ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 774
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 399

Roberts Nora - In Death 22 - Naznaczone śmiercią

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Roberts Nora - In Death 22 - Naznaczone śmiercią.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK R Roberts Nora In Death
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 652 osób, 381 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

J. D. ROBB NAZNACZONE ŚMIERCIĄ Bliższa ciału koszula niż sukmana. JOHN RAY Będzie czas zbrodni i czas tworzenia. T.S. ELIOT

PROLOG Śmierć uśmiechnęła się do niej i delikatnie pocałowała ją w policzek. Miał ładne oczy. Wiedziała, że będą niebieskie, ale nie takie, jak jej niebieska kredka. Codziennie wolno jej było przez godzinę rysować kredkami. Najbardziej ze wszystkiego lubiła kolorować obrazki. Mówiła trzema językami, ale miała kłopoty z dialektem kantońskim. Potrafiła rysować znaki pisma chińskiego, ubóstwiała kreślić linie i kształty. Ale trudno było dostrzec kryjące się za nimi słowa. Nie umiała zbyt dobrze czytać w żadnym z języków i wiedziała, że martwi to człowieka, którego ona i jej siostry nazywały Ojcem. Zapominała to, co powinna pamiętać, jednak nigdy jej nie karał - w przeciwieństwie do innych, którzy pomagali Ojcu ją uczyć i troszczyć się o nią. Lecz kiedy pod jego nieobecność myliła się, robili coś, co sprawiało jej ból, aż cała się wzdrygała. Nie wolno jej było poskarżyć się na nich Ojcu. Ojciec zawsze był dobry, tak jak teraz, kiedy siedział obok niej, trzymając ją za rękę. Nadeszła pora kolejnego testu. Razem ze swoimi siostrami była poddawana licznym próbom i czasami mężczyzna, którego nazywała Ojcem, marszczył czoło albo smutno patrzył, kiedy nie potrafiła wykonać wszystkich poleceń. Podczas niektórych badań kłuł ją igłą albo podłączał jakąś aparaturę do jej głowy. Niezbyt lubiła te badania, ale kiedy je wykonywano, wyobrażała sobie, że rysuje kredkami. Była szczęśliwa, chociaż czasami wolałaby, żeby wyszli na dwór, zamiast udawać, że to robią. Trójwymiarowe symulacje były zabawne, najbardziej lubiła tę o pikniku z pieskiem. Ale zawsze gdy pytała, czy może mieć prawdziwego pieska, mężczyzna, którego nazywała Ojcem, tylko się uśmiechał i mówił: „może kiedyś”. Musiała się dużo uczyć. Ważne było, by opanowała wszystko, co należało opanować, żeby wiedziała, jak mówić, ubierać się i grać na instrumencie, jak dyskutować o wszystkim, czego się nauczyła, co przeczytała albo oglądała na ekranie podczas lekcji. Wiedziała, że jej siostry są mądrzejsze i bystrzejsze, ale nigdy jej nie dokuczały. Wolno im było codziennie bawić się razem godzinę rano i przed pójściem do łóżek. To było jeszcze lepsze od pikniku z pieskiem. Nie rozumiała, co to samotność, a może nie wiedziała, że jest samotna. Kiedy Śmierć ujęła jej dłoń, leżała spokojnie, gotowa zrobić wszystko, co w jej mocy. - Ogarnie cię senność - powiedział do niej swoim miłym głosem. Dziś przyprowadził ze sobą chłopca. Lubiła, kiedy go przyprowadzał, chociaż jego obecność ją onieśmielała. Był

od niej starszy, miał oczy tak samo niebieskie, jak mężczyzna, którego nazywały Ojcem. Nigdy się nie bawił z nią ani z jej siostrami, ale nigdy nie traciła nadziei, że kiedyś to nastąpi. - Wygodnie ci, skarbie? - Tak, Ojcze. Uśmiechnęła się nieśmiało do chłopca stojącego obok łóżka. Czasami wyobrażała sobie, że jej mała sypialnia to komnata, podobna do tych, jakie są w zamkach, o których czasami czytała lub które widziała na ekranie. A ona była księżniczką, na którą rzucono zły czar. Chłopiec zaś to książę przybywający jej na ratunek. Chociaż nie była pewna, przed czym miałby ją ratować. Prawie nie poczuła ukłucia igły. Był bardzo delikatny. Na suficie nad jej łóżkiem był ekran. Dziś mężczyzna, którego nazywała Ojcem, pokazywał na nim sławne obrazy. Mając nadzieję, że sprawi mu tym przyjemność, zaczęła wymieniać ich tytuły, w miarę jak się pojawiały, by po chwili zniknąć. - Ogród w Giverny 1902, Claude Monet. Fleurs et Mains, Pablo Picasso. Postać przy oknie, Salvador Da... Salvador... - Dali - podpowiedział jej. - Dali. Drzewka oliwne, Victor van Gogh. - Vincent. - Przepraszam. - Jej głos stał się niewyraźny. - Vincent van Gogh. Bolą mnie oczy, Ojcze. Głowę mam dziwnie ciężką. - W porządku, skarbie. Możesz zamknąć powieki i się odprężyć. Trzymał ją za rękę, kiedy zapadła w sen. Mężczyzna ściskał czule jej palce, kiedy umierała. Opuściła ten świat w pięć lat, trzy miesiące, dwanaście dni i sześć godzin po tym, jak się na nim pojawiła.

ROZDZIAŁ 1 Kiedy twarz jednej z najpopularniejszych gwiazd show - biznesu na naszej planecie i poza nią zostaje przemieniona w krwawą miazgę, stanowi to wiadomość dnia. Nawet w Nowym Jorku. Kiedy właścicielka tej sławnej twarzy zadaje napastnikowi kilka ciosów nożem do filetowania, uszkadzając niezbędne do życia narządy wewnętrzne, jest to nie tylko wiadomość dnia, oznacza ona również pracę. Próba przesłuchania owej kobiety, reklamującej tysiące artykułów konsumpcyjnych, przypominała prawdziwą batalię. Porucznik Eve Dallas niecierpliwie przestępowała z nogi na nogę, czekając w urządzonej z wyszukaną elegancją recepcji Centrum Chirurgii Rekonstrukcyjnej i Kosmetycznej Wilfreda B. Icove'a, w pełni gotowa do wyruszenia na wojnę. Miała już tego dosyć. - Jeśli im się wydaje, że trzeci raz odprawią mnie z kwitkiem, to się grubo mylą. - Za pierwszym razem była nieprzytomna. - Zadowolona z tego, że może bezczynnie siedzieć w jednym z wygodnych foteli, w których człowiek cały się zapada, i popijać darmową herbatę, funkcjonariuszka policji Delia Peabody założyła nogę na nogę. - I wieźli ją na salę operacyjną. - Ale za drugim razem nie była już nieprzytomna. - Leżała na sali pooperacyjnej. Dallas, upłynęło niespełna czterdzieści osiem godzin. - Peabody napiła się herbaty, zastanawiając się, co by sobie kazała zrobić, gdyby przyszła tu na operację kosmetyczną twarzy lub rzeźbienie figury. Może zaczęłaby od przedłużenia włosów. Czysty zysk bez żadnych wyrzeczeń, pomyślała, przeczesując palcami ciemne włosy obcięte na pazia. - A wydaje się dość oczywiste, że działała w obronie własnej. - Zadała mu osiem ciosów nożem. - Zgoda, może nieco przekroczyła granice obrony własnej, ale obie wiemy, że jej adwokat będzie się upierał, iż jego klientka działała w obronie własnej, bojąc się o życie, przy zmniejszonej poczytalności. A ława przysięgłych mu uwierzy. - Może kazałaby sobie dosztukować blond włosy, pomyślała Peabody. - Lee - Lee Ten to symbol. Ideał kobiecej urody, a tamten gość nieźle pokiereszował jej twarz. Złamany nos, zmiażdżona kość policzkowa, zwichnięta szczęka, odklejona siatkówka. Eve w myślach odfajkowała poszczególne pozycje listy obrażeń. Na litość boską, przecież nie

