ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - In Death 21 - O włos od śmierci

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 21 - O włos od śmierci.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 565 osób, 378 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 426 stron)

NORA ROBERTS O WŁOS OD ŚMIERCI

Tobą śmierć żywię, w tobie pogrzebiona, Nią się pożywisz i śmierć wreszcie skona. William Szekspir, Sonet CXLVI (przeł. J.M. Rymkiewicz) Wszystkie szczęśliwe rodziny są do siebie podobne, każda nieszczęśliwa rodzina jest nieszczęśliwa na swój sposób. Lew Tołstoj, „Anna Karenina" (przeł. K. Iłłakowiczówna)

Prolog Chęć, by w środku nocy napić się orange fizzy, uratowała życie Nixie. Kiedy się obudziła, zestaw ręczny Jelly Roll, z którym nigdy się nie rozstawała, wskazywał kilka minut po drugiej. Nie wolno jej było podjadać między posiłkami, mogła jeść tylko o określonych godzinach produkty z listy sporzą­ dzonej przez matkę. A druga w nocy na pewno nie była właściwą porą. Ale Nixie umierała z ochoty na orange fizzy. Odwróciła się do swojej najlepszej przyjaciółki w całej galaktyce, Linnie Dyson, która u niej nocowała, ponieważ rodzice Linnie świętowali rocznicę ślubu w jakimś ele­ ganckim hotelu. I uprawiali tam seks. Mama i pani Dyson opowiadały o wystawnej kolacji, tańcach i takich tam, ale chodziło o seks. Chryste, ona i Linnie mają dziewięć lat, nie dwa. Wiedzą, w czym rzecz. Zresztą guzik je to obchodzi. W sumie rzecz sprowadza­ ła się do tego, że mama, Potwór Regulaminowy, nagięła za­ sady dotyczące przyjmowania gości w tygodniu. Nawet je­ śli musiały zgasić światło o wpół do dziesiątej, jakby miały po dwa latka - obie z Linnie rewelacyjnie się bawiły. Do wyjścia do szkoły pozostało jeszcze wiele godzin, a Nixie umierała z pragnienia. Znowu szturchnęła Linnie. 7

- Obudź się! - Nie. Jeszcze jest noc. - Już jest rano. Druga nad ranem. -I dlatego było tak strasznie zimno. - Mam ochotę na orange fizzy. Zejdźmy do kuchni. Podzielimy się. Linnie tylko coś mruknęła, odwróciła się na bok i na­ ciągnęła kołdrę niemal po czubek głowy. - No to ja idę - oznajmiła Nixie syczącym szeptem. W pojedynkę nie było tak zabawnie, ale Nixie wie­ działa, że w życiu nie zaśnie, bo będzie myślała o napoju. Musiała pójść aż do kuchni, ponieważ mama nie zgadzała się, żeby miała w swoim pokoju autokucharza. Równie dobrze mogę siedzieć w więzieniu, pomyślała Nixie, gra­ moląc się z łóżka. Równie dobrze mogę siedzieć w więzie­ niu w roku 1959, a nie mieszkać we własnym domu w ro­ ku 2059. Mama zakodowała wszystkie automaty, tak że Nixie i jej brat Coyle mieli dostęp wyłącznie do zdrowych pro­ duktów. Równie dobrze mogli jeść błoto. Ojciec mówił: „Zasady to zasady". Lubił to powtarzać, choć czasem, gdy mamy nie było, mrugał znacząco do dzie­ ci i zamawiał lody albo chipsy. Nixie odnosiła wrażenie, że mama dobrze o tym wie, ale udaje nieświadomą. Wyszła na paluszkach ze swojego pokoju, śliczna mała dziewczynka z gęstymi lokami barwy platyny. Jej jasno­ niebieskie oczy już przyzwyczaiły się do mroku. Rodzice zawsze zostawiali przytłumione światło w ła­ zience na końcu korytarza, na wypadek gdyby komuś w nocy chciało się siusiu albo coś w tym rodzaju. Wstrzymując oddech, minęła pokój brata. Gdyby Coyle się obudził, mógłby poskarżyć. Czasami był strasznie nie­ miły, choć z drugiej strony potrafił też być bardzo zabawny. 8

Przelotnie zastanowiła się, czy go nie obudzić i nie zapro­ ponować, żeby towarzyszył jej w tej przygodzie. Nie. Było coś podniecającego w samotnym skradaniu się po domu. Nixie cichutko jak myszka przeszła obok sy­ pialni rodziców. Miała nadzieję, że przynajmniej tym ra­ zem radar mamy nie zadziała. W absolutnej ciszy schodziła po schodach. Ale na dole też pilnowała się, żeby nie narobić hałasu. Pozostały jej jeszcze do pokonania pokoje Ingi, gosposi, które znajdowały się na prawo od kuchni. Na prawo od ce­ lu. Inga zwykle była w porządku, ale w żadnym razie nie pozwoliłaby pić orange fizzy w środku nocy. Zasady to zasady. Tak więc Nixie nie zapaliła świateł i wkradła się do wielkiej kuchni niczym złodziej. To tylko zwiększyło ekscy­ tację. Żaden orange fizzy nigdy nie będzie smakował tak rewelacyjnie jak ten, pomyślała dziewczynka. Otworzyła drzwi lodówki. Nagle przyszło jej do głowy, że mama może liczyć takie rzeczy. Prowadzić rejestr napo­ jów gazowanych i przekąsek. Teraz jednak nie mogła już zawrócić. Jeśli będzie mu­ siała zapłacić za tę przyjemność, to trudno, później o tym pomyśli. Zaciskając dłoń na zdobyczy, poszła na koniec kuchni, skąd mogła obserwować drzwi do pokojów Ingi i schować się za szafką, jeśli zajdzie taka potrzeba. W ciemności otworzyła butelkę i wzięła do ust pierw­ szy łyk zakazanego napoju. Tak ją to uradowało, że w kącie kuchni przez mamę na­ zywanym kącikiem śniadaniowym usiadła na ławie, by smakować napój do ostatniej kropli. Sadowiła się wygodnie, gdy usłyszała szmer. Szybciut­ ko położyła się na ławie. Dostrzegła jakiś ruch i pomyślała: No to po mnie! 9

