¹³ siê i wzruszy³ ramionami. – No có¿, wyobraŸnia prowadzi ludzi do szaleñstwa. Myœl¹, ¿e do- tykaj¹ wyroczni delfickiej czy czegoœ takiego i maj¹ zamêt w g³owie. Spojrza³ na salê, nie przygl¹daj¹c siê jednak niczemu w szcze- gólnoœci. Z doœwiadczeñ swoich i innych z omfalosem wiedzia³, i¿ ludzie, którzy trzymaj¹ kamieñ, przechodz¹ pewnego rodzaju trans- formacjê uczuæ i myœli. Jeœli o niego chodzi, to widzia³ sw¹ przy- sz³oœæ, jak gdyby prze¿ywa³ j¹ na przyœpieszonych obrotach, i czêœæ z tego, co wówczas ujrza³, ju¿ siê do tej pory wydarzy³a. Pomimo rozbudzonej ciekawoœci Indy nigdy nie pragn¹³ ponownie dotykaæ omfalosa. Zgodnie z powszechn¹ opini¹ rzeczy tego typu nie dziej¹ siê naprawdê, a poza tym w czasie tych doznañ i bezpoœrednio po nich Indy czu³ siê tak, jak gdyby traci³ rozum. Z pewnoœci¹ nie ma zamiaru rozmawiaæ o tym z Joann¹ Campbell. – Profesorze Jones, dobrze siê pan czuje? – spyta³a Deirdre. Indy ockn¹³ siê z zamyœlenia. – Przepraszam. Próbowa³em sobie przypomnieæ, co siê ze mn¹ wówczas dzia³o i, szczerze mówi¹c, niewiele pamiêtam. – Có¿, potrafiê to zrozumieæ – odpar³a doktor Campbell – zwa- ¿ywszy na okolicznoœci. – Zwróci³a siê do Deirdre: – O ile wiem,

25 próbowano wówczas zrzuciæ z tronu króla Grecji i jeden z greckich archeologów by³ w pewien sposób w to wmieszany. Czy¿ nie tak? – By³o kilka ciê¿kich chwil. No có¿, czeka na mnie przyjaciel. Powinienem ju¿ pójœæ – wsta³ i skin¹³ g³ow¹ w kierunku doktor Camp- bell, potem ku Deirdre. – Profesorze Jones – odezwa³a siê doktor Campbell, zanim uda- ³o mu siê odejœæ – jeszcze jedno. Czy wie pan coœ na temat zwi¹z- ków pomiêdzy Grekami a wczesnymi mieszkañcami tej wyspy? Indy uœmiechn¹³ siê z przymusem. – Nie bardzo wiem, co ma pani na myœli, doktor Campbell. Przypatrywa³a mu siê przez chwilê. – Proszê o tym pomyœleæ, Jones. Jestem pewna, ¿e pan to wie. To czêœæ pañskiego wykszta³cenia. Mi³o by³o pana spotkaæ. – Do zobaczenia jutro – odezwa³a siê Deirdre i twarz jej rozja- œni³ radosny uœmiech. – Jutro? Ach tak, na zajêciach. Oczywiœcie. – Ponownie skin¹³ g³ow¹ obydwu kobietom, odwróci³ siê i pod¹¿y³ ku drzwiom. Shannon czeka³ na zewn¹trz. – Przepraszam. ChodŸmy st¹d. Pod¹¿yli przed siebie szerok¹ alej¹, toruj¹c sobie drogê wœród zgromadzonego na rogu t³umu, w którym wszyscy rozmawiali po w³osku. Niezale¿nie od godziny ulice Soho wype³nia³o mnóstwo lu- dzi i wydawa³o siê, jak gdyby wraz z ulicami zmienia³y siê jêzyki. W chwilê póŸniej przeciêli Greek Street i Indy by³ prawdziwie zdzi- wiony, nie s³ysz¹c nikogo, kto by mówi³ po grecku. W tym czasie Shannon obraca³ siê w zupe³nie innym œwiecie. Co drugi krok strze- la³ palcami, jak gdyby po g³owie kr¹¿y³a mu jakaœ melodia. – To naprawdê ³adna babka, w³aœnie ta. Indy rozejrza³ siê. – Która? – Ta ruda. – Och, Deirdre. Ona jest kimœ wiêcej, Jack. To jedna z moich studentek, najzdolniejsza z ca³ej zgrai. W³aœciwie wygl¹da to pra- wie tak, jak gdyby wspó³zawodniczy³a ze mn¹ podczas zajêæ. – To znaczy? – Nie wiem. Zachowuje siê tak, jak gdyby wiedzia³a tyle, ile ja, jeœli nie wiêcej. – Mo¿e to prawda. – Dziêki, stary. Shannon klepn¹³ go w ramiê piêœci¹. – Tylko ¿artujê. Ale skoro ona tyle wie, to po co chodzi na zajêcia?

