ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Roberts Nora - Bogowie zła

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - Bogowie zła.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

Roberts Nora Bogowie Zła CZĘŚĆ PIERWSZA Rozdział I Obrzęd zaczął się w godzinę po zachodzie słońca. W lesie, na polanie, przygotowano wcześniej idealnie równy krąg o dziewięciu stopach średnicy. Miejsce posypano uświęconą ziemią. Chmury, ciemne i tajemnicze, tańczyły wokół bladego księżyca. Trzynaście zakapturzonych postaci w ciemnych płaszczach stanęło wewnątrz kręgu. Gdzieś pośród drzew krzyknęła sowa z rozpaczą, może ze współczuciem. Gdy rozległo się uderzenie dzwonu, nawet ona ucichła. Przez chwilę słychać było tylko szept wiatru wśród młodych liści. W dole po lewej stronie kręgu płonął już ogień. Wkrótce płomienie strzelą w górę, wezwane przez wiatr, a może inne moce... Była wigilia majowego przesilenia, Sabat Roodmas. Noc uroczystości i składania ojiar, które miały przynieść urodzaj palom, a ludziom — moc. Dwie ubrane w czerwone płaszcze kobiety weszły do środka kręgu. Ich odsłonięte twarze były bardzo blade, usta — ciemnoczerwone. Jak twarze wampirów, które właśnie skończyły swą ucztę. Jedna z nich, tak jak jej wcześniej przykazano, zrzuciła płaszcz I stała przez chwilę naga, po czym ułożyła się na gładkim, wypolerowanym pniu pośrodku kręgu. Miała być żywym ołtarzem, dziewicą, na niej mieli dokonać obrzędu. W rzeczywistości była prostytutką, kobietą nieczystą, i to niektórym przeszkadzało. Inni patrzyli chciwie na jej bujne kształty, na hojnie rozsunięte uda... Najwyższy kapłan, noszący maskę Kozia z Men des, zaczął śpiewać w zniekształconej łacinie. Gdy pieśń dobiegła końca, uniósł ramiona w stronę odwróconego pentagramu, który wisiał nad ołtarzem. Znów zabrzmiał dzwon — by oczyścić powietrze. Dziewczynka obserwowała tę scenę oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. Siedziała cicho, ukryta w krzakach. Z dołu ofiarnego unosił się swqd spalenizny, strzelały w górę iskry. Na pniach otaczających polanę drzew wyrzeźbiono dziwaczne kształty. Dziewczynka zaczęła się zastanawiać, gdzie jest jej ojciec. Ukryła się w jego samochodzie, chichocząc na myśl o niespodziance, jaką mu zrobi. Kiedy szła za nim przez las, nie bała się ciemności. Nigdy się nie bala. A potem schowała się i czekała na odpowiedni moment, by wyskoczyć z krzaków — wprost w jego ramiona. Ale on włożył długą czarną pelerynę, tak jak inni, imała nie była teraz pewna, która z ciemnych postaci jest jej ojcem. Widok nagiej kobiety wprawiał ją w zakłopotanie, a jednocześnie fascynował. To, co robili dorośli, nie wyglądało już na zabawę. Kiedy mężczyzna w masce podjął swą pieśń, dziewczynka poczuła szybkie bicie serca. — Wzywamy Amona, pana życia i płodności. Wzywamy Pana, boga żądzy! Wzywał kolejne bóstwa, u pozostali powtarzali jego wołanie. Lista imion była długa.

Wszyscy zaczęli się teraz kołysać, z gardeł wydobywał się coraz głośniejszy pomruk. Kapłan podniósł dn ust srebrny kielich. Gdy skończył pić, ułożył naczynie między piersiami leżącej kobiety. Podniósł miecz i, wskazując ostrzem na północ, południe, wschód i zachód, wezwał czterech książąt piekieł: — Satanie, Panie ognia! Lucyferze, który przynosisz światło! Belialu, który nie masz pana! Lewiatanie, Wężu z głębin! Dziewczynka zadrżała. Bała się. — Aye, Satan. Wzywam cię, Panie, Książę Ciemności, Królu Nocy, otwórz bramy piekieł, wysłuchaj nas! — Kapłan nie prosił. Wykrzyczał swe wezwanie, żądał. Gdy jego głos przebrzmiał, uniósł w dłoni pergamin. Chciwe płomienie błysnęły na nim jak krew. — Prosimy, by nasze Pola przyniosły urodzaj, nasze bydło: przychówek. Zniszcz naszych wrogów, ze,śąj choroby Ł ból na naszych prześladowców. My, wierni Tobie, żądamy szczęścia i rozkoszy. Położył rękę na piersi kobiety. — Bierzemy, czego chcemy, w Twoje Imię, Władco Much. Przemawiamy w Twoim Imieniu: śmierć słabym, bogactwo silnym. Nasze członki twardnieją, nasza krew wrze. Niech nasze kobiety płoną dla nas pożądaniem. Niech przyjmują nas chciwie. Jego palce przesunęły się po brzuchu kobiety, w dół, między jej uda. Prostytutka, dobrze nauczona swej roli, zaczęła wić się ijęczeć. Kapłan śpiewał coraz głośnie]. Przebił pergamin sztyletem i trzymał go nad płomieniem Czarnej świecy tak długo, póki nie pozostało z niego nic prócz ostrego zapachu spalenizny. Pieśń pozostałych dwunastu ojarników także przybrała na sile. Na dany przez kaplana znak w krąg wprowadzono młodą kózkę. Zwierzę przewracało oczami, śmiertelnie wystraszone, a ojiarnicy skakali wokół niego, teraz Już dziko krzycząc. Świeżo naostrzone ostrze alhamasa, rytualnego noża, błysnęło w bladym świetle księżyca. Gdy dziewczynka ujrzała, Jak nóż przebUa szyję koźlęcia, próbowała krzyczeć, lecz głos uwiązi jej w gardle. Chciała uciekać, ale nogi odmówiły jej posluszeństwa. Szlochając zakryła twarz dłońmi. Tak bardzo chciała zawołać ojca... Kiedy zdecydowała się znowu spojrzeć w stronę kręgu, wszędzie widziała krew. Srebrne naczynie również było jej pełne. Głosy mężczyzn zlały się w uszach dziecka w jeden groźny ryk. Bezgłowe ciało kozy zostało wrzucone do dołu, w którym buzował ogień. W powietrzu unosił się teraz przyprawiający o mdłości zapach spalonego mięsa. Kapłan krzyknął przejmująco i zerwał rytualny płaszcz. Stal teraz nagi, a jego biale ciało połyskiwało od potu, choć noc była zimna. Na jego piersi błysnął srebrny amulet pokryty magicznymi znakami. Stanął okrakiem nad rozciągniętą na ołtarzu kobietą, a potem padł między jej uda. Jeden z ojarników także zawył dziko Ł pociągnął do siebie drugą kobietę. Pozostali zrzucali płaszcze i tańczyli nadzy wokół dołu. Dziewczynka ujrzała, jak jej ojciec, rodzony ojciec, zanurza dłonie w naczyniu pełnym krwi — spływala z jego rąk, gdy przyłączył się do pozostałych... 12 Clare obudziła się z krzykiem. Była zlana potem, z trudem łapała oddech. Skuliła się pod kocem, ale po chwili drżącą ręką sięgnęła w stronę nocnej lampki. Nadal było za ciemno, więc wstała i zapaliła pozostałe iampy, aż jej mały pokój tonął w blasku. Ręce wciąż jej drżały, kiedy sięgnęła po papierosa i zapaliła zapałkę. Siedziała na brzegu łóżka i paliła w milczeniu. Dlaczego sen powrócił? Terapeuta powiedziałby pewnie, że to reakcja na małżeństwo matki. Podświadomie czuła, że jej ojciec został zdradzony. Przecież to nonsens! Ze złością wypuściła smugę dymu. Matka owdowiała przed dwunastoma laty. Każda normalna, kochająca córka pragnęłaby szczęścia matki. A Clare była kochającą córką. Miała tylko wątpliwości, jak jest z tą normalnością. Przypomniała sobie pierwszy raz, kiedy przyśnił jej się ten sen. Miała jakieś sześć lat, obudziła się

krzycząc. Tak jak dziś. Wtedy jednak rodzice zjawili się przy niej natychmiast, by ją pocieszyć i uspokoić. Nawet jej brat, Blair, przyszedł do niej, popłakując ze strachu. Matka zabrała małego z pokoju, a ojciec został z córeczką powtarzając, że to tylko sen, zły sen, o którym zaraz zapomni. Zapominała, nawet na długo. A potem sen pojawiał się znowu — dręczący koszmar — kiedy była zmęczona czy spięta. Zgasiła papierosa i przycisnęła dłonie do oczu. Tak, była spięta. Do jej indywidualnej wystawy pozostało zaledwie kilka dni i chociaż sama wybrała każdą rzeźbę, wciąż nie mogła się pozbyć wątpliwości. Może dlatego że jej debiut został tak świetnie przyjęty dwa lata temu. Kiedy już odniosła sukces, miała znacznie więcej do stracenia. Poza tym wiedziała, że rzeźby, które wybrała, były jej najlepszymi pracami. Jeśli zostaną ocenione jako nieciekawe, to i ona, jako artystka, będzie uznana za mierną. Czy mogło spotkać ją coś gorszego? Czuła się lepiej, kiedy mogła martwić się czymś bardziej przyziemnym, wstała więc i rozsunęła zasłony. Słońce właśnie wstało i w jego wczesnym świetle ulice Manhattanu wyglądały, jakby przesłaniała je bladoróżowa mgiełka. Clare otworzyła okno. Zadrżała w porannym chłodzie. Było bardzo cicho... Tylko w jednej z sąsiednich ulic kończyła pracę śmieciarka, na rogu Canal i Greene pojawiła się żebraczka. Cały dobytek pchała przed sobą w niewielkim wózku. Kółka skrzypiałY głośno. Trzy piętra niżej, w piekarni po drugiej stronie ulicy, wciąż jeszcze paliło się światło. Dobiegały stamtąd ciche dźwięki Rigoletta wokół rozchodził się miły, ciepły zapach chleba. Ulicą przejechał samochód, potem znowu zapadła cisza. Równie dobrze Ciare mogłaby być w mieście sama. Zamyśliła się. Czy tego właśnie pragnie? Samotności, zupełnej samotności? Czasem czuła się taka... niedopasowalla, nigdzie nie czuła się na miejscu. Czy nie dlatego rozpadło się jej małżeństwo? Kochała Roba, ale nigdy do siebie nie pasowali. Kiedy wszystko się skończyło, czuła żal, ale nie miała wyrzutów sumienia. A może doktor Janowski miał rację, może naprawdę chciała ukryć swoje poczucie winy? Ukryć wszystko — każdą łzę, wypłakaną w żałobie po ojcu. Cały ból wyrazić w rzeźbach. Co w tym złego? Przez chwilę próbowała wsadzić ręce do kieszeni, szybko jednak zorientowała się, że nie ma na sobie szlafroka. Chyba zwariowała — stała w otwartym oknie w SoHo, mając na sobie tylko kusą koszulkę z wizerunkiem Kota Billa. Do diabła z tym, pomyślała i wychyliła się jeszcze dalej. Może rzeczywiście zwariowała. Stała tak przez chwilę, jej jasnorude włosy były wciąż potargane po niespokojnym śnie, jej twarz — blada i zmęczona. Robiło się corazjaśniej, a ona stała zasłuchana w narastający szum budzącego się miasta. Odeszła od okna, gotowa do pracy. Po drugiej Ciare usłyszała dzwonek. Przy syku palnika i głośnej muzyce Mozarta brzmiał jak bzyczenie nieznośnej pszczoły. Z początku chciała go zignorować, ale po chwili doszła do wniosku, że praca nie idzie jej najlepiej. Dzwonek stanowił doskonałą wymówkę, by przerwać. Wyłączyła gaz. Przechodząc przez pracownię zdjęła rękawice ochronne. Miała na sobie gruby fartuch, czapkę i ochronne okulary. Podeszła do domofonu. — Tak? 15 — Ciare? To ja, Angie. — Właź na górę. Clare wystukała kod zabezpieczenia i uruchomiła windę. Zdjęła czapkę i okulary i wróciła do pracowni. Obeszła wokół swoje nie dokończone dzieło. Przy ścianie, na stole do spawania stała rzeźba. Wokół niej leżały narzędzia — szczypce, młotki, obcęgi, dodatkowe końcówki do palnika. Obok, na solidnym wózku, stały butle z tienem i acetylenem. Ze względów bezpieczeństwa podłogę pokrywała gruba blacha. Większość miejsca w pracowni zajmowały przedmioty związane z pracą Ciare — spore bloki