Ale cień przemknął wzdłuż blatu ku drzwiom miesz­ kanka Ingi, po czym zniknął w środku. Mężczyzna. Nixie musiała zakryć usta dłonią, by stłu­ mić chichot. Inga ma chłopaka! A przecież jest taka stara - musi mieć co najmniej czterdzieści lat. Wyglądało na to, że państwo Dysonowie nie są jedynymi, którzy tej nocy uprawiają seks. Nie mogąc się powstrzymać, Nixie zostawiła orange fizzy na ławie i zsunęła się na podłogę. Musi zerknąć, po prostu musi. Podkradła się ku otwartym drzwiom, wśli­ znęła do niewielkiego saloniku Ingi i ruszyła ku otwar­ tej sypialni. Stanęła na czworakach i wsunęła głowę do środka. Niech no tylko opowie o tym Linnie! Linnie będzie okropnie zazdrościła. Z dłonią na ustach i oczami błyszczącymi od tłumione­ go śmiechu, Nixie wychyliła się, przekrzywiając głowę. Zobaczyła, jak tamten mężczyzna podcina Indze gardło. Zobaczyła tryskający strumień krwi i usłyszała okrop­ ny, bulgoczący jęk. Cofnęła się gwałtownie, jej oddech z sykiem uderzył w dłoń. Sparaliżowana z przerażenia, usiadła z plecami przyciśniętymi do ściany. Serce dudniło jej w piersi. Mężczyzna przeszedł tuż obok niej. Łzy trysnęły Nixie z oczu i spłynęły po palcach. Choć drżała na całym ciele, poczołgała się, używając krzesła jak tarczy, i zdjęła ze stołu kieszonkowe łącze Ingi. Wybrała numer alarmowy. - On ją zabił, on ją zabił! Musicie przyjechać! - szep­ nęła, ignorując pytania zadawane z drugiej strony. - Na­ tychmiast! Przyjeżdżajcie natychmiast! - Na koniec poda­ ła adres. Zostawiła aparat na podłodze i poczołgała się dalej, ku wąskim schodom prowadzącym z saloniku Ingi na piętro. Nixie chciała być teraz z mamą. 10

Nie pobiegła, nie ośmieliła się. Nie wstała. Nogi miała dziwne, miękkie, jakby kości całkiem się roztopiły. Z gard­ łem zaciśniętym od płaczu przesuwała się na brzuchu przez hol. Ku swemu przerażeniu zobaczyła cień - nie, te­ raz były dwa. Jeden wszedł do jej pokoju, drugi do pokoju Coyle'a. Pojękując cichutko, wlokła się do sypialni rodziców. Usłyszała hałas, coś w rodzaju tąpnięcia, i przycisnęła twarz do dywanu. Żołądek skoczył jej do gardła. Zobaczyła dwie ciemne postacie mijające drzwi, zoba­ czyła tych ludzi. Usłyszała ich, mimo że poruszali się tak, jakby byli tylko cieniami. Roztrzęsiona Nixie przeczołgała się obok fotela i stoli­ ka z kolorową lampą. A potem jej dłoń pośliznęła się na czymś ciepłym i mokrym. Podciągnęła się i spojrzała na łóżko. Na mamę i tatę. Na krew, która zalewała ich ciała.

Rozdział 1 Morderstwo zawsze jest zniewagą i tak było od czasu, gdy pierwsza ludzka ręka rozbiła kamieniem pierwszą ludzką czaszkę. Jednakże krwawe i brutalne pozbawienie życia ca­ łej rodziny we własnych łóżkach to szczególna forma zła. Eve Dallas z wydziału zabójstw policji nowojorskiej za­ stanawiała się nad tym, gdy patrzyła na Ingę Snood, lat czterdzieści dwa. Służąca, rozwiedziona. Martwa. Z rozbryzgów krwi i położenia ofiary odtworzyła praw­ dopodobny przebieg zbrodni. Morderca otworzył drzwi, podszedł do łóżka, szarpnięciem uniósł głowę kobiety, przypuszczalnie za średniej długości blond włosy, i prze­ ciągnął ostrzem - od prawej do lewej - po gardle, przeci­ nając żyłę szyjną. Relatywnie czysto, z pewnością szybko. Przypuszczalnie cicho. Mało prawdopodobne, by ofiara miała czas pojąć, co się dzieje. Brak obrażeń wskazujących na obronę, żadnych innych urazów, żadnych śladów walki. Tylko krew i trup. Eve wyprzedziła zarówno swoją partnerkę, jak i tech­ ników. Wezwanie przekazano funkcjonariuszom patrolują­ cym dzielnicę, ci z kolei wezwali wydział zabójstw. Eve po­ wiadomiono tuż przed trzecią nad ranem. Musiała obejrzeć pozostałe ciała, zbadać miejsca zbrodni. Wychodząc, zwróciła się do policjanta trzymają­ cego straż w kuchni. 13