26 – O to w³aœnie j¹ zapyta³em. Uwa¿a, ¿e potrzebuje potwierdze- nia. Ale ja zastanawiam siê, czy ona mnie nie szpieguje. – Szpieguje, dla kogo? Shannon omin¹³ mê¿czyznê w zniszczonym p³aszczu. By³ z ko- biet¹. Mia³a na sobie krótk¹, zwiewn¹ sukienkê, a jej oczy by³y tak intensywnie pomalowane, i¿ zdawa³y siê zajmowaæ po³owê twarzy. Trochê dalej kolejna prostytutka z Soho kiwnê³a na Indy’ego. Pa- trzy³ na ni¹ przez chwilê, po czym odwróci³ wzrok. – Oczywiœcie dla matki. Przechodzê okres próbny. A¿ do wrze- œnia nie dowiem siê, czy dostanê pe³ny etat. – Myœlê, ¿e twoja wyobraŸnia pracuje zbyt intensywnie. Ta dziewczyna jest prawdopodobnie po prostu dobr¹ studentk¹. Odk¹d mia³eœ to przejœcie z Dorian Belecamus, nie ufasz ¿adnej kobiecie, spotykanej na swej drodze. – To nieprawda. I przestañ wypowiadaæ jej imiê, jak gdybyœ macha³ mi przed oczami czerwon¹ flag¹. – Wiesz, co powinieneœ zrobiæ? – powiedzia³ Shannon, nie zwra- caj¹c uwagi na wybuch z³oœci przyjaciela. – Co? – Umówiæ siê z ni¹. Lepiej j¹ poznaæ. Ta dziewczyna mo¿e po- wiedzieæ na twoj¹ korzyœæ coœ dobrego. Do diab³a, skoro ona wycho- dzi na obiad z matk¹, prawdopodobnie nikogo innego nie widuje. – Jack, na mi³oœæ bosk¹, to chyba najgorsza rzecz, jak¹ móg³bym zrobiæ. Randki ze studentk¹ mog¹ dowodziæ wszystkiego, z wyj¹t- kiem moich chêci na dostanie pracy. Shannon nie wydawa³ siê przekonany. Szli dalej w milczeniu, ka¿- dy pogr¹¿ony we w³asnych sprawach. Indy celowo stara³ siê nie myœleæ o Deirdre.Zamiasttegoprzezchwilêzastanowi³siênadpytaniem,jakie doktor Campbell postawi³a mu, zanim wyszed³. Nie by³ nawet pewien, czy mia³a na myœli Celtów, czy te¿ ich poprzedników, i nie mia³ naj- mniejszegopojêciao ichpowi¹zaniachz Grekami.Kolejnalukaw jego wiedzy. Ale jaki by³ cel tego pytania? Sprawdzenie go? Mo¿e by³o to coœ wa¿nego, o czym powinien wiedzieæ. Najlepiej bêdzie, je¿eli to sprawdzi.Zastanawia³siê,czydoktorCampbellby³aw³aœnietymprofe- sorem, którego zna³ Marcus Brody, t¹ osob¹, od której Marcus dowie- dzia³ siê o pracy dla nauczyciela. W istocie to ona w³aœnie podjê³a osta- teczn¹ decyzjê o zatrudnieniu. Doœæ dziwne, ¿e punkt zwrotny podczas rozmowy kwalifikacyjnej mia³ zwi¹zek z jego nazwiskiem. – Indy Jones – powiedzia³a doktor Campbell i uœmiechnê³a siê. Dwaj pozostali profesorowie zachichotali i jeden z nich zapyta³, czy m³odego cz³owieka ³¹cz¹ jakieœ powi¹zania z In-e-go.