granitu, kawały drewna wiśniowego, bezkształtne bryły metalu i arkusze blachy. Narzędzia do cięcia, podważania, szlifowania, spawania. Zawsze lubiła żyć tam, gdzie pracowała. Podeszła teraz do swojego najnowszego dzieła. Zacisnęła usta i patrzyła na nie ze zmarszczonymi brwiami. Praca nad rzeźbą szła jej bardzo opornie... Ciare nawet się nie odwróciła, kiedy skrzypnęły drzwi windy. — Powinnam się była domyślić. — Angie LeBeau odrzuciła z czoła czarne loki i poklepała czerwoną, włoską pompę, która stała na drewnianej części podłogi. — Dzwonię do ciebie już od godziny. — Wyłączyłam telefon. Wszystko nagrywa się na sekretarkę. Co to według ciebie jest, Angie? Angie wypuściła głośno powietrze i przyjrzała się uważnie rzeźbie na stole. — Chaos. — Tak... — Clare skinęła głową i pochyliła się. — Tak, masz rację. Źle się do tego zabrałam. — Nie waż się brać do ręki palnika! — Angie nie zamierzała przekrzykiwać muzyki i wyłączyła ją. — Niech cię cholera, Ciare, umówiłyśmy się na lunch w rosyjskiej herbaciarni o wpół do pierwszej. Dopiero teraz Clare wyprostowała się i spojrzała uważnie na przyjaciółkę. Angie, jak zwykle, wyglądała niezwykle elegancko. Granatowy kostium i duże perły doskonale podkreślały jej ciemną, egzotyczną karnację. Torebka i buty były z identycznej ciemnoczerwonej skórki. Angie uwielbiała, żeby wszystko do siebie pasowało, było na właściwYm miejscu. Buty w jej szafie stały w schludnych plastikowyCh pudelkach, bluzki ułożone były według kolorów i materiałów, a torebki — legendarna kolekcja stały na półkach wsunięte w oddzielne przegródki. Clare natomiast miała dużo szczęścia, jeśli w czarnej dziurze swej szafy zdołała znaleźć dwa buty do pary. Czarna wieczorowa torebka i ogromna tkana torba stanowiły całą jej „kolekcję”. Niejeden raz Clare zastanawiała się, jakim cudem ona i Angie zostały przyjaciółkami, a na dodatek — wytrwały w przyjaźni. W tej chwili ich przyjaźń była poważnie zagrożona. Oczy Angie ciskały gromy. Dziewczyna stukała czerwonymi paznokciami w torebkę w tym samym tempie, w jakim uderzała stopą o podłogę. — Stój tak, jak stoisz! Ciare przebiegła przez strych i zaczęła grzebać w stosie rzeczy na sofie. Szukała czegoś do rysowania. Odrzuciła na bok grubą bluzę, jedwabną koszulę, kilka wciąż nie otworzonych listów, torebkę po chrupkach... Znalazła jeszcze kilka książek i plastikowy pistolet na wodę. Po chwili dotarła do szkicownika. — Do licha, Ciare... — Nie, nie ruszaj się. — Ciarc podniosła poduszkę i sięgnęła po ołówek, który akurat tam leżał. Uśmiechnęła się. — Jesteś piękna, gdy się złościsz. — Małpa! Angie starała się powstrzymać śmiech. — O to, to właśnie! — Ołówek śmigał po papierze. — Masz niesamowite kości policzkowe! Kto by pomyślał, że coś takiego wyjdzie z połączenia krwi indiańskiej, Czarnej i francuskiej... Zmarszcz trochę brwi, dobrze? — Nie wygłupiaj się. Nie wykręcisz się pochlebstwami. Siedziałam w tej kawiarni przez godzinę, piłam wodę mineralną i prawie już wgryzłam się w obrus z głodu. — Przepraszam. Zapomniałam. — Nie domyśliłabym się! Clare odłożyła szkicownik na bok. Dobrze wiedziała, że gdy tylko spuści Angie z oka, dziewczyna zerknie na rysunek. — Masz ochotę na lunch? — Zjadłam hot-doga w taksówce.

— W takim razie ja coś przegryzę, a ty powiesz mi, o czym miałyśmy rozmawiać. 17 — O wystawie, kretynko! — Angie rzuciła okiem na szkic i z trudem utrzymała poważną minę. Ciare narysowała ją z płomieniami buchającymi z uszu. Nie zamierzała jednak dać się rozbawić. Rozejrzała się za czymś, na czym mogłaby usiąść, i zdecydowała się na poręcz sofy. B6g jeden wie, co mogło kryć się pod poduszkami. — Nie myślałaś o wynajęciu kogoś, kto by tu posprzątał? — Nie, tak jest dobrze. — Ciare przeszła do malutkiej kuchenki. Właściwie była to tylko wnęka w kącie pracowni. — Łatwiej mi tu tworzyć. — Możesz sobie oszczędzić opowieści o artystycznym bałaganie, Ciare. Tak się składa, że nieźle cię znam. Leń z ciebie, i tyle. — Co racja, to racja. — Ciare wyszła z kuchni z pudełkiem duńskich lodów czekoladowych. W ręku trzymała dużą łyżkę. — Chcesz? — Nie. — Ku rozpaczy Angie Ciare najwyraźniej jadała takie „byle co”, kiedy tylko przyszła jej na to ochota, a flgurę itak miała bez zarzutu. Mierzyła prawie metr osiemdziesiąt, nie była już tak chuda, jak w dzieciństwie, nadal jednak bardzo zgrabna i — w przeciwieństwie do Angie — nie musiała się codziennie ważyć. Stała teraz przed przyjaciółką, ubrana w ochronny kombinezon i skórzany fartuch, i pochłaniała kalorie. A w dodatku, pomyślała nagle Angie, nie ma nic pod tym swoim dżinsem. Ciare nie używała makijażu. Była lekko piegowata, jej duże złote oczy sprawiały wrażenie ogromnych w drobnej trójkątnej twarzy. Miała pełne, ładnie zarysowane usta, niewielki, zgrabny nos. Płomiennorude włosy były akurat odpowiedniej długości, by można je było zebrać w krótki ogonek. Mimo niezwykłego wzrostu Ciare sprawiała wrażenie tak delikatnej, że Angie — chociaż tylko dwa lata starsza — miała się ochotę nią opiekować. — Dziewczyno, kiedy ty się wreszcie nauczysz siadać do jedzenia jak człowiek? Clare uśmiechnęła się znad pudełka z lodami. — Martwisz się o mnie, więc chyba mi już wybaczyłaś — przysiadła na stołku i zaczepiła stopę o poprzeczkę — naprawdę przepraszam za ten lunch. — Zawsze przepraszasz. Nie myślałaś o zapisywaniu sobie, co planujesz? — Ja sobie zapisuję, tylko potem to gubię. Wskazała łyżką w stronę zagraconej pracowni. Sofa, na której przysiadła Angie, była akurat widoczna... Pod stosem gazet, pism i pustych butelek po sokach ukryty był jeszcze stół, w rogu pomieszczenia, na wysokim czarnym stołku stało marmurowe popiersie... Na ścianach tłoczyły się obrazy, a rzeźby — niektóre dokończone, inne porzucone — siedziały, stały, leżały na całej pozostałej przestrzeni. Żelazne schodki prowadziły na antresolę. Dawniej znajdował się tam mały składzik, teraz Clare urządziła sobie na górze sypialnię. Mieszkanie, w którym żyła już piąty rok, zajęte było wyłącznie przez jej dzieła. Przez pierwszych osiemnaście lat Clare robiła, co mogła, by sprostać wymaganiom matki. Już po trzech tygodniach samodzielnego życia odkryła, że w bałaganie czuje się najlepiej. Uśmiechnęła się do Angie przepraszająco. — Jak ja mam tu cokolwiek znaleźć? — Czasami dziwię się, że w ogóle wiesz, jak wstać z łóżka. — Po prostu martwisz się o wystawę. — Clare odstawiła lody na bok i natychmiast o nich zapomniała. Sięgnęła po papierosy i zapałki. — Nie ma się co tak zadręczać. Albo im się spodoba, albo nie. Świetnie. Tylko czemu wyglądasz, jakbyś spała tylko cztery godziny? Pięć — poprawiła Clare. Postanowiła jednak nie wspominać o koszmarze. — Jestem spięta, ale nie

przestraszona. Wystarczy, że martwicie się wy: ty i ten twój seksowny mąż. — Jean-Paul jest wykończony — przyznała Angie. Od dwóch lat była żoną właściciela galerii. Uwielbiała zarówno jego inteligencję i miłość do sztuki, jak i wspaniałe ciało. — To będzie pierwsza większa wystawa w nowej galerii. Nie tylko ty ryzykujesz. — Wiem. — Clare zachmurzyła się na myśl o nadziejach i pieniądzach, które Angie i Jean-Paul włożyli w nową, dużą galerię. — Nie zawiodę was. Angie widziała, że pomimo zapewnień Ciare boi się jak wszyscy. — My też to wiemy — powiedziała chcąc rozładować atmosferę. — Myślę, że po twojej wystawie będziemy najbardziej znaną galerią na West Side. A poza tym chcę ci przypomnieć, że o dziesiątej 19 masz wywiad z „The New York Magazine”, a po obiedzie drugi, dla „Timesa”. — Och, Angie... — Tym razem się nie wykręcisz. — Angie rozprostowała zgrabne nogi. — Spotkasz się z reporterem z „New Yorkera” u nas w oranżerii. Słabo mi się robi, jak pomyślę, że robiłby wywiad tutaj. — Chcesz mieć na mnie oko. — Tak, to też. Lunch jemy w „Le Cirque”, punkt pierwsza. — Chciałabym pójść do galerii i jeszcze raz wszystko sprawdzić. Na to też będzie czas. Przyjdę o dziewiątej. Wolę mieć pewność, że wstałaś i jesteś gotowa. — Nienawidzę wywiadów — mruknęła Clare. — Trudno. —Angie położyła jej ręce na ramionach i ucałowała ją w oba policzki. — Postaraj się teraz wypocząć. Naprawdę wyglądasz na zmęczoną. Ciare oparła łokieć na kolanie. — Nie przyszykujesz mi ubranka? — spytała odprowadzając przyjaciółkę do windy. — Jeśli będę musiała... Kiedy Ciare została sama, usiadła i oddała się ponurym rozmyślaniom. O tak, nienawidziła wywiadów. Wszystkie te osobiste pytania! To przyglądanie się jej, ta cała dociekliwość... Po chwili jednak przestała o tym myśleć. Zawsze tak robiła, jeśli coś jej się nie podobało. Była zmęczona, zbyt zmęczona, by wrócić do rzeźbienia. A poza tym nic, do czego brała się w ciągu ostatnich tygodni, jakoś jej nie wychodziło. Nie miała także ochoty na drzemkę ani na oglądanie popołudniowego programu telewizji. Wiedziona nagłym impulsem podeszła do ogromnego kufra, który służył jej za siedzenie, stół, a także jako schowek, w którym trzymała przeróżne rzeczy. Zaczęła w nim przewracać — znalazła starą sukienkę z balu maturalnego, czapeczkę, którą dostała na ukończenie college”u, welon... Welon budził w niej trojakie uczucia — zaskoczenie, rozbawienie, żal... Znalazła też parę tenisówek — a już myślała, że zgubiła je na dobre — i wreszcie... album ze zdjęciami. Jestem samotna, przyznała w duchu, sadowiąc się na parapecie okna, które wychodziło na Canal Street. Jej rodzina... Byli tak daleko. Dobrze, że mogła ich mieć przy sobie chociaż na zdjęciach. Już pierwsza fotografia sprawiła, że Ciare się uśmiechnęła. Odbitka była czarno-biała, lekko zamazana, z polaroidu. Przedstawiała Clare i jej brata bliźniaka, Blaira. „Blair i Ciare”, pomyślała z westchnieniem. Jakże często oboje myśleli z rozpaczą o pomyśle rodziców... Nazwać bliźnięta do rymu! Fotografia była niewyraźna, typowe „dzieło” ojca. Nigdy nie udało mu się dobrze zrobić zdjęcia. „Jestem upośledzony technicznie — zwykł był mówić. — Dajcie coś, co ma guzik albo dźwignię, a na pewno to zepsuję. Ale niech tylko dostanę nasiona i garść piachu! Wyhoduję najpiękniejsze kwiaty w hrabstwie.” Tak, to prawda, pomyślała Clare. Matka umiała poradzić sobie z każdym sprzętem — naprawiała tostery i przetykała zlewy... Za to Jack Kimball jakby urodził się z łopatą i sekatorem. Mały