- Pilnuj, żeby nikt tam nie wchodził. - Tak jest, pani porucznik. Z kuchni przeszła do podzielonego na dwie części otwartego pomieszczenia: salon po jednej stronie, jadal­ nia po drugiej. Standard wyższej klasy średniej, dom dla jednej rodziny. Solidny system alarmowy, który w niczym nie pomógł ani Swisherom, ani ich służącej. Ładne meble, dobrane chyba ze smakiem. Wszystkie sprzęty i przedmioty czyste, nie sprawiały wrażenia, że je przesunięto. Brak śladów włamania, choć mnóstwo tu ła­ twej do wyniesienia elektroniki. Na piętrze Eve najpierw poszła do sypialni właścicieli domu. Keelie i Grant Swisherowie, lat trzydzieści osiem i czterdzieści. Podobnie jak w przypadku służącej wygląd zwłok nie świadczył o walce. Tylko dwoje ludzi, którzy spali we własnym łóżku, a teraz byli martwi. Eve dostrzegła kosztowny męski zegarek elektroniczny na jednym stoliku nocnym i złote kolczyki na drugim. Nie, to nie było włamanie. Opuściła sypialnię w chwili, kiedy jej partnerka, de­ tektyw Delia Peabody, wchodziła po schodach. Troszkę ku­ lała. Tak szybko pozwolili jej wrócić do pracy?, pomyślała ze zdziwieniem Eve. Delia zaledwie trzy tygodnie temu zosta­ ła ciężko pobita w zasadzce przed blokiem, w którym mieszkała. Eve wciąż miała przed oczyma wierną Peabody na szpitalnym łóżku, posiniaczoną, z połamanymi nogami, nieprzytomną. Lepiej odpędzić ten obraz i poczucie winy. Lepiej pa­ miętać, że sama też nienawidzi szpitali, a czasami praca jest lepsza od wymuszonego odpoczynku. - Pięć trupów? Napad na dom? - Lekko zadyszana Pea­ body gestem wskazała parter. - Mundurowy przy drzwiach podał mi najważniejsze informacje. - Na to wygląda, choć jeszcze nic nie wiemy na pewno. 14

Na dole służąca, w sypialni przy kuchni. Spała w łóżku, podcięli jej gardło. Właściciele są tutaj. Ten sam wzór. Dwoje dzieci, chłopiec i dziewczynka, w pozostałych poko­ jach na tym poziomie. - Dzieci? Chryste! - Z raportu pierwszego policjanta na miejscu zbrodni wynika, że to chłopiec. - Eve ruszyła ku następnym drzwiom i zapaliła światła. - Coyle Swisher, dwanaście lat. Na ścianach wisiały plakaty, głównie drużyn baseballo­ wych. Krew chłopca trysnęła na tors aktualnego lewego pomocnika Jankesów. Mimo że na podłodze, biurku i komodzie panował typo­ wy dla nastolatka bałagan, Eve nie dostrzegła śladów świadczących, by Coyle w przeciwieństwie do rodziców wiedział, co się dzieje. Peabody zacisnęła wargi i odchrząknęła. - Szybko i sprawnie - powiedziała bez emocji. - Brak śladów włamania. Alarm nie został zniszczony. Albo Swisherowie zapomnieli go włączyć (a na to bym nie stawiała), albo ktoś znał kody, albo dysponował urządze­ niem zakłócającym. Dziewczynka powinna być tutaj. - Okay. - Peabody wyprostowała ramiona. - O wiele trudniej, kiedy chodzi o dzieci. - I tak ma być. - Eve przeszła do sąsiedniego pokoju i zapaliła światło, by przyjrzeć się miękkiej różowo-białej pościeli, na której leżała dziewczynka z blond włosami sklejonymi krwią. - Dziewięcioletnia Nixie Swisher, tak wynika z raportu. - Właściwie jeszcze małe dziecko. - Taa. - Przekrzywiając głowę, Eve powiodła wzrokiem po pokoju. - Co widzisz, Peabody? - Biedne dziecko, które nie będzie miało szansy dorosnąć. - Tu są dwie pary butów. - Dziewczynki, zwłaszcza z bogatszych rodzin, mają mnóstwo butów 15

- Dwa plecaki, w których dzieci noszą rzeczy. Nałożyłaś żel na dłonie? - Nie, ja... - A ja tak. - Eve podeszła do łóżka i podniosła buty. - Różne rozmiary. Idź po mundurowego, który przyjechał pierwszy. Peabody pośpiesznie wybiegła z pokoju, Eve natomiast odwróciła się w stronę łóżka, ku dziewczynce. Odstawiła buty i wyjęła z torby czytnik. Tak, z dziećmi jest trudniej. Trudno dotykać małej, martwej rączki i spoglądać na młodziutką istotę, którą ograbiono z wielu lat, ze wszystkich radości i smutków. Przycisnęła palce dziewczynki do identyfikatora i cze­ kała na wynik. - Funkcjonariusz Grimes, pani porucznik - odezwała się z progu Peabody. - Pierwszy na miejscu zbrodni. - Kto wezwał pomoc? - zapytała Eve, nie odwracając się. - Niezidentyfikowana kobieta. - I gdzie ona jest? - Ja... pani porucznik, ja założyłem, że to jedna z ofiar. Dopiero teraz Eve się odwróciła i Grimes zobaczył wy­ soką, szczupłą kobietę w męskich spodniach i zniszczonej skórzanej kurtce. Zimne brązowe oczy, obojętne oczy gli­ niarza w twarzy o ostrych rysach. Włosy też miała brązo­ we, krótkie i sterczące. Cieszyła się reputacją surowej policjantki, a kiedy wbiła w niego lodowaty wzrok, wiedział, że sobie na to zasłużyła. - Tak więc nasza kobieta dzwoni na numer alarmowy, po czym wskakuje do łóżka, żeby zabójcy mogli jej pode­ rżnąć gardło? - Ach... - Był policjantem z patrolu, krawężnikiem z dwuletnim doświadczeniem. Nie aspirował do wydziału zabójstw. -Ta mała mogła zadzwonić, pani porucznik, a po­ tem próbowała ukryć się w łóżku. 16