27 In-e-go co? – omal nie zapyta³, ale w porê siê opamiêta³. W ci¹gu kilku dni, poprzedzaj¹cych tê rozmowê, ca³e godziny spêdzi³ na studiowaniu dzie³ dotycz¹cych zabytków Brytanii i przy- pomina³ sobie, ¿e czyta³ o Inigo Jonesie, g³ównym architekcie kró- lów Jakuba I i Karola I. – Och, nie s¹dzê. Jest bardzo wiele Jonesów i ¿aden z moich krewnych nie pomyœla³by, ¿e Stonehenge zosta³o zbudowane przez Rzymian. Oczywiœcie to by³o trzysta lat temu i od tej pory tyle siê zmieni³o w tym, co wiemy o staro¿ytnych. – Uwaga ta, jak przypusz- cza³, zadowoli³a doktor Campbell i utwierdzi³a jej decyzjê. W koñcu doszli do klubu. Wieczór jazzowy by³ w³aœnie tym, czego potrzebowa³. Bêdzie to jego pierwszy wieczór poza domem, odk¹d przyjecha³ do Londynu. Jak bardzo zmieni³ siê od czasów, gdy on i Shannon spêdzali swój ostatni rok na uniwersytecie w Chi- cago. Byli tak poch³oniêci odkryciem podziemnego œwiata jazzu, który nagle rozwin¹³ siê w Chicago, i¿ obydwaj omal nie wylecieli z uczelni. Dla Indy’ego ca³e doœwiadczenie stanowi³o spe³nienie ¿¹- dzy przygód; dla Shannona by³o to powa¿niejsze zamierzenie, które zmieni³o go ju¿ na zawsze i w rezultacie wp³ynê³o na jego przysz³oœæ. Zrezygnowa³ z pewnej posady ksiêgowego w rozwijaj¹cej siê firmie przewozowej na rzecz niepewnoœci ¿ycia muzyka jazzowego. Gdy schodzili po schodach do nocnego klubu mieszcz¹cego siê w suterenie, Indy poczu³, i¿ ktoœ go obserwuje, i spojrza³ przez ra- miê. Na chodniku spostrzeg³ jakiegoœ mê¿czyznê pod¹¿aj¹cego w je- go kierunku. By³ wysoki i szczup³y, o ciemnych w³osach, g³adko zaczesanych do ty³u, i w¹skich oczach, mniej wiêcej w tym samym wieku co Indy. By³ to ten w³aœnie cz³owiek, o którym Indy myœla³, i¿ chodzi za nim na uniwersytet. Mê¿czyzna min¹³ wejœcie do klubu i pod¹¿y³ dalej ulic¹, nie ogl¹daj¹c siê za siebie. – Widzia³eœ tego faceta? – spyta³ Shannon, otwieraj¹c drzwi. Owion¹³ ich zapach stêch³ego piwa i dymu, gdy tak stali w przej- œciu. Indy us³ysza³ brzêk szklanych naczyñ i gwar rozmów. – Bo co? – Zauwa¿y³em go na ulicy przed restauracj¹, gdy czeka³em na ciebie, i jestem pewien, ¿e widzia³em go, jak siê krêci³ po Russell Square, pod naszymi oknami. Indy spojrza³ w kierunku, w którym znikn¹³ nieznajomy. – To pewnie nic takiego, po prostu zbieg okolicznoœci – powie- dzia³, wzruszaj¹c ramionami. A jednak wcale w to nie wierzy³.

