ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - In Death 09 - Aż po grób

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 09 - Aż po grób.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 705 osób, 469 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 277 stron)

J.D. ROBB AŻ PO GRÓB Dla bogów jesteśmy niczym muchy dla swawolnych chłopców, zabijają nas dla zabawy Szekspir Polityka, w pospolitym rozumieniu tego słowa, jest rzeczą nieczystą

Jonathan Swift

PROLOG Drogi Towarzyszu. My, Kasandra. Zaczęło się. Wszystko, nad czym pracowaliśmy, do czego przygotowywaliśmy się, ćwicząc, czemu poświęciliśmy życie, jest gotowe do akcji. Po jakże długim brzasku nareszcie nadchodzi świt. Osiągniemy postawiony ponad trzydzieści lat temu cel. Spełnimy obietnicę. Pomścimy krew męczennika. Wiemy, że się o nas troszczysz - Wiemy, że jesteś rozważny. To cechy mądrego przywódcy. Uwierz, że wzięliśmy do serca Twoje rady i ostrzeżenia. Moratorium w tej sprawiedliwej i okrutnej wojnie nie przerwiemy bitwą, która mogłaby się skończyć porażką. Jesteśmy doskonale wyposażeni, nasza sprawa ma wielkie poparcie finansowe, rozważyliśmy wszelkie ewentualności i posunięcia. Wysyłamy Ci, Drogi Przyjacielu i Towarzyszu, tę transmisję, radośnie przygotowując się do kontynuowania naszej misji. Cieszymy się, przelana już została bowiem pierwsza krew. Okoliczności postawiły na naszej drodze godnego, jak się o tym przekonasz, przeciwnika. Dołączyliśmy do tego przekazu dossier porucznik Eve Dallas z tak zwanej Policji Miasta Nowy Jork, Wydziału Zabójstw, abyś mógł poznać ją lepiej. Pokonanie takiego przeciwnika sprawi, że nasze zwycięstwo będzie jeszcze słodsze. Ponadto jest ona jednym z symboli zepsutego i represyjnego ustroju, który zamierzamy zniszczyć. Na to miejsce skierowała nas Twoja mądra rada. Żyjemy wśród Żałosnych pachołków stojącego na glinianych nogach ustroju, nosimy nasze uśmiechnięte maski, ale gardzimy ich miastem i całym systemem ucisku i rozkładu. Dla ich ślepych oczu staliśmy się jednymi z nich. Gdy poruszamy się po rozpustnych i plugawych ulicach, nikt nie zadaje nam pytań. Jesteśmy niewidzialni, cienie pośród cieni, tacy, jakimi Zgodnie z Twoją nauką i Tego, którego oboje kochaliśmy, powinni być najprzebieglejsi bojownicy. A gdy zniszczymy jeden po drugim symbole tego spasionego społeczeństwa, demonstrując naszą sile. i nasz jasny projekt nowego królestwa, tamci zadrżą. Zobaczą nas i przypomną sobie o Nim. Pierwszym symbolem pełnego chwaty naszego zwycięstwa będzie Jego pomnik. Na Jego podobieństwo. Jesteśmy wierni i mamy długą pamięć. Jutro usłyszysz pierwszy odgłos bitwy.

Opowiadaj o nas wszystkim zwolennikom, wszystkim wiernym. My, Kasandra. 1 Tej właśnie nocy jakiś żebrak umarł niezauważony pod ławką w Parku Greenpeace. Profesor historii upadł zakrwawiony z podciętym gardłem metr od frontowych drzwi swego mieszkania za dwanaście kredytów, które miał w kieszeni. Jakiejś kobiecie ugrzązł w gardle ostatni okrzyk, gdy padała pod pięściami kochanka. Ale niezaspokojona śmierć nadal zataczała koło swym kościstym palcem, aż wetknęła go radośnie między oczy niejakiego J. Clarence'a Bransona, pięćdziesięcioletniego wiceprezesa firmy „Narzędzia i Zabawki Bransona”. Był to człowiek sukcesu, bogaty, nieżonaty, nie byle kto i nie bez przyczyny współwłaściciel wielkiej międzyplanetarnej korporacji. Drugi syn z trzeciej generacji Bransonów, zaopatrujących świat i jego satelity w urządzenia i przyrządy służące rozrywce, żył z gestem. I tak samo umarł. Serce J. Clarence'a przeszyła jednym z jego przegubowych wierteł stalowooka kochanka, która, po przyszpileniu go do ściany, zgłosiła wydarzenie policji, po czym usiadła, sącząc spokojnie czerwone wino do chwili, gdy na miejsce przybyli pierwsi funkcjonariusze. Siedząc wygodnie w fotelu z wysokim oparciem, ustawionym naprzeciwko wirtualnego ognia, nadal sączyła wino, podczas gdy porucznik Eve Dallas badała zwłoki. - Jest z całą pewnością martwy - rzuciła zimno do Eve. Nazywała się Lisbeth Cooke i zarabiała na życie jako szef reklamy w firmie swego nieżyjącego kochanka. Miała czterdzieści lat, była niewątpliwie pociągająca i uchodziła za świetnego pracownika. Wiertło Branson 8000 jest znakomitym narzędziem, zaprojektowanym po to, by zadowolić zarówno fachowców, jak hobbystów. Jest bardzo mocne i precyzyjne. - Ho, ho. - Eve przypatrywała się twarzy ofiary. Wypielęgnowanej i interesującej, na której śmierć wyrzeźbiła rys przykrego zdumienia. Przód niebieskiego szlafroka nasiąknięty był krwią, która rozlewała się połyskliwą kałużą po podłodze. - Nie ma wątpliwości, dokonano tego tutaj. Peabody, poinformuj pannę Cooke o przysługujących jej prawach. Gdy asystentka przystąpiła do działania, Eve nadal dokumentowała czas i przyczynę śmierci. Nawet w przypadku dobrowolnego przyznania się do winy sprawcy morderstwa należało postępować zgodnie z przepisami. Narzędzie będzie wzięte jako dowód rzeczowy, ciało zabrane i poddane sekcji, a miejsce zabezpieczone. Dając znak ekipie dochodzeniowej, aby przystąpiła do pracy, Eve przeszła kilka

kroków po królewskim czerwonym dywanie i siadła naprzeciwko Lisbeth przy interesującym ogniu kominka, który bił obfitym ciepłem oraz światłem. Nic nie mówiła, czekając przez chwilę na reakcję szykownej brunetki w żółtym jedwabnym kostiumie, śmiesznie spryskanym świeżą krwią. Nie uzyskała jednak niczego więcej oprócz uprzejmie pytającego spojrzenia. - A więc... czy zechce mi pani o tym opowiedzieć? - Oszukiwał mnie - stwierdziła apatycznie Lisbeth. - Zabiłam go. Eve przyjrzała się jej stanowczym zielonym oczom, zobaczyła w nich gniew, ale nie dostrzegła ani wstrząsu, ani żalu. - Czy pokłóciliście się? - Powiedzieliśmy sobie parę słów. - Lisbeth podniosła kieliszek z winem do swych pełnych, umalowanych warg, mających ten sam intensywny winny kolor. - Większość z nich wyszła ode mnie. J.C. myślał powoli. - Wzruszyła ramionami, wywołując szelest jedwabiu. - Akceptowałam to, a nawet uważałam, że pod wieloma względami jest to miłe. Ale my zawarliśmy układ. Poświęciłam mu trzy lata życia. Nachyliła się, jej oczy przepełniły się złością, kryjącą się pod pozorami chłodu. - Trzy lata, czas, w którym mogłabym zainteresować się czymś innym, zawrzeć jakiś inny układ, być w innych związkach. Ale byłam wierna. On nie był. Wciągnęła powietrze, znów się wyprostowała, niemal się uśmiechnęła. - Teraz on nie żyje. - Tak, to zauważyliśmy. - Eve usłyszała obrzydliwe cmoknięcie oraz zgrzyt, gdy ekipa usiłowała usunąć z ciała i kości długi stalowy brzeszczot. - Panno Cooke, czy przyniosła pani to narzędzie z zamiarem użycia go jako broni? - Nie, należało do J.C. On czasem zajmował się majsterkowaniem. Chyba właśnie to czynił - zastanawiała się, rzucając przelotne spojrzenie na ciało, które w balecie upiornych ruchów odrywała od ściany ekipa działająca na miejscu zbrodni. - Zobaczyłam je tutaj, na stole, i pomyślałam sobie, och, że się znakomicie nadaje. Prawda? Więc podniosłam je i włączyłam. No i użyłam go. Nie można było prościej, pomyślała Eve i podniosła się. - Panno Cooke, ci funkcjonariusze wezmą panią na komendę. Będę musiała zadać pani trochę więcej pytań. Lisbeth posłusznie dopiła resztkę wina i odstawiła kieliszek. - Wezmę tylko płaszcz. Peabody kiwała głową, widząc, jak Lisbeth narzuca drugie, czarne futro z norek na