- Od jak dawna nosisz odznakę, Grimes? - Dwa lata miną w styczniu, pani porucznik. - Znam cywilów, którzy mają lepsze wyczucie miejsca zbrodni niż ty. Piąta ofiara, zidentyfikowana jako Linnie Dyson, lat dziewięć, nie mieszka pod tym adresem, do ja­ snej cholery! To nie jest Nixie Swisher. Peabody, zacznij przeszukiwać dom. Szukamy drugiej dziewięcioletniej dziewczynki, żywej albo martwej. Grimes, idioto, ogłoś Alarm Pomarańczowy. Ona może być powodem tej masa­ kry. Niewykluczone porwanie. Ruszaj się! Peabody wyjęła puszkę Seal-It z torby i pośpiesznie po­ kryła sprayem swoje dłonie i buty. - Może się gdzieś schowała. Jeśli to ona dzwoniła, Dal­ las, może się tu ukrywać. Boi się wyjść albo jest w szoku. Istnieje prawdopodobieństwo, że żyje. - Zacznij od parteru. - Eve stanęła na (Czworakach, że­ by zajrzeć pod łóżko. - Dowiedz się, z którego łącza dzwo­ niono na dziewięć-jeden-jeden. - Tak jest. Eve zajrzała do szafy, sprawdziła każdy zakamarek po­ koju, w którym mogło się ukryć dziecko. Już miała wrócić do sypialni chłopca, ale przystanęła. Jesteś małą dziewczynką, wszystko wskazuje na to, że masz kochającą miłą rodzinę. Gdzie idziesz, jak dzieje się coś złego? Gdzieś, pomyślała Eve, gdzie sama nigdy bym nie po­ szła. Bo w jej wypadku, kiedy działo się coś złego, przyczy­ ną była rodzina. Tak więc minęła pozostałe pokoje i weszła do głównej sypialni. - Nixie - powiedziała łagodnie, uważnie się rozgląda­ jąc. - Jestem porucznik Dallas z policji. Przyszłam, żeby ci pomóc. To ty wezwałaś pomoc, Nixie? Porwanie, pomyślała znowu. Ale po co wyrzynać całą rodzinę, żeby porwać małą dziewczynkę? Łatwiej zrobić to 17

na ulicy, a nawet włamać się do domu, uśpić dziecko i wy­ nieść. Bardziej prawdopodobne jest to, że sprawcy przyła­ pali ją na próbie ukrycia się i teraz leży gdzieś martwa jak pozostali. Eve zapaliła wszystkie światła. Po drugiej stronie łóż­ ka zobaczyła krwawe odciski małych dłoni - ślady prowa­ dziły do łazienki. To nie musi być krew dziecka, raczej rodziców, choć by­ ło jej tu naprawdę dużo. Eve pomyślała, że dziewczynka czołgała się we krwi. Wielka i seksowna wanna, dwie umywalki w długim blacie barwy brzoskwini, niewielka kabina z toaletą. Ładne pastelowe kafelki pokryte krwawymi smugami. - Cholera - mruknęła Eve, podążając za śladem w stro­ nę kabiny prysznicowej z grubego zielonego szkła. Spodziewała się zakrwawionego ciała małej dziewczynki. Znalazła żywą - rozdygotaną i w szoku. Dziewczynka miała krew na dłoniach, na koszuli noc­ nej, na buzi. Przez chwilę, okropną chwilę, Eve wpatrywała się w to dziecko i widziała siebie. Zalana krwią kuliła się w lodo­ watym pokoju, w dłoni trzymała ociekający krwią nóż, a na podłodze leżał mężczyzna, którego zadźgała na śmierć. - Jezu, o Jezu. - Zrobiła chwiejny krok do tyłu, gotowa uciec z krzykiem. W tej samej chwili dziewczynka podnio­ sła głowę, utkwiła błyszczące oczy w jej twarzy i jęknęła. Eve otrząsnęła się gwałtownie, jakby ktoś ją spoliczko- wał. To nie ja, powiedziała sobie, próbując odzyskać pano­ wanie nad oddechem. W niczym mnie nie przypomina. To Nixie Swisher. Ma imię i nazwisko. Nixie Swisher. - Nixie Swisher - powiedziała na głos. Poczuła, że się uspokaja. Dziecko żyło i była robota do zrobienia. Obrzuciła dziewczynkę badawczym spojrzeniem, upew­ niając się, że mała nie krwawi. 18