28 4. Pomiêdzy pó³kami Ca³y ranek Indy kl¹³ siebie samego za zbyt d³ugie zasiedzenie siê w nocy. Chocia¿ tego dnia nie prowadzi³ ¿adnych zajêæ, urzêdo- wa³ w swym gabinecie. Zgodnie z za³o¿eniami kursu poproszono go, by z góry zaaprobowa³ temat pracy semestralnej ka¿dego studenta i ju¿ niemal dwie godziny siedzia³ i s³ucha³ wszystkich po kolei. Czu³ siê wyczerpany, a wcale nie by³ to jeszcze koniec dy¿uru. Mimo ¿e przez ostatnie trzy tygodnie dopingowa³ studentów do spotykania siê z nim jak najszybciej, prawie po³owa czeka³a z tym a¿ do ostat- niego dnia. Popatrzy³ na stoj¹cego przed nim drobnego dzieciaka. – Stonehenge. – To znaczy? – spyta³ Indy. – To mój temat. – Proszê usi¹œæ. Nie mo¿na tak po prostu pisaæ o Stonehenge. Proszê to uœciœliæ. – W porz¹dku – uwa¿nie wpatrywa³ siê w Indy’ego – napiszê o pierwszych badaczach. – Wci¹¿ zbyt ogólnie. Proszê podaæ wiek. – Siedemnasty. – W porz¹dku. Proszê teraz wybraæ dwóch badaczy ¿yj¹cych w siedemnastym wieku, porównaæ i zestawiæ to, do czego doszli. – Muszê wybieraæ ich teraz? – jêkn¹³. – Wola³bym trochê od- czekaæ i to przemyœleæ. Indy uœmiechn¹³ siê i potar³ sobie kark. NajwyraŸniej dzieciak nie zna³ ¿adnych nazwisk. – Po prostu upewnij siê, ¿e tych dwóch, których wybierzesz, prowadzi³o badania w tym samym wieku.

29 – Rozumiem – wsta³ i poœpiesznie wyszed³ z pokoju. Indy masowa³ sobie skronie, czekaj¹c na kolejnego studenta. – Nastêpny! – krzykn¹³, po czym pochyli³ siê i wyci¹gn¹³ szyjê, patrz¹c w stronê zewnêtrznej sali. Poniewa¿ nikt siê nie pojawia³, z powrotem wygodniej rozpar³ siê na krzeœle. – Hura – powiedzia³ cicho. Spojrza³ na wisz¹cy na œcianie zegar. W³aœnie tyle potrzebowa³ czasu. Pojedzie metrem do Kings Cross Station i poczeka na poci¹g, którym ma podró¿owaæ Leeland Mil- ford. Zasun¹³ teczkê, wsta³ i mia³ w³aœnie wychodziæ, gdy w drzwiach pojawi³a siê Deirdre Campbell. Jej twarz rozœwietli³ uœmiech. – Mam nadziejê, ¿e nie przysz³am zbyt póŸno, ¿eby omówiæ temat swojej pracy. Indy z powrotem usiad³ na krzeœle. Czu³ siê rozczarowany, ¿e nie uda³o mu siê wyjœæ. By³o mu jednak mi³o, ¿e to w³aœnie Deirdre go zatrzymuje. – Usi¹dŸ proszê i mów. Jej obecnoœæ jak gdyby rozœwietla³a ca³y pokój; wydawa³o siê, ¿e to jej blada cera lub lœni¹ce, mahoniowe loki promieniuj¹ w³a- snym œwiat³em. A mo¿e by³a to jej inteligencja. Po wys³uchaniu wie- lu studentów, podobnych do ostatniego, którzy byli zadowoleni, mog¹c zrobiæ jak najmniej, byle tylko zaliczyæ przedmiot, Deirdre przynosi³a ze sob¹ orzeŸwiaj¹c¹ zmianê. Docenia³ jej entuzjazm i by³o