zakrwawiony jedwab i prześlizguje się między dwoma mundurami policjantów z całą ostentacją kobiety zmierzającej na następną, ekscytującą imprezę towarzyską. - Rety, to przekracza wszelkie wyobrażenia. Przewierca faceta, a potem podaje nam sprawę jak na talerzu. Eve otuliła się skórzaną kurtką i uważnie, używając rozpuszczalnika, oczyściła ręce z krwi oraz posmarowała je kremem. - Ekipa, kiedy skończy pracę, niech opieczętuje to miejsce. Nie udowodnimy jej morderstwa pierwszego stopnia. Takie właśnie było, ale założę się, że w ciągu czterdziestu ośmiu godzin wniesiona zostanie prośba o uznanie go za zabójstwo bez premedytacji. - Nieumyślne zabójstwo? - Autentycznie wstrząśnięta, Peabody z otwartymi ustami patrzyła na Eve. Wchodziły właśnie do windy, aby zjechać na dół. - Daj spokój, Dallas. W żadnym wypadku. - Oto sposób. - Eve spoglądała w ciemne, oddane oczy Peabody, przyglądała się jej prostej, szczerej twarzy, ukrytej pod przyciętymi równo włosami i policyjną czapką. Prawie żałowała, że musi zachwiać jej niezłomną wiarą w system. - Potwierdzenie, że wiertło należało do zamordowanego, będzie wskazaniem, że nie ona przyniosła narzędzie zbrodni. Wyklucza to premedytację. Teraz jest w niej duma i spora doza szaleństwa, ale po kilku godzinach w celi, jeśli jeszcze nie przed osadzeniem w areszcie, odezwie się w niej instynkt samozachowawczy i wezwie prawnika. Jest inteligentna, więc będzie się mądrze broniła. - Tak, ale mamy tu zamiar. Zły zamiar. Właśnie złożyła zeznanie do akt. Była to wielka księga praw. O ile Eve wierzyła bardzo w tę księgę, jednocześnie wiedziała, że jej karty często bywają zamazane. - I wcale nie musi się wypierać tego zabójstwa, wystarczy, aby upiększyła sytuację. Kłócili się. Była zdruzgotana, wyprowadzona z równowagi. Być może groził jej. W chwili gniewu, a może lęku, chwyciła za wiertło. Eve wyszła z windy, przeszła przez obszerny hali z różowymi, marmurowymi kolumnami i lśniącymi ornamentami z motywem drzew. - Chwilowe ograniczenie poczytalności - kontynuowała. - Możliwe, że szarpanina w obronie własnej, chociaż to bzdura. Ale Branson miał około metra osiemdziesięciu centymetrów wzrostu przy wadze stu kilogramów, a ona około metra sześćdziesięciu i pięćdziesięciu kilogramów. Mogło tak być. Następnie w szoku natychmiast powiadamia policję. Nie próbuje uciekać albo zaprzeczać temu, co zrobiła. Bierze na siebie odpowiedzialność, czym zyskuje w oczach członków ławy przysięgłych, jeśli w ogóle dojdzie do procesu. Oskarżyciel publiczny wie o tym, więc będzie apelował.

- To przykre. - Będzie miała czas - powiedziała Eve, gdy wyszły na zewnątrz i przejął je chłód tak dojmujący, jak dojmujące było cierpienie wzgardzonej kochanki, teraz już znajdującej się w areszcie. - Straci pracę, zaciągnie niemały kredyt na adwokata. Zrobi, co tylko będzie mogła. Peabody rzuciła okiem na pojazd do przewożenia zwłok. - Ta sprawa powinna pójść gładko. - Bywa, że często najwięcej kantów mają te na pozór gładkie. - Otwierające drzwi swego samochodu, Eve uśmiechnęła się. - Rozchmurz się, Peabody. Doprowadzimy sprawę do końca, ona z tego nie wyjdzie. Czasem trzeba się zadowolić tym, co się ma. - Nie wygląda na to, by go kochała. - Jakby w odpowiedzi na uniesione brwi Eve, Peabody wzruszyła ramionami. - To dało się łatwo poznać. Była tylko wściekła, bo on rżnął inne. - Ale ostatecznie to ona go przerżnęła. A więc pamiętaj, wierność popłaca. Natychmiast po włączeniu silnika zapiszczał samochodowy wideofon. - Tu Dallas. - Cześć, Dallas. Tu Ratso. Eve spojrzała na szczurzą twarz i niebieskie, rozbiegane jak szklane kulki oczy, które pojawiły się na ekranie. - Nigdy bym tego nie odgadła. Wciągnął ze świstem powietrze, co mogło uchodzić za śmiech. - Taa, prawda. Taa. Więc słuchaj, Dallas, mam cosik dla ciebie. A może byśmy się spiknęli i ubili interes? W porząsiu? - Jadę teraz do centrali. Prowadzę sprawę. A moja zmiana skończyła się przed dziesięcioma minutami, więc... - Mam cosik dla ciebie. Prima wiadomości. Warte czegoś. - No, zawsze tak mówisz. Nie zabieraj mi czasu, Ratso. - To jest naprawdę niezłe. - Niebieskie oczy ruszały się na jego chudej twarzy jak paciorki. - Mogę być w Brew w ciągu dziesięciu minut. - Daję ci pięć, Ratso. Na razie ćwicz zwięzłość wypowiedzi. Przerwała połączenie i ruszyła szybko w kierunku centrum. - Pamiętam go z akt - zauważyła Peabody. - To jeden z twoich informatorów. - Tak, właśnie siedział dziewięćdziesiąt dni za drobne szwindle. Udało się odrzucić oskarżenie o nieprzyzwoite obnażanie się. Ratso lubi spuszczać spodnie, gdy jest wstawiony. Jest nieszkodliwy - dodała Eye. - Na ogół zarzuca mnie bzdetami, ale od czasu do czasu

przychodzi z solidnymi informacjami. Brew jest po drodze, a ta Cooke może jeszcze trochę poczekać. Znajdź numer seryjny narzędzia zbrodni. Sprawdź, czy należało do ofiary. Potem odszukaj najbliższych krewnych. Powiadomię ich natychmiast, gdy Cooke znajdzie się w areszcie. Noc była czysta i zimna, ostry wiatr wciskał się do miejskich wąwozów, ścigając przechodniów aż do ich mieszkań. Uliczni kramarze trwali przy swych wózkach, drżąc w dymie i smrodzie smażonych na grillu sojowych hot dogów, z nadzieją doczekania się paru głodnych dusz, dość odważnych, by stawić czoło kąsającemu mrozem lutemu. Zima roku 2059 była sroga i spadły zarobki. Eve i Peabody opuściły okolicę eleganckiej Upper East Side z czystymi, niepopękanymi chodnikami oraz umundurowanymi odźwiernymi, i jechały na południowy zachód, gdzie ulice były wąskie, hałaśliwe, a okoliczni mieszkańcy poruszali się szybko, z oczami wbitymi w ziemię i dłońmi zaciśniętymi na portfelach. Odrzucone na krawężniki resztki ostatniej śnieżycy były brudne od sadzy. Mało widoczne zamarznięte kałuże nadal czyhały na nieuważnych przechodniów. Nad głowami migotał billboard z niebieskim, południowym morzem, okolonym białym jak cukier piaskiem. Baraszkująca wśród fal piersiasta blondyna miała na sobie niemal wyłącznie opaleniznę i zapraszała cały Nowy Jork, aby przybywał na wyspę i się bawił. Eve pomyślała o paru dniach na wyspie Roarke'a. Słońce, piasek i seks, popuściła wodze wyobraźni, przeciskając się przez rozgorączkowany wieczorny tłum. Jej mąż z radością dostarczyłby jej tych trzech rzeczy, a ona była prawie gotowa mu to zasugerować. Za tydzień lub dwa, zadecydowała. Kiedy upora się z robotą papierkową, wypełni zaległe wezwania sądowe i znajdzie kilka brakujących ogniw. Poza tym uznała, że musi poczuć się trochę pewniej, by mogła pozostawić pracę. Niedawno przecież utraciła odznakę i niemal zagubiła się na swej drodze, więc odczuwała wyrzuty sumienia. Gdy wszystko dopiero co wróciło do normy, nie mogła palić się do odłożenia obowiązków i oddania się przyjemnościom. Zanim znalazła miejsce do parkowania na rampie drugiego poziomu ulicy w pobliżu Brew, Peabody dysponowała już informacjami, o które ją prosiła. - Zgodnie z seryjnym numerem, narzędzie zbrodni należało do ofiary. - Zaraz weźmiemy się do sprawy morderstwa - powiedziała Eve, schodząc w dół na pierwszy poziom. - Prokurator nie będzie tracił czasu, zajmując się udowadnianiem premedytacji. - Ale ty myślisz, że poszła tam, aby go zabić.