Chociaż odetchnęła z ulgą, kręgosłup miała zesztywnia­ ły i zapragnęła, by zjawiła się tu Peabody. Nie najlepiej radziła sobie z dziećmi. - Hej. - Kucnęła i palcami, teraz niemal już spokojny­ mi, ostrożnie dotknęła odznaki, którą nosiła na pasku. - Nazywam się Dallas. Jestem policjantką. Wezwałaś nas, Nixie. Dziewczynka miała oczy szeroko otwarte i błyszczące. Zęby jej szczękały. - Musisz pójść ze mną, żebym mogła ci pomóc. - Eve wyciągnęła rękę, ale dziecko skuliło się, wydając dźwięk niczym złapane w pułapkę zwierzątko. Wiem, co czujesz, mała. Dobrze wiem. - Nie musisz się bać. Nikt nie zrobi ci krzywdy. - Unio­ sła uspokajającym ruchem jedną dłoń, a drugą wyjęła ko­ munikator. - Peabody, mam ją. Łazienka przy głównej sy­ pialni. Chodź tutaj. Wysiliła umysł, szukając odpowiednich słów. - Wezwałaś nas, Nixie. Zachowałaś się bardzo mądrze i odważnie. Wiem, że jesteś przerażona, ale teraz się tobą zaopiekujemy. - Zabili, zabili, zabili... -Oni? Głowa Nixie trzęsła się jak u starej kobiety z poraże­ niem. - Zabili, zabili moją mamę. Widziałam, widziałam. Za­ bili moją mamę, mojego tatę. Zabili... - Wiem. Bardzo mi przykro. - Czołgałam się po krwi. - Patrząc na Eve szeroko otwartymi, szklanymi oczami, wyciągnęła zaplamione dło­ nie. - Krew. - Jesteś ranna, Nixie? Widzieli cię? Zrobili ci krzywdę? - Zabili, zabili... Kiedy w pokoju pojawiła się Peabody, Nixie krzyknęła, jakby ktoś dźgnął ją nożem. Rzuciła się Eve w ramiona. 19

Delia znieruchomiała. Potem odezwała się bardzo spo­ kojnie i cicho: - Zawiadomię wydział opieki nad dziećmi. Jest ranna? - Nic nie widzę. Ale jest w szoku. - Eve czuła się nie­ zręcznie z dzieckiem w ramionach, mimo to objęła dziew­ czynkę mocno i wstała. - Widziała morderstwo. Mamy naocznego świadka. - Mamy dziewięciolatkę, która widziała... - powiedzia­ ła cicho Peabody, podczas gdy Nixie szlochała w ramio­ nach Eve. Delia wymownym ruchem głowy wskazała sy­ pialnię. - Wiem. Masz, weź ją... - Kiedy Eve usiłowała oderwać od siebie Nixie, ta kurczowo do niej przylgnęła. - Wydaje mi się, że sama musisz się tym zająć. - Do diabła. Wezwij tych z wydziału opieki, sprowadź tu kogoś. Zacznij oględziny domu, pokój po pokoju. Wrócę za minutę. Eve miała nadzieję, że uda jej się przekazać dziew­ czynkę jednemu z mundurowych, ale Nixie wciąż się do niej tuliła. Zrezygnowana i czujna, zniosła dziewczynkę na parter. Rozglądając się za neutralnym miejscem, wybrała pomieszczenie wyglądające na pokój do zabaw. - Chcę do mamy. Chcę do mamy. - Tak, wiem. Ale posłuchaj: musisz mnie puścić. Nie zo­ stawię cię, ale ty nie możesz tak mocno mnie trzymać. - Oni poszli? - Nixie wtuliła twarz w ramię Eve. - Czy cienie odeszły? - Tak. Musisz mnie puścić, usiądź tutaj. Mam do zro­ bienia parę rzeczy. I muszę z tobą porozmawiać. - A jeśli wrócą? - Nie pozwolę im na to. Wiem, że to jest trudne. Naj­ trudniejsze. - Nie wiedząc, co począć, Eve usiadła na pod­ łodze z Nixie, która wciąż się do niej tuliła. - Muszę zająć się pracą, tylko w taki sposób mogę ci pomóc. Muszę... - Jezu. - Muszę zdjąć próbki z twojej ręki, potem będziesz 20

mogła się umyć. Poczujesz się lepiej, jak się umyjesz, zoba­ czysz. - Mam ich krew... - Wiem. Proszę, to moja torba. Teraz wezmę próbkę krwi. I muszę nagrać rozmowę z tobą. Potem możesz pójść do łazienki i się umyć. Początek nagrania - powiedziała Eve spokojnie, po czym odsunęła od siebie Nixie. - Jesteś Nixie Swisher, tak? Mieszkasz tutaj? - Tak. Chcę... - A ja jestem porucznik Dallas. Teraz zdejmę próbkę krwi z twojej ręki, żebyś mogła się doprowadzić do porząd­ ku. To nie będzie bolało. - Zabili moją mamusię i tatusia. - Wiem, bardzo mi przykro. Widziałaś ich? Ilu ich było? - Mam na sobie ich krew. Zabezpieczając próbkę, Eve spojrzała na Nixie. Pamię­ tała, jak to jest być małą dziewczynką i mieć na sobie cu­ dzą krew. - Może się umyjesz? - Nie mogę. - Pomogę ci. Może chciałabyś się napić? Przyniosę... - Kiedy Nixie wybuchnęła płaczem, Eve poczuła pieczenie pod powiekami. - Co? O co chodzi? - Orange fizzy. - Okay, zobaczę, czy... - Nie, zeszłam na dół po orange fizzy. Nie wolno mi, ale zeszłam, a Linnie się nie obudziła i nie poszła ze mną. By­ łam w kuchni i widziałam. Teraz już obie były umazane krwią, ale Eve zdecydowa­ ła, że mycie musi poczekać. - Co widziałaś, Nixie? - Cień, mężczyznę, który wszedł do pokoju Ingi. Myśla­ łam... Chciałam popatrzeć, tylko przez minutkę, czy nie bę­ dą tego robić, no wie pani. 21