zamierzała oskarżyć tej kobiety o zabójstwo! Przesłuchała sanitariusza, który udzielił Lee - Lee pierwszej pomocy, osobiście obejrzała miejsce wydarzenia i zabezpieczyła dowody. Ale jeśli nie zamknie dziś tej sprawy, znów będzie musiała się użerać ze sforą żądnych sensacji dziennikarzy. Gdyby do tego doszło, chybaby się nie powstrzymała, by własnoręcznie nie przefasonować buzi Lee - Lee. - Jeśli porozmawia dziś z nami, zamkniemy sprawę. W przeciwnym razie oskarżę jej adwokatów i pełnomocników o utrudnianie pracy wymiarowi sprawiedliwości. - Kiedy wraca Roarke? Eve zmarszczyła czoło i na chwilę przestając chodzić tam i z powrotem, spojrzała na swoją partnerkę. - Bo co? - Ponieważ jesteś strasznie rozdrażniona... Bardziej niż zwykle. Podejrzewam, że to efekt braku Roarke'a. - Peabody westchnęła tęsknie. - Wcale ci się nie dziwię. - Nie cierpię z powodu braku czegokolwiek ani kogokolwiek - mruknęła Eve i znów zaczęła krążyć po recepcji. Była wysoka, miała długie nogi i nie czuła się najlepiej we wnętrzach urządzonych z przesadą. Miała włosy krótsze niż partnerka, jasnobrązowe, lekko potargane, i pociągłą twarz o wielkich brązowych oczach. W przeciwieństwie do pacjentek i klientek Centrum Wilfreda B. Icove'a nie uważała, że najważniejsza jest uroda. Co innego śmierć. Może rzeczywiście stęskniłam się za swoim mężem, przyznała w duchu. To nie przestępstwo. Prawdę mówiąc, to chyba jedna z tych stron małżeństwa, do której nadal próbowała przywyknąć ponad rok po ślubie. Teraz Roarke rzadko wyjeżdżał służbowo na dłużej niż dzień lub dwa, ale tym razem jego nieobecność przeciągnęła się do tygodnia. Sama go do tego nakłaniałam, prawda? - przypomniała sobie. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że w ciągu ostatnich miesięcy zaniedbał swoje obowiązki, by pomagać jej w pracy albo po prostu być przy niej, kiedy go potrzebowała. A kiedy człowiek jest właścicielem firm lub prowadzi interesy związane niemal ze wszystkimi gałęziami gospodarki, sztuki, show - biznesu i prace naukowo - badawcze w znanym nam wszechświecie, musi jednocześnie żonglować wieloma piłeczkami. Powinna wytrzymać bez niego przez tydzień. Przecież nie jest kretynką. Ale niezbyt dobrze sypia.

Postanowiła usiąść, ale fotel był okropnie przepastny, a do tego różowy! Wyobraziła sobie, jak ją połykają w całości wielkie, lśniące usta. - Co Lee - Lee Ten robiła w kuchni swojego trzypoziomowego mieszkania o drugiej nad ranem? - Chciała coś przegryźć? - Ma w sypialni autokucharza, drugiego w salonie, do tego po jednym w każdym pokoju gościnnym, kolejnego w gabinecie i jeszcze jednego we własnej sali gimnastycznej. Eve podeszła do okna. Wolała patrzeć na szary, deszczowy dzień niż na optymistyczny róż w recepcji. Jesień 2059 roku była mokra, zimna i nieprzyjemna. - Wszyscy, których udało nam się przesłuchać, oświadczyli, że Lee - Lee rzuciła Bryherna Speegala. - Byli niewątpliwie parą przez całe lato - przypomniała jej Peabody. - W każdym programie o życiu sław i plotkarskim magazynie... Nie żebym całe dnie oglądała takie audycje - zastrzegła się. - Racja. Według dobrze poinformowanych źródeł w zeszłym tygodniu rzuciła Speegala. Ale podejmowała go w kuchni o drugiej nad ranem. Obydwoje byli w szlafrokach, a w sypialni są dowody, świadczące o tym, że doszło między nimi do zbliżenia. - Nieudana próba pogodzenia się? - Zgodnie z zeznaniami portiera, zapisem na dyskietkach ochrony i relacją jej osobistego androida Speegal przyszedł o dwudziestej trzeciej czternaście. Wpuściła go i odesłała androida do jego pomieszczeń, ale miał być na każde zawołanie. Kieliszki do wina w salonie, pomyślała. Buty - jego i jej koszula. Jego leżała na szerokim podeście schodów prowadzących na drugi poziom. Stanik wisiał na balustradzie na samej górze. Niepotrzebny był pies policyjny, by podążyć ich śladem albo wywęszyć, co się tam działo. - Pojawił się, wszedł do środka, wypili kilka lampek wina na dole, odbyli ze sobą stosunek płciowy. Nie ma żadnych dowodów, że do czegokolwiek ją zmuszał. Żadnych śladów szamotaniny, a gdyby facet zamierzał ją zgwałcić, nie zawracałby sobie głowy zaciąganiem jej na górę ani rozbieraniem. Zapomniała, jakie skojarzenia wywoływał w niej fotel, i usiadła. - Idą na górę, kochają się. Potem schodzą na dół, do kuchni. Android słyszy jakiś hałas, pojawia się, zastaje ją nieprzytomną, a jego - martwego, dzwoni na pogotowie i policję.

Kuchnia wyglądała jak pole bitwy. Przestronne pomieszczenie, urządzone na biało i srebrno, gdziekolwiek spojrzeć - krew. Speegal leżał twarzą do podłogi w kałuży krwi. Może przywiodło jej to na myśl, jak wyglądał jej ojciec. Naturalnie pokój w nędznym hotelu w Dallas nie był taki lśniący, ale strugi krwi były równie liczne, kiedy przestała zadawać ciosy nożem. - Czasami nie ma innego wyjścia - powiedziała cicho Peabody. - Nie ma innego sposobu, by ratować życie. - Tak. - Rozdrażniona?, pomyślała Eve. Raczej staje się mazgajowata, skoro jej partnerka z taką łatwością odgadła, co zaprząta jej umysł. - Czasami nie ma innego wyjścia. Wstała z ulgą, kiedy do pomieszczenia wszedł lekarz. Zebrała informacje o Wilfredzie B. Icovie juniorze. Poszedł w ślady swojego ojca, sprawnie kierował licznymi oddziałami Centrum Icove'a. I znany był jako rzeźbiarz gwiazd ekranu. Cieszył się opinią dyskretnego jak ksiądz, potrafił czynić cuda jak czarodziej i był bogaty niemal jak Roarke. W wieku czterdziestu czterech lat był przystojny niczym amant filmowy, miał jasne, kryształowoniebieskie oczy, wydatne kości policzkowe, kwadratową szczękę, kształtne usta, wąski nos. Gęste włosy, sczesane z czoła, tworzyły po bokach złote fale. Był może o dwa centymetry wyższy od Eve, mającej metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, szczupły i wysportowany. Prezentował się elegancko w ciemnoszarym garniturze w perłowe prążki. Miał na sobie koszulę w kolorze prążków i nosił na szyi srebrny medalion na cieniutkim jak włos łańcuszku. Wyciągnął rękę do Eve i uśmiechnął się przepraszająco, ukazując idealnie równe zęby. - Najmocniej przepraszam. Wiem, że pani czekała. Jestem doktor Icove. Lee - Lee... Pani Ten - poprawił się - jest pod moją opieką. - Porucznik Dallas z nowojorskiej policji. A to funkcjonariuszka Peabody. Musimy porozmawiać z pańską pacjentką. - Tak, wiem. Wiem, że już wcześniej próbowały panie z nią porozmawiać, i jeszcze raz przepraszam. - Jego głos i zachowanie były równie nienaganne, jak on cały. - Jest teraz u niej adwokat. Obudziła się i jej stan jest stabilny. To silna kobieta, pani porucznik, ale doznała wielkiego wstrząsu, zarówno fizycznego, jak i psychicznego. Mam nadzieję, że przesłuchanie potrwa krótko. - Wszyscy mamy taką nadzieję, nieprawdaż? Znów się uśmiechnął, a potem skinął głową.