- O, tak. - Eve przecięła chodnik, idąc w kierunku przytłumionych świateł reklamy ruchomego kufla z piwem ze spływającą mętną pianą. Brew serwował tanie drinki i stęchłe orzeszki do piwa. Jego klientelę tworzyli drobni przestępcy, urzędnicy najniższego szczebla z niedrogimi towarzyszkami, jak również nieliczne dziewczyny, zajmujące się naciąganiem facetów, aczkolwiek tutaj naciągać nie miały kogo. Powietrze było zatęchłe i przegrzane, rozmowy rozproszone i sekretne. Nieliczne spojrzenia, jakie dało się dostrzec w mętnym świetle, zatrzymały się na Eve i natychmiast uciekły. Gdyby nawet nie było przy niej umundurowanej Peabody, szeptano by, że to glina. Rozpoznano by ją po tym, jak stała: czujne, wysokie, smukłe ciało, bystre brązowe oczy, skoncentrowane i beznamiętne, rejestrujące twarze i istotne szczegóły. Tylko niewtajemniczeni widzieliby w niej jedynie kobietę z krótkimi, trochę nierówno przyciętymi kasztanowatymi włosami, o szczupłej twarzy z ostrymi rysami i z płytkim dołeczkiem na brodzie. Bywalcy Brew, w większości tu obecni, potrafili wyczuć glinę na odległość. Wypatrzyła Ratsa, którego wydłużona, szczurza twarz była prawie zupełnie ukryta w kuflu z piwem. Idąc w jego kierunku, słyszała hałas kilku odsuwających się niepewnie krzesełek i zobaczyła trochę pleców, które zgarbiły się lękliwie. Każdy ma coś na sumieniu, pomyślała i szczerząc zęby, posłała Ratsowi ostry uśmiech. - Ta speluna nie zmienia się, Ratso, i ty także nie. Zrewanżował się jej swym świszczącym śmiechem, niemniej nerwowo błądził wzrokiem po porządnym, jak spod igły, mundurze Peabody. - Nie trza było brać obstawy, Dallas. O Jezu, myślałem, żeśmy kumple. - Moi kumple kąpią się regularnie. - Skinęła głową, domagając się krzesła dla Peabody, potem siadła. - Ona jest moja - powiedziała zwyczajnie. - Taa, słyszałem, żeś wziena szczeniaka do tresury. - Spróbował się uśmiechnąć, demonstrując pogardę dla higieny jamy ustnej, ale Peabody przyjęła to chłodnym spojrzeniem. - Ona jest w porządku, no nie, jest w porządku, bo jest twoja. Ja też twój, no nie, Dallas? Prawda? - No, nie mam tu wielkiego szczęścia. - Kelnerka zmierzała do nich, ale wystarczyło jedno spojrzenie Eve, by zmieniła kierunek, zostawiając ich w spokoju. - Co masz dla mnie, Ratso?

- Mam dobry towar i mogę dostać więcej. - Wykrzywił swą nieszczęsną twarz w grymasie, który, jak domyślała się Eve, uważał za oznakę przebiegłości. - Gdybym miał ciut gotówki. - Nie płacę z góry. Z tej racji, że mogłabym nie zobaczyć twej okropnej mordy przez następnych sześć miesięcy. Znów wydał swój charakterystyczny świst, siorbnął piwo i posłał jej pełne nadziei spojrzenie maleńkich, załzawionych oczek. - Prowadzę z tobą uczciwy interes, Dallas. - Więc zacznij go prowadzić. - Dobra, dobra. - Wygiął swoje małe, chude ciało nad tym, co pozostało w kuflu. Na czubku jego głowy ukazało się idealnie równe kółko łysiny, nagiej jak pupa niemowlęcia. Było ono prawie rozczulające, a z pewnością atrakcyjniejsze od zwisających wokół niego tłustych kosmyków szarych włosów. - Znasz Fixera? - Jasne. - Odchyliła się trochę, nie tyle, by się rozluźnić, co uniknąć falowania nieświeżego oddechu swego informatora. - Jeszcze na chodzie? Chryste, musi mieć ze sto pięćdziesiąt lat. - No, nie jest taki stary. Dziewięćdziesiątka, może ze dwa lata więcej, i całkiem żwawy. - Ratso z zapałem pokiwał głową, tak że jego tłuste kosmyki zaczęły podskakiwać. - Dbał zawsze o siebie. Jadł zdrowo, uprawiał regularnie seks zjedna dziewczyną z Avenue B. No wiesz, mówił, że seks trzyma ciało i umysł zestrojone. - Opowiedz mi o tym - mruknęła Peabody, zarabiając łagodną naganę w spojrzeniu Eve. - Mówisz o nim w czasie przeszłym. Ratso zamrugał. - Hę? - Czy coś się stało Fixerowi? - Taa, ale czekaj. Nie tak do przodu. - Zanurzył chude palce w płytkiej miseczce smutno wyglądających orzeszków. Gryzł je resztką zębów, patrząc w sufit i starając się uporządkować rozbiegane myśli. - Jakiś miesiąc temu musiałem... Miałem ekran ścienny, trzeba było przy nim trochę popracować... Brwi Eve uniosły się pod grzywką. - Aby przestał być gorącym towarem - powiedziała łagodnie. Znów wciągnął powietrze i zasiorbał. - Widzisz, on niby upadł, a ja wzionem go do Fixera, aby cosik z tym zrobić. Facet, myślę, jest geniusz, nie? Ze wszystkim potrafi zrobić, żeby pracowało jak cholernie,