ogródek u zbiegu ulic Oak Leaf i Mountain View w Emmitsboro, w stanie Maryland, był znany w całej okolicy. Dodatkowy dowód Clare miała teraz w ręku: zdjęcie zrobione przez matkę. Było idealnie czyste, doskonale skadrowane. Bliźnięta odpoczywały na kocyku rozłożonym na przystrzyżonej zielonej trawie. Za nimi pyszniła się bujna rabata wiosennych kwiatów. Jaskry, goździki, lilie, balsaminy — wszystkie rosły w ustalonym porządku — i wszystkie wspaniale kwitły. Zdjęcie matki... Clare z niemałym zaskoczeniem zdała sobie nagle sprawę, że patrzy na kobietę młodszą od siebie. Włosy Rosemary Kimball były ciepłego, miodowego koloru, natapirowane i lakierowane w stylu wczesnych lat sześćdziesiątych. Uśmiechała się szeroko, niemal całą buzią, na rękach trzymała swoje bliźniaki. Była taka ładna, pomyślała Clare. Pomimo sztywnej fryzury i przesadnego makijażu Rosemary KimbaU była wtedy — i pozostała nadal — uroczą kobietą. Blond włosy, błękitne oczy, krągla figura i delikatne rysy... A to ojciec Ciare, w szortach, z kościstymi, ubrudzonymi kolanami. Opiera się na motyce i uśmiecha do zdjęcia. Ma rude, obcięte na jeża włosy i jasną skórę spaloną słońcem. To już nie nastolatek, wciąż jednak sprawia wrażenie, jakby składał się głównie z za długich rąk i nóg. Dziwaczny strach na wróble, człowiek, który kochał kwiaty... Clare zamrugała oczami, by powstrzymać łzy, i przewróciła kartę albumu. Zdjęcia z kolejnych Gwiazdek, ona i Blair przed choinlą... Dzieciaki na błyszczących, czerwonych trójkołowcach. Bliźnięta, ale do siebie niepodobni. Blair był podobny do matki, Clare — do ojca, zupełnie jakby już w łonie matki dzieci ustaliły wszystko między sobą. Blair wyglądał jak aniołek — od czubka płowej głowy po czerwone buciki. Wstążka we włosach Ciare opadała niesfornie, białe rajstopy marszczyły się na jej kolanach, tuż pod rąbkiem sztywnej organdynowej sukienki. Była brzydkim kaczątkiem, które nigdy tak naprawdę nie umiało stać się pięknym łabędziem. I inne fotografie, dokumentujące wszystko, co działo się w rodzinie. Urodziny i pikniki, wakacje i chwile odpoczynku. Co jakiś czas trafiało się zdjęcie krewnych czy znajomych. Blair, w ślicznym mundurku orkiestry podczas parady w Dniu Zwycięstwa na głównej ulicy. Clare tuląca do siebie Pudge”a, tłustego beagle”a, którego mieli ponad dziesięć lat. Bliźnięta w szałasie, który matka zrobiła im na podwórku. Zdjęcia rodziców, w najlepszych niedzielnych strojach, idących do kościoła w Niedzielę Wielkanocną. Tak, to musiało być już po tym, jak ojciec tak dramatycznie nawrócił się na wiarę katolicką... Potem były jeszcze wycinki z gazet. Jack Kimbali podczas uroczystości wręczenia odznaki w dowód uznania jego zasług dla miasteczka. Nagrodę wręczał burmistrz Emmitsboro. Firma „KimbalI Realty”... Jej ojciec spełnił prawdziwe amerykańskie marzenie — to, co stworzył od podstaw, stało się sprawną organizacją... Jej cztery oddziały objęły działalnością cały stan. Największym osiągnięciem ojca była sprzedaż stu pięćdziesięciu akrów ziemi firmie, która specjalizowała się w budowie centrów handlowych. Części mieszkańców Emmitsboro nie podobało się, że w okolicy ma powstać spory motel, bar szybkiej obsługi i sklepy, ale większość rozumiała potrzebę zmian. Oznaczały więcej miejsc pracy, więcej wygód. Ojciec Clare był jedną z głównych postaci podczas ceremonii położenia kamienia węgielnego. A potem zaczął pić. Z początku nie dawało się tego nawet zauważyć. To prawda, unosił się wokół niego zapach whisky, ale ojciec pracował jak zawsze, jak zawsze zajmował się ogrodem. Budowa centrum dobiegała końca, a Jack Kimbail pogrążał się coraz bardziej. Dwa dni po uroczystym otwarciu, w gorący sierpniowy wieczór, wypił całą butelkę i wypadł — lub skoczył z drugiego piętra. Nikogo nie było wtedy w domu. Matka spędzała czas, jak co miesiąc, na spotkaniu z przyjaciółkami. Poszły do kina, potem na plotki. Blair wybrał się z przyjaciółmi pod namiot, gdzieś na wschód od miasteczka. A Ciare aż się kręciło w głowie z przejęcia — była właśnie na pierwszej

randce. Zacisnła palce na albumie, zamknęła mocno oczy... Znowu była piętnastolatką. Wysoką jak na swój wiek, trochę może za chudą. Jej duże oczy błyszczały podnieceniem na myśl o wieczorze w wesołym miasteczku. Całowali się na diabelskim kole, trzymali za ręce. Tuliła do siebie małego, wypchanego słonika. Bobby Meese wydał siedem dolarów i pięćdziesiąt centów, zanim udało mu się strącić piłeczką trzy drewniane kręgle i wygrać zabawkę. Ciare zdało się, że to wszystko wydarzyło się tak niedawno. Nie słyszała za oknem szumu ulicy. Słyszała tylko ciche, spokojne odgłosy lata na wsi. Była pewna, że ojciec będzie na nią czekał. Patrzył za nią, gdy wychodziła z domu z Bobbym. Miała nadzieję, że usiądzie z tatą na huśtawce na ganku. Ćmy będą trzepotały wokół żółtych kloszy lamp, świerszcze będą cykać cicho w trawie, a ona opowie mu o wszystkim, co się wydarzyło. Weszła na schodki, jej kroków nie było wcale słychać. Wciąż jeszcze czuła dreszcz podniecenia. Drzwi do sypialni były uchylone i Clare zajrzała do środka, wołając cicho. — Tato? W jasnym świetle księżyca zauważyła, że łóżko rodziców wciąż jeszcze jest zaścielone. Odwróciła się i zaczęła wchodzić na schody. Tata często pracował do późna w swoim gabinecie. Albo pił... Nie, odsunęła tę myśl. Jeśli znowu się upił, zapędzi go do kuchni, zrobi mu kawy i będzie z nim rozmawiać, dopóki jego oczy nie stracą tego dziwnego, przerażonego wyrazu, którego ostatnio nabrały. Znów będzie się śmiał, znowu otoczy ją ramieniem... Pod drzwiami gabinetu dostrzegła smugę światła. Zapukała, tak jak ją nauczono. Byli ze sobą bardzo blisko, ale umieli szanować Prywatność innych. — Tato? Wróciłam. Brak odpowiedzi bardzo ją zaniepokoił. Sama nie wiedziała, czemu poczuła nagle, że powinna odwrócić się na pięcie i uciec. Metaliczny posmak wypełnił jej usta — smak strachu, którego dotąd nie znała. Zrobiła nawet krok w tył, ale otrząsnęła się i sięgnęła w stronę drzwi. — Tato? Modliła się, żeby nie zastać go pijanego, z twarzą na biurku. Ta myśl tak ją rozzłościła, że chwyciła mocniej za klamkę. Jak on może psuć jej taki wspaniały wieczór! Jest jej ojcem. Powinien być przy niej, nie powinien jej tak zawodzić. Otworzyła drzwi z trzaskiem. W pierwszej chwili była zaskoczona. Pokój był pusty, choć paliło się światło, a duży przenośny wentylator mełł gorące powietrze. Ciare zmarszczyła nos. Czuć było whisky, kwaśną i mocną. Zrobiła kilka kroków i nagle pod podeszwami trampek zachrzęściło szkło. Na podłodze leżały resztki butelki Irish Mist. Wyszedł? Wypił całą butelkę, rozbił ją, a potem wytoczył się z domu? Pierwsze, co wtedy poczuła, to wstyd, uczucie typowe dla nastolatki. Co będzie, jeśli zobaczą go jej przyjaciele? A ich rodzice? W tak małym miasteczku jak Emmitsboro wszyscy się znają. Umrze ze wstydu, jeśli ktoś trafi na jej ojca pijanego, zataczającego się... Przyciskała do siebie słonika — pierwszą rzecz, jaką w życiu dostała od chłopaka — i rozpaczliwie zastanawiała się, co robić. Gdyby tylko mama nie wyszła, pomyślała z nagłą złością. Gdyby została, ojciec siedziałby w domu. Mama uspokoiłaby go, pocieszyła i zapakowała do łóżka. A Blair... wyjechał gdzieś znowu, siedzi z tymi swoimi głupimi kumplami. Pewnie piją teraz Budweisera i oglądają „Playboya” przy ognisku. Że też i ja musiałam wyjść, myślała bliska płaczu. Co teraz? Zostać i czekać na jego powrót czy zacząć go szukać? Lepiej szukać. Podeszła do biurka, by zgasić lampę. Pod jej stopami znowu zachrzęściło szkło. Jeśli butelkę zbił przy drzwiach — jakim cudem szkło znalazło się tutaj, za biurkiem? Pod oknem? Powoli przeniosła wzrok z potłuczonych kawałków w stronę wąskiego okna. Nie było otwarte było sttuczone. Z ramy wciąż sterczały niebezpieczne odłamki. Na uginających się nogach zrobiła krok

w stronę okna. Potem drugi... Spojrzała w dół, na wy- brukowane patio: ojciec leżał na plecach, przebity sztachetkami, które wbił w ziemię tego popołudnia. Pamięta, że biegła... Krzyk uwiązł jej w gardle. Potknęła się na schodach, upadła, podniosła się i upadła znowu, i znowu biegła... Przez długi korytarz, przez drzwi do kuchni, przez kuchnię na podwórko... Był cały we krwi, usta wciąż były otwarte — jakby chciał coś powiedzieć... może wykrzyczeć. Zakrwawione paliki sterczały z jego piersi. Oczy patrzyły na Clare, ale nic już nie widziały. Próbowała nim potrząsnąć, szarpała go, usiłowała podnieść. Błagała, zaklinała... a on tylko patrzył. Czuła zapach krwi, jego krwi, i ciężką woń letnich róż, które tak lubił. A potem zaczęła krzyczeć... Krzyczała jeszcze, gdy znaleźli ich sąsiedzi. Rozdział II Cameron Rafferty nienawidził cmentarzy. Nie chodziło o żadne przesądy. Nie, nie omijał czarnych kotów i nie odpukiwał w nie malowane. Ale nie znosił konfrontacji ze śmiertelnością. Wiedział, że nie będzie żył wiecznie — a jako policjant miał mniejsze szanse na długie życie niż inni. Ale taka była jego praca. Zresztą, życie to praca, a śmierć — coś w rodzaju emerytury. Do diabła, nie lubił tylko, kiedy przypominały mu o tym granitowe nagrobki i zwiędłe kwiaty. Cóż, przyszedł tu obejrzeć pewien grób, groby zaś miały to do siebie, że gromadziły się razem i tworzyły cmentarze. Ten akurat urządzono na pochyłym zboczu, w cieniu katolickiego kościoła Matki Boskiej Miłosiernej. Kamienny kościółek był nieduży, ale solidnie zbudowany, i przez ostatnie sto dwadzieścia trzy lata skutecznie wytrzymywał napór grzechów i zlej pogody. Ziemia przeznaczona dla katolików, którzy przenieśli się do lepszego świata, ogrodzona była kutym ogrodzeniem z żelaza. Wiele prętów pokrywała rdza, niektórych w ogóle brakowało. Nikt się tym chyba nie przejmował. Teraz miasteczko podzielili między sobą członkowie bezwyznaniowego kościoła na ulicy Main i członkowie wspólnoty luterańskiej tuż za rogiem Poplar. W Emmitsboro istniała też niewielka grupka katolików, którzy cLziałali na obrzeżach. Ponieważ już w latach siedemdziesiątych wyznawców ubyło, w kościele Matki Boskiej Miłosiernej odbywała się w niedzielę tylko jedna msza. Księża ze Świętej Anny, z położonego niedaleko Iłagerstown, przyjeżdżali prowadzić szkółkę niedzielną i odprawiali mszę o dziewiątej rano. Poza tym w kościele niewiele się działo — z wyjątkiem Bożego Narodzenia i Wielkanocy. Były też, rzecz jasna, śluby i pogrzeby. Nieważne, jak daleko odchodzili wierni, zawsze wracali w końcu na cmentarz Matki Boskiej. Ta myśl nie poprawiła zbytnio nastroju Cameronowi. On sam został ochrzczony właśnie tutaj, pod smukłą, smutną figurą Matki Boskiej. Wieczór był przyjemny, trochę chłodny, ale niebo wyjątkowo czyste. Cam wolałby siedzieć w tej chwili na tarasie, sączyć chłodne piwo Rolling Rock i obserwować gwiazdy przez teleskop. Wolałby nawet ścigać zaćpanego mordercę po ciemnych uliczkach. Kiedy biegło się ku śmierci z pistoletem w dłoni, adrenalina krążyła szybko w żyłach — to zaś skutecznie odsuwało ponure myśli na dalszy plan. Natomiast przechadzanie się niemal bezpośrednio po rozkładających się ciałach sprawiało, że świadomość własnego końca niemal zwalała z nóg. Gdzieś wysoko zahukała sowa. Zastępca szeryfa, Bud Hewitt, który szedł cicho obok Cania, zadrżał. Uśmiechnął się niewesoło i odchrząknął.

— Ponuro tu, co, szeryfie? Cameron odpowiedział niewyraźnym mruknięciem. Miał trzydzieści lat i był tylko trzy lata starszy od Buda. Dorastali razem, mieszkali przy tej samej ulicy Dog Run. W ostatniej klasie liceum umawiał się z siostrą Buda, Sarą. Trwało to trzy szalone miesiące. Był także obecny przy tym, jak Hewitt zwymiotował swoje pierwsze piwo. Wiedział jednak dobrze, że Budowi sprawia frajdę nazywanie go szeryfem. — Za dnia raczej o tym nie myślę — ciągnął policjant. Miał Szczerą, rumianą twarz. Jasne, słomiane włosy sterczały mu na Wszystkie strony, choćby me wiadomo jak długo przyczesywał je mokrym grzebieniem. — Za to w nocy od razu przypominają mi się wszystkie horrory o wampirach. — Ci ludzie nie są w stanie pól-życia, pól-śmierci. Są martwi. No tak. — Widać było jednak, że Bud wolałby mieć pistolet nabity srebrnymi kulami, a nie regulaminowymi nabojami do trzydziestkiósemki — To tutaj, szeryfie. Dwoje nastolatków, którzy wybrali się na randkę w okolice cmentarza, przyprowadziło ich na miejsce. Kiedy zapukali wieczorem do drzwi Camerona, byli oboje nieźle wystraszeni, teraz zaś pędzili, gnani podnieceniem. Byli zachwyceni. — Dokładnie tu! Chłopak, ubrany w dżinsową kurtkę i wytarte jordany, wskazał przed siebie. Miał siedemnaście lat, w uchu nosił złoty kolczyk — oznakę głupoty, lub odwagi w miasteczku wielkości Emmitsboro. Stojąca u jego boku dziewczyna o sarnich oczach wzdrygnęła się nieznacznie. Wiedzieli dobrze, że w poniedziałek będą gwiazdami szkoły. Cam zaświecił w stronę przewróconego nagrobka. Napis głosił: „John Robert Hardy, 1881—1882”. W grobie pochowano dziecko, które przeżyło tylko rok, a zmarło ponad wiek temu. Tablica leżała obok rozkopanego, ziejącego pustką dołu. — Widzi pan? Dokładnie tak, jak mówiliśmy! — Chłopak przełknął głośno. Jego oczy błysnęły w ciemności. —Ktoś go wykopał. — Widzę przecież, Josh. Cam oświetlił wnętrze grobu. W środku nie było nic... Może z wyjątkiem piasku i zapachu dawno zapomnianej śmierci. — Myśli pall, że to złodzieje cmentarni, szeryfie? — W głosie Josha wyraźnie słychać było podniecenie. Wstydził się, że zerwał się na równe nogi i skoczył jak zając, kiedy wpadli z Safly do dołu. Wolał pamiętać, że kiedy znaleźli się w wysokiej trawie, udało mu się wsunąć dłoń pod jej bluzkę. Chciał, żeby i ona tak to zapamiętała. — Czytałem, że rozkopują groby i szukają biżuterii i ciał — oświadczył z powagą — a potem sprzedają części ciała do eksperymentów i takich różnych... — Nie sądzę, żeby tu się obłowili. — Cam wyprostował się. Uważał się za rozsądnego człowieka, a mimo to zaglądanie nocą do pustego grobu przyprawiało go o dreszcze. — Lećcie już, odprowadź Sally do domu. My się tym teraz zajmiemy. Sally spojrzała na niego ogromnymi oczami. Podkochiwała się po cichu w szeryfie Raffertym. Słyszała, jak matka plotkowała o nim z sąsiadką. Mówiły, że kiedy był nastolatkiem, jeździł na motorze w skórzanej kurtce i bił się często w Tawernie Clyde”a... Bił się o dziewczyny. Na motorze jeździł nadal. WciąŻ też wyglądał, jakby był zdolny do różnych szaleństw. Miał ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był świetnie zbudowany. Nie nosił nudnego munduru khaki, jak Bud Hewitt, ale obcisłe dżinsy i bawełniane koszule, których rękawy podwijał powyżej łokci. Jego czarne włosy wiły się lekko nad uszami, opadały na kołnierzyk koszuli. Miał pociągłą twarz, a światło księżyca podkreślało cienie na jego policzkach. Wszystko to sprawiło, że serce dziewczyny zadrżało. Sally uważała także, że Cam ma najseksowniejsze niebieskie oczy na świecie — ciemne, głębokie i jakby... smutne. — Zadzwonicie do FBI? — spytała.