- Jest pod wpływem leków - ciągnął, kiedy szli szerokim korytarzem ozdobionym dziełami sztuki przedstawiającymi figury i twarze kobiet. - Ale w pełni poczytalna. Nie mniej od pani zależy jej na tym przesłuchaniu. Wolałbym, żeby odczekać jeszcze jeden dzień, a jej adwokat... No cóż, jak już powiedziałem, to silna kobieta. Icove minął umundurowanego policjanta pilnującego drzwi do pokoju gwiazdy, jakby go nie widział. - Chciałbym być obecny podczas przesłuchania, by czuwać nad stanem pacjentki. - Nie widzę przeszkód. - Eve skinęła głową policjantowi. Weszła do sali, która przypominała apartament w pięciogwiazdkowym hotelu. Stało w niej dość kwiatów, by wypełnić nimi pół hektara Central Parku. Na jasnoróżowych ścianach z lekko srebrzystym połyskiem wisiały podobizny bogiń. W części recepcyjnej stały szerokie fotele i błyszczące stoliki; goście mogli tu rozmawiać lub spędzać czas, oglądając to, co akurat pokazywano na ekranie. Dzięki żaluzjom w licznych oknach dziennikarze w helikopterach i pasażerowie powietrznych tramwajów, sunących po niebie, nie widzieli, co się dzieje w środku, natomiast z pokoju rozciągał się widok na rozległy park. Twarz sławnej gwiazdy, leżącej w różowej pościeli obszytej śnieżnobiałymi koronkami, wyglądała tak, jakby kobieta przeżyła spotkanie z taranem. Sina skóra, białe bandaże, opatrunek przesłaniający lewe oko. Ponętne usta, dzięki którym sprzedano miliony błyszczyków, pomadek i sztyftów do warg, były opuchnięte i pokryte jakąś jasnozieloną maścią. Bujne włosy, za których sprawą ledwo nadążano z produkcją szamponów, odżywek, balsamów, teraz zaczesane do tyłu, przypominały rudy mop. Kobieta spojrzała na Eve jedynym widocznym okiem, zielonym jak szmaragd. Skóra wokół niego wyglądała jak spalona słońcem. - Moja klientka bardzo cierpi - zaczął prawnik. - Znajduje się pod działaniem leków i wciąż jest w szoku. Domagam się... - Zamknij się, Charlie. - Głos kobiety był schrypnięty i syczący, ale adwokat zacisnął usta i umilkł. - Proszę mi się dobrze przyjrzeć - zwróciła się do Eve. - Ten skurwysyn nieźle mnie urządził! - Pani Ten... - Znam cię. Chyba cię znam. - Eve uświadomiła sobie, że głos kobiety jest syczący i schrypnięty, ponieważ Lee - Lee mówi przez zaciśnięte zęby. Ma złamaną szczękę - to z

pewnością boli ją jak diabli. - Muszę znać twarze wszystkich, a ty... ty jesteś tą policjantką od Roarke'a. Co za ironia losu. - Porucznik Eve Dallas. A to detektyw Peabody, moja partnerka. - Przespaliśmy się cztery... nie, pięć lat temu. Podczas deszczowego weekendu w Rzymie. Boże, ale ten facet ma niespożyte siły. - W jej zielonym oku na chwilę pojawił się lubieżny błysk. - Masz coś przeciwko temu? - Baraszkowaliście w ciągu ostatnich dwóch lat? - Niestety nie. Był tylko ten jeden niezapomniany weekend w Rzymie. - W takim razie nie mam nic przeciwko temu. Może porozmawiamy o tym, co zaszło między panią i Bryhernem Speegalem w pani mieszkaniu przedwczorajszej nocy? - Pieprzony sukinsyn. - Lee - Lee. - To delikatne upomnienie padło z ust lekarza. - Przepraszam, przepraszam. Will nie pochwala mocnych słów. Drań sprawił mi ból. - Zamknęła oczy i kilka razy wolno nabrała powietrza w płuca i je wypuściła. - Boże, naprawdę sprawił mi ból. Czy mogę prosić o trochę wody? Prawnik złapał srebrny kubek ze srebrną słomką i przytknął go do jej ust. Napiła się trochę, odetchnęła głośno, znów się napiła, a potem poklepała go po ręce. - Przepraszam, Charlie. Przepraszam, że kazałam ci się zamknąć. Nie jestem w najlepszej formie. - Nie musisz teraz rozmawiać z policją, Lee - Lee. - Kazałeś zablokować ekran, więc nie mam pojęcia, co o mnie gadają. Chociaż nie muszę oglądać telewizji, żeby wiedzieć, co te dziennikarskie sępy i plotkarskie hieny o tym mówią. Chcę wszystko wyjaśnić. Chcę powiedzieć, co mam do powiedzenia. Do jej oka napłynęły łzy, kilkakrotnie szybko zamrugała powieką, by je powstrzymać. Dzięki temu zyskała u Eve kilka punktów. - Pani i pan Speegal byliście parą. Łączyła was bliska zażyłość. - Przez całe lato pieprzyliśmy się jak króliki. - Lee - Lee... - zaczął Charlie, ale jego klientka szybko, zniecierpliwieniem machnęła ręką. Eve doskonale zrozumiała ten gest. - Powiedziałam ci, co się stało, Charlie. Wierzysz mi? - Ależ naturalnie. - W takim razie pozwól, że powtórzę to tej policjantce od Roarke'a. Poznałam Bry, kiedy dostałam rolę w wideo, które kręcił tu, w Nowym Jorku, w maju tego roku. Poszliśmy ze sobą do łóżka jakieś dwanaście godzin po tym, jak nas sobie przedstawiono. Jest... Był -

poprawiła się - niesamowity. Po prostu niesamowity. Głupi jak but i - jak się przekonałam wczorajszej nocy - brutalny jak... nie przychodzi mi do głowy odpowiednie porównanie. Znów pociągnęła łyk wody, a potem trzy razy wolno nabrała powietrza w płuca. - Dobrze się bawiliśmy, było nam wspaniale w łóżku, dużo o nas plotkowano. Zdaje się, że woda sodowa uderzyła mu do głowy. Chcę tego, nie zrobisz tamtego, pójdziemy tu, gdzie byłaś i tak dalej. Postanowiłam z nim zerwać. I zrobiłam to w zeszłym tygodniu. Uznałam, że lepiej, jak się rozstaniemy. Było fajnie, jednak nie ma co tego dalej ciągnąć. Wiedziałam, że trochę się wkurzył, ale zapanował nad sobą. Tak przynajmniej myślałam. Na litość boską, przecież nie jesteśmy dziećmi, chodzącymi z głowami w chmurach. - Czy w tym czasie groził pani, posunął się do rękoczynów? - Nie. - Uniosła dłoń do twarzy i chociaż nadal mówiła opanowanym głosem, Eve zobaczyła, że palce Lee - Lee lekko drżą. - Zachowywał się, jakby chciał powiedzieć: „No cóż, sam się zastanawiałem, jak to zakończyć, nasz związek się wypalił”. Poleciał do New LA, by wziąć udział w promocji filmów wideo. Więc kiedy zadzwonił, że wrócił do Nowego Jorku i chce do mnie wpaść, by porozmawiać, zgodziłam się. - Skontaktował się z panią tuż przed jedenastą wieczorem. - Nie mogę tego potwierdzić z całą pewnością. - Lee - Lee uśmiechnęła się krzywo. - Byłam na kolacji z przyjaciółmi w The Meadow. Z Carly Jo, Presty Bing, Apple Grand. - Rozmawialiśmy z nimi - odezwała się Peabody. - Potwierdzili, że jedli z panią kolację, oświadczyli, że wyszła pani z restauracji około dziesiątej. - Tak, wybierali się do klubu, ale ja nie miałam ochoty. Jak się okazało, nie wyszło mi to na dobre. - Znów dotknęła twarzy, a potem opuściła rękę. Poszłam do domu i zaczęłam czytać scenariusz nowego filmu wideo, który przysłał mi mój agent. Cholernie nudny... Przepraszam, Will... Więc kiedy Bry zadzwonił, miałam ochotę z kimś się spotkać. Wypiliśmy trochę wina, porozmawialiśmy o tym i o owym, zrobił parę tych swoich sztuczek. Znał kilka całkiem dobrych - powiedziała nieco żartobliwie. - No więc poszliśmy na górę na małe bara - bara. Potem powiedział coś w rodzaju: „Kobiety nie mówią mi, kiedy mam pakować manatki”. I że poinformuje mnie, kiedy mu się znudzę. Skurwiel. Eve obserwowała twarz Lee - Lee. - Wkurzył panią. - Wielki bohater. Przyszedł do mnie i zaciągnął mnie do łóżka, żeby mi to oznajmić. - Na jej posiniaczonej twarzy pojawiły się wypieki. - A ja mu na to pozwoliłam, więc jestem równie wściekła na siebie, jak na niego. Nic nie powiedziałam. Wstałam, złapałam szlafrok i zeszłam na dół, żeby się uspokoić. W moim fachu opłaca się, i to bardzo, nie robić sobie