fabrycznie nowe. - I jest tak zdolny, że potrafi zmienić numery seryjne. - Taa, no dobra. - Uśmiech Ratsa był niemal słodki. - Zaczelim gadać, a Fixer, on wie, że ja zawsze szukam okazyjnej roboty. Mówi, jak dostał fuchę. Wielka. Prawdziwa bomba. Kazali mu robić zapalniki czasowe i zdalne sterowanie, i małe pluskwy, i inne gówno. Zrobił tyż trochę detonatorów. - Powiedział ci, że składał urządzenia wybuchowe? - No, niby byliśmy kumplami, więc tak, mówił mi. Powiedział, że oni słyszeli, że robił takie rzeczy, kiedy był w wojsku. A oni płacili ciężką forsę. - Kto płacił? - Nie wiem. On też, niech ci się nie wydaje, że wiedział. Mówił o dwóch facetach, przychodzili do niego i dawali listę towaru i trochę kredytów. On to gówno budował, wiesz? Wtedy dzwonił pod numer, co mu dali, zostawiał wiadomość. Niby, że produkty są gotowe, a te dwa facety przychodzili znów, brali towar i dawali resztę pieniędzy. - A on, co myślał, że po co to chcieli? Ratso uniósł kościste ramiona, potem spojrzał żałośnie na pusty kufel. Znając zwyczaj, Eve uniosła palec i obróciła go w kierunku kufla Ratsa. Rozjaśnił się natychmiast. - Dzięki, Dallas. Dzięki. Suszy mnie, wiesz? Suszy mnie, kiedy mówię. - Więc do rzeczy, Ratso, dopóki masz jeszcze trochę śliny w ustach. Gdy podeszła kelnerka, aby nalać do jego kufla płynu o barwie moczu, rozpromienił się. - Dobrze, dobrze. Więc on mówił, że sobie myśli, że ci faceci wyglądają, jakby chcieli rozwalić bank albo sklep jubilerski, albo co. Pracował nad jakimś obwodem omijającym dla nich i wykapował, że zapalniki czasowe i zdalnie sterowane mają dać wybuch tym ładunkom, które dla nich sporządził. Powiedział, że może będą chcieli mieć jakiegoś kurdupla, co będzie umiał znaleźć drogę pod ulicą. No i że może wtrąci jakie słówko za mną. - Od czego są przyjaciele. - Taa, no właśnie. Potem, jakie dwa tygodnie później, mam od niego telefon. Jest, widzisz, naprawdę nerwowy. Mówi, że interes nie jest taki, jak myślał. Że to cholerne gówno. Prawdziwe gówno. Nie widzi w tym żadnego sensu. Jeszcze nigdy nie słyszałem, żeby stary Fixer tak gadał. Miał prawdziwego pietra. Powiedział coś, że się boi, aby to nie było drugie Arlington, i że musi się ukryć na chwilę. I czy może zamelinować się u mnie, aż wykapuje, co robić dalej. To ja powiedziałem jasne, no jasne, wpadnij tu. Ale on już nie wpadł. - Może ukrył się gdzie indziej? - Taa, ukrył się. Pod wodą, wyłowili go z rzeki dwa dni temu. Po stronie Jersey.

- O, bardzo mi przykro. - Taa. - Ratso w zadumie wpatrywał się w piwo. - Był w porządku, wiesz? Słyszałem, że ktoś odcion mu język. - Podniósł małe oczka i patrzył ponuro na Eve. - Co to za człowiek, żeby zrobić takie świństwo? - To niedobra sprawa, Ratso. Źli ludzie. To nie moja działka - dodała. - Mogę rzucić okiem na teczkę z aktami, ale niewiele mogę zrobić. - Wykończyli go, bo wykapował, co chcą zrobić? Prawda? - Tak, można powiedzieć, że to pasuje. - No to musisz wykapować, co chcą zmalować, prawda? Wykapujesz, Dallas, zatrzymasz ich i dasz im po nosie za to, co zrobili Fixerowi. Jesteś gliną od morderstw, a oni go zamordowali. - To nie takie proste. Ta sprawa nie należy do mnie - powtórzyła. - Jeśli go wyłowili w New Jersey, to nawet nie jest rejon tego cholernego miasta. Mało prawdopodobne, aby gliny, które nad tym pracują, uprzejmie zgodziły się na wścibianie nosa w ich śledztwo. - Jak myślisz, ilu gliniarzy będzie się troszczyć o kogoś takiego jak Fixer? Stłumiła westchnienie. - Jest mnóstwo gliniarzy, którzy będą. Mnóstwo takich, Ratso, co wyprują żyły, aby doprowadzić do końca sprawę, którą się zajmują. - Ty będziesz pracowała ciężej. Powiedział to prosto, z niemal dziecięcą wiarą w oczach. Sumienie Eve dało znać o sobie niespokojem. - A ja znajdę dla ciebie kupę materiału. Jeśli Fixer mówił coś do mnie, możebne, że mówił też komu innemu. On nie bał się tak łatwo, wiesz. Przeszedł przez wojny miejskie. Ale tamtego wieczoru, kiedy do mnie dzwonił, miał cholernego pietra. Nie załatwiliby go w taki sposób, jakby chcieli obrobić bank. - Może i nie. - Ale wiedziała, że byli tacy, co wypatroszyliby turystę za zegarek i parę powietrznych butów. - Zajrzę do tego. Nie mogę obiecać niczego więcej. Znajdź, co się da, co można by dodać do tej sprawy, i bądź ze mną w kontakcie. - Taa, dobrze. W porządku. - Wykrzywił usta w uśmiechu. - Dojdziesz, kto tak załatwił Fixera. Inne gliny, one nie wiedzą o tym gównie, w które wpadł, nie? Więc to jest dobry materiał, jaki ja ci daję. - Tak, całkiem dobry, Ratso. - Wstała, wydobyła z kieszeni czek i położyła na stole. - Chcesz, abym znalazła teczkę tego topielca? - spytała Peabody, gdy wyszły na zewnątrz.

- Tak. Jutro, i to dość wcześnie. - Gdy wspięły się do samochodu, Eve włożyła ręce do kieszeni. - Zajmij się też Arlington. Zobacz, jakie budynki, ulice, ludzie, przedsiębiorstwa, i tak dalej, mają tę nazwę. Jeśli coś znajdziemy, będziemy mogły to przekazać oficerowi prowadzącemu śledztwo. - Ten Fixer, czy dla kogoś pracował? - Nie. - Eve wcisnęła się za kółko. - Nie znosił glin. - Zmarszczyła na chwilę brwi i zabębniła palcami. - Ratso ma mózg wielkości ziarnka soi, ale co do Fixera, trafił w sedno. Fixer nie bał się i był chciwy. Zakład miał otwarty przez siedem dni w tygodniu, pracował w nim sam. Krążyły plotki, że pod kontuarem trzyma swój stary wojskowy miotacz ognia i nóż myśliwski. Zwykł się chełpić, że może pofiletować człowieka tak szybko i łatwo jak pstrąga. - Wygląda na niezłego dowcipnisia. - Był twardy i zgorzkniały, więc prędzej nasikałby policjantowi w oczy, niż w nie spojrzał. Jeśli chciał się wycofać z tego interesu, to musiał być na krawędzi przepaści. Nic innego nie zepchnęłoby tego starucha z drogi. - Chyba coś słyszę? - Pochylając głowę, Peabody przyłożyła do ucha dłoń zwiniętą w trąbkę. - Aha, to pewnie odgłos twojego wsysania się w sprawę. Eve odbiła od ulicy trochę silniej, niż to było konieczne. - Zamknij się, Peabody. Straciła kolację, co było tylko z lekka irytujące. Ale fakt, że miała rację co do zachowania prokuratora i jego zgody na prośbę Lis Cooke, doprowadzał ją do wściekłości. Ostatecznie zarzut o morderstwo drugiego stopnia, myślała Eve, wchodząc do domu, mógłby poleżeć odrobinę dłużej. Teraz, po niewielu godzinach od chwili, gdy Eve zaaresztowała ją pod zarzutem zabójstwa J. Clarence'a Bransona, Lisbeth wyszła za kaucją i bardzo możliwe, że teraz siedziała wygodnie we własnym apartamencie z kieliszkiem czerwonego wina i uśmiechem zadowolenia na twarzy. Summerset, lokaj Roarke'a, wśliznął się do foyer, aby powitać ją zbolałym spojrzeniem i dezaprobującym prychnięciem. - Znów jest pani bardzo późno. - Tak? A ty znów jesteś antypatyczny. - Rzuciła kurtkę na balustradę schodów. - Różnica między nami jest taka, że ja jutro mogę być punktualna. Zauważył, że nie była blada i nie wyglądała na znużoną, co było dwoma wczesnymi objawami przepracowania. Wolałby znosić potępieńcze męki, niż przyznać, nawet przed samym sobą, że sprawiło mu to przyjemność.