- Robić co? - Uprawiać seks. Nie wolno mi było, ale to zrobiłam i widziałam! Na buzi dziewczynki były teraz łzy, smarki i krew. Nie mając nic innego pod ręką, Eve wyjęła ściereczkę z torby i podała małej. - Co widziałaś? - Miał wielki nóż i zranił ją, bardzo zranił. - Nixie zła­ pała się za gardło. -I było pełno krwi. - Możesz mi opowiedzieć, co było potem? Z oczu dziewczynki znowu trysnęły łzy. Wytarła ście- reczką policzki, zostawiając na nich czerwone smugi. - On wyszedł. Nie widział mnie, wyszedł, a ja złapałam łącze Ingi i zadzwoniłam pod numer alarmowy. - Postąpiłaś bardzo rozsądnie, Nixie. Bardzo mądrze. - Ale chciałam do mamy. - Głos małej załamał się od łez i flegmy. - Chciałam do mamy i tatusia, więc poszłam na górę schodami z pokoju Ingi i zobaczyłam ich. Było ich dwóch. Weszli do mojego pokoju i pokoju Coyle'a. Wie­ działam, co mają zamiar zrobić, ale chciałam do mamusi. Wślizgnęłam się do sypialni, zabrudziłam się krwią i zoba­ czyłam ich. Nie żyli. Wszyscy nie żyją, prawda? Wszyscy. Nie mogłam dłużej patrzeć. Schowałam się. - Słusznie postąpiłaś. Dokładnie tak, jak trzeba. Po­ patrz na mnie, Nixie. - Eve poczekała, aż zasnute łzami oczy na nią spojrzą. - Żyjesz i zrobiłaś wszystko jak trzeba. A to pomoże mi złapać ludzi, którzy to zrobili. Zapłacą za swoją zbrodnię. - Moja mamusia nie żyje. - Nixie wcisnęła się na kola­ na Eve i długo płakała. Dochodziła piąta rano, kiedy Eve mogła wrócić do Pea- body i pracy. - Co z małą? - To, czego należało się spodziewać. Teraz jest z nią le- 22

karz i pracownica opieki społecznej. Myją ją i badają. Mu­ siałam złożyć przysięgę, że nie wyjdę z domu, dopóki Nixie się nie uspokoi. - Ty ją znalazłaś, w pewnym sensie odpowiedziałaś na jej wołania o pomoc. - Zadzwoniła na numer alarmowy z łącza gospodyni. - Eve powtórzyła informacje, które uzyskała od Nixie. - To, co do tej pory była w stanie mi opowiedzieć, pokrywa się z moim przypuszczeniem, że to sprawna robota zawodow­ ców. Weszli, ominęli albo złamali alarmy i system bezpie­ czeństwa. Jeden zajął się gosposią. Była pierwszą ofiarą. Mieszkała na parterze sama i musieli mieć pewność, że nie wezwie gliniarzy, gdyby przypadkiem się obudziła i zorien­ towała, co jest grane. Drugi poszedł na górę, gotów inter­ weniować, gdyby ktoś tam się obudził. Potem razem załat­ wili rodziców. - No tak - zgodziła się Peabody. - Bez hałasu, bez szar­ paniny. Najpierw unieszkodliwili dorosłych. Dzieci nie były wielkim problemem. - Jeden idzie do chłopca, drugi do dziewczynki. Spo­ dziewali się chłopca i dziewczynki. Było ciemno, więc fakt, że zabili nie to dziecko, niekoniecznie oznacza, że nie znali rodziny osobiście. Spodziewali się jasnowłosej dziewczynki i taką znaleźli. Skończyli robotę i wyszli. - Nie ma krwawych śladów prowadzących z domu. - Mieli na sobie kombinezony ochronne, które zdjęli przed wyjściem. Czysto, bez bałaganu. Masz czasy śmierci? - Druga piętnaście w przypadku gosposi. Jakieś trzy minuty później ojciec, zaraz po nim matka. Kolejna minu­ ta z kawałkiem na dzieci. Cała sprawa trwała pięć, sześć minut. Załatwili to czysto i z zimną krwią. - Nie tak czysto. Zostawili świadka. Mała jest teraz w rozsypce, ale myślę, że potem wydobędziemy z niej wię­ cej. Ma charakter, jest silna. Nie krzyczała, kiedy widziała, jak podrzynają gardło gosposi. 23

Eve postawiła się na miejscu dziewczynki, wyobrazi­ ła sobie tych kilka minut, kiedy śmierć cicho krążyła po domu. - Była przerażona, musiała być przerażona, ale nie za­ częła uciekać, nie pozwoliła się złapać i zabić. Zachowała spokój i zadzwoniła pod numer alarmowy. Odważnie. - Co teraz się z nią stanie? - Bezpieczny dom pod ochroną policji, nowe dokumen­ ty, pracownik wydziału opieki nad dziećmi. - Zimne postę­ powanie, bezosobowe etapy. Eve wiedziała, że życie dziew­ czynki skończyło się mniej więcej o drugiej piętnaście. - Musimy sprawdzić, czy ma jakąś rodzinę albo czy ustano­ wiono prawnego opiekuna. Dzisiaj jeszcze z nią porozma­ wiamy, zobaczymy, co uda się z niej wydobyć. Chcę, żeby dom dokładnie opieczętowano, potem zajmiemy się doro­ słymi ofiarami. - Ojciec był prawnikiem, specjalistą od prawa rodzin­ nego, mama doradczynią w sprawach żywienia. Praktyka prywatna, prowadzona głównie w gabinecie na parterze. Zamki są w porządku, nic nie wskazuje na to, że coś tam ruszano. - Przyjrzymy się ich pracy, klientom, sprawom osobi­ stym. Zbrodni dokonano profesjonalnie i solidnie. Może jedno, oboje albo gosposia mieli powiązania z przestępczo­ ścią zorganizowaną. Gabinet dietetyczki może być przy­ krywką dla handlu nielegalnymi produktami. W łatwy sposób można sprawić, że klient jest szczupły i szczęśliwy. - A jest łatwy sposób? Taki, w którego skład wchodzą nieograniczone porcje pizzy i człowiek nie ma okropnych skurczów żołądka? - Z podstawowych grup żywności dostajesz tylko tro­ chę niezbędnych substancji. - Eve wzruszyła ramionami. - Może ona się pieprzyła z dostawcą. Może jedno z nich miało romans z niewłaściwą osobą, kimś, kto źle skończył. Kiedy mordujesz całą rodzinę, musisz mieć piekielnie po- 24