wrogów. No więc poszłam do kuchni, żeby ochłonąć, zastanowić się, jak to wszystko rozegrać. Pomyślałam sobie, że może usmażę omlet z białek. - Chwileczkę - przerwała jej Eve. - Wstała pani z łóżka, zła, i postanowiła sama usmażyć jajka? - Tak. Lubię gotować. Dobrze mi się wtedy myśli. - Ma pani w swoim mieszkaniu co najmniej dziesięć autokucharzy. - Lubię gotować - powtórzyła. - Nie widziałaś żadnego z moich programów kulinarnych? Naprawdę wtedy gotuję, możesz spytać kogokolwiek z ekipy. Jestem więc w kuchni, chodzę tam i z powrotem, chcąc się na tyle uspokoić, żeby móc rozbić kilka jajek, kiedy on wparowuje, nabuzowany jak nie wiem co. Lee - Lee spojrzała na Icove'a, który podszedł do łóżka i ujął jej dłoń. - Dziękuję, Will. Z dumną miną oświadczył, że jak płaci dziwce, mówi jej, kiedy ma się wynieść. Mnie traktował tak samo. Czy nie kupował mi biżuterii, nie dawał prezentów? - Udało jej się wzruszyć ramieniem. - Nie pozwoli mi rozgłaszać wszem wobec, że puściłam go kantem. Sam mnie puści kantem, kiedy będzie mnie miał dość. Powiedziałam mu, żeby się wynosił, bo nie chcę go tu widzieć. Pchnął mnie, ja pchnęłam jego. Zaczęliśmy się na siebie wydzierać i... Jezu, nie zorientowałam się, co się święci. Następne, co pamiętam, to że znalazłam się na podłodze i że bolała mnie twarz. Czułam krew w ustach. Jeszcze nikt nigdy mnie nie uderzył. Jej głos stał się jeszcze bardziej drżący i ochrypły. - Nikt nigdy... Nie wiem, ile razy mnie uderzył. Chyba udało mi się wstać i próbowałam uciekać. Przysięgam, że nie pamiętam. Próbowałam się czołgać, zaczęłam krzyczeć. Złapał mnie. Prawie nic nie widziałam, krew zalewała mi oczy, czułam potworny ból. Myślałam, że mnie zabije. Pchnął mnie na szafkę, na wyspę kuchenną. Uchwyciłam się jej, żeby nie upaść. Gdybym upadła, zabiłby mnie. Urwała i na chwilę zamknęła oczy. - Nie wiem, czy pomyślałam o tym wtedy, czy później, i nie wiem, czy to prawda. Chyba... - Lee - Lee, starczy. - Nie, Charlie. Muszę to z siebie wyrzucić. Chyba... - ciągnęła. - Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się, że może by się opamiętał. Może przestałby mnie bić, może dotarłoby do niego, że się posunął za daleko. Może tylko chciał mi trochę pokiereszować twarz. Ale wtedy, kiedy dławiłam się własną krwią i ledwo widziałam na oczy, a twarz tak mnie paliła, jakby ktoś ją polał wrzątkiem, bałam się o swoje życie. Przysięgam. Podszedł do mnie, a ja...

Tuż obok był stojak z nożami. Złapałam jeden. Gdybym lepiej widziała, złapałabym większy. Przysięgam. Chciałam go zabić, żeby on nie zabił mnie. Roześmiał się. Roześmiał się i podniósł rękę, jakby zamierzał mnie uderzyć. Znów umilkła, żeby się opanować. Nie odrywała swojego szmaragdowego oka od twarzy Eve. - Zadałam mu cios nożem. Ostrze weszło miękko jak w masło. Wyciągnęłam nóż i znów go zatopiłam w ciele Bry. Robiłam to, póki nie zemdlałam. I nie żałuję tego, co zrobiłam. Z jej oka popłynęła łza i potoczyła się po sinym policzku. - Nie żałuję tego, co zrobiłam. Żałuję jedynie, że pozwoliłam, by podniósł na mnie rękę. I pokiereszował mi twarz. Will... - Będziesz jeszcze piękniejsza niż kiedyś - zapewnił ją. - Być może. - Ostrożnie otarła łzę. - Ale już nigdy nie będę taka, jak dawniej. Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś? - zwróciła się do Eve. - Czy kiedykolwiek zabiłaś kogoś i nie żałowałaś tego? - Tak. - W takim razie wiesz. Potem człowiek już nie jest taki, jak dawniej. Kiedy skończyły przesłuchanie, prawnik Charlie wyszedł za nimi na korytarz. - Pani porucznik... - Wyluzuj, Charlie - powiedziała Eve ze znużeniem. – Nie postawimy pani Ten żadnych zarzutów. Jej wyjaśnienia są zgodne z dowodami i zeznaniami innych osób. Użyto wobec niej przemocy, bała się o życie, działała w obronie własnej. Skinął głową, ale sprawiał wrażenie lekko rozczarowanego, że nie będzie musiał dosiąść swego drogiego, białego konia, by pospieszyć na ratunek uciśnionej klientce. - Chciałbym zapoznać się z oficjalnym komunikatem, nim zostanie udostępniony dziennikarzom. Z ust Eve wydobyło się coś, co przypominało śmiech. Odwróciła się i ruszyła przed siebie. - Spodziewałam się tego. - Wszystko w porządku? - zapytała Peabody, kiedy skierowały się ku windom. - Czy wyglądam, jakby coś mi dolegało? - Wyglądasz świetnie. A skoro już mówimy o wyglądzie, to gdybyś miała skorzystać z usług doktora Icove'a, na co byś się zdecydowała?

- Zwróciłabym się do dobrego psychiatry, żeby pomógł mi zrozumieć, dlaczego miałabym pozwolić komuś zmieniać moją twarz lub figurę. Strażnicy byli równie skrupulatni, kiedy wychodziły, jak wtedy, kiedy chciały dostać się na górę. Prześwietlono je, by się upewnić, że nie Wzięły sobie nic na pamiątkę, a przede wszystkim, czy nie mają zdjęć pacjentek, którym gwarantowano pełną dyskrecję. Kiedy skończono je prześwietlać, Eve zobaczyła, jak Icove mija je pospiesznie, a potem wsiada do prywatnej windy, której drzwi zupełnie się zlewały z różową ścianą. - Ale się spieszy - zauważyła Eve. - Widocznie komuś trzeba pilnie odessać trochę tkanki tłuszczowej. - Dobra. - Peabody przeszła przez skaner. - Wracając do tematu. Gdybyś mogła coś zmienić w wyglądzie swojej twarzy, na co byś się zdecydowała? - Dlaczego miałabym cokolwiek zmieniać? I tak przez większość czasu nie patrzę na siebie. - Chciałabym mieć trochę więcej ust. - Jedne ci nie wystarczają? - Nie, Jezu, Dallas, chodzi mi o bardziej wydatne, zmysłowe usta. - Zasznurowała je, kiedy wsiadły do windy. - Może cieńszy nos. - Peabody pomacała go palcami. - Uważasz, że mam długi nos? - Tak, szczególnie kiedy go wtykasz w nie swoje sprawy. - Spójrz na ten. - Peabody wskazała palcem jeden z plakatów zdobiących kabinę windy. Przedstawiały idealne twarze, idealne figury, mające kusić patrzących. - Podoba mi się. Jest jak wycyzelowany. Tak jak twój. - To tylko nos. Umożliwia wciąganie powietrza przez dwie odpowiednie dziurki. - Łatwo ci mówić, bo masz nos bez zarzutu. - Masz rację. Właściwie zaczynam się z tobą zgadzać. Powinnaś mieć bardziej pulchne usta. - Eve zacisnęła dłoń w pięść. - Pozwól, że ci pomogę takie uzyskać. Peabody tylko się uśmiechnęła i znów spojrzała na plakaty. - To miejsce przypomina pałac urody doskonałej. Może tu przyjdę na jedną z ich bezpłatnych sesji, by się przekonać, jak bym wyglądała z bardziej wydatnymi ustami albo z cieńszym nosem. Chyba porozmawiam z Triną o zmianie fryzury. - Dlaczego, dlaczego, dlaczego wszyscy chcą zmieniać fryzury? Włosy rosną na głowie, żeby chronić ją przed zimnem i deszczem. - Boisz się, że kiedy porozmawiam z Triną, dopadnie cię i też weźmie w obroty.