- Roarke - powiedział zimnym tonem, gdy przefrunęła obok niego i zaczęła wchodzić na schody - jest w sali magnetowidowej. - Summerset lekko uniósł brwi. - Drugi poziom, czwarte drzwi po prawej. - Wiem, gdzie to jest - mruknęła niezgodnie z prawdą. Ale znalazłaby to miejsce, chociaż dom był ogromny, z labiryntem pokoi, z mnóstwem skarbów i niespodzianek. Ten człowiek niczego sobie nie odmawia, pomyślała. A dlaczego miałby to robić? Odmawiano mu wszystkiego w dzieciństwie, a on zarobił, w ten czy inny sposób, na wszelkie wygody, które teraz miał do dyspozycji. Jednak w rzeczywistości jeszcze po roku nie przywykła do tego domu, do ogromnej kamiennej budowli z jej występami, wieżami i ziemią, obfitującą w rzadkie rośliny. Nie przywykła do bogactwa i sądziła, że nigdy nie przywyknie. Był to ten rodzaj finansowej potęgi, która mogła władać zarówno hektarami polerowanego drewna, iskrzącego szkła, artystycznymi przedmiotami z innych krajów i stuleci, jak dostarczać prostych przyjemności obcowania z miękkimi tkaninami, aksamitnymi poduszkami. W rzeczywistości poślubiła Roarke'a niezależnie od jego pieniędzy, niezależnie od sposobu, w jaki zarobił znaczną ich część. Miała wrażenie, że zadurzyła się w nim w tym samym stopniu dla jego ciemnych, jak jasnych stron. Weszła do sali z długimi, luksusowymi sofami, ogromnymi ekranami i skomplikowanym pulpitem sterowniczym. Był tam uroczy staroświecki barek, połyskujący wiśniowym drewnem, stołki obite skórą i wykończone miedzią. Rzeźbiona komoda z toczonymi drzwiami mieściła, przypominała to sobie słabo, mnóstwo dyskietek ze starymi nagraniami, które jej mąż tak bardzo lubił. Lśniącą podłogę pokrywały chodniki o bogatych wzorach. Płonący ogień - a nie komputerowo generowane złudzenie - wypełniał palenisko z czarnego marmuru i ogrzewał śpiącego przed nim, tłustego, zwiniętego w kłębek kota. Zapach trzaskających, palących się szczap mieszał się z upojnym, narkotycznym zapachem świeżych kwiatów, strzelających z miedzianego wazonu, prawie tak wysokiego jak Eve, i z wonią świec jarzących się złoto nad lśniącym obramowaniem kominka. Na ekranie widoczne było w czarno - białym kolorze eleganckie przyjęcie. Ale całą jej uwagę przyciągał, i władał nią niepodzielnie, mężczyzna wyciągnięty wygodnie na pluszowej sofie z kieliszkiem wina w ręce. Jakkolwiek romantyczne i zmysłowe mogły być stare filmy na taśmie wideo z ich nastrojowymi cieniami i tajemniczą atmosferą, mężczyzna, który je oglądał, o wiele je przewyższał. A w dodatku istniał w trzech realnych wymiarach.

Też był ubrany na czarno i biało, kołnierz miękkiej białej koszuli miał niedbale odpięty. Długie, zasłonięte ciemnymi spodniami nogi kończyły się białymi, gołymi stopami. Zastanowiło ją, że nie potrafi wytłumaczyć, dlaczego jest to dla niej tak wyjątkowo seksowne. Ale to jego twarz przykuwała zawsze jej uwagę, ta wspaniała twarz anioła skaczącego do piekła ze światłem grzechu w żywych niebieskich oczach, z uśmiechem wykrzywiającym usta pełne poezji. Ta twarz obramowana była gładkimi, opadającymi prawie do ramion czarnymi włosami stanowiącymi pokusę dla kobiecych palców i dłoni. Teraz jego twarz uderzyła ją tak, jak uderzała często wtedy, gdy ujrzała ją po raz pierwszy: na ekranie komputera w swoim biurze, w czasie śledztwa w sprawie morderstwa. Był na skromnej liście podejrzanych. Rok temu, uprzytomniła sobie. Minął tylko rok od chwili, gdy ich losy się skrzyżowały. I odmieniły nieodwracalnie. Teraz, chociaż nie wydobyła z siebie najcichszego dźwięku, chociaż nie 'podeszła bliżej, on odwrócił głowę. Ich oczy się spotkały. Uśmiechnął się. Serce w jej piersi wykonało długie, powolne wahnięcie, co nieodmiennie zdumiewało ją i żenowało. - Halo, pani porucznik. - Wyciągnął rękę na przywitanie. Podeszła do niego przez cały pokój, ich palce połączyły się. - Hej! Co oglądasz? - „Ciemne zwycięstwo”. Bette Davis. Ślepnie i na koniec umiera. - No tak, to wciąga. - Ona robi to tak odważnie. - Pociągnął ją lekko za rękę, aby Położyła się przy nim na sofie. Gdy się ułożyła, a jej ciało łatwo i naturalnie przylgnęło do niego, uśmiechnął się. Wiele potrzeba było czasu i wzajemnego zaufania, zanim udało mu się namówić ją do odpoczynku w taki sposób, zanim zaakceptowała jego i to, co chciał jej dawać. Moja policjantka, myślał, bawiąc się jej włosami. Jej mroczne zaułki i przerażająca odwaga. Moja żona z jej opanowaniem i potrzebami. Przesunął się lekko, zadowolony, że umieściła głowę na jego ramieniu. Gdy już posunęła się tak daleko, Eve pomyślała, że byłoby całkiem nieźle, gdyby zdjęła buty i pociągnęła łyk z jego kieliszka z winem. - Dlaczego oglądasz ten stary film, przecież znasz finał? - Tylko być, oto co się liczy. Czy jadłaś kolację? Zaprzeczyła i oddała mu wino. - Zaraz coś sobie wezmę. Zmitrężyłam tyle czasu przez sprawę, która wydarzyła się tuż przed końcem zmiany. Kobieta przyszpiliła do ściany pewnego mężczyznę jego własnym

wiertłem przegubowym. Roarke z trudem przełknął wino. - Dosłownie czy w przenośni? Zachichotała lekko, z przyjemnością smakując wino, które sobie podawali. - Dosłownie. Bransonem 8000. - Uff! - Na mur. - Skąd wiesz, że to była kobieta? - Bo gdy przygwoździła go do ściany, zgłosiła to i czekała na nas. Byli kochankami, on robił skoki w bok, więc ona przewierciła jego zdradliwe serce długim na sześćdziesiąt centymetrów stalowym wiertłem. - Dobrze, to go nauczy. - W tonie jego głosu wyczuła Irlandię, więc podniosła głowę, aby mu się przyjrzeć. - Zaatakowała serce. Ja, ja bym mu przewierciła jaja. Samo sedno, nie sądzisz? - Kochana Eve, jesteś kobietą bardzo prostolinijną. - Pochylił głowę, aby ustami dotknąć jej warg, jedno muśnięcie, potem dwa. Usta jej zapłonęły, ręce uniosły się, by pochwycić jego gęste, czarne włosy i przyciągnąć go jeszcze bliżej. Wziąć go jeszcze głębiej. Zanim zdołał się przesunąć, aby odstawić wino, ona skoczyła i siadając na nim okrakiem, strąciła kieliszek na podłogę. Uniósł brwi i gdy zręcznymi palcami zaczął rozpinać jej bluzkę, oczy mu zajaśniały. - Powiedziałbym, że teraz też wiemy, jaki będzie finał. - Tak. - Szczerząc zęby, schyliła się, by ugryźć go w pośladek. - Tylko być, niebawem się przekonamy, jak to będzie tym razem. 2 Zakończywszy rozmowę z biurem prokuratora, Eve zachmurzyła się nad swym biurkowym wideofonem. Prokurator przychylił się do prośby o drugi stopień dla Lisbeth Cooke. Zabójstwo drugiego stopnia, myślała z obrzydzeniem, dla kobiety, która na trzeźwo, z zimną krwią przerwała życie kogoś, kto nie potrafił zapanować nad swoim fiutem. W najlepszym razie odsiedzi rok w zakładzie o najlżejszym rygorze, gdzie będzie malowała paznokcie i poprawiała swój pieprzony tenisowy serwis. Bardzo prawdopodobne, że za jakąś okrągłą sumkę podpisze kontrakt na dysk i wideo opisujące jej historie, następnie zrezygnuje z pracy i przeprowadzi się na Martynikę. Eve pamiętała, że powiedziała Peabody, aby cieszyła się tym, co można zyskać, ale