mu teraz przykro, ¿e nakaza³ jej, by siê kontrolowa³a. – Dziêkujê – odpar³a i usiad³a na krzeœle stoj¹cym naprzeciwko jego biurka. – To by³a prawdziwa niespodzianka, spotkaæ pana wczo- raj wieczorem. – Taak. Niespodzianka – powiedzia³ Indy. Deirdre spojrza³a w dó³ na swoje d³onie. – Opowiedzia³am mamie o tym, co powiedzia³ mi pan po wczo- rajszych zajêciach, i ona przyzna³a panu racjê. Chyba w pewnym sen- sie siê popisywa³am – (popisywaa³am). – Powiedzia³a mi, ¿e powin- nam byæ odrobinê bardziej blate podczas zajêæ. – Blate? – To szkockie s³owo, znaczy nieœmia³a. Indy popatrzy³ na dziewczynê ponad swymi okularami w dru- cianej oprawce. – Rozumiem. – Mo¿e mówiê tyle dlatego, ¿e niektórzy Anglicy patrz¹ na Szko- tów z góry, jak gdyby ci z pó³nocy byli ignorantami – podnios³a wzrok i uœmiechnê³a siê – ale mo¿e znowu chcia³am po prostu zrobiæ na panu wra¿enie – to wypowiedziane cicho wyznanie by³o tak rozbrajaj¹ce,

30 ¿e Indy nie móg³ oderwaæ od dziewczyny oczu. By³a jak rozkwitaj¹cy kwiat, który stara siê przepraszaæ za swe urzekaj¹ce piêkno. – Nie k³opocz siê o próbowanie zauroczenia mnie – odpar³. – Jestem zauroczony. Znowu na niego spojrza³a i ich oczy siê spotka³y. Indy mia³ chêæ siêgn¹æ po jej rêkê i podnieœæ dziewczynê z krzes³a. Zastanawia³ siê, jak mog¹ smakowaæ jej usta, jak czu³aby siê w jego ramionach. Uspo- kój siê, stary, nakaza³ mu jakiœ g³os wewn¹trz, chcesz dostaæ tê pra- cê, czy nie? – Wiêc pozwól mi zgadn¹æ – odchrz¹kn¹³, przybieraj¹c oficjal- ny ton – piszesz o Stonehenge, podobnie jak wiêkszoœæ. – Nie. O jaskini Ninian w Szkocji. Indy powtórzy³ tê nazwê. – Wydaje mi siê, ¿e nie mówiliœmy o tym na zajêciach. Co ciê tak zainteresowa³o? – Tam w³aœnie zosta³ pochowany Merlin. Indy splót³ rêce na karku i uœmiechn¹³ siê. – Doprawdy? – Tak – wydawa³a siê wcale nie ¿artowaæ. – Merlin, doradca króla Artura? – W³aœnie tak. – Merlin to postaæ legendarna, Deirdre. To zajêcia z archeolo- gii, a nie z mitologii. – Mam dowód. – Naprawdê? Jakiego rodzaju dowód? Dziewczyna uœmiechnê³a siê skromnie. – Bêdzie pan musia³ przeczytaæ moj¹ pracê. Przypuszczam, ¿e wyda siê panu interesuj¹ca. – Je¿eli to, co mówisz, jest prawd¹, uznam, ¿e jest wiêcej ni¿ interesuj¹ca. Raczej zdumiewaj¹ca. – Wiêc aprobuje pan ten temat? Indy szeroko siê uœmiechn¹³. – To, co proponujesz, to wiêcej ni¿ temat pracy semestralnej. Deirdre. To si³a napêdowa kariery. Je¿eli potrafisz udowodniæ, ¿e Merlin naprawdê istnia³, zdobêdziesz wiêksze uznanie ni¿ wiêkszoœæ archeologów w ci¹gu swej kariery. Wdziêcznym ruchem podnios³a siê z krzes³a. – Natychmiast zabieram siê do pracy. Indy obserwowa³, jak wychodzi³a z gabinetu. Mo¿e nie by³a tak wybitna, jak przypuszcza³. Gdyby chodzi³o o ka¿dego innego stu- denta, natychmiast wyrazi³by swoj¹ dezaprobatê. Problem wykra-