- Wcale nie - skłamała Eve. Zdziwiła się, kiedy z głośnika w windzie usłyszała swoje nazwisko. Zmarszczyła czoło i przechyliła głowę. - Mówi Dallas. - Pani porucznik, doktor Icove prosi, żeby natychmiast udała się pani na czterdzieste piąte piętro. To pilne. - Rozumiem. - Spojrzała na Peabody i wzruszyła ramionami. - Skierować windę na czterdzieste piąte piętro - wydała polecenie i poczuła, jak winda zwolniła, a potem zmieniła kierunek. - Coś się stało. Może wykitowała jedna z tych klientek pragnących uzyskać urodę bez względu na cenę. - Prawie nie zdarzają się zgony w wyniku operacji plastycznych. - Peabody znów pomacała swój nos. - Prawie nigdy. - Będziemy wszyscy podziwiali twój cienki nos na twoim pogrzebie. „Szkoda Peabody”, powiemy, i uronimy jedną łzę. Ale tylko spójrzcie na ten wspaniały nos na jej martwej twarzy. - Odczep się. - Peabody zgarbiła się i skrzyżowała ręce na piersiach. - Zresztą nie potrafisz uronić jednej łzy. Ryczałabyś jak bóbr. Z oczu leciałaby ci taka fontanna łez, że nie byłabyś w stanie zobaczyć mojego nosa. - Z tego wniosek, że głupotą byłoby umieranie dla niego. - Zadowolona, że wygrała tę rundę, Eve wysiadła z windy. - Dzień dobry, porucznik Dallas, sierżant Peabody. - Kobieta z... hm... wycyzelowanym nosem i skórą barwy ciemnego karmelu wybiegła im naprzeciw. Z jej czarnych jak węgiel oczu płynęły ciurkiem łzy. - Doktor Icove... Doktor Icove... To straszne. - Czy coś mu się stało? - Nie żyje. Nie żyje. Proszę za mną. - Jezu, rozstałyśmy się z nim zaledwie pięć minut temu. Peabody szła obok Eve, starającej się nadążyć za kobietą, która niemal biegła przez puste, przestronne biuro. Przez szklane ściany widać było, że na zewnątrz nadal szaleje ulewa, ale tutaj było ciepło, światła były przyciemnione, gdzieniegdzie wyrastały wyspy bujnej zieleni, stały posągi ponętnych kobiet i wisiały akty. - Czy może pani nieco zwolnić kroku? - poprosiła Eve. - Proszę nam powiedzieć, co się stało?

- Nie mogę. Nie wiem. Eve pomyślała, że nigdy nie zrozumie, jak ta kobieta mogła niemal biec w cieniutkich szpilkach. Wpadła przez podwójne drzwi z matowego szkła koloru morskiej zieleni do kolejnej poczekalni. Icove, blady jak śmierć, ale najwyraźniej wciąż żywy, pojawił się w otwartych drzwiach. - Cieszę się, że pogłoski o pańskiej śmierci okazały się przesadzone... - zaczęła Eve. - Nie chodzi o mnie, tylko o... mojego ojca. Ktoś zamordował mojego ojca. Kobieta, która ich tu przyprowadziła, znów zaczęła głośno płakać. - Pia, proszę usiądź. - Położył dłoń na jej drżącym ramieniu. - Usiądź i się uspokój. Bez ciebie nie dam sobie rady z tym wszystkim. - Tak jest. Dobrze. Tak jest. Och, doktorze Willu. - Gdzie on jest? - zapytała Eve. - Tutaj. Za swoim biurkiem. Może pani... - Icove skinął głową i wskazał ręką. Gabinet, chociaż przestronny, sprawiał wrażenie przytulnego. Utrzymany był w ciepłej tonacji, stały w nim wygodne fotele. Za wysokimi, wąskimi oknami o jasnozłotych żaluzjach jaśniało miasto. We wnękach ściennych stały dzieła sztuki i rodzinne zdjęcia. Eve zobaczyła szezlong obity beżową skórą, obok na niskim stoliku stała taca z kawą lub herbatą. Wyglądała na nietkniętą. Biurko było z prawdziwego drewna - na jej oko porządnego, starego drewna - solidne, o opływowych liniach. Stojąca na nim konsola komunikacyjna sprawiała wrażenie małej i nie rzucała się w oczy. W skórzanym fotelu z wysokim oparciem siedział Wilfred B. Icove. Gęste włosy tworzyły śnieżny obłok nad jego silną, kwadratową twarzą. Miał na sobie ciemnoniebieski garnitur i białą koszulę w wąskie, czerwone paseczki. Srebrna rękojeść sterczała z marynarki tuż pod trójkątem czerwieni podkreślającej kieszonkę na piersiach. Sądząc po małej ilości krwi, Eve się domyśliła, że był to bardzo precyzyjny cios prosto w serce.

ROZDZIAŁ 2 Peabody. - Zaraz przyniosę podręczny zestaw i wezwę ekipę techników. - Kto go znalazł? - zwróciła się Eve do Icove'a. - Pia. Jego sekretarka. - Eve pomyślała, że doktor wygląda jak ktoś, kto właśnie oberwał cios prosto w brzuch. - Natychmiast się ze mną skontaktowała. Przybiegłem tu i... - Czy dotykała ciała? Czy pan coś ruszał? - Nie wiem. Chciałem powiedzieć, że nie wiem, czy czegoś dotykała. Ja... ja owszem. Chciałem... Musiałem sprawdzić, czy mogę mu jakoś pomóc. - Doktorze Icove, proszę usiąść. Bardzo mi przykro z powodu śmierci pańskiego ojca. W tej chwili jednak potrzebne mi są informacje. Muszę wiedzieć, kto ostatni przebywał z nim w tym pokoju. Chcę wiedzieć, z kim był umówiony. - Tak, tak. Pia może to sprawdzić w jego terminarzu. - Nie muszę. - Pia przezwyciężyła łzy, ale głos miała zachrypnięty. - Pani Dolores Nocho - Alverez była umówiona na wpół do dwunastej. Sama... sama ją wprowadziłam do środka. - Jak długo była w gabinecie? - Nie jestem pewna. W południe, jak zawsze, poszłam na obiad. Nalegała, by przyjęto ją o wpół do dwunastej, więc doktor Icove powiedział, żebym poszła na obiad jak zwykle, a on sam ją odprowadzi do windy. - Musiała przejść przez bramkę ochrony. - Tak. - Pia wstała. - Mogę się dowiedzieć, kiedy wyszła. Zaraz sprawdzę rejestry. Och, doktorze Willu, tak mi przykro. - Wiem. Wiem. - Czy zna pan tę pacjentkę, doktorze Icove? - Nie. - Potarł oczy. - Nie znam jej. Mój ojciec nie przyjmował dużo pacjentek. Właściwie już nie pracował. Zajmował się tylko takimi przypadkami, które go szczególnie zainteresowały, czasami asystował podczas operacji. Nadal był prezesem zarządu tego centrum i działał aktywnie w kilku innych. Ale od czterech lat rzadko operował. - Kto pragnął jego śmierci? - Nikt. - Icove zwrócił się do Eve. Oczy miał pełne łez, głos niepewny, ale jakoś się trzymał. - Absolutnie nikt. Mój ojciec był przez wszystkich lubiany. Jego pacjentki, które przyjmował przez ponad pięćdziesiąt lat, kochały go, były mu wdzięczne. Lekarze i