sama nie spodziewała się, że będzie to tak niewiele. Była pewna, że każe prokuratorowi, a powie to temu pozbawionemu kręgosłupa kurduplowi w krótkich, zwięzłych słowach, aby poinformował najbliższego krewnego, że sprawiedliwość jest zbyt przeciążona, aby się przejmować tą sprawą, i żeby wyjaśnił, skąd ten cholerny pośpiech, bez czekania na jej raport. Zaciskając zęby w przewidywaniu jego kaprysów, zabębniła pięścią w komputer i zażądała protokołu z sekcji Bransona. Okazało się, że był zdrowym, pięćdziesięciojednoletnim mężczyzną. Nie miał najmniejszych uszkodzeń ciała, prócz przykrej dziury zrobionej przez obracające się ostrze wiertła. Ani śladu narkotyków czy alkoholu, zanotowała. Nic, co bywało na niedawną aktywność seksualną. Zawartość żołądka o zwykłym posiłku, złożonym z pasty marchwiowej z groszkiem w lekkim kremowym sosie, z białego kruchego chleba i herbaty ziołowej, wszystko spożyte niecałą godzinę przed śmiercią. Bardzo pospolity posiłek jak na tak wyrafinowanego podrywacza. Ale kto powiedział, zadała sobie pytanie, że był podrywaczem, prócz kobiety, która go zabiła? W tym cholernym pośpiechu, aby zamknąć sprawę, nie dali jej nawet czasu na zweryfikowanie motywu zabójstwa drugiego stopnia. Wyobraziła sobie, że gdy to się dostanie do mediów, a niewątpliwie dostanie się, wielu zawiedzionych partnerów seksualnych zacznie zerkać na składzik z narzędziami. Kochanek cię zdenerwował, pomyślała. Dobrze, zobaczymy, jak mu będzie smakował Branson 8000 - ulubione narzędzie fachowców i poważnych hobbystów. Och, tak, myślała, Lisbeth Cooke mogłaby zorganizować krzykliwą kampanię reklamową właśnie pod tym kątem. Sprzedaż skoczyłaby niebotycznie. Ludzkie związki stanowią dla społeczeństwa najbardziej zaskakującą i brutalną formę rozrywki. Z dogrywki piłkarskiej większość potrafi zrobić rodzaj towarzyskich porachunków. A jednak samotne dusze wciąż tych związków szukają, wciąż do nich lgną, trapią się nimi i walczą o nie oraz opłakują ich utratę. Nic dziwnego, że świat jest pełen czubków. Zauważyła błysk obrączki ślubnej i drgnęła. To co innego, zapewniła siebie. Przecież ona niczego nie szukała. Samo ją to znalazło i powaliło jak sprawny chwyt poniżej kolan. A jeśli Roarke zadecydowałby kiedyś, że chce odejść, prawdopodobnie pozwoliłaby mu na to. Ciągłe odrzucanie ciała. Całkowicie zdegustowana, odwróciła się do komputera i zaczęła wystukiwać raport

śledczy, którym urząd prokuratorski najwyraźniej nie zamierzał się przejmować. Uniosła wzrok, gdy w drzwi wsadził głowę detektyw Jan McNab. Długie, złote włosy miał dzisiaj zawiązane w kucyk, a ucho było przyozdobione tylko jednym opalizującym kółkiem. Najwyraźniej po to, aby zrównoważyć ten konserwatywny styl, założył gruby sweter w krzyczące zielenie i błękity, który zwisał mu do bioder, wtłoczonych w czarne, rurowate spodnie. Całości obrazu dopełniały lśniące niebieskie buty. Uśmiechał się do niej śmiałymi oczami, osadzonymi w ładnej twarzy. - Hej, Dallas, skończyłem sprawdzanie kontaktów i osobistego notatnika twojej ofiary. Materiały z jego biura dopiero nadeszły, ale wydaje mi się, że chciałabyś zobaczyć, co znalazłem do tej pory. - Więc dlaczego nie mam twojego raportu w komputerze na moim biurku? - spytała sucho. - Pomyślałem, że przyniosę go osobiście. Uśmiechając się przyjaźnie, rzucił dyskietkę na biurko, sam siadając na jego rogu. - McNab, to Peabody zbiera dla mnie informacje. - Tak. - Wzruszył ramionami. - Więc jest na swym stanowisku? - Nie interesujesz jej, przyjacielu. Przyjmij ode mnie to stwierdzenie. Odwrócił głowę i zaczął krytycznie przyglądać się własnym paznokciom. - Kto powiedział, że ja się nią interesuję? Ona nadal chodzi z Monroe, prawda? - Nie rozmawiamy o tym. Ich oczy spotkały się na chwilę, podzielając niejasną dezaprobatę, której żadne z nich nie chciało okazać, dla zainteresowania Peabody gładkim i może nawet atrakcyjnym, dyplomowanym kolegą. - Pytam ze zwykłej ciekawości. - Więc zapytaj ją o to sam. I złóż mi meldunek - dodała cicho. - Zrobię to. - Znów się uśmiechnął. - To da jej okazję do warknięcia na mnie. Ma wspaniałe zęby. Wstał, zrobił rundę po ciasnym gabinecie Eve. Oboje byliby zaskoczeni, gdyby się dowiedzieli, że w tej chwili ich myśli na temat związków międzyludzkich biegną po równoległych torach. Gorąca randka McNaba z konsultantką lotów pozaplanetarnych wystygła i zupełnie się zepsuła ostatniego wieczoru. Teraz myślał, że dziewczyna go znudziła, co wydawałoby się wprost niemożliwe, gdy się patrzyło na jej niewątpliwie wspaniałe piersi, przykryte czymś srebrnym i przejrzystym.

Nie mógł wzbudzić w sobie prawdziwego zapału, bo jego myśli stale zbaczały i zatrzymywały się przy pewnej zadziornej policjantce w wyprasowanym mundurze. Co ona, u diabła, pod tym nosi, zastanawiał się teraz, tak samo jak zastanawiał się nieopatrznie poprzedniej nocy. Te rozważania spowodowały, że wcześnie zakończył wieczór, tak tym irytując konsultantkę lotów, że gdy oprzytomniał, nie miał już żadnej szansy na następne podejście do jej pięknych piersi. Stwierdził, że spędza zbyt wiele wieczorów samotnie w domu, wpatrując się w ekran. To mu coś przypomniało. - Ostatniej nocy złapałem teledysk z Mavis. Wstrząsająca. - Tak, całkiem niezła. - Eve pomyślała o swej przyjaciółce, odbywającej teraz swe pierwsze tournee i promującej własny krążek pod patronatem rozrywkowej gałęzi firmy Roarke'a. Teraz Mavis dawała z siebie wszystko, śpiewając w Atlancie. Mavis Freestone, pomyślała z czułością Eve, przebyła daleką drogę od wypluwania płuc dla ćpunów i pijaków w spelunkach w rodzaju “Niebieskiej Wiewiórki”. - Teledysk zaczyna iść w górę. Roarke sądzi, że w przyszłym tygodniu znajdzie się w pierwszej dwudziestce. McNab zadźwięczał żetonami kredytowymi w kieszeni. - Znaliśmy się kiedyś. Udaje, pomyślała Eve, ale pozwoliła mu na to. - Myślę, że Roarke planuje przyjęcie lub coś podobnego, aby uczcić jej powrót. - Tak? Super. - Nagle ożywił się, słysząc nieomylny dźwięk policyjnych butów stukających o wytarte linoleum. Gdy Peabody przekroczyła próg, McNab miał ręce w kieszeni, a na twarzy wyraz zupełnego braku zainteresowania. - Przyszła informacja z posterunku... - przerwała, nachmurzywszy się. - Czego chcesz, McNab? - Wielokrotnego orgazmu, jaki wy, dziewczęta, możecie mieć na zawołanie. Peabody opanowała rodzący się śmiech. - Pani porucznik nie ma czasu dla twoich żałosnych żartów. - W rzeczy samej ten jeden dosyć się porucznik spodobał - powiedziała Eve, przewracając oczami, gdy Peabody rzuciła na nią wściekłe spojrzenie. - Zaczynaj, McNab, koniec zabawy. - Pomyślałem - wrócił do swej relacji - że zainteresuje cię fakt, iż przeglądając kontakty i magazyny pamięci, nie znajduje się niczego, co by wychodziło od denata lub do niego przychodziło, co byłoby transmisją do jakiejś innej kobiety, nie do zabójczyni, albo też