31 cza³ znacznie poza zakres pracy semestralnej na wstêpnym kursie. By³ to temat pracy doktorskiej i nawet w takim wypadku bardzo ambitny. Skoro do tej pory nikt jeszcze nie dowiód³ istnienia Merli- na, có¿ mog³a wiedzieæ ta dziewczyna, co by³oby wystarczaj¹ce do radykalnej zmiany pogl¹dów? By³ bardzo ciekawy. Gdy wyszed³ z biura i poœpieszy³ w stronê metra, dopad³a go gorzka myœl. Deir- dre musia³a powiedzieæ matce o tym tak zwanym dowodzie na ist- nienie Merlina. Cokolwiek to by³o, Joanna Campbell prawdopodob- nie nie zgadza³a siê z córk¹. Ogarnê³o go nieprzyjemne przeczucie, ¿e byæ mo¿e znajdzie siê w œrodku batalii miêdzy matk¹ a córk¹. Cholera! To mu tylko by³o potrzebne. Poci¹g jad¹cy z Portsmouth, dok¹d przybi³ statek Leelanda Mil- forda, przyjecha³ o czasie, Indy jednak siê spóŸni³. Gdy dotar³ na peron, wiêkszoœæ pasa¿erów ju¿ wysiad³a. Indy dostrzeg³ jak¹œ m³o- d¹ parê z dwojgiem dzieci, mê¿czyznê w szkockiej spódniczce oraz grupê uczennic w mundurkach. Nagle zauwa¿y³ Milforda spaceruj¹- cego po peronie i trzymaj¹cego w ka¿dej rêce skórzan¹ torbê. Mia³ na sobie d³ugi ciemny p³aszcz, zupe³nie nieodpowiedni na tê porê roku. Jego g³owa by³a pozbawiona w³osów, z wyj¹tkiem krzacza- stej bia³ej kêpy nad ka¿dym uchem oraz w¹sów przypominaj¹cych gru- b¹ bia³¹ szczotk¹ dra¿ni¹c¹ usta. Oczy by³y bladoniebieskie i wodniste. Chocia¿ Indy nie zna³ dobrze Milforda, wiedzia³, ¿e staruszek potrafi zaskakiwaæ: w jednej chwili mo¿e byæ otwarty i przyjaciel- ski, a moment póŸniej nieprzystêpny. Uœmiechn¹³ siê szeroko, wi- dz¹c ruch ust Milforda, który zapewne narzeka³ na spóŸnienie In- dy’ego. Gdy siê zbli¿y³, wyraŸnie us³ysza³ s³owa staruszka: – Przeklêty poci¹g. Szybciej ju¿ na rowerze… So whylome wont. – Milford wymin¹³ go. Po prostu nie przestawa³ chodziæ. – Doktorze Milford – poœpieszy³ za nim Indy – hej, doktorze Milford! To ja, Indy. Milford stan¹³ i wolno siê odwróci³, na jego czole pojawi³y siê zmarszczki. – Ach, Indy! Co za niespodzianka! – Potrz¹sn¹³ d³oni¹ Indy’ego, nie okazuj¹c jednak ani œladu entuzjazmu. – Co ty tutaj robisz? – Dosta³em pañski list. – Doprawdy? –O ilepamiêtam,napisa³pan,¿ebymwyszed³popananadworzec. Milford wygl¹da³ na zdziwionego. – No, skoro tak mówisz. Indy zaproponowa³, ¿e weŸmie jedn¹ z jego toreb, Milford jed- nak odmówi³.