— Zastanowimy się. — Boże! Mieć znowu siedemnaście lat, pomyślał. I od razu: och nie, dzięki! — Bardzo nam pomogliście. A następnym razem, jak chcecie się zabawić, wybierzcie się gdzie indziej. Sally zarumieniła się ładnie. Wiatr igrał z kosmykami włosów wokół jej niewinnej twarzy. — Myśmy tylko rozmawiali, szeryfe — powiedziała. — Tak, a krowy skaczą przez Księżyc! * — Dobra. Idźcie już do domu. Patrzył, jak odchodzą, mijając groby i tablice, pryzmy ziemi i kępy wilgotnej trawy. Szli ramię w ramię, rozmawiając podnieconym szeptem. SaHy pisnęła i zachichotała cicho, spoglądając przez ramię na Cama. Dzieciaki, pomyślał kręcąc głową. Na dachu kościoła głucho szczęknęła poruszona wiatrem dachówka. Nie umieją się wczuć w atmosferę miejsca. — Musimy zrobić kilka zdjęć, Bud. I to dziś. Najlepiej będzie to ogrodzić i postawić parę znaków. Rano wszyscy będą o tym gadać. — Nie chce mi się wierzyć w złodziei cmentarnych tu, w Emmitsboro. — Bud zmarszczył brwi i starał się przybrać ton Zawodowca. Cmentarz był dość ponurym miejscem, ale wreszcie coś się działo, była to najbardziej podniecająca rzecz, jaka wydarzyła się tu, od czasu gdy Billy Reardon uruchomił ciężarówkę ojca puścił się przez hrabstwo w towarzystwie tej cycatej Gladhill. - To raczej wandale. Gówniarze z chorym poczuciem humoru. — Tak, na pewno — mruknął Cn i kucnął na brzegu grobu, gdy Bud poszedł do samochodu po aparat. Nie, to nie wyglądało na wandali. Nie było śladu grarnti, nie było żadnych bezsensownych zniszczeń. Grób otwarto bardzo starannie, z rozmysłem, pomyślał szeryf. Stojące w pobliżu nagrobki nie zostały uszkodzone. Ucierpiał tylko ten jeden mały grób. I gdzie, do licha, podziała się ziemia? Nigdzie nie było kopczyka z rozkopanego grobu. To znaczy, że ktoś ją wyniósł. Na co, na litość boską, mogło się komuś przydać kilka taczek ziemi ze starego grobu? Sowa odezwała się znowu, a potem cicho poszybowała nad cmentarzem. Cam zadrżał, gdy jej cień omiótł mu szyję. Następnego dnia rano Cam zajechał przed bar „U Marty”. Od dawna było to główne miejsce spotkań w Emmitsboro. Odkąd wrócił do miasteczka i został szeryfem, każdy sobotni ranek spędzał właśnie tutaj. I zawsze zamawiał naleśniki i kawę. Praca rzadko przeszkadzała mu w dopełnieniu rytuału. Miał zwykle czas między ósmą a dziesiątą, mógł sobie pozwolić na dwie, czasem nawet trzy filiżanki kawy. Gadał z kelnerkami i stałymi bywalcami, słuchał nagrań Loretty Lynn albo Randy”ego Trayisa, przeglądał tytuły głównych artykułów w „Herald Mail”. Czytał uważnie informacje działu sportowego. W powietrzu unosił się przyjazny zapach smacznych kiełbasek i smażonego boczku, słychać było brzękanie talerzy i sprzeczki starszych ludzi, którzy kb5cili się przy barze o baseball albo narzekali na sytuację gospodarczą. W Bmmitsboro w stanie Maryland życie płynęło powoli. Dlatego wrócił. Od czasów jego młodości w mieście wiele się zmieniło. Mieszkało tu teraz prawie dwa tysiące ludzi — jeśli liczyć okoliczne farmy i domy na pobliskich wzgórzach. Wybudowano nową szkołę podstawową, a pięć lat przed jego powrotem ruszyła oczyszczalnia ścieków. Nadał mówiło się o tym jako o nowościach. W parku, na rogu Main i Poplar, powiewała flaga narodowa — jak zawsze. Było to małe, czyste miasteczko, założone w 1782 roku przez Samuela Q. Emmita. Rozłożyło się w dolinie osłoniętej wzgórzami nadającymi się pod uprawę. Z trzech stron otaczały je pola kukurydzy, lucerny i zboża, z czwartej osłaniał Las Doppera, nazwany tak, bo przylegał do farmy Dopperów. Las był dość duży, rósł na obszarze ponad dwustu akrów. W pewien chłodny, listopadowy dzień, w ł958, syn .Jerome”a Doppera, Junior, uciekł ze szkoły i zniknął w lesie. Na ramieniu miał strzelbę, pewnie zamierzał przynieść do domu sarnę. Znaleziono go następnego ranka na brzegu strumienia. Nie miał prawie całej głowy. Zdaje się, że zapomniało ostrożności, przewrócił się na śliskim poszyciu i wystrzelił siebie, zamiast tej sarenki,

na lepszy z dwóch światów. Od tamtej pory dzieciaki straszyły się przy ognisku opowieściami o duchu Juniora, który polował krążąc bez głowy po lesie. Od południa pastwiska Dopperów przecinał potok Antietam, który wpadał do lasu — właśnie na jego brzegu Junior zakończył wagary — i zakosami wpływał do miasteczka. Po każdym większym deszczu bulgotał głośno pod kamiennym mostkiem na Gopher Hole Lanc. Pół mili za miasteczkiem potok rozszerzał się, tworząc zakole wśród skał i drzew. Płynął tu znacznie spokojniej, a w lecie słońce tańczyło na wodzie, przebijając się przez gęstą zasłonę liści rosnących na brzegu drzew. Można było znaleźć sobie wygodny kamień i zarzucić wędkę —jeśli nie było się zbyt pijanym, albo zbyt głupim, zwykle wracało się do domu z pstrągiem na kolację. Za miejscem dobrym do wędkowania teren zaczynał się wznosić. Na drugim zakręcie potoku były kamieniołomy, w których wydobywano wapień. Cn harował tam w wakacje przez dwa upalne lata. W gorące noce dzieciaki przyjeżdżały tam — zwykle po paru piwach albo trawce — i odbywały się skoki ze skał do spokojnej, stojącej wody. W siedemdziesiątym trzecim, kiedy utopiło się troje skoczków, kamieniołomy zostały ogrodzone, a na płocie zawisły znaki zabraniające wstępu. A młodzi ludzie i tak skakali do wody W upalne noce. Tyle że musieli przejść przez płot. Emmitsboro było oddałone od centrum stanu, więc nie było tu nigdy tłoku. Ponieważ do Waszyngtonu były dobre dwie godziny jazdy, nie nadawało się także na sypialnię dła stolicy. Niewiele się tu działo, zmiany następowały rzadko i powoli — a mieszkańcy nie niMi nic przeciw temu. Miasteczko mogło się pochwalić sklepem żelaznym, czterema kościołami, oddziałem American Legion * i kilkoma sklepami ze starociami. Miejscowy market już od czterech pokoleń prowadziła ta sama rodzina, za to stacja benzynowa zmieniała właścicieli częściej, niż Cam był w stanie zapamiętać. Biblioteka otwarta była dwa razy w dniu pracy oraz w soboty rano. Emmitsboro miało własnego szeryfa, burmistrza i radnych. W lecie pełno tu było zieleni i jeśli spacerowało się w cieniu, częściej czuło się zapach świeżo skoszonej trawy niż woń spalin. Ludzie byli dumni ze swoich domów — najlepiej świadczyły o tym znakomicie utrzymane ogródki i kwietniki. Na jesieni wzgórza mieniły się kolorami, a w miasteczku unosił się zapach palonego drewna i wilgotnych liści. W zimie... W zimie Emmitsboro wyglądało jak świąteczna pocztówka, jak scena z Cudownego życia, z poduchami śniegu na każdym murku i kolorowymi lampkami płonącymi przez długie tygodnie. Z punktu widzenia policjanta nie mogło być łatwiejszej pracy. Co jakiś czas trafiali się wandale — dzieciaki smarujące okna lub tłukące szyby — zdarzały się zakłócenia ruchu na drodze, cotygodniowe awantury po alkoholu albo rodzinne kłótnie. Od czasu powrotu Cn miał do czynienia z jednym znieważeniem i pobiciem, kilkoma drobnymi kradzieżami i złośliwymi oszustwami. Zdarzały się też bójki w barze i jazda po pijanemu. Nie starczyłoby nawet na jedną porządną noc w Waszyngtonie, gdzie jako policjant służył przez siedem lat. Kiedy zdecydował, że odejdzie ze służby w mieście, by przenieść się do Emmitsboro, koledzy mówili mu, że za pół roku wróci do stolicy — wyjąc z nudów. Miał opinię prawdziwego gliny z miasta, wybuchowego lub zimnego — zależnie od sytuacji — przyzwyczajonego, wręcz urodzonego do walki z narkomanami i handlarzami narkotyków. To prawda — lubił ryzykować, przemierzać niebezpieczne ulice, zbierać przeróżne ludzkie śmiecie. Mógł zdobyć rangę detektywa, o czym zresztą marzył, odkąd wstąpił do policji. Został wmieście, bo to lubił, bo na ulicach Waszyngtonu czuł się jak w domu. A potem, w pewne deszczowe, letnie popołudnie, on i jego partner ścigali dwudziestojednoletniego dealera, który wlókł za sobą krzyczącą zakładniczkę. Pogoń zawiodła ich aż do opuszczonego budynku w Południowo-Wschodniej dzielnicy.

I wszystko się zmieniło. — Cameron? — Ktoś położył dłoń na jego ramieniu i Cam oderwał się od swoich ponurych rozmyślań. Podniósł oczy i ujrzał burmistrza Bmniitsboro. — Pan Atherton... — Mogę się przysiąść? — Burmistrz uśmiechnął się i usadowił na plastikowym krzesełku naprzeciwko Camerona. Był bardzo chudy, wysoki, miał kościstą, smutną twarz i bladoniebieskie oczy. Prawdziwy Ichabod Crane — blada, piegowata skóra, włosy piaskowego koloru, długa szyja, długie kończyny. W kieszeni sportowej kurtki miał długopis i okulary w drucianej oprawce. Zawsze nosił kurtki o sportowym kroju i czarne sznurowane buty. Cn nie przypominał sobie, by kiedykolwiek widział Athertona w adidasach, szortach czy dżinsach. Burmistrz miał pięćdziesiąt dwa lata i wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać nauczyciel chemii i urzędnik państwowy. Zarządzał miasteczkiem — trudno to było nazwać pracą w pełnym wymiarze godzin — odkąd Cam był nastolatkiem. Taki układ odpowiadał i Athertonowi, i mieszkańcom. — Kawy? — zapytał Cn odruchowo i zamachał w stronę kelnerki. Dziewczyna i tak już zmierzała w ich stronę z dzbankiem w dłoni. — Dziękuję ci, Alice. — Burmistrz uśmiechnął się do niej, gdy nalewała mu kawy. — Czy będzie pan jadł śniadanie? — Nie, jestem już po. — Mimo to burmistrz rzucił tęskne SPojrzenie w stronę plastikowej tacy z ciastkami, która stała na ladzie. — Świeże są te pączki? — Oczywiście. Z lekkim westem Atherton dolał sobie śmietanki i poodzi kawę. — Pewnie nie ma już tych z jabłkowym nadzieniem i z cynam oneni? — Został jeszcze jeden, specjalnie dla pana. — Alice mrugnęła do niego porozniewawczo i skierowała się w stronę lady. — Nie mam za grosz silnej woli. — Atherton upił niewielki łyk. — Tak między nami: moja żona nie może przeboleć, że mogę jeść, ile chcę, i nie tyję. — A jak się ma pani Atherton? — U Min wszystko w porządku. Czuwa nad sprzedażą wypieków w szkole. Próbują zebrać pieniądze na nowe mundury dla orkiestry. Mice postawiła przed nim talerzyk z pączkiem, więc burmistrz sięgnął po nóż i widelec. Na kolanach rozłożył równiutko serwetkę. Cam nie mógł powstrzymać uśmiechu: Atherton nie zhańbiłby się zlizywaniem marmolady z palców. Jego schludność była niemal przysłowiowa. — Zdaje się, że dziś w nocy wydarzyło się coś niezwykłego... — Tat paskudna sprawa. — Cam wyraźnie pamiętał otwarty, ziejący pustką grób. Podniósł do ust filiżankę. — Zrobiliśmy wczoraj zdjęcia i ogrodziliśmy teren. Ziemia była twarda i sucha. żadnych śladów. Wyjątkowo czysta robota. — Pewnie dzieciaki. Już teraz zaczynają robić głupie kawały na Halloween. — W pierwszym momencie też mi to przyszło do głowy — przyznał Cam. — Ale coś mi tu nie pasuje. Dzieciaki nie są zwykle aż tak porządne. — To wszystko przykre... — Atherton jadł pączka małymi kęsami, przełykając, zanim zaczął mówić. — W takim miasteczku jak nasze nikt by się nie spodziewał czegoś takiego. Dobrze przynajmniej, że to stary grób, i nie ma rodziny, która czułaby się dotknięta. — Odłożył widelec, wytarł palce w serwetkę i sięgnął po kawę. — Za parę dni plotki ucichną, a potem ludzie o wszystkim zapomną. Ale nie chciałbym, żeby coś takiego znów się zdarzyło. Uśmiechnął się zupełnie tak, jak uśmiechał się, gdy niezbyt rozgarnięty uczeń dostał nagle bardzo dobry stopień. — Wiem, że zajmiesz się tym z odpowiednią dyskreeją, Cameron. Daj mi znać, gdybym mógł w czymś pomóc.