transmisją nie do osób z jego personelu. Nie ma zapisanych w elektronicznym notesie innych spotkań - mówił gładko, uśmiechając się radośnie do Peabody - niż te, w które była zaangażowana Lisbeth a którą często nazywa Lissy, moje kochanie. - Żadnych zapisów dotyczących innych kobiet? - Eve zacisnęła - A jakiś facet? - Nic, żadnych szczegółów tego rodzaju i żadnych podejrzeń o biseksualizm. - Ciekawe. Przejrzyj zapisy biurowe, McNab. Zastanawiam się, igły Lissy, moje kochanie, skłamała, podając motyw, a jeśli tak, to dlaczego go zabiła. - Pracuję nad tym. - Wychodząc, zatrzymał się na wystarczająco długą chwilę, aby wysłać w kierunku Peabody długi, przesadny całus. - Bałwan. - Może cię irytuje, Peabody... - Tu nie ma żadnego może. - Ale był dość bystry, by spostrzec, że jego meldunek może zmienić kierunek śledztwa w tej sprawie. Na myśl, że McNab wpycha nos w jej sprawę, Peabody najeżyła się: - Ale sprawa Cooke jest zamknięta. Winny przyznał się, został oskarżony i uwięziony. - Dostała zabójstwo drugiego stopnia. Jeśli nie była to zbrodnia popełniona w afekcie, może dojdziemy do czegoś więcej. Warto byłoby się dowiedzieć, czy Branson miał kogoś na boku, czy też ona wymyśliła to, aby ukryć inny motyw. Wpadniemy do jego biura później, aby popytać. Tymczasem... - Zginając palce, wyciągnęła rękę po dyskietkę, którą trzymała Peabody. - Raport detektywa Sally'ego - zaczęła Peabody, wręczając Eve dyskietkę. - Nie było problemów ze współpracą. Zasadniczo dlatego, że niczego nie zdobył. Ciało znajdowało się w rzece co najmniej przez trzydzieści sześć godzin, zanim je znaleziono. Nie znalazł świadków. Ofiara nie miała pieniędzy ani weksli, ale miała kartę identyfikacyjną i karty kredytowe. Również zegarek - Cartier, stary, ale dobry - więc Sally wykluczył zwykły napad, zwłaszcza że badanie sekcyjne ujawniło brak języka. - To jest trop - mruknęła Eve i włożyła dyskietkę do swego komputera. Protokół sekcyjny stwierdza, że język został odcięty przed śmiercią, W pomocą zębatego ostrza. Jednak skaleczenie i posiniaczenie z tyłu i' jak również brak śladów obrony wskazują, że ofiara została prawdopodobnie ogłuszona tuż przed zabiegiem okaleczającym, a następnie wrzucona do rzeki. Przedtem związano jej ręce i stopy. Przyczyną zgonu było utonięcie. Eve zabębniła palcami.

- Czy jest jakiś powód, dla którego powinnam zająć się tym raportem? - spytała, uzyskując w odpowiedzi uśmiech Peabody. - Detektyw Sally był rozmowny. Nie wydaje mi się, by chciał walczyć o ten przypadek. Ponieważ ofiara była mieszkańcem Nowego Jorku, powiedział, że można rzucić monetą o to, czy był zabity tutaj, czy po drugiej stronie rzeki. - Nie biorę tego przypadku, przyglądam mu się po prostu. Sprawdziłaś Arlington? - Wszystko jest na drugiej stronie dyskietki. - Świetnie. Przejrzę to, a następnie udamy się do biura Bransona. Eve zmrużyła oczy, bo w drzwiach, wahając się, stanął wysoki, kościsty mężczyzna w znoszonych dżinsach i staromodnej wełnianej koszuli z kapturem. Oceniła go na nieco ponad dwadzieścia lat. W szarych, marzycielskich oczach miał wyraz tak jawnej niewinności, że niemal widziała, jak uliczni złodzieje ustawiają się w kolejce, aby mu oczyścić kieszenie. Miał szczupłą twarz z wydatnymi kośćmi policzkowymi, która przywiodła jej na myśl męczenników lub uczonych, a jego zebrane w gładki ogon kasztanowe włosy poprzetykane były wyblakłymi od słońca pasemkami. Uśmiechał się wolno, nieśmiało. - Szuka pan kogoś? - zaczęła Eve. Słysząc to pytanie, Peabody odwróciła się, otworzyła usta i wydała z siebie coś, co można było nazwać jedynie piskiem. - Hej, Dee. - Głos miał chropawy, jakby rzadko go używał. - Zeke! Ojej, Zeke! - Zrobiła wielki skok i wylądowała w długich, zapraszająco wyciągniętych ramionach. Widok Peabody w nieskazitelnie wyprasowanym mundurze, w regulaminowych, fikających w powietrzu butach, chichoczącej, bo tylko tak można było określić te dźwięki, obsypującej radosnymi pocałunkami długą twarz trzymającego ją mężczyzny, widok ten spowodował, że Eve powoli zaczęła się podnosić. - Co tu robisz? - dopytywała się Peabody. - Kiedy przyjechałeś? Och, jak dobrze cię zobaczyć. Jak długo możesz zostać? - Dee - powiedział tylko i uniósł ją trochę wyżej, aby przycisnąć usta do jej policzka. - Przepraszam. - Dobrze wiedząc, jak szybko potrafią w wydziale mleć językami, Eve zrobiła krok do przodu. - Inspektorze Peabody, radzę, aby ta mała uroczystość powitalna odbyła się po godzinach pracy. - Och, przepraszam. Postaw mnie, Zeke. - Jednak nadal zaborczo otaczała go ramieniem, nawet wtedy, gdy jej stopy dotknęły już podłogi. - Pani porucznik, to jest Zeke. - Tyle już zdążyłam pojąć.

- Mój brat. - Ach tak? - Eve rzuciła jeszcze raz okiem, szukając rodzinnego podobieństwa. Nie znalazła żadnego - ani typ budowy, ani karnacja, ani kształty. - Miło mi pana poznać. - Nie chciałem przeszkadzać. - Zeke zaczerwienił się lekko i wyciągnął swą wielką dłoń. - Dee opowiadała o pani wiele dobrego, pani porucznik. - Miło mi słyszeć. - Dłoń Eve zniknęła w dłoni o konsystencji granitu, ale delikatnej jak jedwab. - Więc który jest pan z kolei? - Zeke to niemowlę. - Peabody powiedziała to z takim zachwytem, że Eve zmuszona była się uśmiechnąć. - Ładne niemowlę. Ile pan ma wzrostu, metr osiemdziesiąt dziewięć? - I jeszcze centymetr - odpowiedział z nieśmiałym uśmiechem. - Ma to po ojcu. Obaj są wysocy i szczupli. - Peabody mocno uścisnęła brata. - Zeke jest stolarzem artystą. Robi cudowne meble i szafki. - Daj spokój, Dee. - Jego lekko zaróżowiona twarz pokryła się rumieńcem. - Jestem zwykłym cieślą. Umiem się posługiwać narzędziami, to wszystko. - Spotkaliśmy się z tym w ostatnim czasie - mruknęła Eve. - Dlaczego mi nie powiedziałeś, że wybierasz się do Nowego Jorku? - zapytała z wyrzutem Peabody. - Chciałem cię zaskoczyć. No i jeszcze jakieś dwa dni temu nie wiedziałem na pewno, czy przyjadę. Pogłaskał ją po włosach w sposób, który znów kazał Eve pomyśleć o związkach międzyludzkich. W niektórych nie chodziło bynajmniej o seks, władzę czy dominację. Chodziło po prostu o miłość. - Dostałem zlecenie na zrobienie szafek od ludzi, którzy zobaczyli prace w Arizonie. - Świetnie. Ile ci to czasu zajmie? - Nie wiem, będę wiedział, gdy je zrobię. - Dobrze, a więc zamieszkasz u mnie. Dam ci klucz i powiem, jak się tam dostać. Pojedziesz metrem. - Zagryzła wargi. - Nie wałęsaj się, Zeke. Tu nie jest jak w domu. Masz pieniądze i kartę identyfikacyjną w tylnej kieszeni, a więc... - Peabody - Eve, aby zwrócić na siebie uwagę, uniosła palec. - Weź zwolnienie z reszty dnia na załatwienie spraw osobistych, zainstalujesz brata. - Nie chciałbym sprawiać kłopotu - zaczął Zeke. - Będziesz źródłem jeszcze większego kłopotu, gdy ona będzie się przez cały czas martwić, czy przypadkiem, zanim dostałeś się do jej mieszkania, nie zostałeś ze sześć razy