naukowcy szanowali go i traktowali z największą czcią. Odmieniał ludziom życie, pani porucznik. Nie tylko ratował im życie, ale również zmieniał je na lepsze. - Czasami ludzkie oczekiwania są nierealne. Może ktoś się do niego zgłosił, zażądał czegoś niemożliwego, a potem miał pretensję, że tego nie dostał. - Nie. Dokonujemy bardzo wnikliwej selekcji pacjentów. Chociaż szczerze mówiąc, mój ojciec niewiele rzeczy uważał za niemożliwe do zrealizowania. I wielokrotnie udowadniał, że potrafi dokonać tego, co według innych jest nierealne. - A kłopoty osobiste? Może z pańską matką? - Moja matka zmarła, kiedy byłem jeszcze małym chłopcem. Podczas wojen miejskich. Nigdy ponownie się nie ożenił. Naturalnie miał przyjaciółki. Ale przede wszystkim poświęcał się sztuce, nauce i swoim wizjonerskim projektom. - Czy jest pan jedynakiem? Uśmiechnął się lekko. - Tak. Razem z żoną obdarzyliśmy go dwójką wnuków. Tworzyliśmy bardzo zżytą rodzinę. Nie wiem, jak poinformuję o tym Avril i dzieci. Kto mógł mu to zrobić? Kto mógł zabić człowieka, który poświęcił swoje życie na pomaganie innym? - Postaram się to ustalić. Pia wróciła, a zaraz za nią weszła Peobody. - Dziewiętnaście po dwunastej przeszła przez bramkę. - Czy zachowały się zdjęcia? - Tak, już poprosiłam ochronę, żeby przysłała dyskietki... Mam nadzieję, że dobrze zrobiłam - zwróciła się do Icove'a. - Tak, dziękuję. Jeśli chcesz iść do domu i... - Nie - przerwała mu Eve. - Potrzebni mi będziecie obydwoje. Proszę, żebyście nie nadawali ani nie odbierali żadnych wiadomości oraz żebyście z nikim nie rozmawiali. Peabody umieści was w osobnych pomieszczeniach. - Zaraz pojawią się funkcjonariusze policji - oświadczyła Delia. - To standardowa procedura - dodała. - Teraz wykonamy pewne czynności wstępne, potem będziemy musieli porozmawiać z państwem, spisać państwa zeznania. - Rozumiem. - Icove rozejrzał się wokoło jak człowiek, który zabłądził w lesie. - Nie zamierzam... - Może pokażą mi państwo, gdzie chcą państwo zaczekać, kiedy my zajmiemy się zwłokami? - spytała Peabody. Spojrzała na Eve, która skinęła jej głową, otwierając swój podręczny zestaw operacyjny.

Kiedy Eve została sama, zamknęła się w gabinecie, włączyła rekorder i podeszła do zwłok, by dokonać ich dokładnych oględzin. - Zidentyfikowano ofiarę jako doktora Wilfreda B. Icove'a, specjalistę chirurgii rekonstrukcyjnej i kosmetycznej. - Ale i tak wyjęła zestaw do identyfikacji i sprawdziła odciski oraz dane. - Ofiara ma osiemdziesiąt dwa lata, jest wdowcem, ma jednego syna, Wilfreda B. Icove'a juniora, również lekarza. Nie znaleziono śladu żadnych obrażeń poza raną, która spowodowała śmierć. Nie ma śladów walki, ran odniesionych podczas prób bronienia się. Wyciągnęła przyrządy i sprzęt pomiarowy. - Godzina śmierci - dwunasta w południe. Przyczyna zgonu - rana serca, zadana małym narzędziem, które przebiło elegancki garnitur i koszulę. Zmierzyła rękojeść, zrobiła zdjęcia. - Zdaje się, że to skalpel chirurgiczny. Zapisała, że ofiara ma wymanikiurowane paznokcie. I drogi, ale dyskretny zegarek. Najwyraźniej zwolennik zdrowego trybu życia, bo wyglądał raczej na sprawnego sześćdziesięciolatka, a nie osiemdziesięciolatka. - Odszukaj informacje o Dolores Nocho - Alverez - poleciła, kiedy usłyszała, że wróciła Peabody. - Albo ona zabiła naszego sympatycznego pana doktora, albo wie, kto to zrobił. Cofnęła się i usłyszała, jak Peabody otwiera puszkę sprayu do zabezpieczania śladów. - Jeden cios. Tak jest wtedy, kiedy się wie, co się robi. Musiała podejść blisko, musiała być spokojna. Całkowicie opanowana. Kiedy człowiek jest wściekły, nie potrafi zadać ciosu prosto w serce i jak gdyby nigdy nic wyjść. Może to zawodowiec. Może specjalista od mokrej roboty. Kobieta się wpieniła i postanowiła go załatwić. - Przy takiej ranie nie ubrudziła się krwią ofiary - zauważyła Peabody. - Ostrożna. Wszystko sobie dobrze przemyślała. Przyszła o wpół do dwunastej, opuściła budynek najpóźniej dwadzieścia pięć po dwunastej. Przeszła przez bramkę ochrony o dwunastej dziewiętnaście. Tyle czasu trwa zjechanie na dół i przejście przez bramki. Wystarczająco długo, by się upewnić, że ofiara nie żyje. - Nocho - Alverez Dolores, dwadzieścia dziewięć lat. Mieszkanka Barcelony, Hiszpania, ma też mieszkanie w Cancun w Meksyku. Ładna kobieta. Wyjątkowo ładna. - Peabody uniosła wzrok znad monitora swojego przenośnego minikomputera. - Nie wiem, po co przyszła na konsultację w sprawie operacji kosmetycznej twarzy.

- Musiała zapisać się na konsultację, by znaleźć się tak blisko niego, by móc go zabić. Sprawdź jej paszport, Peabody. Przekonajmy się, gdzie Dolores się zatrzymała w naszym ślicznym mieście. Eve obeszła cały pokój. - Filiżanki są czyste. Nie usiadła, żeby się napić... - uniosła pokrywkę srebrnego dzbanka i zmarszczyła nos - herbaty z płatków kwiatów. Trudno się dziwić. Założę się, że nie dotknęła niczego, czego nie musiała dotykać, a kiedy go zabiła, wytarła odciski palców. Technicy niczego nie znajdą. Siedziała tutaj. - Wskazała jeden z foteli stojących naprzeciwko biurka. - Musiała rozmawiać, udawać, że przyszła na konsultację. Wypełnić jakoś te pół godziny, dopóki sekretarka nie poszła na obiad. Skąd wiedziała, kiedy sekretarka wychodzi? - Mogła usłyszeć, jak rozmawiali o tym doktor i sekretarka - wtrąciła Peabody. - Nie. Wiedziała wcześniej. Musiała to wyniuchać albo mieć dostęp do informacji. Znała panujące tutaj zwyczaje. Personel ma przerwę na obiad do pierwszej, więc zabójca zyskał mnóstwo czasu, by załatwić swoją ofiarę i opuścić budynek, nim ktoś odkryje zwłoki. Eve obeszła biurko. - Może z nim flirtowała albo uraczyła go smutną opowieścią o tym, że jedno skrzydełko nosa ma milimetr krótsze od drugiego. Proszę spojrzeć na moją twarz, panie doktorze. Czy może mi pan pomóc?! I wbiła mu nóż prosto w serce. Nawet się nie zorientował, kiedy umarł. - Nie ma paszportu wystawionego na nazwisko Dolores Nocho - Alverez, Dallas. - To robota zawodowca - mruknęła Eve. - Po powrocie do komendy przepuścimy jej zdjęcie przez IRCCA, Międzynarodowy Rejestr Przestępców, może będziemy miały szczęście. Kto mógł zlecić zabójstwo sympatycznego doktora Wilfreda? - Will junior? - Od niego zaczniemy. Gabinet młodego doktora Icove'a okazał się jeszcze większy i bardziej nowocześnie urządzony od gabinetu jego ojca. Jedna ściana była całkowicie przeszklona, za nią rozciągał się taras, zamiast tradycyjnego biurka stała srebrna konsola. W części recepcyjnej znajdowały się dwie długie, niskie kanapy, ekran i w pełni zaopatrzony barek - Eve zauważyła, że bezalkoholowy. Przynajmniej nie było widać żadnych butelek z napojami wyskokowymi. Tutaj też zgromadzono dzieła sztuki, poczesne miejsce zajmował portret wysokiej, krągłej blondynki o cerze jak polerowany marmur i oczach koloru bzu. Miała na sobie długą suknię w tym samym kolorze, w ręku trzymała kapelusz z szerokim rondem, ozdobiony