— Napewno. Atherton wyjął z portfela dwa czyściutkie, nowe banknoty dolarowe i wsadził je pod talerzyk. — No, to będę się zbierał. Muszę się jeszcze pokazać na tej giełdzie wypieków. Cam patrzył za nim. Burmistrz wyszedł na ulicę, ukłonił się kilku przechodniom i niszy) przed siebie. Reszta dnia upłynęła szeryfowi na papierkowej robocie i zwykłych, rutynowych patrolach. Ale tuż przed zachodem słońca RafFerty pojechał na cmentarz i pół godziny stał pogrążony w myślach nad małym, pustym grobem. Carly Jamison miała piętnaście lat i była wściekła na cały świat. przede wszystkim na rodziców. Nie rozumieli, co to znaczy być młodym. Byli tacy tępi, żyli w tym swoim głupim domu w głupim Harrisburgu w stanie Pensylwania. Dobrzy starzy Marge i Fred, pomyślała parskając. Podniosła plecak i ruszyła przed siebie piętnastką na południe. Szla brzegiem szosy machając na przejeżdżające samochody. „Czemu nie nosisz ładnych ubrać, jak siostra?” „Czemu się nie uczysz i nie masz dobrych stopni, jak siostra?” „Czemu nie masz porządku w pokoju, jak siostra?” Kurwa, kurwa, kurwa! Nienawidziła swojej siostry, ślicznej-jak-z-obrazka Jennifer. I jeszcze ta jej świętość i te piękne ubranka! Jennifer, wzorcowa uczennica, Jennifer, która szła na kretyński Harvard studiować kretyńską medycynę. żwir chrzęścił pod podeszwami czerwonych wysokich butów Carly. Dziewczyna wyobraziła sobie lalkę o jasnoblond włosach, które pięknymi lokami otaczały uroczą buzię w kształcie serca. Niewinne, błękitne oczy patrzyły pusto, a uśmiech na pełnych, ślicznych ustach był wyraźnie pełen wyższości. „Cześć, jestem Jennifer — mówiłaby lalka, gdyby pociągnąć za sznurek. — Jestem doskonała. Robię to, co mi każą, a wszystko: świetnie.” A potem Carly wyobraziła sobie, jak zrzuca lalkę z wysokiego budynku i patrzy, jak urocza buzia rozbija się o beton. Cholera, nie chciała być taka jak Jennifer. Wsadziła rękę do kieszeni i wyjęła pogniecioną paczkę Marlboro. Tylko jeden, Pomyślała ze złością. Cóż, ma przy sobie sto pięćdziesiąt dolarów. Gdzieś tu musi być jakiś sklep. Zapaliła papierosa czerwoną jednorazową zapalniczką — czerwień była jej ulubionym kolorem — schowała zapalniczkę i wyrzuciła puste pudełko za siebie. Zaklęła cicho pod adresem samochodów, które mijały ją w pędzie. Do tej pory miała spore szczęście, jeśli chodzi o okazje, a że ponieważ dzień był słoneczny i chłodny, nie miała nic przeciwko krótkiemu spacerowi. Pojedzie autostopem na Florydę, do Fort Lauderdale, dokładnie tam, gdzie nie chcieli jej puścić jej durni rodzice. Spędzi tam całą przerwę wiosenną. „Jest za mała.” Zawsze była za mała albo za duża — zależnie od nastroju rodziców — na to, by robić, co chciała. Boże, oni nie mają o niczym pojęcia, pomyślała kręcąc głową. Jej szkarłatne włosy powiewały wokół twarzy. Trzy kolczyki w lewym uchu zakołysały się szaleńczo. Dzinsowej kurtki, którą Carly miała na sobie, prawie nie było widać spod naszywek i poprzypinanych znaczków. Pod kurtką dziewczyna włożyła czerwoną koszulkę ze zdjęciem Bon Joyi. Jej obcisłe dżinsy były pocięte na kolanach. Na jednym ramieniu zawiesiła kilkanaście cienkich srebrnych bransoletek, na drugim — dwa zegarki Swatcha. Miała metr sześćdziesiąt wzrostu, a ważyła pięćdziesiąt kilo. Tak, mogła być dumna ze swojego ciała, które zaczęło nabierać kobiecych kształtów dopiero przed rokiem. Lubiła popisywać się nim, nosiła więc obcisłe ubrania — ku zgrozie i oburzeniu rodziców. To też sprawiało jej przyjemność. Zwłaszcza że Jennifer była chuda i płaska, jak deska. Carly triumfowała — wreszcie w czymś pokonała siostrę. Co z tego, że chodziło tylko o rozmiar biustu! Rodzinka myślała, że Carly prowadzi życie seksualne, chodziło im zwłaszcza o Justina Marksa.

Prześladowali ją, jak zmory. Zupełnie jakby lada chwila miała oznajmić „Hej, jestem w ciąży!” „Prowadzić życie seksualne”, pomyślała z nowym parsknięciem. Jedno z powiedzeń, których używali, by pokazać, że są na czasie. Cóż, nie pozwoliła jeszcze na to Justinowi. Nie żeby on tego nie chciał. Po prostu nie była na to jeszcze gotowa. Może na Florydzie zmieni zdanie. Skręciła. Poprawiła okulary. Wkurzało ją, że jest krótkowidzem, i od jakiegoś czasu odmawiała noszenia okularów — godziła się na nie tylko pod warunkiem, że będą przyciemniane. Zgubiła dwie pary szkieł kontaktowych, więc rodzice nie chcieli sprawić jej następnych. Będzie musiała sama je sobie kupić. Dostanie pracę na Florydzie, i nigdy już nie będzie musiała wracać do tej idiotycznej Pensylwanii. Kupi sobie szkła, takie... Durasoft, i jej brązowe oczy będą całkiem niebieskie. Ciekawe, czy już jej szukają... Pewnie nie. A zresztą, co ona ich obchodzi? Mają swoją Jennifer Wielką. Oczy zaszły jej łzami, ale ze 7Jością postanowiła, że nie będzie płakać. To nie ma znaczenia. Do diabła z nimi wszystkimi. Kurwa, kurwa, kurwa! Pewnie myślą, że siedzi w szkole i nudzi się jak diabli na historii USA. Kogo obchodzi Deklaracja Niepodległości, podpisana przez jakichś starych pryków? Cóż, dziś ona składa swoją deklarację. Już nigdy nie będzie siedzieć w klasie, nikt nie będzie jej truć o sprzątaniu, o za głośnym puszczaniu muzyki albo o tym, że się za mocno maluje. „Co się z tobą dzieje, Carly? pytała wiecznie matka. — Czemu ty się tak zachowujesz? Zupełnie cię nie rozumiem.” Pewnie, że nie rozumiała. Nikt nie rozumiał. Odwróciła się znowu i wystawiła rękę. Nie czuła się znowu tak świetnie. Wędrowała już od kilku godzin i bunt szybko zmieniał się w rozżalenie. Gdy przejeżdżający traktor plunął jej w oczy spalinami, zastanawiała się przez chwilę, czy nie zawrócić na północ, do domu. Do diabła z tym, pomyślała prostując się na całą wysokość. Nie wracam, niech to oni mnie szukają. Tak bardzo chciała, by zaczęli jej szukać. Z lekkim westchnieniem zeszła ze żwirowego pobocza w cień i usiadła. Za plecami miała zardzewiały płot, za którym leniwie łaziły krowy. Do plecaka oprócz bikini, portfela od Leyisa, różowych szortów i zapasowej koszulki wrzuciła dwa batoniki Hostess. Zjadła od razu oba, zlizując z palców czekoladę i nadzienie. Żałowała, że nie wzięła ze sobą kilku puszek coli. Będzie musiała kupić coś do picia, i papierosy, gdy tylko znajdzie jakiś sklep. Spojrzała na zegarki i stwierdziła, że minęło dopiero południe. W szkolnej stołówce było teraz pełno dzieciaków. Ciekawe, co sobie Pomyślą, kiedy się dowiedzą, że przejechała się autostopem aż na Florydę. Kurczę, rozchorują się z zazdrości. To chyba najfajniejsza tzecz, jaką w życiu zrobiła. Nareszcie zwrócą na nią uwagę. Wszyscy. Przysnęła, a kiedy się obudziła, była wciąż senna i trochę odrętwiała. Podniosła plecak, wyszła na drogę i znowu zaczęła machać ręką. Chryste, ależ jej się chce pić! Carly wydawało się, że gardło ma pełne okruchów. J tak by sobie zapaliła. Nastrój poprawił jej się nieco, gdy minęła znak: EMMITSBORO 8 MIL Zupełnie jak Hicksboro, ale jeśli tylko mają tam colę i marlboro, wszystko w porządku. Była zachwycona, kiedy jakieś dziesięć minut później mijająca ją ciężarówka zwolniła i zjechała na pobocze. Kolczyki i bransoletki dzwoniły, gdy dziewczyna biegła w stronę samochodu. Kierowca wyglądał na farmera. Trzymał kierownicę dużymi dłońmi, a na głowie miał czapkę baseballową z reklamą sklepu rolniczego nad daszkiem. Ciężarówka pachniala swojsko zbożem i zwierzętami. — Dzięki! — Wskoczyła do kabiny. — Dokąd jedziesz? — Na południe — odparła. — Na Florydę.

— Długa droga... — Farmer obrzucił długim spojrzeniem plecak Carly i wyjechał na drogę. — Tak... No cóż... — Wzruszyła ramionami. — Jedziesz do rodziny? — Nie. Po prostu jadę. — Spojrzała na niego gniewnie, ale mężczyzna tylko się uśmiechnął. — Tak, wiem, jak to jest. Mogę cię podwieźć aż do drogi numer Siedemdziesiąt, ale najpierw musimy się zatrzymać. — Hej, to świetnie! — Zadowolona z siebie, Carly usadowiła się wygodnie w fotelu. Głęboko w lesie, późną nocą, zabrzmiał zimny, czysty dźwięk dzwonu. Księżyc stał już wysoko na czarnym niebie, gdy trzynaście głosów zaintonowało ponurą pieśń. Pieśń śmierci. Dziewczyna-ołtarz szarpała się i walczyła. Nie widziała dobrze, bo ci ludzie zabrali jej okulary i zrobili jakiś zastrzyk, zanim ją tu przywiązali. W głowie jej się mąciło, lecz gdzieś głęboko zaczynał się w niej budzić lodowaty strach. Wiedziała, że jest naga, że ręce i nogi rozłożono jej szeroko i do czegoś przywiązano. Nie wiedziała jednak, gdzie jest, i nie mogła sobie przypomnieć, skąd się tu wzięła. Ten mężczyzna w ciężarówce, pomyślała, napinając mięśnie. Zabrał ją z szosy. Był farmerem... Chyba tak. Zatrzymali się na jego farmie. Tak, tego była prawie pewna. A potem rzucił się na nią... Och, walczyła, ale był silniejszy, taki silny... I czymś ją uderzył... Potem wszystko jej się mieszało. Leżała związana w jakimś ciemnym miejscu. Jak długo tam była? Godzinę? Dzień? Przychodzili różni ludzie, mówili coś szeptem. A potem to ukłucie w ramię... Musieli ją wynieść z tej farmy. Widziała teraz księżyc i gwiazdy. czuła zapach dymu. Kręciło jej się od tego w głowie, w uszach ciągłe słyszała dźwięk srebrnego dzwonu. I ten śpiew... Nie rozumiała słów, może to był obcy język... Nie miały chyba sensu. Zaczęła cicho płakać. Chciała do matki. Odwróciła głowę i ujrzała odziane na czarno postaci. Miały głowy zwierząt, jak w horrorze. Albo w złym śnie. Tak, to na pewno koszmar, myślała, a jej oczy wypełniły się łzami. Zaraz się obudzi. Mama przyjdzie i każe jej iść do szkoły, i zaraz, zaraz będzie po wszystkim. To musi być sen. Wie przecież dobrze, że nie ma czegoś takiego jak potwory o ludzkich ciałach i głowach zwierząt. Istniały tylko w filmach, które Sharie Murray przynosiła z wypożyczalni, kiedy zostawała na noc. Potwór o głowie kozła położył srebrny puchar między jej pieniami. Dziewczyna zastanawiała się nieprzytomnie, jak to możliwe, że czuje zimny metal na skórze. Czy można coś czuć, gdy się śni? Wzniósł ramiona, a jego głos rozbrzmiał w głowie dziewczyny. Włożył czarną świecę między jej uda. Teraz dziewczyna zaczęła głośno płakać, przerażona, że to jednak nie sen. Wszystko zamazywało się jej przed oczami, a dźwięki wydawały się dochodzić z daleka. Słychać było krzyki, wycie i zawodzenie. Za bardzo ludzkie, by mogły dobywać się ze zwierzęcych gardeł. Przechylił czarę, a czerwony płyn rozlał się po ciele dziewczyny. Pachniało krwią. Wzdrygnęła się. Dotykał jej, rysował na jej ciele magiczne znaki. Widziała, jak jego oczy płoną gdzieś w głębi koźlej czaszki. Swoimi całkiem ludzkim dłońmi zaczął jej robić rzeczy... rzeczy, o których mówiła matka, gdy ostrzegała ją przed podrywaniem chłopców i jeżdżeniem autostopem. Mimo że sparaliżowana strachem, poczuła wstyd, gorący, lepki wstyd gdzieś w dole brzucha... A potem oni się rozebrali. Spod peleryn ukazali się mężczyźni, choć nadal mieli głowy kozłów, jaszczurek i wilków. Kiedy pochylił się nad nią i ujrzała jego twardego, wzwiedzionego penisa, wiedziała, że zostanie zgwałcona. Gdy poczuła pierwsze pchnięcie, krzyknęła rozpaczliwie. Las odpowiedział echem,