napadnięty. - Eve złagodziła swoje słowa uśmiechem, chociaż uznała, że facet ma na twarzy wyraźnie wypisane F jak frajer. - Tak czy owak, nie ma tu teraz wiele do roboty. - Ale sprawa Cooke. - Myślę, że poradzę sobie sama - powiedziała łagodnie Eve. - Jeśli coś wyskoczy, ściągnę cię. Idź pokazać Zeke'owi cuda Nowego Jorku. - Miło było poznać panią, pani porucznik. - Mnie również. - Patrzyła, jak odchodzą: Zeke pochylający się lekko w stronę płonącej siostrzanym afektem Peabody. Rodziny wciąż zbijały ją z tropu. Ale przyjemnie było zobaczyć, że czasami to grało. Wszyscy kochali J. C. - Chris Tipple, asystent dyrektora w firmie Bransonów, był mężczyzną około trzydziestoletnim z włosami niemal tego samego koloru co obrzmiałe obwódki jego oczu. Szlochał bez zażenowania, a łzy spływały ciurkiem po pucołowatej, miłej twarzy. - Wszyscy. Co mogło być problemem, pomyślała Eve, znów czekając, aż Chris wytrze policzki zmiętą chusteczką. - Przykro mi z powodu odniesionej przez pana straty. - Wprost nie sposób uwierzyć, że już nigdy nie wejdzie tymi drzwiami. - Wstrzymując oddech, wpatrzył się w zamknięte drzwi wielkiego, jasnego biura. - Nigdy. Wszyscy są wstrząśnięci. Kiedy B.D. ogłosił to dzisiaj rano, nikt nie potrafił wydobyć głosu. Przycisnął chusteczkę do ust, jak gdyby znów zawiódł go głos. B. Donald Branson, brat i wspólnik ofiary, czekał, aż Chris skończy. - Chcesz trochę wody, Chris? Środek uspokajający? - Wziąłem coś na uspokojenie. Nie wydaje się, aby pomogło. Byliśmy z sobą bardzo blisko. - Wycierając zapłakane oczy, Chris nie zauważył błysku zainteresowania w spojrzeniu Eve. - Był pan z nim związany osobiście? - O, tak. Przez prawie osiem lat. Był znacznie więcej niż pracodawcą. Był... był dla mnie jak ojciec. Przepraszam. Wyraźnie przejęty, ukrył twarz w dłoniach. - Przepraszam, J.C. wolałby, abym się tak nie rozklejał. To nie pomaga. Ale nie mogę. Nie sądzę, aby ktokolwiek z nas potrafił sobie z tym poradzić. Zawieszamy naszą działalność na tydzień. Całą działalność. Biur, fabryk, wszystkiego. Uroczystości pogrzebowe... - Mówił wolno, zmagając się z sobą. - Uroczystości pogrzebowe zaplanowane są na jutro. - Szybko.

- J.C. na pewno nie chciałby tego przeciągać. Jak mogła to zrobić? - Ściskał wilgotną szmatkę w ręce, spoglądając na Eve niewidzącym wzrokiem. - Jak mogła to zrobić, pani porucznik? J.C. uwielbiał ją. - Zna pan Lisbeth Cooke? - Oczywiście. Wstał i zaczął chodzić, co Eve przyjęła z wdzięcznością. Trudno było patrzeć na cierpienie dorosłego człowieka, siedzącego na różowym krześle o kształcie słonia. Sama siedziała na purpurowym kangurze. Jedno spojrzenie na gabinet zmarłego J. Clarence'a Bransona dowodziło z całą oczywistością, że wprost nieumiarkowanie lubił się zajmować własnymi zabawkami. Półki na jednej ze ścian były nimi załadowane, począwszy od zwykłej, zdalnie sterowanej stacji kos- micznej po serię wielozadaniowych miniandroidów. Eve robiła wszystko, aby nie patrzyć na ich martwe oczy i zminiaturyzowane kształty. Zbyt łatwo było wyobrazić sobie, jak nagle ożywają i... ach, Bóg wie co. - Opowiedz mi o niej, Chris. - Lisbeth. - Westchnął głęboko, następnie machinalnie skorygował odcień zasłony w szerokim oknie za biurkiem. - Jest piękną kobietą. Sama pani mogła się o tym przekonać. Elegancka, zdolna, ambitna, wymagająca, ale J.C. nie miał nic przeciwko temu. Powiedział mi kiedyś, że jeśliby nie miał wymagającej kobiety, skończyłby, celując do golfowego dołka i przegrywając życie. - Dużo czasu spędzali razem? - Dwa wieczory w tygodniu, czasem trzy. Środy i soboty zawsze: kolacja oraz teatr lub koncert. Każda impreza towarzyska, która wymagała jego lub jej obecności, oraz obiad w poniedziałek od dwunastej trzydzieści do drugiej. Trzy tygodnie wakacji w sierpniu, tam, gdzie chciała pojechać Lisbeth, i pięć weekendowych wyjazdów w ciągu roku. - Wygląda, że było to poddane wielkiej dyscyplinie. - Domagała się tego Lisbeth. Chciała, aby zasady były wyartykułowane, a zobowiązania obu stron jasno określone i należycie uporządkowane. Rozumiała, jak sądzę, że umysł J.C. miał skłonność do błądzenia, a ona, gdy byli razem, oczekiwała jego pełnej koncentracji. - Czy jakaś inna jego cząstka też miała skłonności do błądzenia? - Słucham? - Czy J.C. nie zaangażował się poza tym? - Zaangażował... uczuciowo? Absolutnie nie.

- A seksualnie? Okrągła twarz Chrisa stężała, obrzmiałe oczy stały się zimne. - Jeśli pani insynuuje, że J. Clarence Branson zdradzał kobietę, w stosunku do której miał zobowiązania, to nie ma nic bardziej fałszywego. Był jej oddany. I był jej wierny. - Jest pan tego pewien? Bez żadnych wątpliwości? - To ja organizowałem mu wszystko, spotkania zawodowe i osobiste. - Nie mógł mieć jakichś zupełnie własnych, na boku? - Takie przypuszczenie jest obraźliwe - wykrztusił Chris. - Człowiek nie żyje, a pani siedzi tu i oskarża go, że jest kłamcą i oszustem. - O nic go nie oskarżam - sprostowała spokojnie Eve. - A pytam. Pytać to mój obowiązek, Chris. Jak również ocenić go tak sprawiedliwie, jak tylko potrafię. - Nie podoba mi się sposób, w jaki pani to robi. - Znów się odwrócił. - J.C. był dobrym, uczciwym człowiekiem. Znałem go, jego zwyczaje i nastroje. Nie wplątałby się w żadną podejrzaną sprawę, a z pewnością nie mógłby tego zrobić bez mojej wiedzy. - W porządku. Więc opowiedz mi o Lisbeth Cooke. Co mogłaby zyskać, zabijając go? - Nie wiem. Traktował ją jak księżniczkę, dawał wszystko, czego tylko sobie zażyczyła. Zabiła złotą kurę. - Co zabiła? - Jak w bajce. - Niemal się uśmiechnął. - Kurę, która znosi złote jajka. Był szczęśliwy, gdy mógł jej dać to, czego chciała i jeszcze więcej. Ale teraz nie żyje. Nie będzie złotych jajek. O ile, pomyślała Eve, opuszczając biuro, nie chciała mieć wszystkich złotych jajek naraz. Po przestudiowaniu ruchomej mapy w hallu wiedziała już, że biuro B. Donalda Bransona znajdowało się na tym samym piętrze, po przeciwnej stronie niż biuro brata. Ruszyła tam w nadziei, że go zastanie. Wiele stanowisk było pustych, większość szklanych drzwi było pozamykanych, a za nimi czaiły się wyludnione, ciemne pomieszczenia. Wyglądało, że cały budynek jest w żałobie. Umieszczone w równomiernych odstępach hologramowe ekrany pokazywały nowe lub ulubione produkty firmy “Narzędzia i Zabawki Bransona”. Przystanęła przy jednym z nich, patrząc z równą dozą zdumienia i grozy, jak umundurowany android akcji zwraca zaginione dziecko tonącej we łzach matce. Policjant patrzył z ekranu, twarz miał rozsądną i budzącą zaufanie, a mundur wyprasowany tak dokładnie jak mundur Peabody.