fioletowymi wstążkami. Otaczały ją kwiaty, jej zdumiewająco urodziwą twarz opromieniał uśmiech. - Moja żona. - Icove chrząknął i skinął głową w stronę portretu, któremu przyglądała się Eve. - Mój ojciec zlecił namalowanie tego obrazu w prezencie ślubnym dla nas. Był dla Avril też niczym ojciec. Nie wiem, jak to wszystko przetrwamy. - Czy była jego pacjentką... Klientką? - Avril. - Icove uśmiechnął się do kobiety na portrecie. - Nie. - Jest bardzo ładna. Doktorze Icove, czy zna pan tę kobietę? - Eve wręczyła mu wydruk zdjęcia, które Peabody wyszukała na swoim przenośnym komputerze. - Nie. Nie rozpoznaję jej. Czy ta kobieta zabiła mojego ojca? Dlaczego? Na litość boską, dlaczego? - Nie wiemy, czy kogokolwiek zabiła, ale sądzimy, że była ostatnią osobą, która widziała go żywego. Według posiadanych przez nas informacji jest obywatelką Hiszpanii. Mieszka w Barcelonie. Czy pan albo pański ojciec działali na terenie Hiszpanii? - Mamy klientki na całym świecie, a także poza naszą planetą. Nie prowadzimy własnego ośrodka w Barcelonie, ale zarówno ja, jak i mój ojciec dużo podróżujemy, udzielając konsultacji, kiedy wymaga tego konkretny przypadek. - Doktorze Icove, takie centrum, dysponujące tyloma oddziałami i udzielające tylu konsultacji, musi przynosić ogromny zysk. - To prawda. - Pański ojciec był człowiekiem niezwykle majętnym. - Niewątpliwie. - A pan jest jego jedynym synem. I spadkobiercą, jak przypuszczam. W pokoju zapadła cisza. Icove niespiesznie, ostrożnie usiadł w fotelu. - Uważa pani, że zabiłem własnego ojca dla pieniędzy? - Byłoby dobrze, gdybyśmy mogli wyeliminować tę ewentualność. - Już jestem bardzo bogaty. - Mówił wolno, na jego twarzy pojawił się lekki rumieniec. - Przyznaję, że odziedziczyłbym znacznie więcej, podobnie jak moja żona i nasze dzieci. Pokaźne kwoty zasilą również konta szeregu instytucji charytatywnych oraz Fundacji Wilfreda B. Icove'a. Zamierzam zwrócić się z prośbą do komendanta policji, by to śledztwo natychmiast zlecono komu innemu. - Ma pan do tego prawo - odpowiedziała spokojnie Eve. - Ale nie przychylą się do pańskiej prośby. Zresztą każdy oficer śledczy zadałby panu dokładnie takie same pytania.

Jeśli chce pan, żeby morderca pańskiego ojca stanął przed sądem, doktorze Icove, lepiej jak nie będzie pan utrudniał dochodzenia. - Chcę, żebyście odszukali tę kobietę, tę Alverez. Chcę zobaczyć jej twarz, spojrzeć jej prosto w oczy. Dowiedzieć się, dlaczego... - urwał i pokręcił głową. - Kochałem swojego ojca. Wszystko, co mam, to, kim jestem, zawdzięczam jemu. Ktoś mi go odebrał, odebrał go jego wnukom. Odebrał go światu. - Czy nie przeszkadza panu, że wszyscy zwracają się do pana „doktor Will”? - Och, na litość boską... - Tym razem ukrył twarz w dłoniach. - Nie. Poza tym tylko pracownicy Centrum tak do mnie mówią. Tak jest wygodniej, unika się nieporozumień. Od tej pory już nigdy nie będzie wątpliwości, o kim mowa, pomyślała Eve. Ale jeśli doktor Will zaplanował zabójstwo własnego ojca i za nie zapłacił, marnował czas, poświęcając się medycynie. Zarobiłby dwa razy tyle, grając w filmach. - Wśród chirurgów plastycznych panuje duża konkurencja - zauważyła. - Czy zna pan jakiś powód, dla którego ktoś mógłby zechcieć wyeliminować jednego rywala? - Nie. - Uniósł głowę. - W ogóle nie mogę myśleć. Chcę być ze swoją żoną i dziećmi. Ale to centrum będzie działało i bez mojego ojca. Stworzył je z myślą o przyszłości. Zawsze snuł dalekosiężne plany. Nikt niczego nie zyska na jego śmierci. Niczego. Zawsze jest jakaś korzyść, pomyślała Eve, kiedy wracały do komendy. Złośliwa satysfakcja, zysk finansowy, dreszczyk emocji. Morderstwo zawsze niesie ze sobą jakąś nagrodę. W przeciwnym razie nie cieszyłoby się taką popularnością. - Peabody, podsumuj, co ustaliłyśmy. - Szanowany, a nawet otaczany czcią lekarz, jeden z ojców takiej chirurgii rekonstrukcyjnej, jaką obecnie znamy, został zabity z zimną krwią we własnym gabinecie. W pilnie strzeżonym budynku. Naszą główną podejrzaną o popełnienie przestępstwa jest kobieta, która weszła do gabinetu na wcześniej umówioną wizytę i opuściła go wkrótce potem. Chociaż jest podobno obywatelką i mieszkanką Hiszpanii, w naszej bazie brak danych o jej paszporcie. Adres widniejący w bazie danych nie istnieje. - Wnioski? - Nasza główna podejrzana jest zawodową morderczynią albo utalentowaną amatorką, która posłużyła się nieprawdziwym nazwiskiem i fałszywymi danymi personalnymi, by zyskać dostęp do gabinetu ofiary. Motyw, jak na razie, niejasny. - Niejasny? - Tak. Lepiej brzmi niż „nieznany”. I sugeruje, że naświetlimy sprawę i go zobaczymy.

- W jaki sposób przedostała się z narzędziem zbrodni przez bramki ochrony? - Cóż. - Peabody spojrzała przez okno na billboard z animowaną reklamą wyjazdów urlopowych na skąpane w słońcu plaże. - Zawsze znajdzie się jakiś sposób, by obejść ochronę, ale po co ryzykować? W takich miejscach jak to muszą być skalpele. Może miała tu pomocnika, który podrzucił jej nóż. A może przyszła wcześniej, zwędziła skalpel i sama go gdzieś ukryła? Owszem, budynek jest silnie strzeżony, ale jednocześnie dbają o dyskrecję, więc w salach kliniki i na korytarzach części przeznaczonej dla pacjentów nie ma kamer. - Mają tu sektor przeznaczony dla pacjentów, poczekalnie, sklepy z pamiątkami, część biurową, blok operacyjny i przychodnię diagnostyczną. Nie licząc przylegającego szpitala i izby przyjęć. Ten gmach to prawdziwy labirynt. Jeśli ktoś ma dość zimnej krwi, by tu wejść, zadać cios nożem prosto w serce, a potem jak gdyby nigdy nic opuścić budynek, najpierw dokonuje rekonesansu. Znała rozkład pomieszczeń. Była tu już wcześniej albo przeprowadziła masę symulacji. Eve przecisnęła się między wolno jadącymi pojazdami i wjechała do garażu komendy policji. - Chcę obejrzeć dyskietki ochrony. Przepuścimy zdjęcie naszej podejrzanej przez IRCCA. Może wyskoczy jakieś nazwisko lub pseudonim. Chcę mieć pełne dane na temat ofiary i stanu finansów jej syna. Usuńmy go z kręgu podejrzanych. A może natkniemy się na duże sumy pieniędzy, przekazane ostatnio na jego konto. - On tego nie zrobił, Dallas. - Masz rację. - Zaparkowała samochód i wysiadła z niego. - Nie zrobił tego, ale i tak go sprawdzimy. Porozmawiamy z jego współpracownikami, kochankami, byłymi kochankami, znajomymi. Spróbujemy znaleźć odpowiedź na pytanie „dlaczego?”. Oparła się o drzwi windy, która ruszyła w górę. - Ludzie lubią pozywać lekarzy i na nich psioczyć. Szczególnie na tych, którzy wykonują zabiegi nieratujące życia. Nikt nie jest absolutnie czysty. Na pewno nasz denat kiedyś coś spartaczył albo naraził się jakiejś pacjentce. Może któraś umarła i pogrążona w żałobie rodzina wini go za to. Zemsta wydaje się najbardziej prawdopodobnym motywem. Zabicie faceta narzędziem chirurgicznym może mieć wymiar symboliczny. Podobnie jak zadanie rany prosto w serce. - Wydaje mi się, że jeszcze większy wymiar symboliczny miałoby pokiereszowanie mu twarzy albo innej części ciała, jeśli byłaby to zemsta.