ważny powód. Przekonamy się, co znajdą technicy. Tym­ czasem jeszcze raz chcę przejść przez pokoje. Niewiele dotąd... Przerwała, słysząc kroki. Kiedy się odwróciła, zobaczy­ ła pracownicę opieki społecznej z zaspanymi oczami, ale ubraną schludnie jak do kościoła. Eve przypomniała so­ bie, że kobieta nazywa się Newman. Urzędniczka, z wyglą­ du sądząc, była niezbyt zadowolona z wczesnego we­ zwania. - Pani porucznik, lekarz nie znalazł żadnych obrażeń fizycznych. Byłoby najlepiej, gdybyśmy teraz zabrali mło­ docianą. - Proszę dać mi kilka minut na załatwienie ochrony. Moja partnerka spakuje dla niej rzeczy. Chcę... Znowu urwała. Tym razem powodem nie był miarowy stukot obcasów, lecz odgłos biegnących bosych stóp. Nixie, wciąż w zakrwawionej koszuli, rzuciła się ku Eve. - Powiedziałaś, że nie odejdziesz. - Hej, przecież tu stoję. - Nie pozwól im mnie zabrać. Powiedzieli, że mnie stąd zabiorą. Nie pozwól im! - Nie możesz tutaj zostać. - Eve oderwała ręce małej od swoich kolan, po czym kucnęła, by spojrzeć jej w oczy. - Wiesz, że nie możesz. - Nie pozwól im mnie zabrać. Nie chcę z nią iść. Ona nie jest z policji. - Będzie przy tobie policjant. - Musisz ze mną być. Musisz, - Nie mogę, mam pracę. To ważne dla twoich rodziców, brata, przyjaciółki. I dla Ingi. - Nie pójdę z nikim. Nie możesz mnie zmusić. - Nixie... - Hej - wtrąciła Peabody, uśmiechając się przyjaźnie - Nixie, muszę zamienić słowo z panią porucznik na osobno­ ści. Nigdzie daleko nie pójdziemy, zgoda? Muszę z nią po- 25

gadać. Dallas? - Peabody ruszyła w odległy kąt pokoju, gdzie Nixie mogła je obserwować. Eve poszła za nią. - Co? Masz pomysł, jak to załatwić? - Powinnaś ją wziąć. - Peabody, muszę dokładnie zbadać miejsca zbrodni. - Ja już to zrobiłam, a ty możesz powtórzyć oględziny później. - Więc mam ją odwieźć do schroniska? A tam wczepi się we mnie, kiedy będę musiała zostawić ją z mundurowy­ mi. Jaki w tym sens? - Nie miałam na myśli schroniska. Zabierz ją do domu. W tym mieście, a przypuszczalnie na całej planecie nie ma bezpieczniejszego miejsca niż twój dom. Eve milczała przez dziesięć sekund. - Oszalałaś? - Nie. Najpierw uważnie mnie posłuchaj. Ona ci ufa. Wie, że ty tu dowodzisz, i wierzy, że przy tobie będzie bez­ pieczna. Jest naocznym świadkiem, a zarazem dzieckiem w szoku. Wydobędziemy z niej więcej, jeśli będzie się czu­ ła bezpieczna, jeśli się zadomowi o tyle, o ile w tej sytu­ acji jest to możliwe. Kilka dni w zawieszeniu, zanim po­ łknie ją system. Postaw się na jej miejscu, Dallas. Czułabyś się lepiej z lodowatą, arogancką policjantką czy ze znudzoną i przepracowaną urzędniczką z opieki spo­ łecznej? - Nie mogę opiekować się dzieckiem. Nie jestem do te­ go przygotowana. - Jesteś przygotowana do wydobywania informacji ze świadka, a dzięki temu zyskasz do niej całkowity dostęp. Oszczędzisz sobie irytującego załatwiania pozwoleń od wy­ działu opieki nad dziećmi za każdym razem, kiedy bę­ dziesz chciała ją przesłuchać. Eve z namysłem spojrzała na Nixie. - Może na dzień, góra dwa. Summerset zna się na dzie- 26