jakby drwił zjej męki. Kąsali jej zbryzgane krwią piersi, wydając przy tym nieludzkie, potworne dźwięki. Wyrywała się i próbowała bronić, gdy w bestialski sposób gwałcono jej usta. Warcząc i wyjąc, szarpali ją, gryźli, bili... Byli jak opętani, ttczyli i jęczeli, brali ją wszyscy po kolei. Bezlitośni, nieczuli, nawet wtedy gdy jej krzyk przerodził się w ciche łkanie, a płacz — w bezrozumny bełkot. Zapadła się w głąb, odeszła daleko, gdzie mogła ukryć się przed strachem i bólem. Tak daleko, że nie ujrzała już noża. Rozdział III W galerii panował tłok. Minęła już godzina od otwarcia wystawy, a wszystkie trzy piętra były wciąż pełne ludzi. I to nie jakichś tam „ludzi”, myślała Ciare sącząc szampana, ale Ludzi przez duże L. Wyjątkowych osobistości, których obecność sprawiała, że serce Angie rosło do wielkości całego stanu Kansas. Biznesmeni, artyści, aktorzy, literaci, cała śmietanka towarzyska. Od Madonny po burmistrza — przyszli wszyscy. żeby popatrzeć, wymienić opinie, wreszcie — kupić. Reporterzy przeciskali się przez tłum, opychając się po drodze kanapkami i opijając francuskim szampanem. Stary, niezawodny „Entertainment Tonight” przysłał ekipę, która stała właśnie przed metrowej wysokości rzeźbą wykonaną z brązu i żelaza. Określali Powrót mocy jako „kontrowersyjny”, ze względu na jaskrawą seksualność i uderzający feminizm. Na rzeźbę składały się figury trzech nagich kobiet otaczających klęczącego mężczyznę. Kobiety uzbrojone były w lancę, włócznię i łuk. Dla Clare był to po prostu wyraz jej uczuć po rozwodzie. Szukała wtedy broni, którą mogłaby oddać cios — ale nie znalazła żadnej. Przedstawiciele „Muzeów i sztuki” omawiali niewielką rzeźbę Z mosiądzu. Do uszu Clare dobiegły słowa „ezoteryczna” oraz Jeśli chodzi o sukces — trudno osiągnąć więcej. Czemu więc była tak przygnębiona? Grała jednak swoją rolę, uśmiechała się i szczebiotała, aż w końcu zaczęła czuć, że własna twarz odmawia jej posłuszeństwa. Włożyła nawet sukienkę, którą wybrała jej Angie. Gładką, Myszczącą czarną suknię z trójkątnym wycięciem na plecach, tak obcisłą, że Clare chodziła w nici jak nieszczęsna Chinka, z epoki gdy krępowanie stóp było w modzie. Włosy miała rozpuszczone, włożyła ciężką, mosiężną biżuterię, którą sama dla siebie zaprojektowała. Wiedziała, że wygiąda bardzo „artystycznie” i seksownie, ale w tej właśnie chwili zupełnie się tak nie czuła. Zdała sobie sprawę, że czuje się jak onieśmielona prowincjuszka. Dorota z Czarodzieja z Oz na pewno czuła się tak samo, gdy jej dom wylądował po huraganie w czarodziejskiej krainie Munchkinland. A Ciare, zupełnie jak Dorota, rozpaczliwie chciała wrócić do domu. Walczyła z tymi przykrymi uczuciami — popijała szampana i przypominała samej sobie, że spełnia się właśnie marzenie jej życia. Ciężko pracowała, by się tu znaleźć. Angie i Jean-Paul także włożyli ogromny wysiłek, by stworzyć atmosferę, w której sztuka byłaby właściwie doceniana. Atmosferę, która sprzyjałaby wydawaniu na sztukę ogromnych pieniędzy. Sama galeria była bardzo elegancka, stanowiła doskonale tło dla dzieł — i dła pięknych ludzi, którzy tu przychodzili. Ściany były białe, szerokie schody prowadziły na pierwsze, potem drugie piętro, wnętrza przestronne, pełne miękkich, łagodnych linii. Z wysokiego sufltu zwieszał się kryształowy modernistyczny żyrandol. Każda z rzeźb była starannie oświetlona. A wokół przechadzali się ludzie w brylantach lub... dżinsie projektowanym przez dyktatorów mody. W powietrzu było aż duszno od drogich perfum, które mieszały się ze sobą, by utworzyć jedną,

wyjątkową woń — zapach bogactwa. — Clare, moja droga! — Tina Yongers, krytyk, osoba, którą Ciare znała i którą gardziła, wyłoniła się z tłumu. Była drobną blondynką o zielonych, nieprzyjemnych oczach. Miała już ponad pięćdziesiąt lat, ale drobne chirurgiczne „poprawki” sprawiały, że wyglądała na jakieś czterdzieści. Ubrana była w kwiecisty kaftan, który sięgał jej aż do kostek. Rozsiewała intensywną woń Poison. Odpowiednie perfumy, pomyślała Clare. Recenzje Tiny rzeczywiście były jadowite. Jednym uniesieniem platynowej brwi mogła zniszczyć ego każdego artysty. Nie było żadną tajemnicą, że często robiła to ot „ po prostu dlatego, że uwielbiała czuć, iż ma nad kimś przewa. cmoknęła powietrze gdzieś nad policzkiem Clare, a potem przesadnie mocno ujęła dziewczynę za ramiona. — przeszłaś siebie, czyż nie? — zawołała. ciare uśmiechnęła się, a w duchu nazwała samą sebie cyniczną hipokrytką. — Naprawdę tak sądzisz? — Nie bądź skromna! To takie nudne. Dla wszystkich tutaj jest zupełnie oczywiste, że będziesz czołowym artystą lat dziewięćjesiątych. Czołową artystką. — Potrząsnęła włosami i roześmiała się perliście, bo obok przechodziła właśnie ekipa filmowa. — Cieszę się, że byłam jedną z pierwszych osób, które zauważyły twój talent. Mówiłam to już na twojej pierwszej wystawie... ...a w zamian za dobrą recenzję oczekiwała z pewnością mnóstwa przysług i zaproszeń. Cóż, zwykły biznes. Clare wydawało się, że słyszy spokojny głos Angie: „Wszyscy gramy w tę samą grę”. — Dziękuję, że tak mnie wspierasz, Tino. — Nie ma za co. Pomagam tylko najlepszym. Jeśli czyjeś prace są kiepskie, zawsze pierwsza to mówię. — Uśmiechnęła się pokazując drobne, ostre ząbki. — Na przykład wystawa biednego Craiga w zeszłym miesiącu. Bardzo słaba, niesłychanie pusta, ani krzty oryginalności. Ale to... Wskazała upierścienionym palcem w stronę rzeźby w białym maimurze. Był to łeb wyjącego wilka, odchylony mocno do tyłu. W uęhylonej paszczy widać było ostre, błyszczące kły. Barki, ledwie zaznaczone w kamieniu, były niewątpliwie ludzkie. — To ma w sobie siłę. Clare obrzuciła rzeźbę pośpiesznym spojrzeniem. Była to jedna Z jej sennych wizji, prosto z dręczącego ją koszmaru. Poczuła na plecach dziwny chłód i szybko odwróciła się od rzeźby. Gramy dalej, przypomniała sobie ostro. Przełknęła resztkę szampana i odstawiła kieliszek na bok. Zupełnie nie mogła zrozumieć, czemu wino i komplementy Sprawiają, że czuje się taka spięta. — Dziękuję ci, Tlino, naprawdę. Angie będzie mogła wreszcie Odetchnąć, kiedy jej powtórzę, co mi powiedziałaś. — Sama jej powiem, tego możesz być pewna. Dotknęła dłoni Ciare. — Chciałabym z tobą porozmawiać... oczywiście, w jakimś spokojniejszym miejscu... Może mogłabyś przyjść na zajęcia o sztuce, które prowadzę? — Naturalnie — Ciare musiała przystać na propozycję, choć nienawidziła przemawiania, bardziej niż udzielania wywiadów. — Zadzwoń do mnie. Może uda mi się zmienić numer, dodała w myślach. — Na pewno zadzwonię. No, to gratuluję. Ciare postanowiła uciec do biura Angie, by choć przez chwilę pobyć z dala od tłumu. Nagle wpadła na kogoś, kto stal za nią. — Bardzo przepraszam... — rzuciła odwracając się pośpiesznie. — Taki tu tłok... Blair! Po raz pierwszy tego wieczoru pozwoliła sobie na szczery gest: rzuciła się bratu na szyję. — Przyjechałeś! A tak się bałam, że nie będziesz mógł!

— Nie przyjść na szpanerskie przyjęcie mojej siostry? — Jesteś na wystawie. — Aha. — Blair rozejrzał się po sali. — Kto cito powiedział? — Dzięki Bogu, że jesteś! — Złapała go za ramię. — Chodź ze mną. I nie odwracaj się, choćby nie wiem co. — Hej! — Blair próbował się bronić, gdy ciągnęła go na zewnątrz. — Tam nie ma szampana. — Kupię ci całą skrzynkę. — Nie spojrzawszy nawet na samochód, który podstawiono specjalnie dla niej, Clare pociągnęła brata za sobą. Cztery przecznice dalej była indyjska restauracja. Weszli do środka, a dziewczyna z ulgą wciągnęła w nozdrza zapach marynowanej wołowiny, peklowanych warzyw i czosnku. — Dzięki ci, Panie — mruknęła i podeszła do basu. Zapatrzyła się w stojące na ladzie marynowane jajka, sałatkę ziemniaczaną, wędzonego łososia i bImy. Dziesięć minut później siedzieli przy porysowanym plastikowym stoliku i zajadali się pumperniklem z pasztetem i szwajcarskim serem. — Kupiłem nowy garnitur po to, żeby tu siedzieć i jeść koszerne pikle i wędliny? — Wrócimy tam, skoro ci tak zależy — powiedziała Clare z pełnymi ustami. —Musiałam się stamtąd wyrwać chociaż na chwilę. — To twoja wystawa — zauważył. — Tak, ale czy ludzie mają tam oglądać moje rzeźby, czy gapić się na mnie? — No dobra, mała. — Blair odchylił się w krześle i zaczął jeść dirupki ziemniaczane. — Co się dzieje? Milczała przez chwilę. Dopóki nie zobaczyła Blaira, sama nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo chciała stamtąd wyjść. Jej brat był taki prawdziwy, taki... autentyczny, wśród tego całego fałszu i blichtru. Był tylko trochę wyższy od niej. Jego włosy pociemniały z wiekiem, nabrały ciepłego, złotawego koloru. Zaczesywal je do tyłu. Wielu kobietom przypominał bardzo Roberta Redforda, co zresztą wciąż wprawiało go w zakłopotanie. Nigdy nie był próżny j dobrze rozumiał frustrację, jakiej musiała doświadczać niejedna piękna kobieta, gdy uważano ją tylko za pozbawioną mózgu, piękną lalkę. Wydawało się, że patrzy na świat bardzo naiwnie, a w dodatku wyglądał, jakby mial pięć lat mniej, niż miał naprawdę. Mimo to zdobył dobrą pozycję jako dziennikarz. Był sprawozdawcą politycznym i pracował dla „Washington Post”. Ciare wiedziała dobrze, że jest wrażliwy, że umie logicznie myśleć i twardo stać na ziemi. Jest, jednym słowem, jej dokładnym przeciwieństwem. Mimo to z nikim tak chętnie nie dzieliła się swoimi najbardziej skrytymi myślami. — Co u mamy? Blair powoli pil orzeźwiający napój. Wiedział dobrze, że jego siostra będzie krążyć wokół problemu przez jakiś czas, zanim zdecyduje się powiedzieć, o co chodzi. — Wszystko w porządku. Niedawno przyszła od niej kartka z Madrytu. Do ciebie też napisała? — Tak. — CIast wzięła mały kawałek pumpernikla. — Zdaje się, że bawią się z Jerrym jak nigdy w życiu. — I słusznie, po to się ma miesiąc miodowy. — Pochylił się W stronę siostry i dotknął jej ręki. — Ona potrzebuje Jerry”ego, Clare. Kocha go i zasługuje na szczęście. Wiem, wiem. — Zniecierpliwiona, odsunęła talerz i sięgnęła Po papierosy. Apetyt zmieniał jej się ostatnio tak często, jak nastrój. —.- To znaczy: rozumiem to. Tak ciężko pracowała po... po nierci taty. Tak się starała, żebyśmy byli razem, żeby interes nie upadł... I pewnie, żeby nie zwariować. Wiem o tym — powtórzyła trąc w zamyśleniu skroń. — Wiem. — Ale? — Ale wciąż czuję, jakby on zajął miejsce taty — zaśmiała się i zaciągnęła głęboko. — Nie, to nie to, w każdym razie nie tylko o to mi chodzi. Jezu, Blair, jesteśmy od siebie tak daleko, tacy