- Chciałabym móc się z tobą nie zgodzić. Policjanci, technicy i Bóg jeden wie, kto jeszcze, zaczęli się dosiadać, kiedy dotarły na poziom drugi, główny. Gdy znalazły się na piątym piętrze, Eve miała już tego dość, przecisnęła się do wyjścia i ruszyła do ślizgacza. - Poczekaj. Muszę coś przekąsić. - Peabody wyskoczyła i skręciła tam, gdzie stały automaty. Po chwili zastanowienia Eve zawołała za nią: - Weź też coś dla mnie. - Na przykład co? - Nie wiem. Cokolwiek. - Eve zmarszczyła brwi. Dlaczego proponują policjantom tyle zdrowej żywności? Gliny wcale nie chcą się zdrowo odżywiać. Nikt nie wie lepiej od nich, że nie będą żyli wiecznie. - Może te ciasteczka z nadzieniem. - Mordoklejki? - Dlaczego nadają im takie beznadziejne nazwy? Aż mi głupio to jeść. Tak, kup mi ciasteczka. - Wciąż nie chcesz nic kupować w automatach? Eve nie wyjęła rąk z kieszeni, kiedy Peabody wrzuciła swoje żetony kredytowe i nacisnęła odpowiednie guziki. - Pracuję z rozjemcą, nikomu nie dzieje się żadna krzywda. Jeśli znowu zacznę się zadawać z jednym z tych drani, nie obejdzie się bez ofiar. - Wyrażasz się z niezwykłym jadem o automacie sprzedającym mordoklejki. - To nie automaty, tylko żywe istoty, Peabody. Żywe i myślące. Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej. Wybrałaś dwa opakowania mordoklejek, przepysznych, kruchych herbatników z nadzieniem o smaku toffi. Smacznego! - Widzisz - powiedziała ponuro Eve, kiedy automat zaczął podawać skład herbatników i ich wartość kaloryczną. - Tak, też wolałabym, żeby się zamknęły, a przynajmniej nie podawały liczby kalorii. - Wręczyła Eve jedno opakowanie. - Ale tak zostały zaprogramowane. Nie są żywe ani nie myślą. - Chcą, żebyśmy w to wierzyli. Rozmawiają ze sobą i prawdopodobnie spiskują, by zniszczyć cały rodzaj ludzki. Nadejdzie dzień konfrontacji. - Przyprawia mnie pani o gęsią skórkę, pani porucznik. - Pamiętaj, że cię ostrzegałam. - Eve ugryzła herbatnik, kiedy skręciły do wydziału zabójstw.

Rozdzieliły się, Peabody skierowała się do swojego biurka w dużej sali ogólnej, a Eve udała się do swojego gabinetu. Przez chwilę stała na progu, przyglądając się pokoikowi i żując herbatniki. Było tu miejsce na jej biurko i fotel, nieco chwiejące się krzesło dla gościa i szafkę na dokumenty. Jedno jedyne okno wydawało się niewiele większe od szuflady. Przedmioty osobiste? No cóż, udało jej się ukryć trochę cukierków, na których ślad - jak do tej pory - nie natrafił bezczelny złodziej słodyczy, który ją prześladował. Miała jo - jo, którym mogła się bawić, gdy musiała zebrać myśli. Uprzednio zamknąwszy drzwi. To jej wystarczało. Właściwie bardzo jej odpowiadał taki pokój. Co by robiła w pomieszczeniu nawet dwa razy mniejszym od gabinetu któregoś z doktorów Icove? Tylko przychodziłoby do niej więcej ludzi, aby zawracać jej głowę. W ogóle nie mogłaby pracować. Doszła do wniosku, że wielkość pomieszczenia też ma znaczenie symboliczne. Odniosłem sukces, dlatego mam taki przestronny gabinet. Panowie Icove najwyraźniej byli takiego zdania. Musiała przyznać, że Roarke też. Lubił przestrzeń i dużo zabawek do jej wypełnienia. Zaczynał od zera, podobnie jak ona. Tylko inaczej sobie to kompensowali. Przywiezie jej prezenty z tej podróży służbowej. Zawsze udawało mu się znaleźć czas na zakupy i bawiło go skrępowanie Eve, gdy ją obsypywał prezentami. A Wilfred B. Icove? - zastanowiła się. Jak zaczynał? Jak sobie kompensował trudne początki? Co miało dla niego wartość symbolu? Usiadła za biurkiem, włączyła komputer i zaczęła wyszukiwać informacje o zmarłym. Kiedy zapisała dane na twardym dysku, połączyła się z kapitanem Feeneyem z wydziału przestępstw elektronicznych. Na monitorze pojawiła się jego twarz, okolona sztywnymi, rudymi włosami. Feeney miał zawsze minę winowajcy. Jego koszula wyglądała, jakby w niej spał, co zawsze, nie wiedzieć czemu, podnosiło Eve na duchu. - Muszę coś sprawdzić w IRCCA - powiedziała mu. - Dziś rano został zamordowany w swoim gabinecie sławny chirurg plastyczny. Wszystko świadczy o tym, że załatwiła go ostatnia umówiona z nim pacjentka. Pod trzydziestkę, wiemy, jak się nazywa i gdzie mieszka: w Barcelonie w Hiszpanii... - Ole - powiedział groźnie, czym ją rozśmieszył. - Rety, Feeney, nie wiedziałam, że znasz hiszpański. - Spędziłem urlop w tym twoim domu w Meksyku i wtedy nauczyłem się kilku słów. - Dobrze, jak się mówi „cios prosto w serce narzędziem o małym ostrzu”?

- Ole. - Dobrze wiedzieć. Nie zarejestrowano paszportu na nazwisko Nocho - Alverez Dolores. Adres w słonecznej Hiszpanii jest fałszywy. Weszła do środka pilnie strzeżonego budynku, a potem bez przeszkód go opuściła. - Przypuszczasz, że to robota zawodowca? - Mam takie podejrzenia, ale żadnego motywu. Może jeden z twoich chłopaków mógłby ją odszukać w kartotece danych albo zdjęć? - Przyślij mi jej podobiznę, zobaczę, co się da zrobić. - Z góry dziękuję. Zaraz będziesz miał jej zdjęcie. Nacisnęła klawisz, przesłała plik, a potem, trzymając kciuki, żeby jej komputer poradził sobie z jednoczesnym wykonaniem drugiego polecenia, wsunęła do czytnika dyskietkę ochrony z Centrum, by obejrzeć jej zawartość. Następnie kazała autokucharzowi nalać sobie kawy i popijała ją, wpatrując się w monitor. - Tu cię mam - mruknęła, przyglądając się, jak kobieta, na razie znana pod imieniem Dolores, idzie do bramki na głównym poziomie. Miała na sobie wąskie spodnie i ciepłą kurtkę, jedno i drugie w ostrym czerwonym kolorze. Pantofle na niebotycznych obcasach też były czerwone. - Nie boisz się zwracać na siebie uwagi, prawda, Dolores? - mruknęła Eve. Kobieta miała długie, lśniące, lekko kręcone czarne włosy, wysoko sklepione kości policzkowe, wydatne usta - również pomalowane na czerwono - i oczy niemal tak czarne, jak włosy. Bez przeszkód przeszła przez bramkę, a potem swobodnym krokiem, kołysząc lekko biodrami, skierowała się do wind, by wjechać na piętro, gdzie urzędował Icove. Eve zauważyła, że kobieta się nie spieszyła, znała drogę. Nie próbowała też unikać kamer. Nie była zdenerwowana. Była zimna jak margarita, popijana na tropikalnej plaży pod barwnym parasolem. Eve otworzyła teraz dyskietkę z windy i przyglądała się, jak kobieta spokojnie wjeżdża na górę. Nie zatrzymywała się po drodze, stała nieruchomo, po czym wysiadła na kondygnacji, gdzie mieścił się gabinet Icove'a. Skierowała się do recepcji, powiedziała coś do urzędującego tam pracownika, wpisała się do księgi gości, a potem ruszyła korytarzem do znajdującej się niedaleko damskiej toalety.