ciach, chociaż to dupek. Czy oglądanie jego brzydkiej mor­ dy może pogłębić jej traumę? Właściwie to przyjmę świad­ ka do domu, a jest wielki. - Tak trzymać. Eve zmarszczyła brwi i badawczo przyjrzała się Delii. - Całkiem sprytny plan jak na kogoś, kto wrócił do pra­ cy kilka dni temu. - Może długo jeszcze nie będę w stanie gonić podejrza­ nych, ale umysł mam sprawny jak zawsze. - To fatalnie. Miałam nadzieję, że wstrząs mózgu i śpiączka wyostrzą ten obszar, ale trzeba brać, co dają. - Niemiła jesteś. - Mogłabym być bardziej niemiła, ale jest piąta rano i nie wypiłam dość kawy. Muszę zadzwonić. Kiedy zrobiła parę kroków, kącikiem oka dostrzegła tę­ żejącą buzię Nixie. Pokręciła tylko głową i wyjęła z kiesze­ ni mały komunikator. Pięć minut później rozmawiała z pracownicą opieki. - Absolutnie wykluczone - oznajmiła kobieta. - Nie ma pani kwalifikacji ani pozwolenia na transportowanie dziecka. Moje obowiązki wymagają, żebym towarzyszyła... - Biorę świadka pod ochronę. Ona pani nie lubi, a mu­ si czuć się bezpiecznie, żebym mogła dokładnie ją przesłu­ chać. - Nieletni... - Całą rodzinę wymordowano na oczach tej małej. Chce być ze mną. Mówię więc, że dostanie, czego chce, a jako prowadzący śledztwo oficer policji nowojorskiej i wydziału bezpieczeństwa dopilnuję, żeby zabrano ją w bezpieczne miejsce i zapewniono ochronę do czasu, kie­ dy nic jej nie będzie zagrażać albo zapadną inne ustale­ nia. Może pani się sprzeciwić, ale właściwie dlaczego? - Jestem zobowiązana rozważyć, co leży w interesie... - Nieletniej - dokończyła Eve. - W takim razie wie pa­ ni, że w jej interesie leży, by czuła się bezpieczna i unika- 27

ła kolejnych stresujących sytuacji. Jest śmiertelnie prze­ rażona. Po co stwarzać jej nowe powody do stresu? Kobieta odwróciła wzrok. - Mojej przełożonej to się nie spodoba. - Pani przełożona może zwrócić się do mnie. Zabieram dziewczynkę. Proszę sporządzić raport. - Potrzebuję lokalizacji oraz sytuacji, w której... - Dam pani znać. Peabody? Spakuj wszystko, co twoim zdaniem jest potrzebne Nixie. Eve podeszła do dziewczynki. - Wiesz, że tutaj nie możesz zostać. - Nie chcę z nią iść. Nie chcę... - Dzisiaj w nocy przekonałaś się w dotkliwy sposób, że nie zawsze możesz mieć to, na czym ci zależy. Na razie mo­ żesz iść ze mną. - Z tobą? Pani Newman wolno opuściła pokój. Eve pociągnęła Nixie za sobą. - Tak jest. Nie mogę zostać z tobą, ponieważ muszę pra­ cować. Ale będą tam ludzie, którzy się tobą zaopiekują. Ja im ufam, więc ty też możesz im zaufać. - Ale będziesz tam? Wrócisz? - Ja tam mieszkam. - Okay. - Nixie chwyciła Eve za rękę. - Idę z tobą.

Rozdział 2 gruncie rzeczy Eve wolałaby już przewozić swoim po­ licyjnym wozem ważącego sto pięćdziesiąt kilogramów psychopatę niż małą dziewczynkę. Wiedziała, jak radzić sobie z naćpanymi świrami o morderczych skłonnościach. Ale to była krótka przejażdżka; wkrótce będzie mogła zostawić Nixie i wrócić do pracy. - Kiedy powiadomimy... - Eve spojrzała w lusterko wsteczne i słowa „najbliższych krewnych" pozostawiła nie­ wypowiedziane, chociaż Nixie oczy miała zaspane. - Usią­ dziemy w moim domowym gabinecie. Później wrócę na miejsce zbrodni. Na razie będziemy pracować na twoich materiałach, Peabody. - Ludzie z oddziału elektronicznego zabierają z domu wszystkie łącza i komputery, sprawdzą też system alarmo­ wy. - Delia zmieniła pozycję, żeby widzieć Nixie kącikiem oka. - Może coś już będą mieli, kiedy drugi raz zbadamy miejsce zbrodni. Trzeba wracać na boisko. Zająć się pracą. Zeznania, ra­ porty, badania, myślała Eve, powrót na miejsce zbrodni. Odnalezienie dziecka zaburzyło jej koncentrację, dlatego musi tam pójść, wczuć się w atmosferę. Weszli głównymi drzwiami, pomyślała. Dziewczynka była w kuchni, widziałaby, gdyby ktoś włamał się od tyłu. Weszli głównymi drzwiami, ominęli system alarmowy, jak- W 29

by go wcale nie było. Jeden na dole, drugi na górze. Szyb­ ko i sprawnie. Najpierw gosposia. Ale ona nie była celem, bo po co w ogóle wchodziliby na górę? Celem była rodzina, rodzice i dzieci. Sprawcy konsekwentnie realizowali zadanie, nie skusił ich nawet kosztowny zegarek, który leżał na widoku. Czysty mord, pomyślała. Bezosobowy. Bez tortur, bez rozmów, bez dręczenia. Po prostu robota, więc... - Tu mieszkasz? Zaspany głos Nixie wyrwał Eve z zadumy, gdy przez bramę jechały w kierunku domu. - Tak. - W zamku? - To nie jest zamek. Okay, przyznała w duchu Eve, może takie wrażenie to sprawia: potężna budowla, kamienie błyszczące w poran­ nym świetle, wieżyczki i wykusze, drzewa oblane ostatni­ mi barwami jesieni. Ale to był cały Roarke. Wyjątkowy, zupełnie inny niż wszyscy. - To tylko duży dom. - Magiczny dom - dodała Peabody, uśmiechając się do Nixie. - Mnóstwo pokojów, ekranów na ścianach, nawet basen. - W domu? - Tak. Umiesz pływać? - Tatuś nas nauczył. Po Bożym Narodzeniu na tydzień wyjeżdżamy do hotelu w Miami. Tam jest ocean i basen, i będziemy... Głos jej się załamał, gdy przypomniała sobie, że po Bo­ żym Narodzeniu nie będzie wakacji. Już nigdy nie będzie rodzinnych wakacji. - Czy to boli, kiedy się umiera? - Nie - powiedziała łagodnie Peabody. 30