rozproszeni. Mama w Europie, wróci z tego miodowego miesiąca dopiero za parę tygodni, ty w Waszyngtonie, ja tu. Nie mogę przestać myśleć o tym, jak było, zanim straciliśmy tatę. — To było dawno temu. — Wiem. Boże, dobrze wiem. — Wolną ręką zaczęła zwijać i rozwijać serwetkę. Nie była pewna, co chce powiedzieć. Czasem łatwiej jej było wyrażać uczucia w stali i kamieniu. — Tylko że... No, nawet po... nawet, kiedy byliśmy tylko we troje... — Zamknęła na moment oczy. — Było trudno, ten szok po wypadku, potem jeszcze to zwracanie pieniędzy, i te wszystkie niejasne umowy przy okazji tego centrum handlowego. Byliśmy taką fajną, szczęśliwą rodziną, a potem pstryk!, tata nie żyje, a my siedzimy po uszy w skandalu. Ale trzymaliśmy się razem, nie wiem, może właśnie za bardzo... A teraz nagle jesteśmy tak daleko od siebie. — Masz mnie w zasięgu telefonu, Clare. Albo, jeśli wolisz, to tylko godzina totu. — Tak... Nie wiem, o co mi chodzi, Blair. Wszystko idzie wspaniale: moje prace są świetne, uwielbiam to, co robię, uwielbiam swoje życie. Aż tu nagle... znowu mi się to śniło. — Ocli! — Tym razem Blair wziął ją za rękę. — To mnie zmartwiłaś... Chcesz o tym pogadać? — O śnie? — Nerwowym ruchem zgniotła papierosa w brzydkiej metalowej popielniczce. Nigdy nie mówiła nikomu o szczegółach. Nawet bratu. Opowiadała tylko o strachu. — Nie, jest taki, jak zawsze. Okropny, kiedy się śni, ale potem to mija. Tyle że tym razem nie umiem jakoś wrócić do równowagi. Niby pracuję, ale nie mam do tego serca i to chyba widać. Myślę o tacie, o naszym domu, i, Chryste, o czarnym pudlu pani Negley. O flancuskich grzankach i o tym, jak chodziliśmy do Marty w niedziele po mszy. — Wzięła głęboki oddech. — Blair, ja chcę wrócić do domu. — Do domu? Do Emmitsboro? — Tak. Słuchaj, wiem, że miałeś się spotkać z ludźni, którzy chcą wynająć dom, ale proszę, poczekaj z tym jeszcze. Mamie chyba tak bardzo nie zależy... — Nie, oczywiście, że nie. — Czul, jaka była spięta, jej dłoń drżała w jego dłoniach. — Clare, z Emmitsboro daleko do Nowego Jorku. I wcale nie mam na myśli mil. — Pokonałam już raz ten dystans. — Stamtąd tutaj. A powrót to coś zupełnie innego. Nie byłaś tainod. — .. .dziewięciu lat. Prawie od dziesięciu. Chyba było mi łatwiej po prostu ruszyć dalej, skoro już raz wyjechałam do college”u. Apo yn.3i, jak mama przeniosła się do Wirginii, nie bardzo było po co wracać. — Odłamała kawałek kanapki i włożyła go do ust. Jadła bardziej ze zdenerwowania niż z głodu. — Ale przynajmniej nie sprzedała doniu — To niezły interes. Spłacona hipoteka, niski podatek. A czynsz za wynajęcie... — Ty naprawdę myślisz, że ona go nie sprzedała ze względu na pieniądze? Blair spojrzał na swe dłonie, w których trzymał dłoń siostry. Bardzo chciałby móc jej powiedzieć, że to był jedyny powód. Może wtedy zaczęłaby szukać spokoju w planach na przyszłość, a nie w przeszłości. Jego rany zagoiły się już dawno, ale odzywały się jeszcze czasem w najmniej oczekiwanych momentach. Przypominały o nieuczciwości ojca i jego własnym, bolesnym rozczarowaiu. — Nie. Jest tam mnóstwo wspomnień, większość zresztą dobrych. Jestem pewien, że wszyscy jesteśmy przywiązani... — A ty? — zapytała szybko. Spojrzeli sobie w oczy. Rozumieli się świetnie, oboje czuli ten sam ból. — Nie zapomniałem, jeśli to masz na myśli. — Ani nie przebaczyłeś? — Nauczyłem się z tym żyć — odparł krótko. — Wszyscy się nauczyliśmy. — Ja chcę wrócić, Blair. Nie do końca wiem, dlaczego, wiem tylko, że tego potrzebuję. Blair zastanawiał się przez chwilę, czy nie zacząć się z nią Spierać. Po chwili wzruszył jednak

ramionami. — Dom jest pusty. Jeśli chcesz, możesz się wprowadzić choćby jutro, nie jestem tylko pewien, czy to dobry pomysł... wracać do wspomnień, jeśli już teraz nic najlepiej się czujesz. — Sam powiedziałeś: większość wspomnień to dobre wspomnienia. Może przyszła wreszcie pora, by poradzić sobie ze złymi. — Spotykasz się jeszcze z tym gościem od czubków? Clare uśmiechnęła się lekko. — Czasami. Ale najlepszą terapią jest dla mnie moja praca. A widzisz, ostatnio niemam już siły nic robić. Blair, ja chcę wrócić do domu. Właśnie tylko tego jestem pewna.Kiedy ostatnio prowadziłaś samochód?-zapytała grożnie Angie. Ciare wrzuciła ostatnią walizkę na tył swojego nowiutkiego nissana, zatrzasnęła klapę i cofnęła się o krok. Ten samochód, pomyślała, to prawdziwe dzieło sztuki. — Co takiego? — zapytała widz4c, że Angie udem szybko stopą o ziemię. Tym razem miała na sobie buty z niebieskiej wężowej skórki. — Pytam: kiedy ostatni raz siedziałaś za kierownicą? — Och, parę lat temu. Śliczny, prawda? — Clare czule pogłaskała czerwony błyszczący błotnik. — Tak, śliczniutki. Ma pięć biegów, dobrze widzę? I można nim zrobić sto sześćdziesiąt mil na godzinę. Nie siedziałaś za kółkiem od dwóch lat i nagle kupujesz sobie taką maszynę? — Pewnie byłabyś szczęśliwsza, gdybym kupiła stary wóz jak z westernu. — Byłabym szczęśliwsza, gdybyś rozładowała tego potwora i wróciła na górę, gdzie twoje miejsce. — Angie, gadasz o tym w kółko już od tygodnia. — I ciągle nie widzę w tym wszystkim żadnego sensu. — Angie zaczęła chodzić tam i z powrotem po chodniku, instynktownie omijając przerwy między płytami. Nie mogła przecież uszkodzić swoich pantofli, wydała na nie dwieście dolarów. — Dziewczyno, ty łedwie pamiętasz, jak się wiąże buty! W jaki sposób chcesz się przedostać do Maryland w tej rakiecie? — Nie mówiłam o pilocie automatycznym? — Angie nie widziała w tym nic śmiesznego, więc Ciare chwyciła ją za ramiona j lekko nią potrząsnęła. — Przestań się wreszcie martwić, dobrze? JestCW już dorosła. Zamierzam spędzić następne pół roku, albo coś koło tego, w małym, spokojnym miasteczku, które ma raptem dwa 5zyżowania, a największy problem sprawiają policji dzieci, które krajiną z ogródków fajansowe krasnale. — I co ty tam będziesz robiła, na litość boską? — Będę pracować. — Pracować możesz i tutaj! Chryste, Clare, od czasu wystawy krytycy jedzą ci z ręki. Możesz żądać, ile chcesz. Jeśli są ci potrzebne wakacje, jedź na wycieczkę, wybierz się do Cancun, albo do Monte Carlo. Cóż to za jakiś Emmitsburg?! — Boro. Emmitsboro. Spokój, odprężenie, cisza. — żadna z nich nie odwróciła się, gdy tuż za nimi rozpętała się dzika awantura między dwoma taksówkarzami. — Potrzebuję zmiany, Angic. Wszystko, co zrobiłam przez ostatni miesiąc, nadaje się do wyrzucenia. — Bzdura! — Jesteś moją przyjaciółką, i to dobrą, ale jesteś także właścicielką galerii. Powiedz szczerze. Angie otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Wypuściła tylko głośno powietrze. — No, to się nazywa szczerość — mruknęła Clare. — Jeśli nie udało ci się wyrzeźbić nic świetnego przez te parę tygodni, to tylko dlatego, że nie robisz sobie przerwy. Wszystko, co zrobiłaś przed wystawą, było znakomite. Po prostu musisz odpocząć. — Może. Uwierz mi, że najlepiej wypocząć w Emmitsboro. A poza tym — dodała unosząc dłoń, żeby Angie nie zaczęła się

Z nią spierać — to tylko pięć godzin jazdy stąd. Będziecie mogli z Jean-Paulem przyjechać i sprawdzić, co się ze mną dzieje, gdy tylko przyjdzie wam na to ochota. Angie zrobiła krok do tyłu. Wiedziała, że przekonywanie na nic się nie zda, gdy (Jare raz podejmie decyzję. — Będziesz dzwonić. Będę dzwonić, będę pisać, będę wysyłać sygnały dymne. A teraz do widzenia. Angie gorączkowo szukała jakiegoś ostatecznego argumentu, a Clare po prostu stała przed nią uśmiechnięta. Miała na sobie stare dzinsy, przeraźliwie zielone buty i fioletową bluzę z żółtym znakiem zapytania na brzuchu. Angie poczuła palące łzy, kiedy wyciągnęła ręce do przyjaciółki. — A niech to, będę strasznie tęsknić... — Wiem, ja też. — Clare przytuliła Angie mocno, chłonąc dobrze znany zapach Chanel, perfim, które były znakiem rozpoznawczym Angie jeszcze w czasach college”u. — Ej, nie wybierani się przecież do Legii Cudzoziemskiej! Obeszła samochód i nagle się zatrzymała. Zaklęła. — Zostawiłam na górze torebkę. Nic nie mów! — Ostrzegła i zniknęła w drzwiach. — Skręci nie tam, gdzie trzeba, i wyląduje w Idaho — mruknęła Angie. Pięć godzin później Clare rzeczywiście się zgubiła. Wiedziała, że jest w Pensylwanii — tak w każdym razie mówiły znaki. Ale skąd się tam wzięła, skoro powinna była jechać przez Delaware, nie miała pojęcia. Postanowiła jednak nie tracić ducha. Zatrzymała się przy McDonaldzie i zrobiła sobie ucztę z quarterpoundera z serem, dużych frytek i coli. Jedząc przyglądała się mapie. Wiedziała już, gdzie mniej więcej się znajduje, nadal jednak pozostawało dla niej tajemnicą, jak tu dotarła. Cóż, miała za sobą kawał drogi. Pogryzając zanurzoną w soli frytkę prześledziła trasę, którą zrobiła. Musiała teraz ruszyć tą niebieską kreską aż do tej czerwonej, skręcić w prawo i dalej jechać już prosto. Nadłożyła drogi, to fakt, ale przecież nie było nikogo, kto oczekiwałby jej o jakiejś określonej porze. Potrzebne do pracy materiały i narzędzia miały być przywiezione ciężarówką dopiero następnego dnia. W ostateczności mogła po prostu zatrzymać się w jakimś motelu, a potem ruszyć dalej wcześnie rano. Półtorej godziny później zupełnie przypadkowo zorientowała się, że jedzie na południe autostradą numer Osiemdziesiąt jeden. Jeździła tędy już kiedyś — z ojcem, gdy doglądali posiadłości na granicy stanu Pensylwania, no i z rodziną, kiedy wybierali się na weekend do krewnych, do Allentown. Prędzej czy później dotrze do Hagerstown, a stamtąd — nawet przy swoim braku orientacji — nie może nie dotrzeć do domu. Dobrze się czuła za kierownicą. Choć co prawda, samochód zdawał się żyć swoim własnym życiem. Podobało jej się, jak trzytna się drogi, jak miękko bierze zakręty. Zastanawiała się, jak to się mogłO stać, że pozbawiła samą siebie przyjemności kierowania. Doskonała analogia do małżeństwa i rozwodu. 0, nie! Pokręciła głową i wzięła głęboki oddech. Nie będzie o tym myśleć. Stereo było doskonałe, Ciare podkręciła radio na cały regulator. Było za chłodno, by zdjąć dach, poza tym bagaż zajmował cały tył samochodu, ale okna były otwarte. W powietrze niósł się głośny śpiew Pointer Sisters. Clare wystukiwała rytm wolną stopą. Już teraz czuła się lepiej. Była bardziej sobą, bardziej pod własną kontrolą. Nie przejmowała się tym, że słońce schodzi coraz niżej, że coraz dłuższe cienie kładą się na szosie. W powietrzu czuć było wiosnę, kwitły żonkile i dereń. A ona jechała do domu. W połowie drogi między Carlisłe i Shippensburg jej piękny samochód zakrztusił się, zadrżał i stanął. — Co, do ciężkiej?!... — Gdy silnik umilki, muzyka wydawała się jeszcze głośniejsza. Oczy Clare zwęziły się, gdy na desce rozdzielczej ujrzała małe, mrugające światełko. Benzyna...

— Cholera! Było już po północy, gdy wjechała na ostatni zakręt na drodze do Emmitsboro. Kilku nastolatków, którzy zatrzymali się widząc, jak spycha samochód na pobocze, było tak przejętych, że wprost nie mogli się doprosić, by przetoczyła od nich kilka litrów benzyny. A potem, rzecz jasna, musiała ich zaprosić, by usiedli w samochodzie, pogadać, pozwolić, by wszystko dokładnie obejrzeli. Miło byłoby myśleć, że tak samo zachowaliby się, gdyby była brzydkim małym facetem w zajeżdżonym fordzie. Ciare jakoś nie mogła w to jednak uwierzyć. Tak czy inaczej jazda, którą obliczała na jakieś pięć godzin, zabrała jej prawie dwa razy tyle. Była mięczona. — No, prawie jesteśmy — mruknęła do samochodu. — Zaraz włażę do śpiwora i nie zamierzam wystawiać nosa przez najbliższe Osiem godzin. Wiejska droga była ciemna, oświetlona jedynie reflektorami jej własnego wozu. Nie było widać innych pojazdów, więc Clare włączyła długie światła. Po obu stronach szosy ciągnęły się pola. Mignął cień silosa, błysnął promień księżyca na aluminiowym dachu szopy. Jechała z otwartymi oknami, z poboczy dobiegało głośne cykanie świerszczy i rechotanie żab. Prawdziwa symfonia pod jasnym księżycem. Po długim czasie, jaki spędziła w Nowym Jorku, Clare czuła, że wiejska cisza wprawia ją w lekkie drżenie. Wzdrygnęła się, ale już po chwili śmiała się z własnego strachu. Cisza, pomyślała, po prostu wiejska cisza. Mimo to podkręciła radio trochę głośniej. A potem był znak — ta sama czyściutka tablica, która stała przy dwupasmowej wiejskiej drodze, odkąd Ciare sięgała pamięcią: WITAMY W EMMITSBORO! Rok założenia 1782 Czuła dreszcz podniecenia. Skręciła w lewo, przejechała z łoskotem przez kamienny mostek i wjechała na drogę, która łagodnym łukiem prowadziła do centrum miasteczka. żadnych latarń, neonów, żadnych gangów sterczących na rogach ulic... Była dopiero północ, ale większość mieszkańców już spała. W świetle księżyca i samochodowych reflektorów widziała ciemne budynki: market — w oknach ciemno, parking zupełnie pusty — sklep żelazny Millera z nowo wymalowanym szyldem i zamkniętymi okiennicami... Po drugiej stronie ulicy ujrzała budynek z czerwonej cegły, który jeszcze wjej dzieciństwie przerobiono na trzy mieszkalne segmenty. Na górze paliło się światło, żółte i blade za grubą zasłoną. Inne domy, stare i solidne, stały z dala od ulicy. Clare mijała niskie, kamienne ogrodzenia i wysokie krawężniki. Potem kilka małych biur i kolejne segmenty o werandach z betonu lub drewna i aluminiowych markizach. Park. Wydawało jej się, że widzi siebie, małą dziewczynkę, biegnącą w stronę kołyszących się na lekkim wietrze huśtawek... I znów domy, przeważnie pogrążone we śnie — światło w jednym, może dwóch oknach. Czasem pobłyskiwała gdzieś niebieska poświata telewizora. Samochody stojące wzdłuż krawężnika. Pewnie nikt ich nie zamyka, pomyślała, podobnie zresztą jak domów. „U Marty”, bank, biuro szeryfa. Pamiętała dobrze, że stary ryf Parker zwykł był siadać na stopniu przed biurem. Palił csmele i czuwał bacznie nad przestrzeganiem prawa i porządku. ciekawe, czy wciąż jest szeryfem? Czy Maude PofTenburger nadal biedzi przy okienku na poczcie, sprzedając znaczki i najnowsze plotki? Czy starzy mężczyźni grają w warcaby w parku i czy dzieci biegają do sklepu Abbota po popsicle i milky way? A może wszystko się zmieniło? Może obudzi się rano i zorientuje się, że najważniejsze miejsce jej dzieciństwa zamieszkane jest teraz przez obcych? Odsunęła od siebie tę myśl. Jechała powoli, upajając się wspomnieniami jak chłodnym, klarownym winem. Minęła jeszcze kilka ogródków pełnych żonkili i kwitnących azalii. Na Oak Inf skręciła w lewo. Nie było tu żadnych sklepów — tylko spokojne domki. Czasem rozszczekał się pies. Dojechała do

rogu Mountain View i wjechała na pochyły podjazd. Jej ojciec poprawiał coś przy nim co trzy lata. Przejechała przez całe miasto i nie minęła żadnego samochodu. Wysiadła ostrożnie, napawając się odgłosami nocy. Podeszła do drzwi garażu. Otwierały się ręcznie, nikomu nie przyszło do głowy założyć tu automatycznie otwieranych drzwi. Zawiasy skrzypiały przeraźliwie. Sąsiadzi i tak nie słyszą, pomyślała. Najbliższy dom stał po drugiej stronie szerokiej ulicy, od której był w dodatku osłonięty gęstym żywopłotem z wawrzynu. Wróciła do samochodu i wjechała do garażu. Mogłaby teraz dostać się do środka domu przez pralnię i kuchnię, ale chciała zrobić wejście w lepszym stylu. Wyszła na podwórko, opuściła drzwi garażu, a potem stanęła na chodniku, by przyjrzeć się dokładnie domowi. Zapomniała zabrać śpiwór i bagaż — a o torebce pamiętała tylko dlatego, że miała w niej klucze do domu. Poddała się Wspomnieniom Po kilku betonowych schodkach zeszła z ulicy na Podwórko. W ogródku kwitły hiacynty. Czuła ich zapach, słodki i wzrószająco delikatny. Stała na podjeździe i patrzyła na dom, w którym spędziła dzieciństwo. Był zawsze pomalowany na biało, z niebieskim wykończeniem. Szeroki, osłonięty dachem ganek — matka nazywała go Werandą — miał piękne, rzeźbione poręcze i wspierał się na smukłych, długich kolumnach. Huśtawka, na której przesiedziała tyle wieczor6w, ciągle jeszcze na nim stała. Ojciec zawsze w pobliżu siał pachnący groszek. Rześki zapach kwiatów dochodził tych, którzy rozmarzeni siedzieli na huśtawce. Ody obróciła klucz w starym mosiężnym zamku, poczuła dławiące wzruszenie. Drzwi otworzyły się skrzypiąc głośno, jękliwie. Nie bała się duchów. Nawet gdyby jakieś tu były — to z pewnością przyjazne. Przez chwilę stała przy drzwiach, jakby chciała się z nimi przywitać. Zapaliła światło w holu i patrzyła, jak odbijają je świeżo pomalowane ściany i lakierowana dębowa podłoga. Blair przygotował dom na przyjęcie nowych lokatorów, choć nie spodziewał się, że to jego siostra będzie tu mieszkać. Tak dziwnie było widzieć dom pusty. Nie wiadomo dlaczego spodziewała się, że wejdzie do środka i zastanie wszystko tak, jak to było, gdy opuszczała dom. Zupełnie, jakby wróciła ze szkoły, nie z długiej wyprawy w dorosłość. Przez moment wydawało jej się, że widzi dom taki jak dawniej, z ładnym rozkładanym stolikiem pod ścianą... Stała na nim zawsze misa pełna flołków, nad nią wisiało stare lustro w ramie z brązu. W kącie stał wieszak na płaszcze, na podłodze z szerokich desek leżał wąski, orientalny chodnik, na ścianie wisiała mała półeczka. Matka trzymała na niej swoją kolekcję malutkich porcelanowych filiżanek. Clare zamrugała oczami, hol był pusty. W rogu, pod sufitem, samotny pająk zbudował swą sieć. Chodziła po pokojach z palcami zaciśniętymi nerwowo na torebce. Przeszła przez salon od frontu, gabinet, kuchnię. Krany były nowe — błyszczące, koloru kości słoniowej, ceramiczne blaty i granatowa podłoga. Clare nie wyszła na taras — na to nie była jeszcze gotowa — odwróciła się i przeszła przez hol w stronę schodów. Matka zawsze zwracała uwagę na to, by słup podpierający poręcz i same poręcze były wypolerowane. Stary mahoń był gładki jak jedwab — przesunęły się po nim niezliczone dłonie kolejnych lokatorów, a także.., siedzenia ich pociech. Odnalazła swój pokój — pierwszy po prawej — w którym prześniła tyle dziecinnych i młodzieńczych snów. To tutaj ubierała się przed wyjściem do szkoły, tu dzieliła się tajemnicami z przyjaciółmarzyła, wypłakiwała swoje żale... Skąd miała wiedzieć, że otwarcie drzwi i ujrzenie pustego teraz pokoju sprawi jej taki ból?

Zupełnie jakby nie został tu po niej tten ślad. Zgasiła światło, ale drzwi zostawiła otwarte. Dokładnie po drugiej stronie holu był pokój Blaira. Dawniej wisiały tu plakaty z podobimami jego idoli. Od Supeunana po Robinsona Brooksa, od Brooksa po Lennona. Dalej — pokój gościnny, który matka zapełniła koronkami i satynowymi poduszkami. Babcia — matka ich ojca — mieszkała tu przez tydzień, kiedy przyjechała do nich na rok przed śmiercią, Umarła na wylew. Była też łazienka z umywalką na wysokiej nodze i biało- -zielonymi kafelkami ułożonymi w szachownicę. Przez całą młodość walczyli z Blairem o pierwszeństwo w łazience. I to z jaką zażartością! Po drodze przeszła jeszcze przez główną sypialnię, w której jej rodzice spali, kochali się i przegadali całe noce. Pamiętała dobrze, że zwykła była siadać na ładnym lawendoworćżowym dywanie i patrzeć na matkę. Mama otwierała wszystkie swoje tajemnicze buteleczki i pudełka, które stały na toaletce z wiśniowego drewna. Przypomniała sobie też, jak przyglądała się ojcu, który biedził się nad zawiązaniem krawata wpatrzony w wysokie, wiszące pionowo lustro. Pokój pachniał zawsze wistarią i Old Spice”em. Zapach ten ciągle się tu unosił. Ciare — niemal ślepa z rozpaczy wyszła chwiejnie z sypialni i weszła do głównej łazienki. Odkręciła kran i przemyła sobie twarz zimną wodą. Może nie powinna oglądać więcej niż jeden pokój naraz. Jeden pokój dziennie. Zacisnęła dłonie na brzegu umywalki i spojrzała na siebie w lustrze. Jestem za blada, pomyślała. Mani cienie pod oczami. Włosy W nieładzie — często tak było, bo nie chciało jej się chodzić do fryzjera i zawsze obcinała je sama. Zauważyła też, że gdzieś zgubiła kolczyk. Albo po prostu zapomniała go włożyć... Już chciała wytrzeć mokrą twarz rękawem, ale w porę przypotfliała sobie, że jest w zamszowej kurtce. Chciała też wziąć Z torebki chusteczkę, ale okazało się, że zostawiła wszystko gdzieś PO drodze. — No, świetnie — mruknęła w stronę swojego odbicia i aż podskoczyła: jej słowom towarzyszył przykry pogłos. Po chwili dodała pewniej: — To jest miejsce, w którym chcę być. Gdzie powinnam być. Ale będzie trudniej, niż myślałam. Przesunęła dłońmi po twarzy, by choć trochę ją osuszyć i odwróciła się od lustra. Zejdzie na dół, weźmie śpiwór i położy się spać. Jest męczona i rozdrażniona. Rano przejdzie przez dom jeszcze raz. Zobaczy, co trzeba kupić, żeby mogła tu wygodnie mieszkać. Przechodziła właśnie przez sypialnię rodziców, gdy na dole skrzypnęły drzwi. Przeraziła się. Jej wyobraźnia — zawsze bardzo żywa podsunęła jej natychmiast obraz skazańców zbiegłych właśnie z więzienia, które rzeczywiście znajdowało się tylko dwadzieścia mil od miasteczka. Była sama w pustym domu, i za nic nie mogła sobie przypomnieć, czego nauczyła się na kursie samoobrony, na który chodziły z Angie przed dwoma laty. Przycisnęła obie dłonie do serca i powiedziała samej sobie, że jest w Emmitsboro. Kryminaliści nie chodzą zwykle po uliczkach małych miasteczek. Poruszyła się i... w tym samym momencie usłyszała kroki na schodach. A właśnie, że chodzą! — pomyślała natychmiast, w panice. Każdy, kto ogląda kryminały, wie, że zbrodniarze szukają małych miast i szerzą w nich terror. Stała w pustym pokoju i rozpaczliwie rozglądała się za jakąś bronią. Nie było nawet kurzu. Serce omal nie wyskoczyło jej z piersi, gdy przeszukiwała kieszenie. Znalazła trzy centy, pół paczuszki Lifesayers, ułamany grzebyk i klucze. Kastet! — pomyślała, przypominając sobie, jak uczono ją trzymać klucze w zaciśniętej pięści, tak by ich ostre końce wystawały między palcami. Najlepszą bronią jest atak. Nabrała powietrza w płuca i skoczyła do drzwi z najstraszliwszym krzykiem, na jaki mogła się zdobyć. — Jezu! — Cameron RalTerty odskoczyła w tył, jedną ręką sięgnął po broń, w drugiej uniósł ciężką latarkę. Z sypialni rzuciła się na niego kobieta o rudych włosach, mignęła mu jej zielona kurtka. Uchylił się